Listy Orzeszkowej do Michała Bałuckiego
Ten tekst wymaga dopracowania zgodnie z obecnymi zasadami Wikiźródeł. Należy w nim uzupełnić pozostałe listy, wykorzystać szablon tekstów wykorzystujących mechanizm Proofread. Po wyeliminowaniu niedoskonałości prosimy usunąć szablon {{Dopracować}} z kodu tej strony. |
Nieskończenie i niewymownie wdzięczną jestem Szanownemu Panu za artykuł przesłany, za miłe słowa listu, za garstkę wiadomości, które mi Pan udzielił o sobie i swoich, za przyjazne zapytania o moich losach i usposobieniach.
Cóż powiem? Rzecz naprawdę szczególna. W skreślonym mi przez Pana obrazie nastroju ducha Pana w roku ubiegłym ujrzałam zadziwiająco wierne odzwierciedlenie tego, któremu sama ulegałam. Na dwu krańcach kraju, bez stosunków bezpośrednich, ja i Pan ulegamy tym samym zwątpieniom, wahaniom i zniechęceniom. Tak samo, jak Pan, przez ten rok cały zaczynałam różne roboty pisarskie i nie skończyłam żadnej, zapytywałam siebie: „Czy warto? “ — gryzłam się bezczynnością jak wyrzutem sumienia i nie mogłam zdobyć się na energię pracowania po dawnemu. Może to przejdzie, może nie. Dla mnie to smutek, dla świata szkoda mała albo żadna.
Inaczej wcale z Panem. Pan nie powinien pozbawiać biednego społeczeństwa naszego swojej męskiej, dzielnej, rozumnej i zdrowej pracy. Tacy pisarze, jak Pan, dają swoim społeczeństwom zdrowie.
Ono też ich kocha i czci. Imię Pana jest w kraju kochane i czczone; ja o tem dobrze wiem, bo nie mieszkam w jakiemś mieście, ani w jakiejś koterii, ani w jakimś, choćby stolicznym partykularzu, ale właśnie — w kraju, na prowincji, tam, gdzie się słyszy głosy nie reporterów przyodzianych w togi krytyków, ale prawdziwej publiczności, pracującej, cierpiącej, za pomoc i pociechę wdzięcznej, o pisarzach wydającej sąd bezinteresowny. Że ta publiczność zalicza Pana do szczupłego grona swoich mistrzów i ulubieńców, o tem wiedziałam jeszcze za czasów śp. księgarni mojej wileńskiej i dlatego pamięta Pan, jak błagałam, aby Pan pisał dla wileńskich wydawnictw.
Żyję niby w kącie, jednak naprawdę mam więcej stosunków osobistych i listownych, niż niejeden człowiek warszawski. Widuję mnóstwo ludzi i mnóstwo ich pisuje do mnie. Jestem w możności lepszego znania opinii publicznej niż członkowie trybunałów warszawskich.
To, co piszę o Panu, jest prawdą szczerą — w narodzie, który książki Pana czyta z szacunkiem i miłością, utwory sceniczne Pana widuje w Warszawie i wróciwszy na partykularze chowa o nich wspomnienie rozpromieniające. Pamiętam, przed kilku laty — ośmiu czy nieco mniej lub więcej — co ja się nasłuchałam od powracających z Warszawy o Domu otwartym. Opowiadali, odżywali; od tej komedii powiał na kraj wybuch szczerego, zdrowego śmiechu — który, ach, jak potrzebny w ponurem życiu naszem, nikt nie wypowie.
Sama niewiele komedii Pana widziałam na scenie; kiedy grywano Dom otwarty byłam przez władze rządowe uwięzioną w Grodnie na lat pięć, po których jeszcze dwa lata nie puszczano mię nigdzie. I czy uwierzy Pan, że przez te siedem lat czy zdziczałam, czy nabrałam takiej choroby nerwowej, że ciężko mi bardzo wybrać się w świat i ciężko znaleźć się pośród jego gwaru... Rzadko też wyjeżdżam. Zeszłej zimy wyrwała mię w świat konieczność; w Warszawie zatrzymałam się, a raczej zatrzymano mię w powrotnej drodze z Wiednia. Inaczej bym tam nie była. Ale byłam i widziałam Flirt. Szczerze mówię Panu, że ta wyborna komedia i zabawiła mię ogromnie, i wzruszyła bardzo. Nawet przy dobrej znajomości krytyki naszej nie byłabym nigdy przypuściła, aby Pan z jej powodu mógł mieć nieprzyjemności jakiekolwiek. Omyliłam się. Znać za mało jeszcze znałam krytykę i — Warszawę.
O pierwszej — cóż mówić? Nie posiadamy jej wcale i trzeba to sobie raz powiedzieć a wyrzec się z tej strony nadziei wszelkich. Jeden Chmielowski, ale ten zajęty przeważnie rzeczami staremi i pióro ma bardzo ciężkie. Bogusławski ma piękne pióro i wielkie znawstwo, ale to człowiek kliki, za którą końca nosa nie wysuwa. Zresztą — recenzenci po sześć groszy od wiersza, pseudonimy i anonimy. Szermuje to biedactwo na prawo i lewo samo nie wiedząc, co czyni, byle więcej zarobić. Jeske-Choiński jest w tej świątyni arcykapłanem, dość powiedzieć. Raz w któremś piśmie Kosiakiewicz ostro sądził Konopnickę. Rzecz śmiechu warta. Książąt literatury oddają w ręce kuchcików literackich — nierzadko osmolone — aby niemi w piłkę grali. Bawią się też niewiniątka. Ale książęta powinni na tę zabawkę ich kosztem z góry patrzeć. Nic tu nie pomoże i nic nie zaszkodzi. Kuchcik zostanie kuchcikiem, a książę książęciem. Jeden Sienkiewicz ma szczęście do wszystkich bez wyjątku. Prawda, że to talent wielki, ale że i moda także, to pewna. Można nie być tak modnym i stawać się niekiedy ofiarą czeladzi literackiej, obrabiającej za grosze sławę majstrów, a niemniej być bardzo szanowanym, kochanym i pożytecznym. Pan jest w tem położeniu. Niech Pan nigdy nie myśli: „Czy warto?“ Ach, jak warto i jak koniecznie trzeba!
Ze mną — co innego. Nie zapieram się niejakich zdolności pisarskich, mam je, może nawet nienajmniejsze, ale gdyby Pan wiedział, gdyby Pan wiedział, w jak wyjątkowych warunkach żyję i pracuję, dziwiłby się Pan, że pracowałam tak długo. Ale Pan nie wie i nikt może nigdy wiedzieć nie będzie, nawet nie chcę, aby ktokolwiek wiedział. Nie materialne warunki tu winne, są one aż nadto dobre, ale rzeczy społeczne naprzód, a potem i osobiste. Człowiek płynie przeciw wodzie długo, ale na koniec, jeżeli do brzegu nie przypłynie, musi utonąć. Z moją pracą jest w tej chwili bardzo źle, nie wiem, czy kiedykolwiek lepiej będzie. Gryzie mię to, ale rady nie ma. Może jeszcze rozwidni się na chwilę, a może nie. Ot, powiem Panu, że bez obawy ani żałości myślę o chwili, w której ściemni się na zawsze, choćby była bliską.
Lato spędziłam jak zawsze na wsi, nad Niemnem, w miejscu pięknem[1], wśród pól i lasów. Oddawałam się tam swojej pasji botanicznej; całemi dniami łaziłam po świecie zbierając kwiaty i trawy, z których każde znam z imienia, sposobu życia, stosunków z ludźmi, specjalnie z ludem. We wrześniu też jak zwykle wróciłam do miasta; zaczęłam powieść[2], nabazgrałam arkuszy przeszło 40 i bazgrać przestałam. Wątpię, czy do niej wrócę; wydaje mi się do niczego niepodobną, przytem przeszkody różne coraz więcej mię od niej oddalają.
Czy będę w tym roku za granicą? Wątpię. Wystawa lwowska trochę mię tentuje, ale z góry wiem, że wyjechać będzie mi trudno, więc prawdopodobnie nie wyjadę. W Krakowie chciałabym być nawet bardzo, ale tylko dla Państwa, zresztą dla nikogo i dla niczego. Miasto już znam z bytności dwukrotnej, ludzie mię tam nie lubią, wiem o tem dobrze, nawet pomimo pozorów przeciwnych; bo pozory nie przed każdym zasłaniają grunt i prawdę rzeczy.
Raz jeszcze dziękuję Panu bardzo za fatygę wynajdowania i przesyłania mi artykułu p. Ehrenberga. Pisano do mnie, że Klaczko był nim tak zachwycony, iż jeździł winszować go autorowi, a także że w Warszawie budzi zachwyt tych, którzy go znają. Dlatego byłam go bardzo ciekawą. Przeczytałam i jestem równomiernie wdzięczną za artykuł i za zachwyt, może więcej nieco za zachwyt Klaczki i Warszawy niż za artykuł. Cóż robić? Chyba tylko, jak u nas na Litwie mówią, uszy po sobie położyć i — milczeć. Skoro jedni piszą, że z wyjątkiem pięciu tomów powieści moje „przeszkadzały do zabliźniania się ran narodowych“, a drudzy zachwycają się tem zdaniem, to już chyba vox populi, vox Dei i lepiej późno niż nigdy zaprzestać rozkrwawiania tych ran, które niech goją pp. Choiński, Ehrenberg, Sierp, Dzierp i Ołynycz.
Aż mi wstyd, że za dobroć doznaną odwdzięczyłam się Panu dwuarkuszowym listem. Prawdziwie po babsku. Kochaną, miłą, śliczną żonę Pana całuję serdecznie i po wiele razy, Pana rękę ściskam z szacunkiem głębokim i przyjaźnią szczerą.