Lepsze czasy/Jizdenka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lepsze czasy |
Rozdział | Jizdenka |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ludzie sceptyczni nie mają racji, — cuda się i dziś jeszcze dzieją, a bajki dziecinne mówią szczerą prawdę. Są wyrazy dziwne, są słowa tajemne, które najcięższe podwoje otwierają. Jedno z tych zaklęć brzmi podobno: „Sezamie, otwórz się!“, inne brzmi napewno: „celorocni jizdenka!“.
Kiedy — z okazji jakiejś premjery w Pradze — uprzejmy konsulat czeski przysłał mi nieduży kawałek kartonu i list z zapewnieniem, że wystarcza, abym ten kartonik u dołu podpisał, a mogę jeździć przez trzy miesiące wszystkiemi kolejami C. S., nie wysiadając z wagonu, „rychlowlakiem“ i pierwszą klasą, — uśmiechnąłem się łagodnie od ucha do ucha. Nie wierzę! Miałem już niejedną premjerę w Warszawie, wiem, co człowiekowi w tym wypadku grozi, wiem, co go za to czeka i na plewy wziąć się nie dam! Prawdopodobnie konduktor w Piotrowicach, zobaczywszy mój kartonik, sprowadzi natychmiast kogo należy, poczem zamkną mnie w jakiej podejrzanej ubikacji i odczytają mi chórem na głos — zaraz na granicy — coś w rodzaju recenzji kolegi Zakrystowskiego...
I, patrzcie państwo, omyliłem się! Konduktor na sam dźwięk wyrazów „całoroczna jizdenka“ salutuje uprzejmie, wskazuje dworskim gestem pluszową kanapę w przedziale „Praha — Karlovy Vary“ i jadę — ja — parjas, autor dramatyczny! — dokąd lokomotywa poniesie! Jak maharadża z Beludżystanu, jak premjer afgański!
W Pradze trafiam na ferje teatralne... Toby ostatecznie można było przeboleć. Gorzej, że widocznie z powodu końca sezonu, ktoś zapuścił szarą kurtynę na wszystkie słynne widoki i perspektywy pięknego miasta. Z Petrzyna widać zarysy wieżyc, widać Hradczany, jakby naszkicowane rozwodnionym tuszem — mgły się wałęsają nad Wełtawą i czasem tylko, o zachodzie, błyśnie czerwony otwór w teatralnej zasłonie — słońce.
Ale człowiek, który — jak ja — zna tajemne zaklęcie, nie obawia się burz, ani mgieł. Wskakuję w pierwszy lepszy pociąg na dworcu Masaryka, wołam „jizdenka!“ — mija pół butelki wina czerwonego i jeden rozdział książki Fabre’a o owadach — Karlsbad! Rzeczułka „Ciepła“ wije się serpentyną wśród pagórków zielonych, kłęby pary buchają ze „Sprudla“, jak z lokomotywy — i w wązkiej kotlince snują się, jak na dobrym filmie, ludzie ze wszystkich stron świata... Nic mi nie jest, wody pić nie zamierzam, wolę Pilznera od Giesshüblera, a jednak — przyznać muszę, że już atmosfera wielkiego kurortu dziwnie kojąco działa na nerwy. Cóż to, naprzykład, za rozkoszna lektura taka lista przyjezdnych! Studiuję ową kurlistę co wieczór i serce mi rośnie. Jestem od onegdaj współobywatelem pana Kirkora Tuntudżana, który przyjechał z Fiłipopolu z synem Kevorkiem, jestem kolegą i sąsiadem markiza Heli de Talleyrand, Frajdy Rozenberg, Bensussana, Margit‘Salomonowicz, Fedry Eftiwulu, Rives’a George’a Barklay’a, Alfreda hr. Potockiego, Perkuta Ino a Branko, Taher El Lozy Beya... W rubryce: „pobyt stały“ czytam słowa, które dla mnie przynajmniej, brzmią, jak epicki poemat, pisany vers-librem: Ateny, Kowno, Grosswardein, Middletown, Kielce, Vevey, Philadelphia, Memphis, Miechów, Addis Abeba, Green Bay, Hajdunanas, Warszawa, Nyiregyhaza... Źadnem nazwiskiem, ani powołaniem nie można tu nikogo zadziwić, żadne imię nie wywoła sensacji. Kornel Makuszyński ma już na sąsiedniej stronicy konkurenta w Kornelu Kuzsiku, który razem z Jacubek Ludmiłą przybył właśnie z Jaffy.
A kiedy raniutko o świcie, o 8-ej, wszystkie te Middletowny, Filipopole, Nowe Bydżovy, Kairy, Limy, Toronta ruszą na deptak, pod Mühlbrunn, kiedy jedwabne swetry angielskich ladies migać poczną obok atłasowych chałatów rabinów galicyjskich, kiedy się wzdłuż rzeczki Ciepłej rozwinie barwny pochód tych ludzi, uzbrojonych w kubki i zagięte rurki szklane — nawet żydzi z pod Rzeszowa wyglądają, jakby palili nargile, — mam ochotę pełną piersią krzyknąć: hosanna! Nareszcie! Europa po dziesięciu latach histerji i szaleństw wraca do zdrowia. Zamiast się truć gazami i psuć powietrze „stinkbombami“ zaczynamy poprostu leczyć chorego na żołądek pana Dawida Restrepo, dyplomatę z Paryża, zaczynamy kurować naszych mężów stanu i recenzentów teatralnych. I kto wie, czy skromna rzeczułka Ciepła i jej źródła, przesycone solą glauberską, która zmusza księdza katolickiego i rabina z Góry Kalwarji, księcia Radziwiłła i pannę Fanny Teitelbaum, kupca Quarantotto (Triest) i artystkę Piroskę Szoelloesy (Peszt), aby co rano biegali od Mühlbrunnu do waterklozetu — czy, powiadam skromna, dobroczynna rzeczułka nie zdziałała dla sprawy pokoju więcej, niż rzeki atramentu i niż nawet ten smutny pochód, który tu niedawno — w fatalną rocznicę — z plakatami „Nie wieder Krieg“ przez ulice ciągnął.
Niebywale świetny sezon w Karlsbadzie dowodzi, żeśmy się opamiętali... Trzydzieści pięć tysięcy ludzi z elity wszystkich krajów bierze na przeczyszczenie — zamiast się truć polityką.