Listy O. Jana Beyzyma T. J./List LXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze |
Wydawca | Wydawnictwo Księży Jezuitów |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Przeglądu Powszechnego” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bardzo dziękuję za list, uwiadamiający mnie o zakupnie łóżka, ucieszyła mnie ta wiadomość; dałby Bóg, żeby jak najwięcej było takich fundacyj. Już dzięki Bogu wzięte dwa łóżka; jedno zakupił ś. p. kanonik Denjog, a drugie p. Zofja Szlubowska. Niech im to Matka Najśw. po swojemu stokrotnie wynagrodzi. Kilka razy byłem listownie zapytywany, co mianowicie przeszkadza w ukończeniu schroniska. Gdybym chciał wyliczyć wszystko, to musiałbym chyba cale foljały zabazgrać, czasu zabrałoby to co niemiara, a pożytku z tego nie byłoby wiele, albo też wcale nie. Żeby jednak był wilk syty i owca cała, t. j. żeby zadośćuczynić zapytującym, odpowiadając na zapytania, a przytem czasu niewiele stracić, bo go mam nadzwyczaj mało, podaję tu najnowsze, ho obecne trudności, wskutek których odwlecze się ukończenie i otwarcie schroniska. Rzecz mianowicie taka: W kilku posterunkach naszej misji budynki wymagały koniecznie odnowienia. Rząd tutejszy wciąż wyjeżdża z nowemi i coraz to trudniejszemi, a często i niemożliwemi wcale paragrafami jak wogóle co do wszystkiego, tak też i co do budowli i ich urządzeń jak zewnętrznych, tak wewnętrznych. Nie uczynić zadość tym rządowym wymaganiom, to zaraz zamykają szkoły i t. d. Nie było zatem innej rady, jak tylko zabrać wszystkich »majstrów« do tych wszystkich robót, co też X. Przełożony generalny był zmuszonym zrobić. Rzecz zatem jasna, że u mnie budowa stanęła zupełnie dla braku robotnika. Słowo majstrów wziąłem umyślnie w cudzysłów, żeby zwrócić uwagę czytających na to, że tutaj majster nie znaczy to, co to słowo wyraża. Skrobidecha co jako tako oskrobie heblem kawał drzewa z grubszego wióra, tylko, a piłą przetnie drzewo we wszystkich możliwych kierunkach, tylko nigdy prosto uciąć nie potrafi, już uważa się tutaj za stolarza. Taki, co rozrobił błoto i zlepi niem kilka cegieł, już jest murarzem i t. d. we wszystkich innych fachach. Przy robocie trzeba każdemu z tych artystów każdą rzecz zosobna pokazać, jak ma hyć robioną, bo inaczej nic z tego. Mimo to, że tak mało trzeba umieć, żeby być majstrem, tych majstrów jest tu bardzo niewielu. Dostarczanie materjału też niemałą stanowi trudno, każdy kawał drzewa, każdy kamień i t. d., muszą ludzie przynosić na głowach (Malgasze nie noszą ciężarów na plecach, ale na głowach), a niewiedzieć ile kilometrów przez góry i doły, ścieżkami często tak wąskiemi, że zaledwie jeden może tam przejść. Wozów i pociągowych zwierząt niema. Są już gdzie niegdzie niby wózki, t. j. paczka na dwóch kołach (u nas to nazywają gara), ale ciągnione przez ludzi i to naturalnie tylko tam, gdzie są niby drogi porobione potemu. Robotników, t. j. tych quasi majstrów, bardzo tu niewielu, a zdarza się często tak, że kilku z nich nie zjawia się do roboty, bo albo obrabiają rytowiska (bagno, w którym sadzi się ryż), albo są na pogrzebach. Pogrzeb u Malgaszów trwa często tydzień, albo i dłużej, stostownie do zamożności, u biednych trwa to krócej, u bogatych dłużej. Na cześć nieboszczyków zabijają woły i raczą się mięsem, aż póki nie zjedzą wszystkiego, zapijając to rumem. Jakie straszne orgje odbywają się na tych pogrzebach, nie piszę, bo przyzwoitość nie pozwala.
Z tego, com tu napisał, widzi Ojciec wyraźnie, że wskutek takich i mnóstwa innych najrozmaitszych trudności, które od początku na każdym kroku napotykam, wlecze się moja robota i nie mogę wiedzieć, kiedy wreszcie będę mógł otworzyć schronisko. Z założonemi rękoma nie siedzę, to tak; ale, jak to mówią, głową muru przebić nie mogę, to też tak. Bardzo mi przykro kiedy myślę, że tylu nieszczęśliwych trędowatych męczy się za życia i ginie, a, co nie daj Boże, na wieki może giną, ale zaradzić temu nie w mojej mocy. Wszystkiem w mojej misji kieruje i rządzi Sama Matka Najświętsza, która najlepiej wie, co jest na większą chwałę Pana Jezusa i pożytek dusz ludzkich. Kiedy zaś Ona dopuszcza tyle przeszkód i taką zwłokę w ukończeniu schroniska, znaczy, że tak ma być, dziej się Jej najświętsza wola. Ufam i wierzę, że wszystko dobrze się ułoży i pokornie czekam. Swoją drogą jednak ustawicznie proszę Matkę Najśw., żeby raczyła przyspieszyć swoje dzieło, bo bardzo mi już pilno. Tymczasem w ogrodach robi się, co można i z rzeźbą spieszę, jak mogę, żeby móc zakładową kaplicę jak najlepiej ozdobić.
Jeżeli Ojciec może bez trudności, proszę mi z łaski swej przysłać trochę nasion kwiatów pachnących, np. goździków pełnych, laków, lewkonij, rezedy, a jeżeli można, to i nieśmiertelników różnych kolorów (do robienia suchych bukietów do oltarza), żebym choć coś bodaj mógł mieć na początek. Co do kwiatów, to przed laty pięciu czy sześciu, byłem prawdziwym bogaczem, poprzysyłali mi różni dobroczyńcy mnóstwo nasion prześlicznych i to nietylko kwiatów, ale i drzew, np. cyprysów; wszystkie te przesyłki dobrze do mnie doszły. Czytając nazwy roślin na paczkach, nie posiadałem się z radości, w myśli układałem plany i patrzałem, jak będzie ślicznie wyglądać kaplica i obraz Najświętszej naszej Częstochowskiej Pani ubrany kwiatami. Na niczem to wszystko spełzło; przez kilka lat, jak Ojciec wie, nie mogłem budować, a zatem i ogrodu zakładać nie mogłem, przez ten czas nasiona w skrzynce zamarły; posiałem je teraz wszystkie w nadziei, że choć coś może zejdzie, ale nic z tego, wszystkie nasiona zginęły i obecnie nic a nic zgoła nie mam. Z kwiatowego magnata stałem się ostatnim kapcanem, oprócz chwastów, co się same zasiewają, w pustyni nie zgoła nie posiadam. Gdyby chodziło o mnie samego, to nietylko cichobym siedział, lecz ustawicznie dziękowałbym Panu Jezusowi, że mi pozwala naśladować Siebie w ubóstwie, które tak Mu się podoba. Ale chodzi tu o upiększenie kaplicy Matki Najśw., zatem zgodzi się Ojciec z tem, że milczeć nie mogę, muszę żebrać, żeby Najśw. Mateczka między trędowatymi przynajmniej była, o ile można, jak najlepiej czczona, kiedy Ją obecnie bezbożny świat wszędzie znieważa. Z największą wdzięcznością dla Pana Boga i z prawdziwą radością mogę Ojcu powiedzieć, że między moimi chorymi nabożeństwo do Matki Najśw. już coś trochę niby zaczyna kiełkować, ale jeszcze wiele i wiele pozostaje do życzenia, że zaś z tymi dzikusami nic zrobić inaczej nie można, jak tylko przez zewnętrzne zmysły, to tylko bowiem mogą trochę zrozumieć, co widzą i słyszą, i to niełatwo i nieprędko, dlatego wszystkich starań dokładam, żeby kościółek ich był, o ile się tylko da, najokazalszy. Tak zaraz to się nie stanie, to rzecz pewna, ale że tak będzie z czasem, jeżeli mi Bóg żyć i pracować pozwoli, to też pewno, bo to wszystko w ręku Najśw. Matki.
Bardzo wprawdzie niewiele, ale jednak coś doleciało do mnie wiadomości i na daleki Madagaskar o tych mankietnikach. Ta głupia sekta w łeb weźmie, bo nie pozwoli Pan Jezus, żeby się szerzyła. Po ludzku nawet sądząc, nie może ta brednia istnieć. Nigdy nie przypuszczałem i pojąć nie mogę, jak mogli nasi rodacy dojść do tego stopnia głupoty. Żeby np. utrzymywać, że jakaś tam... obdarzona od Boga tak samo jak i Najśw. Panna, i, idąc za głosem tej..., odpadać od Kościoła św., to już na to trzeba być osłem nad osłami i to zapieczętowanym, chyba w mózgownicy warjata taka myśl powstać może. Głowy tylko tym teologom pogolić i do domu warjatów ich zamknąć, na nic innego nie zasługują.
W Imerynie śmiertelność, dzięki Bogu, ustała. Zimę mieliśmy wyjątkowo ostrą, w nocy i nad ranem termometr opadał do + 3° C. Febra wskutego tego była się rozgospodarowała na dobre. Z moich chorych kilku też przetrzepała, ale nikt nie umarł. Obecnie zaczyna już być cieplej, ma się ku wiośnie.
O fotografiach pamiętam, ale nic jeszcze niema, nowego do zdjęcia, dlatego Ojcu nie posyłam. Rozmachałem się nieźle i kto wie, czybym się nie zdobył jeszcze na drugie tyle. Niech się jednak Ojciec nie obawia, przestaję Go nudzić moją bazgraniną, bo czasu zabrakło.
Wszystkich Was razem i każdego zosobna polecam opiece Matki Najśw. i bardzo proszę o modlitwy.