Lepsze czasy/Uśmiech Europy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lepsze czasy |
Rozdział | Uśmiech Europy |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Według teorji Einsteina człowiek energiczny, wyruszywszy pewnego dnia w świat z kopyta — wszystko jedno, w którą stronę — jest po powrocie znacznie młodszy od otoczenia, od swoich rówieśników, niemrawych i zadomowionych. Mniejsza o to, jak tam ten paradoks naukowy rozumieć należy — faktem jest, że zawiera w sobie myśl głęboką i słuszną. Byłem miesiąc we Włoszech, mogę przysiąc, że wróciłem o pięć lat młodszy i nawet na granicy poprawiłem bez wahania odnośną cyfrę w paszporcie. Proszę mnie ścigać sądownie. Je m’en fiche.
W boskiej Italji nauczyłem się od męża stanu, p. Franciszka Nittiego, autora rozprawy Europa senza pace pewnej rzeczy, za którą mu będę szczerze wdzięczny aż do zgonu. „Jedno tylko nas uratować może od ruiny — mówi pięknie ów dyplomata (stronica V-a) — Europa musi się uśmiechnąć!“
Brawo! — robię, co do mnie należy, uśmiecham się — nawet szerzej, niż na moją część wypada. Co tam, dobrze jest, jak jest, dziś-dziś-dziś i hop-sa-sa. Naprzykład:
W krótkiej podróży z Warszawy do Triestu mamy — jeżeli mnie pamięć nie myli — cztery granice, a ponieważ trzeba też wrócić do domu, więc osiem. Na każdej z tych granic dwaj panowie oglądają mój paszport, rzucają kilka aforyzmów w języku, którego nie mogłem się nauczyć, bo mi nie pozwolono wyjść z wagonu i przyłożywszy pieczęć: St. Ilj (więcej samogłosek ta stacja nie posiada) do mego „dowodu osobistego“, oddają mnie w ręce innych dwóch panów. Ci znowu żonglują mojemi chustkami do nosa „z dziecinną radością ciągną za sznurek“ starej piżamy, w nadziei, że jakiś „usłyszą mazurek“, przyczem zadają pytania bez sensu: czy pan nie ma czasem za dużo pieniędzy?
Przez trzydzieści osiem lat życia nic mi się podobnego nie zdarzyło — raptem na St. Ilj miałoby mi się odmienić?
Pierwsza czwórka takich panów człowieka trochę irytuje, druga — czesko-austrjacka — też, trzecia — austrjacko-jugosłowiańska — jeszcze ociupinkę, ale już ósmą w Postumji witamy uśmiechem radosnym.
Istotnie, jest w tem jakaś podniosła, wielka idea, jakaś myśl, krzepiąca serce i ducha: szesnaście razy cztery, sześćdziesiąt cztery osoby poważne i dorosłe, żyją — chwalić Boga, — rodziny utrzymują tylko z tego, że oglądają dokładnie i skrupulatnie moje stare spodnie, wykonane ongi przez krawca, p. Szymczaka, w Warszawie przy ulicy Wspólnej.
Jeszcze bodaj kilka mocniejszych wysiłków, jeszcze kilka rewizyj, jeszcze kilka St. Ilj (djabelnie mało samogłosek posiada to słowo, jak na stację węzłową), a wyzbędziemy się w Europie wszelkich kłopotów, co mówię, wszelkich kryzysów ekonomicznych. Małe pacholęta nasze będą sobie biegały wesoło po łąkach szmaragdowych i maczały stopy w ruczajach szumiących, podczas gdy my, ich ojcowie, śpiewając pieśni radosne przy zbożnej pracy, oglądać będziemy jedni drugim spodnie a kalesony, paszporty a dowody osobiste. Co kilka kroków stać będzie — hen, jak okiem sięgnąć — barak z sosnowego drzewa i w tym baraku schodzić się będą wieczorkiem Serb z Bułgarem, Rumun z Węgrem, d’Annunzio z Chorwatem, Grek z Turkiem, Czech z Niemcem i, gwarząc, a dogadując, rzeknie jeden do drugiego:
— Nie ma pan czasem za dużo pieniędzy?
Poczem się wszyscy rozbiorą do naga, jeden drugiemu — jak to między sąsiadami — kieszenie przetrząśnie, pieczątkę tu i owdzie przylepi, majtki ocli, kwitek wyda. Żyć nie umierać.
Pamiętam, gdzieś pod Dziedzicami — wsiadł do naszego przedziału przystojny brunet w saku koloru czekoladowego. Był to — jak się okazało — Włoch, i to Neapolitańczyk, który też zupełnie poważnie i ze szczerym entuzjazmem twierdził przy każdej okazji, że Kattowitz ést très joli. Widocznie krajobraz jest doprawdy stanem duszy i dobry interes w Katowicach wygląda piękniej, niż zachód słońca na Capri. Ale nie o słońcu chcę mówić, tylko o czem innem.
Już pod Piotrowicami kazano Włochowi oclić czekoladowy saczek po raz pierwszy. — Jak pan będzie wyjeżdżał tym wagonem z Czech, to panu pieniądze zwrócą. Należy się dwadzieścia koron czeskich.
W Lundenburgu obudzili nas znowu i oclili Włochowi saczek po raz drugi. — Przy wyjeździe z Austrji otrzyma pan pieniądze z powrotem. Należy się sto pięćdziesiąt tysięcy koron austrjackich. — W miejscowości o pięknej nazwie Maribor ciągnęli Włocha znowu na komorę celną, ale zabrakło mu denarów serbskich i cierpliwości. Kapitulował i oddał czekoladową część garderoby republice S. H. S. na własność, dla celów reprezentacyjnych.
— Corpo di Bacco! — wołał — patrzcie państwo, nie dowiozłem! Wybrałem się z domu w to dżdżyste lato bez okrycia i odtąd się zaczyna moja martyrologia. Kupiłem jeden płaszczyk w Zagrzebiu, zabrali mi go w Arnoldsteinie, kupiłem drugi w Wiedniu — przechowują go w Bratisławie. Mam palto w Gliwicach, mam palto w Oderbergu, w Marmarosz-Sziget, w Gybengyoes, w miejscowościach, których ani ja, ani nikt z moich spadkobierców wymówić nie potrafi.
Cała mapa Europy jest mojemi paltami usiana i — stosownie do ostatniego dekretu Ligi Narodów — w razie sporów granicznych mój saczek decyduje o przynależności państwowej danego okręgu. Panie, to wszystko w epoce samolotów i radjotelefonu!
W czasach, kiedy Amerykanin wali sobie wesolutko z New-Yorku do Frisco (odległość trzy razy większa, niż droga lądowa Lizbona — Odesa) bez pasportu, bez czternastu wiz, bez dwudziestu ośmiu rewizyj, bez szesnastu różnych gatunków papieru po kieszeniach.
Czy panu się nie zdaje, że tu ktoś z nas poprostu zakpił? Że ten stary, solidny, poważny, podtatusiały, dawniej ogólnie szanowany kontynent, na którym żyjemy — raptem zdziecinniał? Że ta część świata zachowuje się, jak na swój wiek, nieprzyzwoicie?
Dość spojrzeć na oblicze starej Europy, na te tysiączne, filuterne, wesołe zmarszczki linij granicznych i kordonów policyjnych, na te drgające różowe plamki terenów spornych, na te latające, figlarne „muszki” okręgów wątpliwych!
Panie, to stare pudło się śmieje — od ucha do ucha...