Listy z nieba/Czy warto
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z nieba |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1982 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Ksiądz kanonik Buraczyński, kościsty, twardy staruszek o zatroskanym sennym obliczu, od pewnego już czasu ruchami i gestami wyrażał zamiary przemówienia. Zapewne uważał to za swój obowiązek. Wodził wzrokiem po obecnych, pukał znacząco w tabakierę. Już otwierał usta, tymczasem zażył tabaki, kichnął i znów ktoś mu wjechał z przemową. Gdy zaczęto wstawać od stołu, korzystając z przerwy przemówił, a raczej mamrotał coraz pośpieszniej i niezbyt głośno, jak gdyby czytał monotonnie:
— Tu nie kazalnica, ja wiem, ale przecie chrzciny. Listy z Nieba to dobrze, mój diak wam czyta, ja wiem, ja mu nie przeszkadzam — ale pamiętajcie, najstarszy list z Nieba to chrzest święty. I list do Nieba także. To najważniejsze, to jest tajemnica, a nie te listy ziemskie, co ludzie sami piszą, sami czytają, a rozpowiadają, że z Nieba. W razie potrzeby, to słuszne, można ochrzcić z wody, to uznane, ale od czego cerkiew święta, kapłani, tajemnice, sakramenty święte?
Z powodu zamieszania słuchano go niewiele. Tanasij także już tymczasem wstał od stołu. Od ciężkiego wina trzymał się na nogach niepewnie, lecz nie zaniedbał okazji do repliki. Uśmiechając się dwuznacznie i mrużąc oczy spoglądał wytrwale, jakby brał kogoś na cel.
— Ojcze nasz godny, wyście dobry jak chleb. Wyście najlepszy na świecie! I dlatego mądry. Ja nie w poprzek, broń Boże. Sakramenty, tajemnice, to świętość święta, to od Boga. Ja nie z tych co haukają na chrzest święty. A przecie! Wcale nie zaszkodzi nikomu, ani żadnemu księdzu, kiedy ksiądz będzie mądry. Bo po co mają potem ludziska ćwikać w oczy bidnemu chrześcijaninowi, jak to u nas jest pogaduszka: „ciebie durny ksiądz chrzcił“. To przykre. — Ja chrzczony, mnie niepotrzebne żadne pismo, ale to z Nieba czemuż by nie? Ja, skoro tylko posłucham pisma, to w tej chwileczce poznam czy to z Nieba, czy nie. Mnie nikt nie oszuka, ksiądz, pan, Żyd czy diak. A czemu? Bom chrzczony, to liczy się, że już odmarznięty i już przemoczony deszczem. Na moje wychodzi i na wasze także, wam ja ustąpię.
Kanonik Buraczyński otrząsał się stopniowo z drzemki.
— Człowiecze, to przecież nie dla mnie. To wasza własna skóra. Wy nie malutki, czytajcie sobie, nawet piszcie listy do Nieba, a pamiętajcie o karbie głównym.
Tanasij upierał się dla samego oporu.
— Ja niepiśmienny, nic nie piszę. Listy do Nieba? A któż je pisze? Taki co szuka zarobku. Ja przeciw temu! Kto żebrze, kto nudzi Boga? Kot — miaukacz natrętny. Siedź w trawie, słuchaj, czekaj na listy jak ziemia na deszcz, same spadną. Tak i chrzest.
Dziedzic kolator, odpowiedzialnie i grzecznie poparł swego proboszcza:
— Tak, tak, kumie, to o chrzcie świętym koniecznie trzeba pamiętać, a dzisiaj szczególnie. I dobrze, że ksiądz kanonik nam przypomniał. A księża chyba nie mają urazy do gazdy? Od święta figluje, droczy się z nami, jednak myśli dobrze.
Tanaseńko ciskał na prawo i lewo szelmowskie żurawie, błyski tak samo wieloznacznie mieniące się, jak przed chwilą tęczowe promyki słoneczne. Dla większej pewności w nogach oparł się o stół. Powiedział po namyśle, gdy zaczęto go słuchać:
— Dobrze myślę? Ha, ja myślę rozmaicie. Powiedźcie mi teraz, skoro mnie się wciąż czepiacie, czy warto wierzyć w Boga, czy nie?
Dziedzic zmieszany spoglądał na kanonika, kanonik wzruszył ramionami, ksiądz Pasjonowicz, wychodząc odwrócił się od drzwi i mruknął złowrogo: „Macie!“ Tanasij oparł się mocniej o stół rękami, oglądał się po obecnych, czekał. Chrząkano, zagadywano głośno, niby to obojętnie, kto mógł wymykał się pośpiesznie za drzwi.
— Widzicie — kiwał głową Tanasij — nudzić Boga każdy potrafi, a kiedy przyjdzie próba, u każdego moja chata z kraju. Warto czy nie warto?
— Ależ, kumie — prosił zakłopotany dziedzic — nie w tym rzecz...
— Właśnie, że w tym tylko. Nie odpowiadacie, to ja sam odpowiem. Zachodzi do mnie taki nieszczęsny dziadyga, rodem z Podgórza, mudrahełyk połatany, a kuty na cztery nogi. Dwadzieścia pięć lat trzymali go w kamaszach przy wojsku. Po wojnach nim szastali, Boże ty mój! Potem sam ciągał się po świecie, biedował. Językami różnymi bełkoce, jak cała baszta babilońska i co mu z tego? Biduje dalej, stary, samiutki bez rodziny, po wsiach garnki łata. Tyle zje, co mu kto rzuci. Wzdycha czasem: „Świat wielki, a miejsca w nim nie ma.“ Gęba bezzębna a przekręcona na bok jakby się ciągle śmiał. Niesamowity.
Dziedzic przemógł się jeszcze i usiłował zagadać Tanasija:
— To który? Zapewne ten, którego nazywają łysy Pańcio?
Tanasij niecierpliwił się.
— Wszystko jedno jak go zwą, nazywa się człowiek.
— To biedny człowiek — ciągnął dalej dziedzic — trzeba by mu pomóc. Ostatnio wciąż choruje.
Tanasij przerwał:
— Najważniejsza pomoc taka, posłuchajcie: Powiada mi on raz prosto z mosta: „Che-che-che! Boga nie ma, bo jakby był, to tego by nie było i tamtego by nie było. A może wy nie wiecie — mówi — jakie Dziwo pełechate trzyma świat na rogach?“ Zatkało mnie. Ale trochę później znów odetkało. Zajeżdżam ja tak temu bezbożnikowi żałosnemu: „Wiedzieć to wiem, ale ja wybrałem i tyś wybrał. Jest chrzest, na świętym chrzcie słowo rzekłeś Bogu, wyrzekłeś się czorta, a teraz kasujesz. Jakżeż tobie chrzczonemu nie wstyd takie słowa wypuszczać z gęby?“ A on śmieje się, po psiemu zęby szczerzy i hauka: „Che-che-che! wstyd? a może pamiętacie, jakeście na chrzcie obiecywali? Księża wymyślili to wszystko, a ojciec chrzestny wódką ugoszczony księdzu dał słowo.“ Zatkało mnie na dobre. Cóż ja durny wiem. Ten jeden raz, prawda, pożałowałem, że nie znam pisma, może bym mu z pyska wyrębał jego haukanie. Teraz on mnie zajechał. Spać mi nie dawało: któż wie jak to jest? Do naszego księdza czy do was pójść wstyd mi jakoś. Dopiero kiedy mi wasz diak list z Nieba do serca przeczytał, zaszumiało mi wino. Poczekaj ty haukaczu! Spotykam dziadygę na rozdrożu, ciągnę do chaty, mówię mu krótko: „List z Nieba czytałem“. A jemu to nic, znów po psiemu wyłamane zęby szczerzy: „Che-che-che! listy z Nieba? te co diak Kropiwnicki sam pisze i sam czyta? A ileście mu dali za to?“ A ja jemu: „Breszesz! nic nie dałem. Ale dam, abyś wiedział, on wart. Za twoje szczekanie będziesz ty na sądzie ostatecznym zgrzytać zębami tak głośno, jakby się skały kruszyły.“ Dziad stawia się: „Głośno? jakimi zębami? u mnie same szczerby.“ „Nie bój się — mówię mu — zęby z psa ci wstawią, to jeszcze głośniej.“
Tanasij usiadł ponownie, oglądał się za szklanką na próżno. — Machnął ręką, wywodził dalej:
— Z listem ja już mocny i tak objeżdżam dziada: „Teraz zamruż oczy, dziadu, paździokaj sobie do rana, Boga nie ma. Dobrze, nie widzisz Go. I ja ślepiec, dopóki wino we flaszkach zamurowane. Ty mówisz Boga nie ma, bo to i tamto piecze ciebie zanadto? A mnie może nie? Ano pochłeptaj listu? Zaszumi ci, zmiarkujesz, co mnie i ciebie trzyma, otworzysz oczy. Gdyby Boga nie było, wtedy i to i tamto byłoby jeszcze gorzej, przepaliłoby ciebie i mnie na wskroś. Rozsypałbyś się i do progu byś nie doczłapał.“ Już i jego zatkało, zadumał się, potem pytluje trochę ciszej: „A niechbym się już rozsypał! dla was to dobrze wychodzi, wy gazda, szczęśliwiec, a dla mnie —“ A ja jemu czwórką zajeżdżam: „Jeśli Boga nie ma, to ja nie gazda, nie Urszega tylko złodziej koński, rzeźnik koński, nie chrześcijanin, a koniojad, łajno.“ „Tak mówicie? — skowyczy znów nieszczęśnik jak bity pies — jeśli Bóg jest, to wam dał gazdostwo, a mnie tak, żem połatajko, żebrak na wieki.“ „Breszesz — powiadam — Bóg jest i z tego wychodzi, że na dzisiaj tyś połatajko na próbę, a jutro możesz być cesarzem, też na próbę. A jutro co? Sam cesarz z Wiednia może przyjdzie tutaj garnki łatać. Także na próbę, zobaczymy wtedy jaki on cesarz. Ja do próby gotów, dzisiaj gazda i w żebractwie gazda i pod szubienicą też gazda, bo Bóg jest. No, teraz powiedz, warto wierzyć w Boga, czy nie warto?“ Dziad tak samo jak wy wszyscy wywalił jakoś język jak wisielec, a ja przyciskam go aż skwierczy: „Gadaj uczciwie, co tracisz wierząc w Boga?“ „Co tracę? — wzdycha dziad — co ja jeszcze mam do stracenia?“ I wtedy on już u mnie w torbie. „Słuchaj — powiadam — gdyby Boga nie było, to każdy z nas wieprz, gorszy od wieprza, a jeśli jest, to co tracisz? wieprzową mordę! Tyle twojej straty i mojej. Warto czy nie warto?“ Dziad westchnął: „Może i warto —“ „Widzisz — powiadam mu, a już mi wstyd, żem wyjechał na Papę-rymskiego na całe Żabie — kiedy masz coś takiego przeciw Bogu, zaraz przychodź tutaj, choć w nocy.“ Dziad do picia nieskory, a wtedy pociągnął sobie razem ze mną. Nakarmiłem go, napoiłem jak podświnka. Przespał u mnie na piecu do południa, gęba mu się trochę rozkręciła.
Tymczasem wyszli wszyscy prócz kanonika, Maksyma, dziedzica i Jakobenca. I ci wstawali, wychodzili powoli. Ksiądz Buraczyński rad, że pozbył się kłopotu nauczania, przyjaźnie klepał Tanasija po ramieniu:
— Dobrze, Tanaseńku, sami widzicie, chrzest święty ratuje człowieka i was podtrzymał. A tego bezbożnego zostawcie. Przypędzi i jego, sam kiedyś przybiegnie do cerkwi.
Tanaseńko krzyczał już zza progu, słaniając się odrobinę:
— Nie wpuśćcie go, to za prędko! Jeść dajcie, tak, ale do cerkwi zasię! Niech powącha głównego pieca choć z daleka! Zobaczymy, czy taki śmiały.
Ksiądz Buraczyński prostował zasiedziałe członki, jego zaspane oblicze rozpromieniło się. Przechodząc przez niskie drzwi, chyląc głowę i zginając potężną staturę pouczał:
— Nie, Tanasiju, Kościół miłosierny. Psalmista Pański tak śpiewa: „Oko Boże jest na tych, co ufają w Jego miłosierdzie.“
Tanaseńko westchnął nabożnie, pochylił głowę. Pan Jakobènc też wyszedł, wzniósł oczy do nieba, szyderczo a smętnie obliczał coś. Oglądał nos starannie, pociągnął nosem, cmoknął, odezwał się po raz pierwszy, leniwie, powolutku:
— O, ksiądz poucza, księży interes, taj już! A wy ludzie? do cudzego interesu gadacie, gadacie... Po co? Jeszcze ktoś kiedyś podsłucha, przed ludźmi oczerni, w sądzie oskarży i będzie wam pouczenie. Nie warto, taj już!