Listy O. Jana Beyzyma T. J./List X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze |
Wydawca | Wydawnictwo Księży Jezuitów |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Przeglądu Powszechnego” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zabierając się do pisania tego listu, mimowolnie uśmiałem się sam ze siebie, że niema listu, w którym nie byłoby jakiejś jeremiady, zawsze się Ojcu na coś użalam, a nigdy nie doniosę coś, coby Ojca tylko zająć mogło. Ale niech Ojciec sam osądzi, czy mogę zrobić inaczej, kiedy ciągle, jakby naumyślnie, kłopot na kłopocie jedzie i kłopotem pogania. Oto np. niedawno zdarzyła się tego rodzaju awanturka: Dnia 3 marca po południu zaczęło się chmurzyć i było bardzo parno, wiatru wcale nie było, cisza najzupełniejsza, chmury nadchodziły coraz to bardziej, tak, że około godz. 4 było ciemno jak o szarej godzinie, jak to mówią. Zaczęło błyskać, grzmieć, deszcz zaczął padać, ale nie zwracaliśmy na to uwagi, bo to pora deszczowa — chmury bardzo ciemne, no może będzie gradu trochę i po sprawie. Wszystko to na porządku dziennym tutaj aż do końca kwietnia. Ale naraz około godz. 5 ni stąd ni zowąd, zerwał się ogromny wicher, pioruny sypały jak z worka i deszcz zamienił się w ulewę, formalna zrobiła się nawałnica. Co się działo poza chatą nie wiem, bo nie można było nic ani widzieć, ani słyszeć, było ciemno i grzmoty zagłuszały wszystko, chata moja drżała od wichru i huku. Widok tej burzy śliczny, prawdziwie przyjemnie było patrzeć i słuchać jak waliły pioruny, coś tak Ojcze jak na bębnie, niby grochem posypie drrr — po chwili palnie pojedynczy piorun, potem drugi, trzeci, potem znowu posypie i t. d. Widok śliczny, to prawda, pomyślałem sobie, ale i to łatwo być może, że to ostatnia przygrywka dla ciebie, może pod takt tego marszu na tamten świat wymaszerujesz, bo albo piorun gwizdnie, albo chata zawali się nim zdołasz wybiedz z niej. Ukląkłem więc przed obrazem Matki Boskiej (ten obraz co Ojciec kupił mi przed odjazdem z kraju — muszę go trzymać u siebie, bo w kościele woda zniszczy) wzbudziłem żal za grzechy, poleciłem moich chorych i moją grzeszną duszę łaskawej opiece Najśw. Matki i gotów — niech się dzieje co ma się dziać. Zazieram po chwili do kuchni, co się tam dzieje. Mój czarny kuchmistrz gotuje ryż na kolację i koronkę przytem odmawia; wszystko w porządku, powiedziałem my tylko, żeby zaraz rzucił wszystko, gdyby chata mocniej zadrżała, i zbiegł co prędzej na podwórze, żeby nie być zgniecionym przez walącą się chałupę. Zająć się czemś trudno było, bo dach lichy i bez tego, uszkodzony nawałnicą mało chronił, więc trzeba było zabezpieczać się od wody, gdyż w chacie także ulewa, tylko nie taka, rozumie się, mocna jak na dworze; trwało to z półtorej godziny. Kiedy ustała nawałnica, a deszcz tylko padał, zapaliłem latarkę i poszedłem zobaczyć co się u moich chorych dzieje. Ledwom się pokazał, powstał ogólny krzyk i hałas, każdy woła, żeby do niego zajść i zobaczyć co woda narobiła: »Mój Ojciec niech idzie do mnie, gdzie mam spać powie mnie« woła jeden. »Mój Ojciec, mój Ojciec, tutaj niech idzie, tutaj, jak tu nocować, miałem trochę ryżu, woda zabrała, głodny jestem, zimno mnie« — wrzeszczy drugi i t. d. Chodziłem od drzwi do drzwi, pocieszałem, nadrabiałem miną, żartowałem, że będzie nam miękko spać, bo woda to nie kamień, ale to wszystko tylko pro forma, jak to mówi przysłowie: hop na ulicy, choć bieda w kamienicy, bo w duszy zupełnie co innego się działo. Niby się śmiałem, żeby tym biedakom dodać odwagi, ale łzy przy tym śmiechu przemocą się cisnęły, połykałem je tylko jak mogłem. Jakże obojętnie patrzeć na to? W izbie woda, z góry kapie, ciemno zupełnie, bo skąd taki biedak ma wziąć świecę, chory, głodny, pokryty ranami, okryty mokrą szmatą, siedzi w błocie i trzęsie się od zimna, a ja biegam od drzwi do drzwi i nic a nic pomódz nie mogę. Chodziłem tylko dlatego, żeby wiedzieli, że o nich pamiętam i że najchętniejbym im pomógł, gdybym tylko mógł. Michał, z którym Ojca zaznajomiłem w poprzednim liście (ten co do Ojca pisał w imieniu chorych) woła mnie do siebie i pyta: »Mój Ojciec powie, jak teraz będzie, co dać ubogim?«
Za 100 franków, które mi O. Marjan przysłał, kupiłem ryżu dla tych kilkunastu co nie mogą sobie wcale pomódz, ani żebrząc, ani w inny sposób, żeby ich, o ile się da, ratować od głodowej śmierci. Michał miał jeszcze trochę tego ryżu w swojej izbie, to to on wydziela tym biedakom porcje codziennie; podczas nawałnicy woda rozbiła garnek i ryż z błotem zmięszała, kilka garści tego ryżu, co jeszcze mogły być oczyszczone i użyte, kazałem zebrać, a co dalej będzie, ha, to już rzecz Matki Najśw. Powiedziałem chorym, że zaraz z rana dam znać ks. Superjorowi i powróciłem do siebie. Ukląkłszy przed obrazem, prosiłem Matkę Najśw. o pomoc w tym kłopocie, byłbym się dłużej nieco modlił, ale zaczęła woda ciec do stancji tuż nad obrazem. Zdjąłem obraz ze ściany, schowałem go pod stół, nakryłem jak mogłem i przygotowałem się do drogi, żeby nazajutrz raniutko odprawić Mszę św., a potem, jak trochę woda opadnie w rzece, przez którą przechodzić trzeba, naturalnie w bród, pójść z raportem i prośbą o pomoc do ks. Superjora. Tymczasem nazajutrz Mszy św. mieć nie mogłem, nawałnica zerwała dachówki, dziur mnóstwo narobiła w dachu, cały ołtarz w błocie i obsypany kawałkami spadającej dachówki. Zabrałem kamień z ołtarza i wszystko co się tylko dało, i Mszę św. odprawiam w moim pokoju póki albo kościoła nie naprawią, albo nie przejdzie pora deszczowa. Że nie można mieć Mszy św. w kościele, to Ojciec może przekonać się z fotografji: od ściany za ołtarzem, w której są framugi ze statuami Serca Pana Jezusa i św. Józefa, do pierwszego słupa podpierającego dach, jest się pod gołem niebem, deszcz codziennie pada, deski ani kawałka żeby ołtarz przykryć, więc jakże Mszę św. odprawiać.
NB. Cały ołtarz zrobiony z gliny, tylko mensa kładzie się na nim. Ale cierpliwości trochę, mój Ojcze, bo nie koniec jeszcze całego kłopotu, zaraz będzie coś jeszcze poczciwszego, mianowicie: Niedawno odebrałem Ojca korespondentkę i cieszyłem się wiadomością o przybywającej jałmużnie — niedługo trwała ta radość. Poszedłem nazajutrz po nawałnicy do Tananariwy z raportem i prośbą o pomoc. X. Superjor wysłuchał wszystko i powiedział, że muszę się z tem udać do X. Bardon (generalny przełożony naszej misji, zastępujący tu X. Prowincjała), bo bez niego nie można w tej rzeczy poradzić. Idę do X. Bardon, który obecnie zajęty budowaniem konwiktu w innej części miasta. Przedstawiam mu całą rzecz i proszę zarazem, żeby to załatwił, nie biorąc nic z tych pieniędzy co dla mnie Ojciec przysyła, bo jak zaczną mnie potrochu obdzierać z jałmużny, którą z kraju dostaję, to nigdy nie będę mógł wybudować schroniska. X. Bardon powiedział, że narazie jakoś chorych zabezpieczy się od deszczów i zaczął rozpytywać o jałmużnę na schronisko, wysłuchawszy mnie, powiedział: »Źle cię Ojcze poinformowano, za 30.000 franków schroniska nie będzie takiego jak chcesz, to jest coś porządnego, coby mogło potrwać jakiś czas, za te pieniądze można był kiedyś to zrobić, ale nie dziś przy takiej drożyźnie. Wybudować kilka baraków, które po każdym deszczu trzeba będzie naprawiać, jak te, które masz obecnie, to nie warto — jak budować, to już coś trwalszego, a przytem zwróć uwagę na następne rzeczy: w miejscu zaludnionem budować schroniska rząd nie pozwoli, musisz go wystawić na pustynie, dróg nie mamy, każdy kamyk, każdy kawałek drzewa muszą ludzie przynieść. Robotnik drogi, materjał również, zwłaszcza drzewo, utrzymanie dla chorych choćby najlichsze, zapewnić trzeba, bo nie można im dawać z głodu umierać. Pisz zatem gdzie tylko możesz, zbieraj jałmużny, a jak będzie tyle ile trzeba, to wybudujemy. Na takie schronisko trzeba nie 30.000, jak ci mylnie powiedziano, ale 150.000 fr. Mnie możesz wierzyć, bo nic nie robię tylko wciąż buduję, aż mi dokuczyło, wiem zatem dokładnie, jaka cena wszystkiego obecnie, a że od tak dawna wciąż buduję, więc się trochę znam na rzeczy. Miejmy w Bogu nadzieję, że będziemy mogli mieć schronisko, tylko ciągle proś i proś o jałmużnę«.
Niech mi Ojciec wierzy, że pókim słuchał, tom słuchał siakotako, ale usłyszawszy, że trzeba 150.000 franków, spuściłem nos na kwintę. Tyle trzeba, a ja tak mało dopiero mam, ileż to jeszcze czasu czekać trzeba! Wróciłem do misji porządnie w kratki i dopiero nazajutrz rano, wracając do siebie, w drodze opamiętałem się i uspokoiłem zarazem. Wstyd mnie, żem taki głupi i lada czem się nastraszę, wszak to w ręku Matki Najśw., a zatem niemożliwem nie jest choćby i trzy razy tyle miało kosztować. Prawda, że 1 frank = ½ fl. a., albo ⅓ rubla, ale mimo to trzeba tego sporo, przyjdzie może nieźle poczekać. Dotychczas mam wprawdzie bardzo mało, ale ta trocha co się uzbierało, to tylko od nas z kraju, a choćby resztę dopełnili inni, to zawsze pierwszy fundament będzie za polskie pieniądze i pod afrykańskiem niebem będą czcić na ołtarzu naszą Najśw. Częstochowską Mateczkę.
Z dnia na dzień widzę coraz bardziej, jak dziecinne usposobienie mają Malgasze choćby i starzy, i jak mało im trzeba do śmiechu i wesołości. Szedłem ochrzcić umierającą pogankę, po drodze pytają mnie co robić (było to w niedzielę), bo tu woda wyrwała jamę przy samym baraku i chodzić niebezpiecznie — powiedziałem, że chociaż to niedziela, jamę niech zasypią, bo może być jaki wypadek, zwłaszcza, że wieczorny deszcz powiększy tę jamę. Ochrzciwszy chorą, wracam do siebie i widzę, że ci co mogli robić, wzięli się do noszenia ziemi, a innych mnóstwo chorych przypatrywało się robocie. Po chwili usłyszałem śmiech, krzyki, wycia, jakby nie wiem co się stało. Wróciłem, żeby zobaczyć co zaszło. Malutki dzieciak, zaledwie umiejący chodzić, widząc, że inny noszą ziemię, położył sobie na głowie (Malgasze przeważnie noszą ciężary na głowie) grudkę ziemi wielkości może jak kułak i razem z innymi niósł do zasypania jamy. Innym znowu tego rodzaju powodem do ogólnej radości była dachówka spadająca z dachu. Zwykle w poniedziałek przynoszą burżani (tragarze) ryż z misji dla chorych. Ten ryż dzielą chorzy między siebie przy drzwiach kościelnych. Otóż razu pewnego, przy takim podziale ryżu, powstał ogólny śmiech i krzyk; co takiego — spadła dachówka i o mało co jeden z chorych w głowę nie dostał. Śmiesznego w tem nic niema, a dla nich to aż nadto wystarczający powód do śmiechu.
Nie bez podstawy mówi przysłowie, że »człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi«, ja przemyśliwałem, jakby tu w maju ozdobić ołtarz, a tu tymczasem zachodzi pytanie, czy po tej nawałnicy będzie można w kościele Mszę św. odprawiać. Szkoda, że to tak daleko, bo gdyby nie odległość, mógłby Ojciec kiedy przyjechać do mnie choć na jeden dzień i przypatrzyć się nieco tutejszym burzom i piorunom, a wtedy ręczę, że zapisałby Ojciec bodaj arkusz cały w swoich »Misjach katolickich«. Chętniebym to Ojcu zrobił, ale trudna rada, nemo dat quod non habet, pisarzem nie jestem. Oprócz tego co wiem od Ojca, jeszcze dosyć listów dostaję od nas z zabranych prowincyj, w których mi donoszą, że się tam zajmują losem moich trędowatych; ucieszyła mnie bardzo ta wiadomość, i podziękowawszy najpierw Najśw. Matce za Jej opiekę, poszedłem do chorych i powiedziałem im: módlcie się ciągle za naszych dobroczyńców, bo w Polsce, tam hen, hen za tem wielkiem morzem, w tej ziemi, skąd ja do was przyjechałem, za was się modlą i zbierają pieniądze, żeby można było dla was wybudować porządne schronisko i mieć za co kupić wam jedzenie i lamba (płótno, którym się owijają). Bardzo kontenci z tej wiadomości i kazali powiedzieć, że się modlą i dziękują za jałmużnę. Przetłumaczyć na polskie to się nie da dobrze, bo to są wyrażenia właściwe tutejszemu językowi — dosłownie to brzmi tak: Ojciec napisze Polakom, że my dziękujemy i dziękujemy jeszcze (.), i dajemy im zapewnienie, że się za nich modlimy aż do wieczora (:). Sens pierwszego wyrażenia (.) jest: tysiączne dzięki składamy, czyli dziękujemy po tysiąc razy, lub coś w tym rodzaju. Drugie wyrażenie (:) znaczy: ustawicznie, bez przestanku, wciąż. Inaczej przetłumaczyć nie można. Nie wiem czy Ojciec sam poznałby swoje nazwisko, wymówione przez Malgasza. Moi chorzy choć je z trudnością wymawiają, ale wiem, że zapamiętali, bo był u mnie w tych dniach jeden z naszych Ojców z sąsiedniej stacji, widząc się z chorymi, mówił im, że słyszał ode mnie o zbieraniu jałmużny dla nich; jeszcze nie skończył mówić, a jeden z chorych przerywa mu i mówi: »wiemy, wiemy, to ksiądz Czermiński w Polsce zbiera, tam, skąd, nasz ksiądz przyjechał«.
Choć wiem, że porządnie musi się drogi Ojciec znudzić, czytając co ja nagryzmolę (jeżeli wogóle Ojciec ma na tyle cierpliwości, żeby to wszystko czytać), mimo to chętnie pisałbym dłużej, żeby mieć przyjemność choć listownie przynajmniej po polsku mówić, kiedy ustnie nie można. Mimo to jednak muszę na ten raz już skończyć, bo mi czas nie pozwala dłużej pisać. Czekając niecierpliwie na odpowiedź, polecam się wraz z moimi chorymi modlitwom drogiego Ojca.