Lepsze czasy/Dwieście miligramów

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Lepsze czasy
Rozdział Dwieście miligramów
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DWIEŚCIE MILIGRAMÓW

Dzień był marcowy, pochmurny, wietrzny i nieprzyjemny. Lekarz posadził mnie na łóżku, przyłożył zimne ucho do moich obnażonych pleców, kazał mi wstrzymać oddech i liczyć szeptem od dziesięciu do dwudziestu. Potem zadał mi kilka pytań w sprawach rodzinnych, na które znów musiałem odpowiadać z zapartym oddechem, wreszcie opukał mnie niklowym młoteczkiem i rzekł:
— Powinien pan wyjechać na Południe. Naprzykład do... Właściwie wszystko jedno, gdzie się pan ulokuje. Riviera, Sycylja... Co panu serce dyktuje, Może pan osiąść na Korsyce albo na wyspach Balearskich. Jeżeli pan woli natomiast Korfu, Kair albo Algier, to jako człowiek sumienny zaznaczyć muszę, że nic nie mam przeciwko takiemu kierunkowi podróży. Zgadzam się też chętnie na Malagę, San Sebastian i Gibraltar...
Otóż — byłem wtedy asystentem w F. i miałem sto pięćdziesiąt marek pensji miesięcznej. Dodajmy do tej sumy trzydzieści dziewięć stopni gorączki, która dziwnym trafem ogromnie podniecająco wpływa na moją elokwencję, a nie zdziwimy się wcale, że odpowiedziałem temu człowiekowi uprzejmie, ale stanowczo w sposób następujący.
— Nie pojadę, doktorze, ani na Bermudy, ani do Pernambuco, ani do Kairu, ani na Formozę, Oczywiście tam, gdzie chodzi o zdrowie, nie dbam o wydatki, ale wstrzymują mnie pewne poważne względy natury, że tak powiem, moralnej: nie uznaję turyzmu, nie uznaję bezcelowej włóczęgi z kąta w kąt. Ilekroć widzę w jakim ciekawszym punkcie globu biuro Cooka, uchylam kapelusza. Ten człowiek oddał wielkie usługi ludzkości: to on obwozi dziwacznych obieżyświatów w dziwacznych koczobrykach, to on pokazuje im pałace dożów, rzeźby Michała Anioła, Kwirynały, kolumny Trajana, grobowce Luksoru. Bez Cooka przepadłby cały dorobek wieków i pokoleń, bo któżby te pomniki, wykopaliska i krajobrazy oglądał, gdyby mu ich przedstawiciel Thos. Cook’s Tourist Office palcem nie wskazał i w krótkiem improwizowanem przemówieniu nie objaśnił? Uznaję to wszystko teoretycznie, ale praktycznie — nie umiem zwiedzać świata jako turysta i klient biura podróży. Nie umiem się szwendać z niefrasobliwą miną po morzach i kontynentach. Źle się czuję w roli Głupiego Augusta, który w cyrku przeszkadza poważnym ludziom w ustawieniu żelaznej klatki dla turystów, a w Rzymie napastuje zaaferowanych przechodniów, solidnych kupców, przemysłowców i męczy ich pytaniami, gdzie jest Forum i gdzie Via Appia. Jeżeli doktór mnie chce wysłać na Południe, to niech mi doktór wyszuka jakie zajęcie na Południu. Bardzo lubię słońce, uwielbiam słońce, ale nie mogę się wygrzewać w słońcu, że tak powiem, bezprawnie, jak próżniak i lazaron. Jestem fizykiem z zawodu. Jeżeli więc doktór wie o jakiem lokalnem zaćmieniu — np. w okolicach zatoki Liońskiej — udam się tam chętnie na koszt Rzplitej Francuskiej i będę badał protuberancje...
— Protuberancje? — rzekł doktór. Spoważniał i wziął mnie za puls.
Teraz znowu on liczył z zapartym oddechem:
— Osiemdziesiąt dwa... osiemdziesiąt sześć... dziewięćdziesiąt... Hm... Niech się pan okryje ciepło, niech pan nie wychodzi z domu. Ja tu jutro rano znów przyjdę.
Napisał coś na kartce, pogadał o czemś z jedyną służącą naszego pensjonatu i poszedł. Nie wiem, czem tak nastraszył Babettę (tak jej, niestety, było na imię), ale z rozszerzonych źrenic tej kobiety wywnioskowałem, że jestem stracony. Ha, trudno.
Połknąłem kilka pastylek od kaszlu, jąłem porządkować papiery, drzeć stare listy... Nagle... dzwonek telefonu.
— Hallo? Co tam?
— Mówi Instytut Fizyczny... Mechanik Metzger... Pan profesor chce się w bardzo pilnej sprawie porozumieć z panem doktorem. Chwileczka! Przełączam telefon.
Aparat swoim zwyczajem zaterkotał przeraźliwie i po krótkiej pauzie, wypełnionej najdziwaczniejszemi dźwiękami, usłyszałem wreszcie głos mego szefa, dyrektora laboratorjum, profesora Wagemutha. Profesor Wagemuth miał głos bardzo dźwięczny, wykładał bowiem z największem zamiłowaniem — akustykę.
— To pan, panie doktorze? Sprawa jest tego rodzaju: czy nie zechciałby pan dziś wieczorem pojechać do Londynu?
— Do Londynu??!
— Do angielskiego Londynu?
— Do angielskiego. Miasto nasze, jak panu wiadomo, zakontraktowało dla szpitala trochę radu w British Corporation. W umowie zastrzegliśmy sobie wyraźnie, że przed odesłaniem „towaru“, poślemy na miejsce, na koszt fabryki, komisję odbiorczą dla zbadania preparatu. Chodzi o ilość i o jakość. Do komisji miałem należeć ja i jeszcze ktoś. Ani ja, ani ten ktoś jechać nie możemy. Postanowiliśmy wysłać pana, doktorze.
— Bardzo dziękuję za zaszczyt, ale lekarz nie pozwala mi wychodzić z domu. Przytem — jak ja się tam z ludźmi porozumiem? Wielką Brytanję znam jedynie z geografji dla szkół średnich, a język angielski z „metody Berlitza“...
— Tu nie chodzi o topografję, ani o język. Trzeba zbadać, czy rad jest czysty i nie zawiera domieszki mezotoru tudzież czy w ampułce jest dwieście miligramów...
— Dwieście miligramów? Mezotor? Jakże ja to zbadam, profesorze?
To zajęcie dla chemika, nie dla fizyka!...
— Właściwie ma pan rację. Ale dziedzina jest tak nowa, że chemicy — tak samo jak my — nie mają o niej pojęcia. Zatem zgoda, co? Po instrukcje, papiery, informacje zechce pan się zgłosić wprost do radnego miejskiego, mecenasa Mortona, ulica Kettenhofweg 15. Do widzenia. Wesołej podróży!
Tirr... trrr... dzyń-dzyń... pik-pik... Koniec!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Mecenas Morton przyjął mnie bardzo uprzejmie, poczęstował mnie cygarem, posadził mnie na fotelu.
— Blady pan jest trochę, doktorze? To nic. W podróży wszystkie dolegliwości miną. Nie wiem, jak pan, ale ja ogromnie lubię się wałęsać po świecie. Londyn! Mój Boże — City! Trafalgar Square! Piccadilly! Cieszy się pan, że pan jedzie? co?
— Ogromnie, Anglja to kraj moich marzeń. Każdy z nas, mecenasie, ma taki swój własny biegun magnetyczny na ziemi, taki punkt, który... Ale, jeżeli mam prawdę powiedzieć, teraz właśnie...
— Rozumiem. Był pan kiedy w Anglji?
— Nie.
— A jak pan znosi podróż morską?
— Nie wiem. Morze widziałem w Zandforcie i w Sopocie. Znamy się z oceanem tylko z widzenia, cenimy się nawzajem bardzo, ale byliśmy dotąd na stopie, że tak powiem, ceremonialnej...
— Hm... Pan, zdaje się, ma jeszcze lekką gorączkę?
— Owszem, mecenasie. Trzydzieści dziewięć... I dlatego właśnie...
— To minie. To wszystko minie. W Londynie powinien pan stanąć w pensjonacie, Boarding House, wpobliżu Victoria Station. Stamtąd niech pan telefonuje do British Radium Co, dyrektorem jest pan Smith. Proszą go pozdrowić ode mnie. Tubkę, po dokonaniu pomiarów, złożą panowie w filji Deutsche Bank, London City. Proszę — tu są listy, papiery, czek. Niech pan sobie w drodze niczego nie odmawia, jest pan delegatem miasta F. Niech nas pan nie oszczędza! Polecam panu zwłaszcza to pudełeczko. Zawiera świetne pigułki, które podobno chronią od choroby morskiej. Kanał to niby nic, cieśninę Kaletańską przejedzie pan przez trzy kwadranse, a jednak... Bywają tam burze, dla których najstarsi marynarze mają respekt. Do widzenia. Przyjemnej podróży...
Burze? Pigułki?
— Przepraszam pana, panie mecenasie — rzekłem drżącym głosem — jedno pytanie?
— Słucham?
— Czy nie możnaby tej podróży odłożyć? Głównie zaś — czy nie mógłby pojechać kto inny? Nie wiem, czy panu wiadomo, że ja poświęciłem się zjawiskom optycznym... Promieniotwórczość, a zwłaszcza fabrykacja radu to dziedzina, którą znam nieco powierzchownie... nawet bardzo powierzchownie. Między nami mówiąc — wcale jej nie znam...
— Poradzi pan sobie, doktorze. Głupstwo!
— Poradzę sobie?... Skoro pan mecenas jest tego pewien... I jeszcze jedno pytanie...
— Słucham?
— W razie, gdyby mi się coś nie udało... Nie chciałbym nikogo narażać na straty... Słowem: jaka jest wartość tej tub... tej tub... tej ampułki?
— Wartość tubki?
Mecenas zajrzał do skoroszytu, przerzucił, pogwizdując wesoło, kilka kartek, wykonał srebrnym ołóweczkiem kilka działań arytmetycznych i rzekł spokojne:
— Trzydzieści tysięcy dolarów.
— Boże, bądź miłościw... Trzydzieści tysięcy dolarów!!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wyszedłem na ulicę, objąłem ramieniem tęgi słup łukowej lampy elektrycznej, a jednak poważne, trzypiętrowe, solidne kamienice na Kettenhofwegu chwiały się i falowały przede mną, jak zwiewne mgiełki poranne...
Tak. Teraz mogę z czystem sumieniem siąść do wagonu, mogę śmiało spojrzeć w oczy towarzyszom podróży, konduktorom kolejowym, celnikom, majtkom okrętowym, lwom na Trafalgar-skwerze. Nie jestem turystą od Cooka, zblazowanym próżniakiem, obieżyświatem, włóczykijem, zawalidrogą i gapiem, który sprawdza podług spisu inwentarza, czy nic się od czasów Baedeckera na ziemi nie zmieniło. Jadę do Londynu, do metropolji świata, do największego miasta na tym globie, ale wiem poco jadę! Po tubkę. Zstępuję do czeluści piekielnej, wciskam się natrętnie w największe mrowisko, jakie wieki i pokolenia usypały na tej planecie, ale jeżeli mnie kto na Regent Street, nad Tamizą albo w Hyde-Parku zaczepi i powie mi gburowato: czego się pan tu pęta i porządnym ludziom w pracy przeszkadza? odpowiem mu, dumnie podnosząc głowę: przyjechałem po tubkę! Obejrzę Opactwo Westminsterskie, oczywiście, dlaczegożby nie? Ale, patrząc na ten cudowny poemat z kamienia, nie będę miał głupiej miny znudzonego gościa hotelowego. Stanę w obliczu cudownej rzeźbionej legendy wieków, zdejmę kapelusz i powiem: „przepraszam, ja tu też mam pewną rację bytu na tym gruncie historycznym! Wysłano mnie po tubkę“. A gdybym nocną porą spotkał na Westminster Bridge cień wielkiego Szekspira — ha! to i wtedy się nie ulęknę. Na pytanie: Werda? Coś zacz? Ktoś jest, mdły cudzoziemcze? Jakiem prawem, skąd i poco przybywasz? odrzeknę, tchu nabrawszy w płuca: za pozwoleniem Waszej Prześwietności przybyłem po tubkę.
To są, oczywiście, świetne racje, ale tworzą, niestety, jedną stronę medalu. Ta druga wygląda znacznie gorzej. Siedem miljonów ludzi, czyha tam na mnie, na granicy hrabstw Essex, Middlesex, Surrey i Kent! Cała — najświetniejsza bodaj — literatura kryminalna opowiada dreszcz i zgrozę budzące, niesamowite historje o norach Whitechapel’u, o palarniach opjum, o tajemniczych szynkowniach w okolicy Tower Bridge, o niewykrytych, zagadkowych zbrodniach... Jakże to ja, biedne, miotane gorączką chuchro, wydobędę z tych odmętów grzechu ampułkę, która — przypuszczalnie — jest niewiele większa i tylko ociupinkę grubsza od normalnej zapałki Łapszyna? Jakim cudem uratuję życie własne i zabezpieczę ją — tubkę! — od domieszki mezotoru? Zupełnie, jakby mi kto powiedział: panie, zgubiłem niedawno w Afryce między Tripoli i Transvaalem szpilkę pojedyńczą, — będzie ją pan łaskaw odszukać. Tylko niech pan uważa, bo tam są i inne szpilki. Niech się pan nie omyli.
Nadomiar złego ów przeklęty objekt wart jest — trzydzieści tysięcy dolarów. Gdybym tę sumę chciał miastu F. moją pensją asystencką spłacić, musiałbym tu, żywiąc się korzonkami i korą drzewną, pracować za darmo przez lat sześćdziesiąt pięć... Nawet umrzeć mi nie dadzą przed uiszczeniem ostatniej raty, bo tubka jest przecie własnością szpitala miejskiego. A lekarze, jak się uwezmą...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Prawdę ludzie mówią, twierdząc, że strach ma wielkie oczy. Każdy szczegół tej podróży, każdą klamkę wagonu, każdą twarz konduktora pamiętam, widzę wyraźnie i teraz jeszcze, po tylu latach. Na pokładzie statku Calais-Dover ulokowałem się tuż pod środkowym kominem okrętowym. Nie jadłem nic, nie zmrużyłem oka. Liczyłem sekundy, łykałem pigułki mecenasa Mortona, stałem nieruchomo, wpatrzony w ciemną noc, w atramentowe fale Atlantyku. Reflektory statku wbijały w czarną przestrzeń dwa potężne słupy świetlne i, podpierając się niemi, jak szczudłami, brnęły przez to mare tenebrarum. Słychać było pluskotanie śruby i rytmiczny oddech maszyn.
O godzinie pierwszej po północy syrena, umieszczona akurat na moim kominie, tuż nad moją skołataną głową, ryknęła okropnie, jak zarzynane bydlę, wielokropek świateł zamigotał na horyzoncie, oba jasne słupy reflektora pobiegły wdal, jak wyciągnięte na powitanie ramiona...
— Dover! — zameldował mi uprzejmie któryś z marynarzy, litując się widocznie nad wystraszonym szczurem lądowym. — Old merry England! Przybijamy do brzegu.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...I tak się zaczął moment bodaj najdziwaczniejszy mojej karjery naukowej. Wstawałem raniutko, o ósmej, pożerałem w pensjonacie owsiany „porridge“, wynajmowałem na koszt magistratu f-ckiego somochód i przerzynałem lotem strzały wpoprzek największe miasto globu, mijałem Hydepark, Heigh Holborn, gwarną City, tratowałem ludzi na mostach, przeszywałem wskoś Finsburg, Hoxton, żeby wylądować hen, na krańcach, za Whitechapel Road. Tu w dzielnicy najuboższej Londynu, przypominającej nieco naszą Tamkę, Solec albo Targówek gnieździła się fabryka British Radium Co, i tu — w niedostępnem sanctissimum tych zakładów, w parterowym domku murowanym królował wysoki, jasnowłosy, bladooki H. J. Wilson, chemik. Witał mnie zawsze jakimś uroczystym, wschodnim ukłonem, przykładał dłoń do serca i do czoła, pochylając głowę i zapraszał do wnętrza, poczem natychmiast zabieraliśmy się do pracy. Objektem naszych wysiłków była szczypta białego, niebieskiego, fosforyzującego proszku, umieszczona starannie na małem szkiełku od zegarka i nad tym niuchem tabaki ślęczeli dwaj dorośli ludzie od rana do późnego wieczora, obaj przejęci obawą i lękiem, że im się przez nieuwagę jakiś atom niesforny, jakaś drobina frywolna wyniknie i zagubi. „Niuch tabaki“ trzeba było zamienić najpierw na bromek, później na chlorek, później znowu na bromek, za każdym razem ważąc ową nikłą szczyptę na precyzyjnej, dziesięciotysiączne części miligrama wykazującej wadze.
Wszystkie rękoczyny wykonywał poczciwy, bladooki H. J. Wilson, a ja obserwowałem go, jak opryszka i zawodowego oszusta. Sprawdzałem ciężarki na jego wadze, kazałem mu dyktować cyfry, które sam, osobiście, mnożyłem i dzieliłem. W południe zasiadaliśmy w najlepszej komitywie do stołu i dzieliliśmy się bułkami z szynką i butelką piwa.
Po skromnym „lunchu“ poczciwy Wilson znów był opryszkiem i oczajduszą i wił się pod karzącem okiem sprawiedliwości. Wieczorem zamykaliśmy szkiełko razem z niuchem niebieskiej tabaki w pancernej kasie ogniotrwałej, którą — dla pewności — pieczętowałem czerwonym lakiem odciskając na nim mój kluczyk od walizki.
Po czterech dniach wytężonej pracy strzeliste wieże Opactwa Westminsterskiego, domy na Oxford Circus, barki na Tamizie, żydzi z Whitechapelu, wykwintni panowie z Leicester Square, kontury wszystkich gmachów, wehikułów i ludzi świeciły dla mnie — nocną porą zwłaszcza — światłem bladoniebieskiem, przypominającem bromek radu.
Nareszcie dnia piątego — w południe — uścisnąłem serdecznie dłoń zacnego bladookiego Wilsona, wsiadłem z dyrektorem Smithem do samochodu i ruszyliśmy w stronę City, przyczem każdy z nas trzymał pieczołowicie i ostrożnie za jeden koniec niewielką rurkę szklaną, opatrzoną znakami BWBrL, wydrapanemi pracowicie na szkle.
W godzinę później depeszowałem do F. lakonicznie:
Profesor Wagemuth, Instytut fizyczny. Tubka zawiera 199 miligramów bromku radu. Znak na szkle BWBrL.
Taki sam telegram wysłałem do mecenasa Mortona, z tym dodatkiem jedynie, że ampułkę wręczyłem, stosownie do instrukcji, dyrektorowi D-Banku w City i misję swoją uważam za skończoną.
Poczem lekki, jak piórko, udałem się w stronę High Holborn, do biura Cooka!
— Panie! — rzekłem do urzędnika, który się nudził w pustym lokalu za ladą, — jadąc tu, do Londynu, nie widziałem morza! Przeżycia natury osobistej pochłonęły mnie całkowicie i nie miałem czasu na kontemplację. Na pańskim progu przyszedłem czołem uderzyć!... Niech mi pan ułoży marszrutę powrotną. Teraz już mogę podróżować, jak globe-trotter i turysta — mam prawo moralne! Proszę o ocean! Dużo oceanu, jak najwięcej oceanu, i w dzień, jeżeli łaska, bo w nocy nic nie widać.
Urzędnik spojrzał przez szybę na zachmurzone niebo nad Holborn Street, na podejrzane mgiełki, wałęsające się między domami: — Pan chce jechać jutro?
— Tak jest. Jutro.
— Na kontynent?
— Na kontynent.
— Hm. I nie może pan tej podróży odłożyć?
— Nie mogę.
Jął szperać po księgach i przewodnikach.
— Wyjedzie pan jutro rano o 9.15 z Charing Cross, Na statek siądzie pan w Queenborough, przetnie pan morze Północne po linji Queenborough-Vliessingen — sześć godzin! — tam na pana będzie czekał pociąg pośpieszny Rotterdam-Haga-Amsterdam. Stamtąd uda się pan przez Bruksellę, Luksemburg, Düsseldorf... do Moguncji. To jest droga okólna, zajmująca, a przytem nie o wiele kosztowniejsza od bezpośredniej...
Wręczył mi grubą paczkę biletów kolejowych, zainkasował pieniądze, ale wciąż jeszcze przyglądał mi się ciekawie.
Nazajutrz o ósmej portjer hotelowy ładował moją walizkę do samochodu, spozierał raz po raz na londyńskie niebo i widziałem, że go coś gnębi.
— Dokąd szofer ma jechać? — rzekł wreszcie.
— Stacja Charing Cross. Pociąg 9.15, Londyn-Queenborough.
— Pan się dziś udaje na kontynent?
— Na kontynent.
Portjer zainkasował napiwek, zdjął czapkę, ale wciąż jeszcze przyglądał mi się ciekawie.
Na stacji Charing Cross — ta sama historja.
— Czy mogę zabrać tę walizkę do wagonu? — pytam tragarza — 9.15?
— A to pan dziś jedzie na kontynent?
— Na kontynent.
— Może pan zabrać trzy walizki do wagonu. Nikomu to zawadzać nie będzie, bo pasażerów wcale niema.
Dziwne. W Queenborough, w przystani, telepie się na sznurach kotwicznych mały parowiec holenderski. Marynarze ładują pośpiesznie duże drewniane skrzynie, owinięte rogożą tłomoki, olbrzymie paki, małe paczuszki, ale pasażerów można policzyć na palcach. Jakiś nieduży rudy chłopak z aparatem fotograficznym. Jakaś „fräulein“, która już na ławeczce okrętowej piszę „ukłony i pozdrowienia“ na kolorowanych pocztówkach z widokami. Jakaś wykwintna angielska dama — i ta jest bodaj najbardziej niepokojąca. Wymierza statek krokami, odnalazła oś geometryczną i na tej osi, ściśle pośrodku, rozkłada pledy, poduszki, kołdry, koce, poczem — nim jeszcze nasz poczciwy „Willem van Oranje“ zdążył odsapnąć, kładzie się na podściółce betów nieruchomo, nawznak i patrzy w stalowe, groźne niebo, wyprostowana, sztywna, jak mumja egipska.
Marynarze cicho, bez słowa, wciągają liny i łańcuchy na pokład. „Willem“ gwiżdże i poważnie, majestatycznie, spokojnie sunąć zaczyna wzdłuż brzegu.
— Radziłbym panu coś zjeść przedtem — szepce mi na ucho, ni stąd ni zowąd, steward okrętowy. — A możeby buteleczkę wina czerwonego?
Dziwny człowiek. Traktuje mnie tak, jakbym był beznadziejnie chory, a ja się czuję świetnie. Wszyscy się czujemy świetnie. Rudy chłopak szczebioce wesoło, fotografuje majtków, doki, łódki rybackie, panienkę, piszącą pocztówki. Angielska lady patrzy w przestrzeń i nawet zlekka uśmiecha się. „Willem van Oranje“ żegna ostatniem szarmanckiem gwizdnięciem port angielski, wykonywa zgrabny półobrót taneczny i nastawia dziób na pełne morze...
Co to?! Dziwnym trafem ten mocny, solidny, żelazny dziób „Willema“, który przed chwilą — przysiągłbym na to — widziałem przed sobą na linji poziomej, raptem buja nade mną na wysokości drugiego piętra. Trwa to zresztą zaledwie kilka sekund, bo — hopla! — w mgnieniu oka dziób gdzieś znika w głębokim dole, a natomiast wyskakuje na kilkadziesiąt metrów w górę tył naszego figlarnego „Willema“, Przez czas pewien jestem tak zwanym „zegarem“ huśtawki dziecinnej, na której się bujają dwaj dorośli rozkraczeni marynarze: jeden stoi przy sterze i jedzie właśnie z szalonym impetem nadół, drugi — na przeciwnym końcu pokładu — unosi się teraz w powietrze, jak „córa Renu“ z opery Wagnera. Po chwili — wbrew wszelkim regułom tej zabawy — nawet „zegar“ przestaje być punktem nieruchomym. Cały „Willem“, stękając i trzeszcząc, winduje się wolno, wolniutko pod górę, na trzecie piętro i — bums! — leci wdół na łeb, na szyję, ze wszystkich schodów. I znowu biedaczysko gramoli się, jak stary emeryt, na jakiś czwartak i znów — łomot! — leży na poziomie piwnicy. Niezrażony tem niepowodzeniem wtacza stary kadłub z uporczywością pijaka na strych i — ryms! — wali na podwórko; podźwignąwszy się natychmiast i otrząsnąwszy lekko, wchodzi, schodek po schodku na wieżę ratuszową i — bęc! — spada na bruk uliczny... Za każdym razem — muszę, niestety, brać udział w tych perypetjach — serce mi w piersiach bić przestaje... Zupełnie jakbym jechał windą, której sznury stale na wysokości czwartego piętra się obrywają...
Patrzę na moich towarzyszów podróży: rudy chłopak już nie robi zdjęć, sam jest pięknym tematem dla fotografa, oparł bowiem znużone czoło o kant aparatu i...
Niemiecka „fräulein“ rozsypała kolorowe karty pocztowe i, wtuliwszy głowę w torbę podróżną...
Nawet poważna lady angielska z wyżyny swoich koców... O Boże! oto są widoki, na które się zaabonowałem u Cooka i tak — w ustawicznych wzlotach i upadkach — kusztykać będę razem z kuternogą „Willemem“ przez sześć bitych godzin... Sam tego chciałem...

Krótko mówiąc, miasto F. zyskało dwieście miligramów radu, ale ja, rad nierad, straciłem dla wyrównania rachunku ze trzy i pół kilo. Myślę, iż los mnie pokarał za to, że sprzeniewierzyłem się własnym zasadom i kupiłem bilet okólny. Niema widać we mnie materjału na turystę. I to, oczywiście, takie stare wygi, jak ocean Atlantycki i wicher Północny, zmiarkowały odrazu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.