Listy z nieba/Porzeczniak

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII. PORZECZNIAK

Tymczasem gwar zrobił się w sieniach. Stare drzwi wejściowe opierały się z surowym pomrukiem, ostrzegały raz i drugi hardo, lecz ktoś potężny skłonił je w mig do uległości. Stęknęły żałośnie, po czym drzwi od sieni otwarły się pośpiesznie, ziewając z gościnnym zdziwieniem: aaa... Do izby wtłoczyła się w pośpiechu jejmość pani księdzowa Maria, małżonka proboszcza Pasjonowicza, gruba, cielista pięćdziesięcioletnia blondyna z czerwonym obliczem i z nosem w kształcie guziczka od dzwonka elektrycznego. I szeroki kapelusz przeciążony kwiatami i biały pudermantel potęgowały rozmiary jej postaci. A gruby czerwony parasol sekundował jej żywości.
Ksiądz rozpromienił się, nie widział żony więcej niż pół dnia. Wszyscy wstali, Ołenka podbiegła ku księdzowej, całowała ją w rękę, Kateryna także, w nieco powolniejszym tempie. Księdzowa ściskała obie. Napełniła izbę sobą jeszcze więcej niż Tanasij, pryskała błyskami oczu, rozpraszała cienie.
— Strzela! — wołała zdyszanym, tubalnym głosem. — Strzela! Bucha! Szumi! Ucieka z butli — porzeczniak.
Schylając się w lekkich przysiadach, potęgując głos, obrazowała rękami przesadne objętości butli, większe od własnej.
— A butle takie, takie, takie! Musiałam przelewać. Nie mogłam przyjść wcześniej. I kwiaty podlać: narcyzy, tulipany. Gorąco. Uff!
Zrobiono jej miejsce między dziedzicem i Tanasijem. Inni ścisnęli się nieco. Stawiano pośpiesznie talerze, nakrycia, podawano półmiski z czterech stron. Podawali naraz: Maksym, Foka, Semen i siedzący obok niej dziedzic. Księdzowa nabierała pośpiesznie nie przestając opowiadać:
— Goście na karku, tuj, tuj. Wino potrzebne, wina dużo. A ogórki? Ogórki kończą się. Co to będzie? Zmartwienie. Jak ty, Sławku? Nie widziałam cię od kiedy? Wesoło ci, co? A jak żona Kałyna? — pytała Foki. Nie czekając odpowiedzi mówiła dalej: — Moje wino nie gorsze od miodu, smakuje wszystkim. Dziedziczce zawiozę, nauczę ją robić. Pewnie ma ochotę. Ja już wiem! — zajadała z uwagą znawczyni, chwaliła: — Kucharz doskonały, a gościnność Szumejowa. U nas chrześcijański naród gościnny. Czekaj, Sławku. Kiedy jegomość mój mąż zbiera się karcić ludzi na kazaniu — musi biedak, od czego jest — to ja mu mówię zawsze: czekaj, Sławku, powoli, co jest, to jest, ale tutaj chrześcijanie dobrzy, bo gościnni. Ja już wiem. Moja mameczka szlachcianka była, o gościnności śpiewała. I ja śpiewałam ładnie. Teraz już nie tak. To tak idzie:

Butelka czy kropelka,
Gościnność — cnota wielka,
Skąpstwo to szpunt,
Serce to grunt.

— Ładne, panie dziedzicu — spieszyła się księdzowa — po staropolsku, nieprawdaż?
— Sama delorność — westchnął Tanasij.
— Umiem jeszcze ładniejsze. Kiedy goście przyjadą, moje córeczki zaraz ubierają sznurówki, ściskają się jak osy. Ściskają się przystojnie, zaprasowane akuratnie wychodzą do gości. I śpiewają ślicznie. Goście przepadają za tym. Goście lubią i nas i dzieci. I mój porzeczniak też. Goście to nasze szczęście. Szkoda, że mam tak mało dziatek. Wszystkiego sześcioro. Dawniej tuzinami bywało. Tuzin apostołów! U mnie pięć apostołek, co z nimi zrobić? Za obrazy zawiesić czy na płocie na przynętę? Tylko jeden apostoł Jurek. I to niewierny Tomasz. A ja głos na puszczy. Zmartwienie. Przedtem śpiewałam —
Tanasij usiłował przerwać:
— A co śpiewaliście, jejmość?
Księdzowa kontynuowała:
— Teraz już nie bardzo, ale zatańczyć z gośćmi — to rozkosz. Moje córeczki do chat nie chodzą, naród grzeczny, ale parobczaki zuchwali. Moje panienki wciąż czekają na gości. Latem nasłuchują, czy na drodze nie dudni. Kiedy zadudni, panienki w krzyk: „Goście, goście jadą“. Kiedy roztańczą się z gośćmi, czerwone jak buraki. I mokre jak chluszcz. Trzeba odprasować. Goście to nasze szczęście.
Tanasij nie mógł zbyt długo siedzieć bezczynnie. Zapytał pośpiesznie:
— Proszę jejmości, a jeśli goście jacyś niemili, to co?
— Niemili goście? — pospieszyła się także popadia — jest sposób i na to. Tatko wołał głośno do kuchni: „Wasyłyno, Wasyłyno, daj temu panu wielki garnek kawy, on ma daleką drogę przed sobą.“ A mameczka inaczej: „A może by państwu coś na drogę pożyczyć?“ I pożyczała. Trudno. Trzeba odżałować, pożyczą, odjadą, nie oddadzą i nie przyjadą więcej. Ale u nas sami mili. Pamiętam kiedy tatko był proboszczem tutaj w Jasienowie, przyjeżdżała do nas pani kasztelanowa, ach, jaka śliczna! Tęga, tęższa ode mnie, a rozmowna! Ideał! Nawiezie sobie panienek sporo. Prasowanie, prasowanie na gwałt. Wszystkie poszewki, wszystkie prześcieradła wyjeżdżały ze strychu do łóżek. Panienki cieniutkie figurantki, same starsze, językowo uczone. To po francusku, to po niemiecku — (Zwróciła się do dziedzica: Pańska mameczka takie same wozi z sobą.) A cnotliwe! cały dzień tylko o cnocie i wieczorem także. Od tego czasu znam cały Stanisławów, jakbym tam była. Panienki opowiadały, że w Stanisławowie była taka księżna, co trzymała sobie Murzyna, chcę mówić Araba, no takiego czarnego, niby to do koni, a naprawdę do niecnoty. I to księżna! Czekaj, Sławku, wiem co mówię. To jest, ja nie wiem, ale panienki wiedziały — wszystko o cnocie — całkiem dokładnie. Bardzo lubiłam panienki i tych gości. To z wielkiego świata! I nas tam zapraszały do dworu. Ale to bardzo daleko, gdzieś za Stanisławowem. Teraz pan profesor Konik przychodzi co soboty, to pociecha, to szczęście. Wczoraj czytał nam uczuciowo, co powypisywał ten pan, jak mu tam, aha, Rzewuski. Hrabia ale piśmienny. To wydanie nazywa się „Zaporożec“, to o Kozakach. Mój tateczko — ksiądz i bez wąsów a Kozak z Kozaków — wciąż śpiewał o Ukrainie. Pan profesor czytał bez końca, czytał, a ja nawet nie zdrzemnęłam, dumałam o tateczku. Już mi łzy musują, zbiegają niczym mój porzeczniak, a tu kolacja, kolacja na karku. Zmartwienie. — Księdzowa mówiła coraz pospieszniej. Tanasij mimo szczerych chęci, nie mógł wtrącić ani słowa. — Pytam was i pytam, Foko, co z Kałyną, a wy nic.
Foka chciał odpowiedzieć, księdzowa nie słuchała.
— Teraz o gości niełatwo. Zmartwienie. Jedni panowie Anglikanie jeszcze przyjeżdżają wiernie. Uwzięli się na nasze ryby. To od dawna, z pokolenia w pokolenie, nasze ryby już ich znają na pamięć, nie dają się łapać Anglikanom. Myślałam dawniej, że będzie z nich jakaś pociecha. — W konwersacyjnym zapale zwracała się coraz częściej do dziedzica: — Z angielskiego czytałam przecież sporo książek od pani kasztelanowej i od ciotki Pulcherii z Horodenki. My w zimie wciąż czytamy. Najsłodsze te dramaty o kochających parach. To rozkosz, czytaj, czytaj dzień i noc zimą i latem. Jeden dramat, jakże im tam, aha, Otelio i Dyzdymona. Ach ten Otelio, nie dość mu, że czarny a ma taką żonę, siedziałby cicho! A on taki zajadły na tę biedną kobiecinę. Broń Boże wpaść w ręce takiemu, zagadać by nie można do nikogo. Za to zakochany: bucha i bucha. Bidny Otelio. A drugi dramat: Romeo i Julia. To śliczne, to uczuciowe. A dla naszych gości Anglikanów to na nic. Skądże im do Julii? Ani do panienek ani do tańca, ani do różańca. Do wody i do wody. Gdzież im do Otelia? Milczą jak ryby. Dobrze, że czasem pochłepcą sobie trochę porzeczniaku, bo nie wiem czym ich zabawić. Może by który gadał, ale kiedy zatka gębę fajką, to czasem tylko spod fajki zakwacze tak: — „uwe-uweu.“ Potem naciąga kalosze aż pod brzuch i brodzi po wodzie przeciw prądowi jak ryba. Z tej wody tacy chudzi, wymoczeni. A język? Mówią, że zalatuje na niemiecki. Skądże? Ja nałykałam się niemczyzny od panienek kasztelanowej i na Bukowinie też byłam, aż w Storożyńcu, ja już wiem. Anglikanin wciąż gorące kartofle trzyma w gębie i tak rozmawia. Inny by się sparzył, a on tak przez całe życie. Ja wciąż na to biję, że oni jeden drugiego nie rozumieją, a mój jegomość uparł się, że rozumieją. Ciekawa jestem jakie ich kobiety, czy także wymoczone. Jeszcze ich nie widziałam. Francuski język to po rumuńsku, tylko lepiej zaprasowany, to tak, ale angielski broń Boże. No i cóż z tą biedną Kałynką? — Nie czekając na odpowiedź mówiła dalej: — Taka bladość do czego to podobne. To z tego tuhego roku. Nacierpiał się naród tam na Podgórzu. I z pracy. Ja już wiem. Ale ja na to nie pozwolę. Ja już ją odprasuję, odprasuję — wołała z uniesieniem. Odetchnęła głęboko: — Podjadłam sobie trochę, chciałabym zobaczyć Kałynkę.
— My po obiedzie, chcieliśmy już wyjść na carynkę.
— A to dobrze. Już wiem.
Maksymko zmówił stojąco krótką modlitwę, powoli wstawali i ruszali wszyscy. Księdzowa pierwsza wytoczyła się w pośpiechu do sąsiedniej izby.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.