Listy O. Jana Beyzyma T. J./List XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze |
Wydawca | Wydawnictwo Księży Jezuitów |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Przeglądu Powszechnego” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bardzo Ojcu dziękuję za list, datowany: Kraków, 7/8 1900, który odebrałem 25/9 1900. Pomyślne wiadomości przesyła mi Ojciec o jałmużnie; daj Boże częściej tak, to może wreszcie doczekam się, że będzie mogło schronisko zacząć się budować. Widocznie Matka ze swego cudownego grodu nadsyła wsparcie. Jeżeli Ojciec łaskaw, to proszę w Misjach katolickich podziękować w imieniu moich chorych Parafjanom częstochowskim za ich miłosierdzie, bo nie widzę narazie innego sposobu podziękowania im. Ich składka niejedną cegiełkę przysporzy do wybudowania kościoła Najświętszej Częstochowskiej Mateczki w nowem schronisku. Codziennie będziemy prosić Najświętszą Matkę, żeby stokrotnie wynagrodziła ten dar swoim parafjanom. Ale nie bez przykrości dowiedziałem się z listów, które odebrałem z kraju, że w Częstochowie był pożar w klasztorze i kościele. Na szczęście, kaplica z cudownym obrazem obalała. Jeżeli Ojciec ma jaki bliższe szczegóły o tem, to proszę mi z łaski swej udzielić. Pisano mi, że wieża podczas pożaru runęła i szkody ogromne porobiła. Jacy miłosierni ci Częstochowianie; mając we własnej parafji takie straty, pewno z ostatniego ciągną, żeby to odrestaurować, a pomimo to jeszcze i moim biednym chorym dopomagają. Niech im Ojciec w Misjach przynajmniej przeszle serdeczne »Bóg zapłać«, jak od moich chorych tak też i ode mnie, bo więcej zrobić nie możemy, ale Matka Najświętsza z pewnością wysłucha nasze choć niegodne ale szczere prośby i wynagrodzi im to stokrotnie. Pewno Ojciec pamięta jeszcze, z jakiem oburzeniem czytaliśmy to, co pisał z Indyj X. Wehinger, mianowicie że prosił o jałmużną dla swoich trędowatych jakiegoś bogatego Indjanina, a ten Indjanin odpowiedział, że mu da sutą jałmużnę, ale pod warunkiem, że X. Wehinger kupi za te pieniądze arszeniku i wytruje wszystkich trędowatych.
Ktoby przypuścił, że taka odpowiedź mogłaby wyjść z ust Polaka, a zatem prawdopodobnie katolika. Niestety jednak tak było, o ile wiem. Że Indjanin będąc poganinem, coś takiego powie, to jeszcze łatwo da się zrozumieć; trudno bowiem, żeby poganin miał należyte pojęcie o miłosierdziu chrześcijańskiem. Ale żeby Polak tak się zapatrywał po barbarzyńsku na rzeczy, doprawdy, trudno sobie wytłumaczyć. Wie Ojciec, że kiedy słyszę o czemś podobnem, to zawsze przychodzi mi na myśl: czy tak samo zapatrywałby się na rzecz taki, co tak praktycznie radzi, jak ten pan np., gdyby sam był trądem dotknięty? — Że nie prosiłby nikogo żeby mu w łeb wypalił — to rzecz jasna, ale ileby on zaraz znalazł racyj i racyjek na swoją obronę, gdyby przyszło mu opuścić ten świat, żeby innych przypadkiem nie zarazić. Jakby powstawał na nieludzkość rządów, któreby w ten sposób przecinały zarazę. A z jak głupią i wystraszoną miną patrzyłby w lufę karabinu zwróconą do jego łba, aj, aj, aj, aż mnie śmiech zbiera, kiedy sobie to w myśli wystawiam. Pisząc to, mimowolnie roześmiałem się i przypomniałem sobie wiersz, który kiedyś, sam nie wiem już, gdzie, kiedy i od kogo słyszałem, czy czytałem: »żołnierzowi co grał zucha, wszystkich łaje i potrąca, świsnął szablą koło ucha i z żołnierza masz zająca«. Taki praktyczny doradca wszystkim trędowatym pali w łeb i w jednej chwili uwalnia społeczeństwo od tej strasznej plagi; ale gdyby sam dostał trądu (co wcale nietrudno, bo nad Bałtykiem na dobre rozgospodarowuje się ta choroba, a to przecie niedaleko od Polski) i przyszłoby mu zażyć ołowianą pigułkę, to pewno krztusiłby się tak, że gdyby to zrobił na scenie, mury teatru drżałyby od oklasków.
Niech się Ojciec drogi nie dziwi, że przedtem regularnie, co poczta, wysyłałem do Ojca list (mówiąc bez ogródek, zanudzałem Ojca moją gadaniną), a teraz cały miesiąc przerwy. Powód tego następujący: niedawno byłem zajęty gośćmi wcale nieproszonymi i niepożądanymi, mianowicie, gdzieś, nie wiem skąd, dostałem silnego kataru. To jeszcze głupstwo, myślę sobie, katar przecie nie choroba i zabieram się już do pisania do Ojca, ale człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi; chciałem pisać, nie udało się, bo do kataru przyłączyła mi się febra z niezłą gorączką; potem nadszedł kaszel, reumatyzm w krzyżach, newralgja i jeszcze jakieś licho, nie wiem co to było, dość na tem, jak się to wszystko razem wzięło do jego tatarskiej mości, tak ani rusz było cokolwiek robić — ledwo że brewjarz odmawiałem. Za łaską Bożą wylizałem się z tego wszystkiego, ale pocztę straciłem i dlatego dopiero teraz piszę. To wszystko jednak fraszki, gdyby się te choroby nie skończyły, byłbym jakiś list, choć z trudnością, ale nabazgrał; najbardziej stanęło mi na zawadzie to, że byłem siarczyście zły i spodziewałem się, że lada chwila przyjdzie popieścić którego z czarnych dygnitarzy moim kawowym pocieszycielem. Przedtem jakoś trochę było ucichło, a teraz na nowo zaczęli ci podwójci, wójtowie i t. p. hołota pędzić chorych kijami i kamieniami, żeby trawy do palenia nie zbierali w pustyni i nie żebrali przy drogach. Czy jaki nowy rozkaz dostali w tej mierze, czy co innego się stało, ale jak szaleni uganiają całemi dniami po pustyniach i prześladują nieszczęśliwych trędowatych. Moje szczęście, że nie poszedłem do Tananariwy kurować się, bo może byłaby jaka awantura w samem schronisku. Dowiedziałem się ubocznie, że, kiedy jestem w domu, ci czarni dostojnicy nie śmią się bardzo zbliżać do schroniska; ja też z tego powodu nigdy nigdzie nie odchodzę, a kiedy idę na zebranie do Tananariwy, to jak najprędzej powracam. Kiedy i jak się to wszystko skończy. Pan Bóg raczy wiedzieć, ale narazie moi biedni chorzy są w porządnie przykrem położeniu i trudnem zarazem, bo jeść zgotować przecież trzeba, a niema czem palić. Pocieszam moich biednych chorych jak mogę, miną nadrabiam, żeby moje czarne pisklęta na duchu nie upadły, sam sobie tłómaczę, że przecież, jak nic na świecie, tak też i to nie dzieje się bez woli Bożej, jednak mimo to wszystko jestem w takiem usposobieniu, że miałby czego pożałować ten, ktoby mi teraz w drogę zalazł. Ha, trudno inaczej na tym świecie; niema kącika bez krzyżyka. Zlituje się Matka Najświętsza, to będzie nam lepiej, a tymczasem trzeba w praktyce zastosować nasze wołyńskie przysłowie: terpy kozacze, atamanom budesz — cierp kozaku, będziesz atamanem. Jak już jest, to jest, dziej się najświętsza wola Boża. Staram się kochać bliźnich jak samego siebie, nie sądzić i nie mieć nienawiści do nikogo, ale otwarcie Ojcu się przyznam, że tego praktycznego doradcę, co w łeb wszystkim trędowatym wypaliłby, strawić nie mogę i czuję, że z przyjemnością pogłaskałbym go po grzbiecie moim kawowym pocieszycielem, za to jego arcymądre powiedzenie.
Teraz tutaj wiosna, polegająca na tem, że będzie jedna lub druga burza i może parę kwart deszczu, ale za to posucha i upały do lata co się zowie. Lato zaczyna się tutaj w grudniu i wtedy deszcze. Niewolno zbierać trawy do palenia w pustynie, ale jeść przecie ugotować trzeba co dnia, więc powiedziałem moim chorym, żeby poobcinali gałęzie z drzew, których mamy kilkanaście koło baraków. Drzew całych wyrąbać niewolno bez pozwolenia rządu na każde drzewo osobno, ale o gałęziach nic nie powiedziano. Moje czarne pisklęta wzięły się zamaszyście do roboty, kto tylko mógł i czem mógł, to ciął. Jest kilka siekier, noże, nożyki, nagadi (łopatka malgaszka, zob. rycinę »trędowata zbiera trawę do palenia«), wszystko było w ruchu; drzewa aż nadto poobcinane. Na parę dni będzie przy czem strawę ugotować, a potem jak będzie, bo to w ręku Matki Najświętszej. Drzewa staranniej okrzesane niż potrzeba, ale za to doświadczamy nieźle, co to znaczy upał. Zdaje się, że słońce jakby ciągle przypominało: »pamiętajcie, że jesteście w Afryce«. Moi biedni chorzy nie zyskują na tem, bo kiedy upał, to cierpią więcej, tak zupełnie jak kiedy zimno. Wtedy im nieco lżej kiedy ani za zimno, ani za gorąco. Kiedy nieco pochmurno, to wiatr porządnie dokucza chorym, zwłaszcza gorzej poranionym, ale kiedy czasem wiatr ustaje a upał niezły przytem, wtedy rany tak czuć, jakby trąd sadził się na to, żeby pokazać co potrafi. Jużem sobie obmyślał wentylację łagodną ale ustawiczną i proszę ciągle Matkę Najświętszą, żeby prędzej pozwoliła do skutku to przyprowadzić. Przedtem tu ciągle gadali i pisali, że zmiana pogody przy zmianie pór roku zabija wielu chorych; ja ciągle stałem uporczywie przy swojem, t. j. że moi chorzy giną z głodu i nędzy, nie ze zmiany powietrza. Teraz mam jasny tego dowód. Dostałem kilka razy ubocznie, t. j. nie przez Ojca (z tych pieniędzy co Ojciec przysyła nie biorę ani centa, gdyż inaczej nigdybym nie mógł zebrać potrzebnej sumy na budowanie), jałmużnę od kilku osób, trochę inaczej zapatrujących się na rzeczy, niż ten praktyczny doradca, co to wystrzelałby trędowatych, żeby przeciąć zarazę, kupiłem za te pieniądze ryżu dla najuboższych, co nie mogą sobie wcale zaradzić, a najbardziej chorym zanoszę codzień trochę zupy. — Wszystko to zdaje się niewiele mogłoby pomóc, jednak już trzecia pora roku zmienia się od tego czasu, a ja pochowałem wszystkiego dwóch, którzy umarli z trądu (jedna staruszka mająca już może więcej niż 60 lat, a drugi to ten Michał, o którym Ojcu nieco szczegółów opisałem), a z głodu nikt nie umarł. Było między moimi chorymi w tym przeciągu czasu dość rozmaitych kłopotów, jak: febra, reumatyzmy, rozmaite żołądkowe choroby i t. p. skutki grzechu pierworodnego do prawda, ale nikt jeszcze oprócz tych dwóch nie umarł, gdy tymczasem przedtem, t. j. nim dostałem te pieniądze, za które dokupiłem ryżu, co tydzień regularnie 3, 4, albo i więcej pogrzebów.
Gadanina funta kłaków niewarta; »przy zmianie pory roku, wielu ich umiera w jesieni«, jak niema co jeść, to nietylko trędowaci, ale najzdrowsi mrą jak muchy. Ot, jak trzy pory roku zmieniło się, a jeszcze u mnie nikt nie umarł od zmiany pogody. Tymczasem tyle; do Bóg życia, to wkrótce znowu zabiorę Ojcu trochę czasu na czytanie mojej bazgraniny. Bardzo proszę o łaskawą pamięć w modlitwach.