Listy z Afryki/Tom I/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z Afryki |
Wydawca | „Słowo“ |
Data wyd. | 1893 |
Druk | K. Rubieszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Ksiądz Le Roy spodziewał się lada dzień przyjazdu brata Oskara, tymczasem upłynął tydzień bez żadnej o nim wieści. Przypuszczano, że z Mombassa pojechał na wyspę Pemba, leżącą na północ od Zanzibaru. Począłem się nieco niecierpliwić, gdyż trzeba było czekać bezczynnie. Mogliśmy, co najwięcej, przygotowywać zapasy żywności do wyprawy, ale ponieważ termin jej nie był wiadomy, należało się od tego powstrzymać, by nie obciążać się zbytnią ilością pak i żywnością, która, nagromadzona przedwcześnie, mogła się łatwo popsuć. Mgr de Courmont obiecał nam wreszcie, że nie czekając na powrót brata Oskara, wyśle polecenie do Bagamoyo, by misyonarze poczęli zwolna umawiać ludzi i nagromadzać, co potrzeba, do wyprawy. W tem oczekiwaniu czas schodził nam na zwiedzaniu miasta, na przechadzkach po Mnazimoi, na rozmowach wieczornych z podróżnikami, mieszkającymi w tym samym hotelu, wreszcie na odwiedzinach konsula, niektórych znajomych Niemców, msgra de Courmont i Braci Białych. Ojciec Le Roy wpadał też do nas często, do hotelu, na narady o kierunku wyprawy lub z wiadomościami z Bagamoyo. Między innemi przyniósł nam nowinę, że w okolicach Bagamoyo pojawił się lew, który nocami podchodzi pod misyę, jak również pod leżące o kilometr dalej miasto i porywa z chlewów kozy i osły. Opowiadał nam, że oficerowie niemieccy uczynili nawet na niego zasadzkę i przesiedzieli całą noc przy obórce, w której umyślnie zostawiono osła i niezamknięte drzwi. Nie widzieli nic, nie słyszeli nic, ale nazajutrz nie znaleźli i osła, a raczej znaleźli niedogryzione jego kości, o kilkaset metrów dalej od obórki. Ponieważ lwy na pobrzeżu są dosyć rzadkie, wypadkiem tym zajmował się cały Zanzibar. Później dowiedziałem się, że ów bagamoyski rozbójnik nie dał się wprawdzie zastrzelić, ale go jakimś sposobem otruto, jeszcze przed przyjazdem naszym do Bagamoyo.
Ksiądz Le Roy dużo nam opowiadał o okolicach tego miasta, również o plemionach murzyńskich, które zamieszkują pobrzeże, o sprawach kolonizacyi niemieckiej, a także o florze i faunie kraju. W okolicach samego Bagamoyo nie obiecywał nam ksiądz Le Roy dobrych polowań, twierdził wszelako, że byle posunąć się o kilka dni w głąb, można znaleźć, czego dusza myśliwska zapragnie. Co do mnie, gdybym był tak zręcznym myśliwym, jak jestem zapalonym, całe setki wdów hipopotamowych musiałyby przyodziać żałobę po swoich hipopotamach; ale choć nic podobnego nie mogło się zdarzyć, powiedziałem sobie, że do zbioru pudeł amerykańskich i europejskich nie zawadzi dodać kilkanaście afrykańskich, a ksiądz Le Roy opowiadał właśnie, że o kilka godzin drogi za Bagamoyo zobaczymy w rzece Kingani nie jednego i nie tuzin, ale całe stada hipopotamów. Wyznaję, że uważając to zwierzę za dość rzadkie, nie śmiałem uszom wierzyć, przekonałem się jednak później, że nie było w tej obietnicy najmniejszej przesady. Wszelkiej innej zwierzyny jest także w pewnych miejscowościach, tuż za rzeką Kingani, wielki dostatek. Na nieszczęście, jeśli łatwo tam upolować antylopę, girafę albo hipopotama, najłatwiej jednak febrę, o czem później przyjdzie mi obszerniej pisać.
Dużo także mówiliśmy z księdzem Le Roy o celu naszej wyprawy. Wspomniałem już, że pierwotnym moim zamiarem było iść do Kilima-Ndżaro. Dla czytelników, mniej obznajmionych z geografią, objaśniam, że jest to góra, położona w kraju Massai, na granicy posiadłości niemieckich i angielskich, mniej więcej o miesiąc usilnej drogi od Bagamoyo. Szczep Massai, zamieszkujący okolice Kilima-Ndżaro, jest bardzo wojowniczy i bardzo dziki, że zaś Niemcy i Anglicy posiadają te kraje tylko nominalnie, zatem podróżnik, który do nich idzie, może liczyć wyłącznie na siebie i swoją karawanę. Jest to więc podróż poważna, której można dokonać jedynie wówczas, gdy w kraju panuje głęboki spokój i gdy stosunki, tak między rozmaitemi szczepami murzyńskiemi, jak między Massai a białymi z pobrzeży, są zupełnie przyjazne. Otóż z wielkim żalem musiałem z rozmaitych przyczyn poniechać tej wyprawy. W drodze jeszcze niepokoiłem się, czy fundusze, w jakie ja i mój towarzysz byliśmy zaopatrzeni, okażą się dostateczne na podobne przedsięwzięcie. Pokazało się, że mniej więcej tak jest, ale natomiast inne przeszkody poczęły wyrastać, jak grzyby po deszczu. Naprzód trzeba się było liczyć z tem, że obaj nie mamy doświadczenia, potrzebnego do takiej wyprawy, a moja znajomość Afryki jest czysto książkowa. Przy zupełnem zdrowiu można było wprawdzie ten brak doświadczenia zastąpić energią, ale zdarzyło się właśnie, że poprzednio chorowałem dość ciężko w Egipcie i nie miałem połowy zwykłych sił. Nakoniec zaszła i przeszkoda zewnętrzna, a nieprzezwyciężona — to jest wojna. Zaraz po przybyciu do Zanzibaru dowiedzieliśmy się, że kraj cały jest w ogniu, ponieważ Massai powstali przeciw Niemcom. Wissmann, do którego się można było przyłączyć, o ile byłby się na to zgodził, wyszedł z Bagamoyo na czele wojsk kolonialnych na długo przed naszem przybyciem; nie wiadomo było, gdzie się znajduje i poczęto się nawet niepokoić o jego losy. Krótko mówiąc, mieliśmy do wyboru: albo złożyć olbrzymią wojskową karawanę, o czem nie mogliśmy marzyć, albo iść gdzieindziej.
Oczywiście postanowiliśmy iść gdzieindziej i odtąd odbywaliśmy codziennie niemal narady. Ponieważ nietylko w kraju Massai, ale i między koloniami, zamieszkałemi bliżej brzegu, bezpośrednio w posiadłościach niemieckich, panowało pewne wrzenie umysłowe, trzeba się było dobrze namyślić nad kierunkiem drogi. Ksiądz Le Roy radził nam udać się w okolice gór Kanga, do kraju Nguru, leżącego wedle źródeł rzeki Wami, albo też do ludu U-kami, nad małą rzeką Sungerengeré, wpadającą do Kingani.
W pierwszym z tych krajów znajduje się misya Mhonda, w drugim misya Mrogoro, a zaś o kilka dni drogi od Mrogoro, misya Tunungu. Wreszcie dawał nam do wyboru i trzecią miejscowość, leżącą wśród szczepu U-Sagara, zwaną Longa, gdzie również mogliśmy znaleźć pomoc i opiekę zakonników tam zamieszkałych.
Górskie położenie tych okolic sprawia, że klimat ich jest zdrowszy, niż klimat Zanzibaru i nisko położonego Bagamoyo. W ogóle Afryka jest wielkiem płaskowzgórzem, spiętrzonem w niektórych miejscach w pojedyncze łańcuchy gór, a zniżającem się coraz bardziej ku brzegom. Ztąd temperatura środkowych części lądu jest bez porównania niższa od pobrzeżnej. Już o kilka dni drogi w głąb, noce są chłodniejsze i przynoszą istotny wypoczynek, podczas gdy w Zanzibarze lub Bagamoyo żar nocny jest prawie równie męczący, jak dzienny.
Pocieszałem się tylko myślą, że dłuższy przymusowy pobyt w Zanzibarze, w którym zresztą powiewy morskie czyszczą powietrze, będzie dla nas rodzajem przygotowania, albo, mówiąc językiem sportowym, rodzajem treningu do przyszłej wyprawy. Tymczasem ludzie doświadczeni upewnili mnie, że mylę się najzupełniej. Upał i bezsenność wysysają krew i wycieńczają organizm, osłabiając tem samem jego oporność. Przeciwnie, kto chce wynieść zdrową głowę z dłuższej wyprawy na stały ląd, ten powinien naprzód urządzić sobie za pomocą Hindusów, lub, jeśli ma odpowiednie stosunki, za pomocą misyonarzy, karawanę i ruszać w głąb natychmiast po przybyciu. W takim razie ni długie i trudne pochody, ni klimat, nie zdołają go łatwo obalić. Na nieszczęście, dzieje się zawsze przeciwnie. Podróżnik, przybywszy do Afryki, traci całe miesiące w gorącym a niezdrowym klimacie pobrzeży i nim ruszy na wyprawę, nosi już w sobie zarody febry. Prawie wszyscy podróżnicy przez nią przechodzą i wielu, na większą uciechę hyjen, zostawia kości pod jakim boababem albo mimozą. Mimo to jednak nieraz przychodziło mi do głowy, że Afryka nie jest tak niezdrową, jak ludzie myślą. W Zanzibarze i Bagamoyo widziałem ludzi, zamieszkałych tam od kilkunastu lat, którzy jednak nie chorowali na febrę. Prawdopodobnie głównym jej powodem są nadmierne trudy i rodzaj podróży.
W Afryce nie podróżuje się inaczej, jak piechotą. Wyobraźmy sobie teraz człowieka, przywykłego jeździć w wagonie, w powozie lub na statku, przywykłego jadać o swojej porze, sypiać w wygodnem łóżku, chować się pod dach w czasie niepogody, który nagle znajduje się wśród dzikich krajów, czyni dziennie ogromne pochody, sypia w namiocie prawie na ziemi, czasem pod gołem niebem, jada byle co, pije wodę koloru kawy z mlekiem lub czekolady, moknie na każdym dżdżu, piecze się na słońcu. Jak nie ma dostać febry? Sądzę, że podróżując w takich warunkach nawet po Francyi, Niemczech lub u nas, to jest po krajach najzdrowszych, przyniosłoby się z powrotem do domu opuchnięty z kataru nos, bronchitę, a bodaj czy i nie porządną trzęsionkę, na którą przecież i u nas ludzie chorują.
Inaczej mówiąc, klimat czyni swoje, ale niewygody i zupełna zmiana warunków życia w daleko jeszcze większym stopniu sprzątają podróżników. W czasie wojen klimat u nas się nie zmienia — a ileż feber, tyfusów i dysenteryj wybucha we wszystkich armiach, tylko z powodu nadmiernych trudów i braku dachu nad głową.
Zresztą o klimat Zanzibaru lub Bagamoyo nie myślę z nikim kopii kruszyć.
Po dwóch tygodniach pobytu, dał on się dobrze we znaki mnie i memu towarzyszowi. Noce spędzaliśmy za przepierzeniami naszego hotelu bezsennie, słuchając pieśni moskitów, krzyków żórawia koroniastego i bębnienia murzynów. Od moskitów broniły wprawdzie rozwieszone nad łóżkami moskitiery, ale niezupełnie, gdy zaś przyszło pisać wieczorem list lub przeczytać parę kartek metody ki-suahili-francuskiej — puchły nam ręce i uszy. Wówczas to, na listowne pytanie jednego z moich znajomych myśliwych: com zabił w Zanzibarze, musiałem odpowiedzieć, chcąc się nie minąć z prawdą: nadzwyczajną ilość komarów i nic więcej. Z mrówkami na oknach i salamandrami na pułapie, żyliśmy nie nadto poufale, ale dość zgodnie — z upałem wszelako, z tym cieplarnianym, ciężkim i wilgotnym upałem, niepodobna było się zżyć. Niebawem począł on nam się dawać i w inny sposób we znaki. Skóra na ciele pokryła nam się cętkami, pięknego czerwonego koloru, które piekły, jak ukłócia rozpalonych do białości szpilek. Spostrzegłszy, a raczej poczuwszy ten objaw, przestraszyłem się zrazu, czy to nie jest ospa, która w tamtych krajach panuje stale. Dla nikogo nie byłoby przyjemnością przywieźć z powrotem do domu skórę wyprawną na jaszczur, a prócz tego, gdyby który z nas zapadł istotnie, trzebaby podróż na stały ląd odłożyć do nieograniczonego czasu, albo całkowicie jej poniechać. W tej niepewności udałem się do pana Beckera, który, jako stary afrykanin, uspokoił mnie natychmiast, że to nie ospa, ale la bourbouille, przez którą przechodzą wszyscy europejczycy, przybyli świeżo do tych klimatów. Niektórzy dostają także innego rodzaju wyrzutów, obsiadających przeważnie ręce, a zwanych ćwieczkami, które, wyglądając z pozoru dość niewinnie, sprawiają jednak okrutne męczarnie. Słyszałem mniemanie, że dostaje się ich od jedzenia mango — co zresztą nie jest prawdą. Powoduje je południowy musson, który wieje właśnie w porze dojrzewania mangów — i ztąd posądzenie na niewinny, a smaczny owoc.
Ospa nie jest niebezpieczna dla europejczyków. Rzuca się ona na nich rzadko, a w danym razie przechodzi dość łatwo i nie zostawia wielkich śladów; sroży się natomiast głównie między murzynami, wyznającymi islam, którzy, unikając stosunków z misyami, nie mogą tem samem być szczepieni.
Bądź co bądź, po pewnym czasie, lubo żaden z nas nie zapadł obłożnie, czuliśmy się zmęczeni i niezupełnie zdrowi. Z tem większą też niecierpliwością oczekiwaliśmy powrotu tego żelaznego brata Oskara, którego dwadzieścia siedem lat pobytu, podróży i pracy w tych klimatach, nie zdołało nadwerężyć. Ogarniał mnie także niepokój, że przy dalszej mitrędze lato zbliży się do końca i zagrozi nam „massika“, to jest pora dżdżysta, która poczyna się mniej więcej wówczas, kiedy u nas przychodzi wiosna. Oczywiście, że w czasie takiej pory podróż jest trudna i widzi się kraj daleko gorzej. By skrócić sobie dni oczekiwania i choć cokolwiek zająć się przygotowaniami do wprawy, zamierzyliśmy przenieść się do Bagamoyo. Klimat jego jest jeszcze niezdrowszy, niż zanzibarski, ale zawsze co nowość, to nowość.
Tymczasem 21-go lutego nadeszła z Europy „Africa,“ należąca do angielskiej „Peninsular and Orient Company“ i przywiozła nam listy i gazety. Czem są listy z domu w takich warunkach, zrozumie ten tylko, kto je odbierał za morzami, na drugiej półkuli. Przez kilka dni chodziło się po Zanzibarze, nie widząc Zanzibaru, bo myśl i serce były gdzieindziej. Przez tę samą pocztę nadesłano mi i kilka pism z recenzyami „Bez dogmatu“, w których różni przygodni recenzenci rzucają się Płoszowskiemu do oczu, albo skaczą mu na ramiona, poufaląc się z nim, jak wyżły. Była także i jedna obszerniejsza analiza. W tej znów wydaje się krytykowi, naprzód, że patrzy na Płoszowskiego przez lupę, podczas gdy patrzy przez rurę od barszczu, a powtóre, że roni nad jego nieprawością prawdziwe łzy, podczas gdy z oczu płynie mu tylko „gęsta ambra i żywica“, czemu, jak twierdzi Hamlet, towarzyszy zawsze wielkie stępienie dowcipu, przy równie znacznem wycieńczeniu łydek. Koniec końcem, było zbyt gorąco i duszno, żeby te wywody czytać dokładnie, że zaś ksiądz Ruby nadszedł właśnie z projektem wycieczki w głąb wyspy, zgodziłem się na nią z radością.
Wyruszyliśmy nazajutrz o szóstej rano, przez Mnazimoję, ku lasom palm, mangów, drzew chlebowych i rozmaitych innych, których nawet nazwać nie umiem. Dzieci misyjne, wesołe jak wróble, niosły przed nami na swych okrągłych łepetynach zapasy żywności. Przypomniał mi się Aden i owe małe pchełki, skaczące koło podróżników. Ale tamte były zupełnie nagie, te zaś miały białe z grubego płótna koszulki, przepasane krajką, takie, jak noszą nasze dzieci wiejskie. Gdyby nie barwa skóry, podobieństwo szłoby nawet dalej, albowiem przez rozporki koszulek widać było tak samo wydęte brzuszki, spodem zaś bose nogi, podskakujące po kamieniach i w trawie. Tylko tu i brzuszki i nogi czerniły się, jak heban, głowy zaś, zamiast płowych czupryn, spadających na oczy, pokryte były jakby krymskim drobniuchnym barankiem. Mała ta armia maszerowała z wielkim rozmachem i ochotą.
Minąwszy Mnazimoję, pogrążyliśmy się w cień wspaniałych mangów. Po bokach drogi, z pośród ciemnej, zbitej zieloności, wyglądały wdzięcznie białe ściany szamb, to jest willi, należących do europejczyków lub bogatych Hindusów. Po ogrodach mangowych weszliśmy w gaje palm, podobnych do fontann, wysmukłych, strzelistych, rozwianych gdzieś hen, bardzo wysoko, w bogate wspaniałe kiście. Mniej tu cienia, niż między mangami; słońce przedziera się łatwiej przez olbrzymie wyzębione liście, rzucając świetliste i złote pióra na podłoże leśne. Niektóre palmy pogiął widocznie południowy musson, niemniej potężny, jak nasz halny wicher w Zakopanem. Tych pnie, przygięte raz na zawsze w dolnej części do ziemi, podnoszą się nagle pod kątem prostym i strzelają w górę prawie jeszcze wyżej, niż pnie drzew zupełnie zdrowych. Z pod pierzastych koron liści zwieszały się ogromne i ciężkie pęki orzechów. Jest w tych lasach palmowych, w tych pióropuszach i pękach owoców, odrębna, czysto egzotyczna ozdobność, jakieś bogactwo i zapamiętała hojność natury południowej, o której żadne inne drzewa nie dają tak dokładnego pojęcia, może dlatego, że wszystkie są do naszych podobniejsze.
Ranek był bardzo wczesny; dzień, jak na Zanzibar, chłodny i zapewne dlatego mieliśmy wrażenie wiosny. W powietrzu była taka wesołość i rzeźwość, jak bywa u nas w pogodne dni majowe. W koronach palm rozlegało się kukanie miejscowych kukułek, które co chwila przelatywały przed nami z drzewa na drzewo. Widzieliśmy żółte remizy, kręcące się koło swych gniazd, zwieszonych nakształt długich kieszeni z gałęzi i rozmaite inne ptaki, o upierzeniu często bardzo świetnem; głosy ich w niczem nie przypominają świegotu naszego ptactwa; są to raczej jakby miauczenia kotów, jakby nawoływania się w jakimś dziwnym nieznanym języku. Gwar ten, lubo niezbyt harmonijny, jest jednak dla ucha przyjemny, brzmi bowiem w nim radość z poranku, ze słońca, z życia i swobody.
Po godzinie drogi weszliśmy do wsi murzyńskich, ukrytych w gęstwinie palm wachlarzowych, mangów i ljanów, które czasem tak gęsto oplatają drzewa, że tworzą na nich jakby tkaninę. chwilami zdawało mi się, że jestem w cieplarni Jardin d’Aclimatation w Paryżu. Oczom się nie chce wierzyć, by to wszystko mogło wyrastać, panoszyć się i bujać samo przez się. Okrągłe chaty murzyńskie, o trzcinowych dachach, ukryte są jakby w mrocznych niszach tej gęstwy. Środkiem, między dwoma ich szeregami, biegnie szeroka droga, barwy czerwonej, umieciona tak starannie, że nie mogłem wyjść ze zdziwienia nad tą schludnością i porządkiem. Nad drogą wielkie drzewa wyciągają wzajem ku sobie konary. Zauważyłem, że, jak w mieście, w dzielnicy murzyńskiej, tak i w tych wiejskich zaciszach panuje odrębne światło. Słońce nie odbija się tu od żadnej białości, więc nie oślepia, nie razi, nie przychodzi nawet bezpośrednio, ale przesącza się przez liście, ciemne, purpurowe, jasno-zielone lub złote, skutkiem czego zabarwia się samo i spływając na szare dachy lub ceglasty grunt, łagodnieje, tworząc odblaski jakby czerwonawo przyćmione, słodsze, głębokie, przemieszane z zielonym mrokiem. Gdy w takiem oświetleniu zobaczy się czarne, połyskujące, metalowe ciała murzyńskie — ma się przed sobą prawdziwy obraz afrykański, tak przewyższający wyobrażenia, jakie się miało o tych dziwnych, cudnych krainach, że oczu nie chce się od niego oderwać.
Arabowie i murzyni, których spotkaliśmy po drodze, kobiety, niosące na głowach naczynia z wodą lub obarczone pękami owoców, ludzie zajęci obieraniem orzechów z palm, witali wszędzie nas, a raczej księdza Ruby, uprzejmem: „Yambo m’buanam!“ (witaj panie!). Po długiej białej sukni poznawano odrazu misyonarza, nie widziałem jednak nigdzie najmniejszego znaku niechęci lub objawów mahometańskiego fanatyzmu, chociaż wsie z Zanzibarze, do których wpływ misyj nie zdołał dotąd dotrzeć, wyznają przeważnie islam. Może między Arabami znajduje się kilku fanatyków, którzy radziby wypędzić misyonarzy, ale murzyni, nawet mahometanie, szanują ich niezmiernie. Częstokroć nie umieją sobie zdać sprawy, po co ci ludzie przyjeżdżają zdaleka do Zanzibaru dlatego tylko, by zbierać dzieci, ratować najbiedniejszych czarnych i w ogóle czynić dobrze, bez żadnej dla siebie korzyści. Prawdopodobnie budzi to nawet w tych grubych naturach więcej zdziwienia, niż wdzięczności, niemniej jednak otacza w ich pojęciach misyonarzy pewnym tajemniczym urokiem, bliskim czci, niemal zabobonnej.
Ojciec Ruby dużo opowiadał nam po drodze o stosunkach misyj do miejscowych mieszkańców i o tem zdumieniu, w jakie działalność misyonarzy wprawia czarnych i w Zanzibarze i na stałym lądzie Afryki. Początkowe to zdumienie kończy się zawsze po pewnym czasie ufnością bez granic — co sprawdziłem później sam, w misyi Mandera, do której zawędrowaliśmy w naszej dalszej podróży.
Słuchając tych opowiadań, szliśmy coraz dalej wśród otwartych pól, zasadzonych manijokiem lub wśród plantacyj gwoździków. Drzewa gwoździkowe były w kwiecie i unosiła się nad niemi woń tak mocna, że aż upajająca. Tu i owdzie trafialiśmy także na plantacye bananów, które już zdaleka można rozpoznać po jasnej, pełnej blasku zieloności. Wyspa ciągle wyglądała, jak zaczarowany ogród, ale ogród ów stawał się stopniowo coraz dzikszy. Weszliśmy wreszcie na nieuprawne polanki, odgraniczone od pól murem gąszczów, a porosłe dżonglami, nad któremi wznosiły się samotne boababy, o szczupłej stosunkowo koronie, lecz pniu potwornym. Droga zmieniła się w ścieżkę, po której często maszerowały kolumny mrówek; ptactwo latało nad haszczami coraz więcej, a niektóre drzewa były pokryte całemi setkami gniazd remizów. Ksiądz Ruby utrzymywał wprawdzie, że idąc dalej, trafia się znów na wioski, osady, ogrody palm i mangów, lecz że upłynęło już kilka godzin od wyjścia z miasta i słońce dopiekało coraz silniej, postanowiliśmy nie iść dalej, przeczekać w cieniu godziny największego upału i wieczorem powrócić do domu.
Zatrzymaliśmy się pod drzewem chlebowem którego olbrzymie, podobne do dyń owoce, zwieszały się na cienkich szypułkach nad naszemi głowami. Przed nami była rzeka, tworząca w tem miejscu szczerk dość obszerny i łatwo przystępny. Natomiast drugi jej brzeg porośnięty był arumami tak wielkiemi, jakich nigdy w życiu nie widziałem. Nie przypuszczałem nawet, żeby ta roślina mogła dochodzić do podobnych rozmiarów. Rosły one tak gęsto, iż zdawało się, że jeden wyrasta na drugim; ogromne sercowate liście tworzyły coś jakby zbitą płachtę zieloności, ciągnącą się tak daleko za rzeką, że końca jej nie można było dojrzeć. Nie spostrzegłem też między niemi żadnych innych roślin; widocznie arumy, trafiwszy na najodpowiedniejszy dla siebie, błotnisty grunt, rozpanoszyły się i rozbujały w gorącu i wilgoci do tego stopnia, że zgłuszyły wszystko, co próbowało zakiełkować w ich gąszczu. Nad samym brzegiem wysoka na kilka metrów ściana ich odbija się w spokojnej toni. Ponieważ w Zanzibarze niema krokodylów, więc wypocząwszy nieco, wzięliśmy kąpiel, która orzeźwiła nas bardzo, pokazało się bowiem, że woda w rzece, utworzonej widocznie z bijących z pod ziemi źródeł, jest nadspodziewanie chłodna. Małe nasze murzynki poszły za naszym przykładem i wkrótce całe stadko poczęło się pluskać, czyniąc pozór jakichś czarnych ziemno-wodnych zwierzątek. Niektórzy, leżąc spokojnie z wyciągniętemi nogami przy brzegu, podobni byli do kijanek, wygrzewających się na słońcu. Ksiądz Ruby wywołał ich wkrótce na śniadanie, które, złożone z zimnych mięsiw i przepysznych podzwrotnikowych owoców, spakowało nam wybornie. Za napój mieliśmy wino z wodą kokosową, którą z otwartych orzechów przelewaliśmy do szklanek. Z jednego orzecha otrzymuje się pełną butelkę wody; jest ona nadzwyczajnie czysta i chłodna, ale w smaku nieco mdła. Próbowałem także owej białej masy, obsiadającej nakształt śmietany wnętrze orzecha, lecz nie znalazłem w niej żadnego smaku.
Podczas śniadania zauważyłem, że ksiądz Ruby nietylko opiekuje się starannie dziećmi, ale nie szczędzi im nawet pieszczot. Zapytany przezemnie, czy wychowywanie murzynów nie wymaga większej surowości, niż wychowywanie dzieci białych, odpowiedział mi z prostotą:
— Nigdy to nie zaznało pieszczot matki, więc trzeba im i matkę zastąpić!
I widocznie podobna pedagogia nie przynosi szkód, dzieci bowiem, mimo całej łagodności ojca Ruby, posłuszne były na każde jego skinienie, a przytem widocznie niezmiernie do niego przywiązane.
Po śniadaniu, obowiązkową siestę przerwało nam kilkunastu starszych i młodszych murzynów. Pokazało się, że opodal była ukryta w gąszczu krzów jakaś osada. Ci wleźli naprzód do wody, którą burzyli, jak stado hipopotamów, następnie przypatrywali się nam, naszym strzelbom i naczyniom, dość natrętnie. Nadjechał też i jakiś Arab, który popisywał się przed nami konną jazdą, co w ogóle Arabowie lubią czynić wobec europejczyków, albowiem wszyscy posiadają niemałą dozę próżności. On przelatywał w największym pędzie tak blisko nas, że mógł stratować które z dzieci i dlatego ks. Ruby prosił go w końcu, by obrał inne pole dla swych popisów.
Zostaliśmy wreszcie sami. Dzieciska, strudzone drogą, pospały się zaraz w trawie. Nadeszły godziny największego upału i bezwzględnej ciszy. Nawet ptactwo pochowało się gdzieś pod gałęzie drzew i ucichło. W powietrzu nie było najmniejszego powiewu, niebo pobielało na krańcach; ziemia tonęła w blasku tak silnym, że aż przeraźliwym. Woda w rzece wygładziła się zupełnie i zdawała się usypiać; arumy po drugim brzegu rzeki stały nieruchome i jak gdyby stężałe. U nas, w chwilach takiej ciszy, wszystko się koi i to ukojenie stanowi duszę przestworza — tu tego niema. Tu wydaje się, że całą naturę przejmuje smutek i strach przed niemiłosiernem słońcem, że żadna żywa istota nie śmie drgnąć i zataja oddech w piersiach, a owo słońce wytęża się jakby w złości i wypatruje tylko, kogoby zabić. Umysł nasz przywykł pojęcie ciszy kojarzyć zawsze z pojęciem ciemności — tu zaś widzi się zawsze przeciwne i niemal tragiczne połączenie milczenia i blasku, które, mnie przynajmniej, stale przejmowało w tych krajach zdziwieniem.
Koło godziny trzeciej opuściliśmy gościnny cień chlebowego drzewa i ruszyli z powrotem do domu. Że jednak było jeszcze bardzo gorąco, ksiądz Ruby zapytał nas, czy nie zechcemy wstąpić do domu znajomego mu Araba, który, jakkolwiek mahometanin, miał się odznaczać wielką uprzejmością dla misyonarzy. Zgodziliśmy się chętnie, tembardziej, iż nie trzeba było bardzo zbaczać. Droga zawiodła nas między obszerne plantacye gwoździkowe, potem między ogrody wielkich drzew, z pośród których, na końcu długiej cienistej alei, wychyliły się nareszcie białe ściany arabskiej szamby. Był to niewielki dom, trochę do naszych dworków wiejskich podobny. Przed dworkiem, między drzewami, wznosiła się altana, złożona z płaskiego trzcinowego dachu i czterech słupów, pod której cieniem wypoczywali czarni niewolnicy właściciela. Ogród, złożony przeważnie z drzew mangowych, wart był widzenia z powodu bogactwa roślinności. Wielkie drzewa tworzyły w nim jakby sklepienia i kopuły, pod któremi panował kolorowy mrok. Właściciel, Arab, wyszedł na nasze spotkanie i po zwykłych salamalekach, usadził nas pod werendą. Był to człowiek średnich lat, cery bronzowej, chudy bardzo, wesoły i uśmiechnięty. Ustawicznie zapytywał nas, za pośrednictwem księdza, czy nie zechcemy co zjeść i mimo, iż odmawialiśmy stale, powtarzał te pytania aż do znudzenia. Ksiądz Ruby wytłómaczył nam potem, że leży to we zwyczaju arabskim. Przyjęliśmy wreszcie po szklance krynicznej wody z sokiem mangowym, a potem, ponieważ słońce zniżyło się już znacznie, poczęliśmy się zaraz żegnać z gospodarzem. Odprowadził on nas jednak aż do granicy swych plantacyj gwoździkowych i po drodze dał nam nową, arcy-oryginalną próbkę miejscowych zwyczajów. Oto przez cały czas nietylko miał czkawkę, ale widocznie się do niej zmuszał, w chwili zaś pożegnania urządził nam taki koncert, jakiego nie słyszeliśmy nigdy w życiu. Oczywiście obaj przypisywaliśmy to nieobyczajności pół-dzikiego człowieka, łatwo więc wyobrazić sobie nasze zdumienie, gdy ksiądz Ruby objaśnił nas, że jest to poprostu kwestya etykiety i że każdy zanzibarski Arab, odprowadzając gości, daje im w ten sposób do poznania, że jest człowiekiem dostatnim, że jada obficie i że stać go na gościnne przyjęcie. Co więcej, ksiądz Ruby zapewnił nas, że gdybyśmy byli jedli cokolwiek, wypadałoby koniecznie i nam zaświadczyć w taki sam sposób gospodarzowi, żeśmy syci i zadowoleni. Na szczęście, przyjęcie szklanki wody z sokiem nie pociągało za sobą podobnych obowiązków, inaczej bylibyśmy zostawili po sobie w głębi Zanzibaru opinię ludzi, nie umiejących się znaleźć w przyzwoitem towarzystwie. Co kraj — to obyczaj.
Wróciliśmy do domu przez Mnazimoję o zachodzie słońca. Był wielki przypływ, obie laguny napełnione po brzegi i gładkie, jak szyby; obie gorzały czerwonym i złotym blaskiem od zachodzącego słońca. Powietrze nawet było zabarwione na czerwono, a w ogóle na niebie i wodzie grało tyle kolorów, że żadna fantazya nie zdoła sobie nic podobnego wyobrazić. Białe mury szamb i świątyńki indyjskiej wyglądały jakby z różowego światła ulepione; pióropusze palm paliły się, jak zawieszone w powietrzu ogniska; na mangach leżały krwawe odblaski, nawet błękit nieba był rumiany. W dali miasto zdawało się wznosić wprost z wody, jak Wenecya.
Potem nagle wszystko poczerniało — i tylko na wieżach rozbłysły światła.
Dzień skończył nam się wybornie; w hotelu zastaliśmy dwie wiadomości: jednę od msgra de Courmont, że brat Oskar powrócił; drugą od konsula, że pancernik „Redbreast“ wyruszy za kilka dni do Bagamoyo, w razie zaś, gdybyśmy nie mogli zdążyć, będzie zawsze gotów uczynić z nami tę drogę raz drugi.