Lepsze czasy/Tilly II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lepsze czasy |
Rozdział | Tilly II |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Teraz, kiedy wielkie okręty powietrzne śmiało, pewnie, niechybnie z Europy do Ameryki płyną, kiedy lada dzień w Lake Hurst, amerykańskim porcie lotniczym — na miejscu widocznem — wymalują rozkład jazdy, jak u nas, na dworcu Wiedeńskim: Statek „Los Angeles“ odpływa do Europy 5.24, przelatuje nad Wyspami Azorskiemi 18.40, ląduje w Southampton 7.12, — Zeppelin „Monitoba“ wskutek burzy na Atlantyku opóźni przyjazd o minut dwadzieścia — teraz, powiadam, przypomina mi się, że i ja, nędzny skryba i szary szczur lądowy, jestem poniekąd albo potrosze pionierem tej wielkiej sztuki, że i ja byłem Ikarem, i ja żeglowałem po błękitach w nadętej „montgolfierze“. I ja bujałem tam w górze, „pod obłokiem, by na głupstwa nędzy tyle dumnem mędrca spojrzeć okiem“.
Działo się to lat temu czternaście z okładem. Zamożne miasto Frankfurt, gdziem pracował jako asystent w sławetnym Instytucie Fizycznym, posiadało w owym czasie sporą płachtę impregnowaną, właściwie — worek, który w stanie nadętym mógłby pomieścić czteropokojowe mieszkanie warszawskie — z kuchnią, łazienką i wszelkiemi wygodami. Ów worek razem z przyczepionym doń mocnemi sznurami koszem od bielizny (gondolą) tworzył przyrząd, zwany „Tilly II“ — Tilly, bo tak właśnie było na imię córce burmistrza, która zresztą w tem opowiadaniu nie odgrywa, niestety, żadnej roli. „Tilly II“ co pewien czas wzbijała się w powietrze i służyła wyłącznie do przeróżnych badań naukowych.
Razu pewnego kolega z meteorologji, Rotzoll, opowiadał nam, fizykom, przy herbacie barwnie i zajmująco o swoich przejażdżkach tym balonem i wrażeniach napowietrznych. Rotzoll był wogóle urodzonym epikiem i albo zupełnie milczał (naprzykład przy egzaminie doktorskim, którego też nigdy zdać nie mógł), albo mówił, osiągając nadzwyczajne efekty plastyczne zapomocą samych tylko rzeczowników:
— Wzlot! Barograf — chmury — słońce, jak herbatnik. Myślę sobie: zaćmienie! Patrzę na dół: cień balonu — półksiężyc! Powiadam — co u licha? Balon jest okrągły, a cień ma w kształcie piernika? I dopiero, kiedy sobie to wszystko narysowałem na papierku — rozumiem! Optyka geometryczna — camera obscura...
W miejscach trudniejszych Rotzoll nadrabiał miną, albo gestem, zabierał nam filiżanki, podstawki, łyżeczki, które traktował jako modele czy pomoce szkolne, i wyjaśniał sprawy zawilsze, żonglując sitkiem od herbaty. Słuchaliśmy z zapartym oddechem.
— Kubuś! — rzekłem wreszcie do przyjaciela i warszawianina, Stanisława Z. — jedziemy! Musimy sobie wynaleźć jakiś gwałtowny powód, jakiś „cel naukowy“ i pofrunąć.
— Dobrze, ale co? — zastanawiał się Kubuś, czyli Stanisław Z. — Co uczciwy fizyk będzie robił w powietrzu? To są zabawki dla tych tam — meteorologów. Badają kierunek wiatru, albo zachmurzenie, ale my? Ludzie nauki? W balonie? W „Tilly“?
Zabrałem się do roboty, jąłem wertować książki, medytować, wyliczać.
W trzy dni później — plan był gotów. Zawezwałem Kubusia do mego pokoju w laboratorjum (Z. pracował na pierwszem piętrze, gdzie przerabiał ćwiczenia ze studentami), posadziłem go na stołku pod manometrem rtęciowym i odezwałem się do niego temi słowy:
— Określimy i wyznaczymy zawartość pierwiastków promieniotwórczych w powietrzu frankfurckiem.
— Co?!
— Nie krzycz. Słuchaj. Praca będzie się nazywała w ten sposób: „Zur Kenntniss der Radioaktivitaet der Erdatmosphaere“. Aparatura jest nader prosta. Zabieramy dwie rury z węglem drzewnym i konewkę z wodą. Tam — w górze — przepuszczamy powietrze nad węglem, węgiel absorbuje emanację radu — tak powiada wyraźnie fizyk angielski, prof. Eve. Po powrocie badamy całą miksturę elektroskopowo — wyliczamy. Jeszcze nas umieszczą w „tablicach“, gdzie będziemy figurowali po wsze czasy, dopóki ktoś lepszego pomiaru nie wykona. Potomni będą o nas mówili z rozczuleniem, studenci będą się „oblewali“ przy egzaminach, jeżeli — co nie daj Boże — nie potrafią odpowiedzieć na pytanie, ile nasza rura zawierała gazu. Zobaczysz, Kubuś, przekonasz się...
Rzecz dziwna! Mój projekt istotnie zaaprobowano!
„Panowie Dr. W., Dr. Z., docent Dr. Mateusz Seddig wyruszą na koszt Instytutu balonem „Tilly II“ dla dokonania badań nad składnikami promieniotwórczemi atmosfery. Pilot — asystent Rotzoll“.
Klamka, jak to mówią, zapadła, odwrotu nie było. Ja, który o balonie wiedziałem tyle, że jest wypukły tam, gdzie nie bywa wklęsły — zostałem raptem nieomal szefem ekspedycji. Ugiąłbym się napewno pod brzemieniem odpowiedzialności, ale nie miałem na to czasu zupełnie. Od rana trzeba było ów węgiel w długich rurach szklanych prażyć, wypędzać zeń wszystkie „składniki“ niedozwolone, uwalniając miejsce dla składników promieniotwórczych. Trzeba było przeróżne próby i zwykłe przedbiegi uskuteczniać, ważyć, mierzyć, liczyć, sprawdzać. A tu jeszcze co chwila terkotał telefon wewnętrzny Instytutu, co chwila Rotzoll, który, jako specjalista w dziedzinie pogody, miał wybrać dzień dla wyprawy najodpowiedniejszy, komunikował swoje spostrzeżenia meteorologiczne:
— Anglja — ciśnienie 760. Niż barometryczny na północy. Pogoda — palce lizać. Cisza — wiaterek wschodni. Pchnie nas napewno do Holandji, Jak tam rura? Gotowiście?
Nie mogłem się byle meteorologowi spowiadać z utrapień natury fizykalnej. Telefonowałem: all right, wszystko w najlepszym porządku, czekamy na was.
Uwijaliśmy się obaj z Kubusiem przy piecu gazowym — z początku wesoło i rezolutnie, później nieco ospale. Mieliśmy, prawdę mówiąc, odrobinę nadziei, że jaki dobrotliwy piorun strzeli w tę ohydną impregnowaną płachtę, którą tymczasem zawieziono do fabryki gazowej, do Griesheim, gdzie ją — na dany znak — miano napełnić wodorem. Dowiedziałem się przy tej okazji, ile metrów sześciennych wchłania taka nieszczęsna „Tilly“ i że ją trzeba wydmuchiwać przez noc całą.
— Skoro im dziś powiem „wio!” — telefonował Rotzoll — to nazajutrz musimy jechać — nieodwołalnie. Inaczej wodór zdyfunduje do luftu i całą operetkę trzeba zaczynać nanowo. Czekam zatem na pogodę absolutnie pewną i stałą. Jak tam rura? Gotowiście?
— Powie pan panu asystentowi, Rotzollowi — krzyczałem groźnie na poczciwego wyłupiastookiego mechanika, Metzgera, który ten komunikat telefoniczny odbierał — powie pan temu panu z meteorologii, żeby nosa do naszych spraw nie wtykał! Co go rura u licha obchodzi? Niech uważa, żeby deszcz nie padał, żeby słońce świeciło i żeby zefirek dmuchał. Niech chmury rozpędza i powiększa ciśnienie atmosferyczne. Jeszcze żaden fizyk ekspedycji naukowej nie opóźnił. Uwaga! Zaczynamy drugą serję doświadczeń!
W sobotę po południu siedzieliśmy sobie z Kubusiem, gwarząc spokojnie przy elektroskopie — sygnał! Telefon dzwoni donośnie raz — dwa — raz. Instytut meteorologiczny.
— Co tam?
— Powiedziałem im „wio!“ Anglja 756. Wyż barometryczny nad Irlandją. Pogódka — daj Boże każdemu. Jutro o 6-ej piętnaście spotykamy się na dworcu Głównym. Koleją do Griesheim. Stamtąd piechotą do fabryki „Elektron“ — do gazomierza. O ósmej ładujemy aparaty, balansujemy „Tilly“, czekamy na wiatr południowo-wschodni, ciskamy worek balastu i jazda! Jak tam rura? Gotowiście?
Mały Kubuś przybladł cokolwiek.
— Spytaj go — rzekł głosem drżącym, — czy jest pewien, że się nie zanosi na burzę. Niedawno — w Japonji — był niesłychany cyklon. Całą wieś zmiotło...
Dzwonię raz — dwa — raz — trzy.
— Jestem. Instytut meteorologiczny. Asystent Rotzoll. Kto mówi?
— Mówi pracownia fizyczna. Rotzoll, czy... Czy wy jesteście pewni, że wzlot odbędzie się zupełnie spokojnie? Nie chodzi mi o życie, bo co tam jedno marne życie ludzkie... Ale rura!! Nie macie pojęcia, co to za rura. To lada wiaterek może skruszyć na miazgę. Więc — jeżeli są jakie wątpliwości, jeżeli stan powietrza budzi najmniejsze obawy — odłóżmy lepiej całą sprawę. Nic pilnego... Pojedziemy we wtorek, albo zaraz po pierwszym. Naprzykład dwudziestego dziewiątego... Poco się śpieszyć?
— Niema żadnych obaw! Pogoda — mur. Słońce — amen w pacierzu. Od trzeciego wieku przed Narodzeniem Chrystusa nie było tak pomyślnego rozkładu ciśnienia! Jutro o szóstej na dworcu...
Nazajutrz o szóstej lało, jak z cebra. Wicher miotał suchotniczemi drzewkami na Bockenbeimer-Landstrasse, niebo wisiało nad miastem szare, ciężkie — metalowa przykrywka na kuflu.
W poczekalni kolejowej siedziało kilka osób, „od wczoraj“, niewyspanych, podśpiewujących i wstawionych. Przy stoliku pod oknem pili kawę członkowie ekspedycji. Dr. Mateusz Seddig miał na sobie ceratową kurtkę, głowę zaś przyozdobił kaszkietem koloru niebieskiego. Asystent Rotzoll — pilot — we włóczkowym swetrze i czapce sportowej przypominał nieco cyklistę, Z. w melonie i paltocie warszawskim z dwoma gąsiorami, napełnionemi wodą wyglądał, jakby się udawał na podmiejską stypę pogrzebową. Przy nim w pozycji bardzo niewygodnej siedział, dzierżąc niedużą walizeczkę na kolanach, jakiś bardzo zażenowany człowieczyna o wyglądzie prowizora farmacji. Był to, jak się okazało „płatny pasażer“ naszej wyprawy, nauczyciel, który w ostatniej chwili — drogą protekcji — zapewnił sobie jedno miejsce w gondoli. Poczciwina wykładał w szkołach lat kilkanaście, mówił rokrocznie dzieciom o balonach, obcinał uczniów z aerostatyki i chciał zobaczyć, jak taka rzecz wygląda w naturze.
Towarzystwo spoglądało na szyby, smagane deszczem, na mokry peron, i miało miny kwaśne. Jeden tylko Z. uśmiechał się wesoło.
— Nie jedziemy — rzekł mi na ucho. — Leje! Już jak się Rotzoll weźmie do roboty... Będzie lało ze trzy tygodnie. Wogóle — nic z tego!
Pilot ćmił fajkę i przeglądał jakieś kartki, na których blademi linjami nakreślony był kontur Europy.
— Popada sobie — mówił — i przejdzie. Już się nawet wypogadza.
W tej chwili właśnie wicher dmuchnął tak gwałtownie, że zerwał z głowy czapkę tragarzowi kolejowemu i toczył ją po szynach w kierunku na Heidelberg i Bazyleę.
Do sali wszedł portjer, zadzwonił i głosem donośnym, basowym grzmiał, jak przez tubę:
— Personenzug nach Griesheim... — zheim... nheim... ssheim. Bahnsteig zwei!... Sofort einsteigen!
Pilot zerwał się z miejsca, nasunął na ucho czapkę cyklistowską.
— Jedziemy! W Griesheimie też jest knajpa! Tam sobie możemy ułożyć spokojnie dalszy plan działania. Nie wiem, poco tu mamy wysiadywać — wśród gawiedzi i wczorajszych pijaków.
Zabrałem obie rury, które wyglądały jak dwa szklane kije bilardowe, Kubuś wziął pod pachę oba gąsiorki, niezbędne dla badań nad składnikami, profesor chwycił walizkę za ucho... Pojechaliśmy.
W Griesheimie przy dworcu była istotnie jakaś knajpa i tam też założyliśmy kwaterę główną. Pilot telefonował do fabryki „Elektron“ i do Instytutu frankfurckiego, stawiał jakieś kółka i chorągiewki na mapie Europy. Wreszcie (grałem właśnie najspokojniej z Kubusiem w bilard) oznajmił nam, co następuje:
— Barometr... ciśnienie... izobara... Zachmurzenie... opady... kierunek wiatru... Jednem słowem — jeszcze nie wszystko stracone. Idziemy do fabryki, do gazomierza.
Poszliśmy. Pochód otwierał uroczysty Mateusz Seddig w kaszkiecie, na końcu szedł, dzwoniąc zębami i szklanemi gąsiorkami, Kubuś.
W tym samym ordynku bojowym wtoczyliśmy się przez małą furtkę na olbrzymie podwórko fabryczne. Po prawej — gruby parkan, za nim plant kolejowy i las kominów, po lewej — pola i ugory, przed nami — czerwone mury „Elektronu“, do których się tulił potężny, wielopiętrowy blaszany okrąglak — gazometr. U stóp owej strasznie „grubej Kaśki“ wyrastał tuż przy ziemi żółty bąbel. Narośl podrygiwała lekko, sięgała mniej więcej do wysokości trzeciego normalnego piętra i ujęta była w siatkę sznurową. Sznury biegły od wydętego pęcherza do kosza i od kosza znowu we wszystkie strony, wałęsały się po ziemi, tworzyły wdzięczne esy-floresy, jak na wystawie w sklepie powroźniczym. Cały nowotwór złośliwy — razem z koszem — nazywał się właśnie w języku naukowym „Tilly II“.
Wiatr — jakby na złość — przyczaił się na chwilę, przycichł. W górze, w szarej oponie chmur powstał ni stąd ni zowąd niewielki przerębel. Wyjrzało słońce.
— Musimy na wszelki wypadek zbalansować „Tilly“ — rzekł Rotzoll.
Zgasił faję, przesunął czapę z lewego ucha na prawe i ruszył mocnym krokiem w stronę gazomierza. Opierając się na rurze z węglem, jak pielgrzym z „Tannhausera“ na wędrownym kiju, podążyłem za nim. Za mną szli: nauczyciel, docent Mateusz Seddig i Kubuś.
I znów — tak tylko, na próbę, bez poważniejszych zamiarów — wgramoliliśmy się do kosza, pozawieszaliśmy nasze rury i gąsiory, poprzywiązywaliśmy je sznurkami do lin balonu, rozlokowaliśmy się w ciasnej gondoli, która pod naszym ciężarem przycupnęła natychmiast, osiadła nieruchomo na ziemi.
Z fabryki wybiegło kilku robotników i Rotzoll objął nad nimi dowództwo, komenderował z kosza głośno w mało zrozumiałem narzeczu frankfurckiem. Odczepił kilka woreczków i wysypał z nich piasek. Coś tam powiedział, dał jakiś znak umówiony, panowie z fabryki chwycili za zwisające postronki... „Tilly II“ jęła się wysuwać z za gazomierza na otwarte pole.
Staliśmy — pięciu chłopa — na dnie kosza od bielizny, na płaszczyźnie niewiększej od blatu średniego stolika w „Ziemiańskiej“ albo w „Astorji“. A prócz tego — mówię tu, oczywiście, o dziesięciu pokaźnych męskich stopach i pięciu takichż postaciach — ów kosz zawierał jeszcze walizkę „płatnego pasażera“, szereg butelek z wodą sodową, kilka pudeł od aparatów, dwie butelki wina i jakiś galimatjas sznurów, z których jeden był czerwony, najważniejszy, i otwierał podobno tajemniczy szyber u szczytu balonu.
Cały ten dorodny martwy i żywy inwentarz wisiał mniej więcej na wysokości dwóch metrów nad ziemią i dyndał się łagodnie pod olbrzymią kulą, jak źle przyszyty guzik przy kamizelce atlety cyrkowego.
Panowie z dołu ciągnęli nas wolno, ale pracowicie i po kilku targnięciach wyjechaliśmy wreszcie na podwórko, wydostaliśmy się — jak mówił fachowo pilot — z za cienia gazometru.
Wicher tylko czekał na tę okazję. Sznury załopotały, balon drgnął i gondola, trzymana mocno przez muskularnych majstrów fabrycznych, umieściła się w powietrzu jakoś skośnie w ten sposób, że ja leżałem na docencie, Mateuszu Seddigu, na mnie płatny pasażer, a na nim znowu mały Kubuś.
— Trzymać — krzyczał Rotzoll. — Wszyscy do sznurów! Trzymać!...
Ale — pomimo pozycji skośnej — zorjentowałem się odrazu, że już żadna siła ludzka Tilly II nie utrzyma. Wicher nabrał szalonego rozmachu, walił raz po raz w olbrzymią powierzchnię wydętej płachty nad nami i pchał wielką żółtą kulę mocnemi uderzeniami w stronę parkanu, w stronę kominów fabrycznych, drutów i przewodów elektrycznych.
Sznury, przyczepione do gondoli, miały już prawie kierunek poziomy, kosz zamiast pod balonem wisiał sobie zawadjacko gdzieś z boku — panowie na dole czepiali się konwulsyjnie za zwisające powrozy...
Nagle... Wichura nawet nie wysiliła się zbytnio: nic nie zawyło, nic nie gwizdnęło groźnie. Wystarczyło jedno mocniejsze dmuchnięcie. Liny kotwiczne wyrwały się z rąk tych ludzi, widziałem tylko ich oczy przerażone, słyszałem jakieś okrzyki niezrozumiałe. Gondola — uwolniona nareszcie z opresji — z wysokości dwóch metrów runęła natychmiast na ziemię, ryjąc grunt tym końcem, przy którym stał Mateusz Seddig. Potem znów radośnie podfrunęła w górę, aby po chwili zaorać ugór narożnikiem, przy którym ja stałem. Upodobawszy sobie widać tę zabawę, kosz w ustawicznych prysiudach wlókł się za balonem: hop! do góry i w te pędy bęc! nadół. Zupełnie jakby jakiś żartobliwy olbrzym opukiwał żywym młotem podwórko. Raz wali w ziemię płatny pasażer, mały Kubuś i asystent Rotzoll, raz — dla odmiany — ja i Mateusz Seddig. I znów wahadło jedzie do góry i znów bije o piach nauczycielem ludowym.
Najgorsze, że cały ów „trepak“ idzie w niewłaściwym kierunku. Mocny drewniany parkan zbliża się ku nam coraz bardziej — widzę dokładnie grube deski, nad niemi tęgie druty — przewody elektryczne. Jeżeli nie zginiemy od uderzenia, to już napewno zawiśniemy na którejś żelaznej linie, na kablu z napisem: Uwaga! Wysokie napięcie! Gdybyśmy się cudem ześlizgnęli z kabla, to są jeszcze kominy fabryczne — stoi ich tam olbrzymi czerwony pułk przed nami, każdy dryblas uzbrojony w piorunochron... Niema o czem mówić — koniec. Kurtyna.
Kojec, w którym się gnieździliśmy, odskoczył raz jeszcze, jak piłka, na pokaźny dystans, odwrócił się zgrabnie, akurat wąskim bokiem, przy którym stałem, ku parkanowi, powziął widać decyzję, że go zaatakuje tym frontem i, nabrawszy rozpędu, huknął z impetem parowego młota w dwucalowe deski. Nawet się nie schyliłem — bo i po co? Jakiś niesamowity, srebrzysty brzęk tłuczonego szkła, rumor, trzask desek, wrzask głosów ludzkich... — Potem gondola wykonała kilka jeszcze żwawszych ruchów: dnem do góry, dnem na dół, coś się zakołysało przekręciło, jakieś druty i szyny mignęły mi w oczach.
Cisza...
Cisza tak doskonała, jakbym wpadł w szufladę, napełnioną watą. I rzeczywiście kłębi się pode mną szereg brudnych poduch, nade mną przewalają się jakieś jaśniejsze, lśniące pierzyny — stoję w koszyku, przywieszonym do dużej kuli footballowej, sam jeden wśród obłoków! W rękach trzymam jeszcze ogryzek szklanej rury, wypełnionej węglem, serce dudni mi w piersiach, puls — 728, temperatura — 273, wrażenia akustyczne — 0,1, wrażenia optyczne — jasna chmurka goni atramentową ciemną chmurkę, potem jeden pokład brudnych betów pryska wodą na inny pokład betów, kłęby pary w dole wzdymają się aż do kosza, opadają, rozpływają się, jak mleko, które wreszcie wykipiało...
Widać żółte i zielone kwadraciki pól i po tym połatanym pledzie szkockim sunie czarna mucha czy chrabąszcz — lokomotywa kolejowa. Rzeczka, jak nić babiego lata, przy niej kilka pudełek z czerwonemi pokrywkami. Wszystkie te zabawki jakiś figlarz ustawił na dziwnie głębokim talerzu, powrzucał je bez sensu do miski, której brzeg oddalony sięga aż do mego poziomu.
Nie ulega żadnej wątpliwości — wiszę tu w tym kojcu co namniej trzy tysiące metrów ponad solidną skorupą ziemską! Zupełnie, jakbym wyszedł w obcem mieszkaniu na balkon, wychylił się z piątego piętra przez balustradę i nagle, oderwawszy się razem z tą nikłą ozdobą architektoniczną od domu, pofrunął w przestworza na wysokość stu dwudziestu kamienic. Żywej duszy obok mnie niema — jestem sam!
Mogę krzyczeć — ale mnie nikt nie usłyszy, mogę wołać „na pomoc!“ — ale nikt na tym padole z pomocą mi nie przyjdzie, choćbym sobie fruwał dwa lata i kwartał. Nikt na świecie ręki mi nie poda i nikt mi nie poradzi. Mogę pociągnąć za czerwoną linę, która otwiera szyber, ale pojęcia nie mam, jaki to wywoła efekt: czy Tilly II razem ze mną rymnie, jak kamień, w przepaść, czy też otuli mnie łagodnie swoją impregnowaną płachtą, wypełnioną wodorem. Mogę wreszcie pociągnąć za niebieską linę, chociaż nie wiem, do czego właściwie służy — ale nie lubię doświadczeń z przyrządem nieznanym i to jeszcze trzy kilometry nad ziemią. Ogromnie trudno jest w tej pozycji o objektywizm naukowy... Każda nieudana próba grozi śmiercią...
A tymczasem przeklęta Tilly mknie lekko nad krajobrazem i albo huknie mojem wątłem ciałem o jakie Alpy, albo roztrzaska mi czaszkę o Pireneje, albo poprostu wywiezie mnie na Ocean Atlantycki i tam dopiero utopi w słonej wodzie!... W starych romansach piszą, że rozhukany rumak jest straszny. Głupstwo! Najbardziej rozbrykany koń ma jakąś uzdę, grzywę, ogon, coś, za co go można chwycić w momencie krytycznym — ale taka oszalała Tilly pędzi naoślep, przesadza góry i rzeki, mija wsie i miasta i drwi sobie z wszelkich wędzideł i hamulców, których zresztą wcale nie posiada! Najdzikszy „latawiec wiatronogi“ ma — mimo krwią nabiegłych oczu i rozdętych nozdrzy — gdzieś tam odrobinę serca i instynktu samozachowawczego, może stanąć, opamiętać się, — ale taka, wodorem nadęta żółta płachta, wali wyniośle i obojętnie przez łańcuchy skał, rwie ponad spienione oceany ku niechybnej katastrofie z szybkością stu kilometrów na godzinę... — zimna, spokojna nieprzystępna... Tak sobie postanowiła i niema apelacji! Cóż znaczą obłąkane bucefały, cóż wszystkie przeraźliwe rumaki Apokalipsy wobec jednej rozpętanej, okrągłej Tilly drugiej?...
Wyprawa — jak się łatwo domyślić (niemógłbym przecie napisać tej relacji) — skończyła się nadspodziewanie łagodnie. Wcale nie byłem sam w owej łodzi powietrznej! Przegapiłem poprostu jakąś komendę: — „padnij“ czy „kucnij“ — i stałem wyprostowany, zachowałem pozycję pionową, podczas kiedy towarzysze podróży przywarli na płask do dna kosza, przyczem płatny pasażer leżał na pudle od barografu, Mateusz Seddig na pasażerze a mały Kubuś i pilot, asystent Rotzoll, owinęli się spiralnie około postawionej na sztorc walizki nauczyciela ludowego mniej więcej tak, jak wątły bluszcz owija pień rosłego dębu. Odkryłem ich wreszcie wśród rupieci, postawiłem na nogi, napoiłem winem z jedynej nierozbitej butelki i po godzinnej podróży w chmurach i błękitach wylądowaliśmy przy pomocy miejscowych chłopów w jakiejś cichej wsi bawarskiej. Nie pamiętam, jak się owa wieś nazywała, nie pamiętam również, co napisałem w raporcie o „składnikach promieniotwórczych“ (wszystkie przyrządy, obie rury z prażonym węglem i oba gąsiorki z wodą rozprysły się oczywiście już przy starcie i legły w pyle pod płotem kolejowym)...
Wiem tylko, że tej krótkiej chwili samotnych rozmyślań — „tam w górze, pod obłokiem“, zdala od mrowia ludzkiego — nie zapomnę. Mam od owego czasu respekt dla żeglarzy powietrznych i nawet mały, czerwony, dziecinny balonik budzi we mnie szacunek i trwogę... Kiedy mnie tęsknota za samotnością i odludziem ogarnia — idę o 3-ej do Ziemiańskiej, albo o 4-ej do Bibljoteki Publicznej. Nie należy w tych rzeczach przesadzać!