Listy z nieba/Czarno na zielonym

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX. CZARNO NA ZIELONYM

Foka wraz z chrzestną matką Belmeżychą, z Semenem i z najmitami zakrzątnęli się celem przeniesienia stołu. Ołenka w zastępstwie gospodyni poleciała do gości, ucztujących w innych chatach. Maksym spieszył za nią, a Tanaseńko jak gdyby zapomniał o zamiarze siedzenia w słońcu, jakby mu zależało tylko na zmianie miejsca, towarzyszył Maksymowi.
— Niech się napatrzę jeszcze, niech się nabędę z ludźmi, chodźcie i wy, kumie lubyj, dziedzicu. — Ujmując pod rękę kuma prostował się, zataczał odrobinę, stąpał ryzykownie lecz śmiało. —
Inni goście rozeszli się chwilowo dokąd każdemu wypadło. Księża i kupcy wyszli pierwsi, podążali powoli ku carynce. W samym środku kroczył najwyższy ze wszystkich, senior księży górskich, kanonik Buraczyński. Na obu końcach szeregu dwaj kupcy. Czarnym, cichym, akuratnym rzędem snuli się tak, jakby zmartwieni, nawet żałobni goście, oni jedyni, zdałoby się, nie przystosowani do buchających zielono łąk, do szumnego świętowania.
Ksiądz Pasjonowicz uświadamiał młodego łacińskiego wikarego, który niedawno przyjechał z Rzymu:
— Widzicie, księże, jaka nasza dola? Co się oleju naleje, to jakby do beczki dziurawej. Jedno słowo tego starego więcej waży niż moich sto. Biskup! Słyszeliście? Mam już takich biskupów po same uszy. A musiałem tu przyjść, chrzciłem dziecko. Zresztą Maksym nieszkodliwy, choć w cerkwi bardzo rzadko. Foka do rzeczy, owszem. No i żona, żona, widzieliście, wszystko chce załagodzić, zaprasować. Ale ten stary, to zaraza istna. Nieoświecone zuchwalstwo, a nos do wszystkiego wsadza, jak gdyby cztery fakultates miał w małym palcu. Wszystko wykpi, wszystkich ogłupi, a sam co? Skąpisko jakieś, dzieci wydziedziczył, na majątkach siedzi i Cygana dla zabawy trzyma jak magnat węgierski. Głowę za to ma tęgą, brzuch bez dna, tak, to bez nagany. Szczęście jeszcze, że tu nikt nie przyjeżdża, bo spaliłby się człowiek ze wstydu. Wydzieraj się cały rok z ambony, a tu „listy“ zaszumią i już po wszystkim.
Młody ksiądz łaciński, spoglądając szyderczo przez okulary, deklamował:
— Podziwiam was, ojcowie, podziwiam, ale nie zazdroszczę. Zasługa ogromna! Cóż by na to powiedziano w Rzymie? Swoją drogą moje zadanie w Pistyniu też niełatwe. Sami wiecie, nasi łacinnicy w Pistyniu, Kosowie czy w Jabłonowie i w okolicy, to bądź co bądź rzemieślnicy, szlachta zagrodowa. Biedni, ale nie to, co tutejsze prymitywy. Poza tym wśród mych parafian są jeszcze urzędnicy, leśniczowie, inteligencja! A przecież trudno mi się do nich zniżyć. Moje kazania za trudne, przywykłem do czegoś innego. Ale trzeba, obowiązek kapłański. Cóż dopiero mówić o was, ojcowie! Ostatecznie z pogan najlepsi chrześcijanie, z heretyków także, lecz wasza cierpliwość — anielska.
— Mówicie o poganach — odparł ksiądz Pasjonowicz — a to nie żarty. Czyż wy wiecie, że mamy stąd niedaleko istne gniazdo pogańskie, gniazdo syczących węży. Najgłupsza wieś, a nazywa się — Hołowy. Niechby tam głupie głowy, a stamtąd sypią się wciąż te prądy czarodziejskie, jak oni twierdzą. I naprawdę prądy pogaństwa, zaraza. Czarownicy, molfary, diabły, Boże mój, czyż ja wiem. Wam dobrze śmiać się.
— Nie narzekajcie, bracie — uspokajał ksiądz Buraczyński — ja tu chyba najdłużej z was wszystkich, więcej niż czterdzieści lat. Mój syn także tu na księdza przewidziany, dziedzic nalega. Teraz przynajmniej to dobrze, że ludziska nie rąbią się między sobą jak dawniej, że nie ma tylu zwad, pojedynków, zasadzek. A molfary? Pewnie, że to niepobożni ludzie. Niby to prądy sobie posyłają, prądami się zabijają, spędzają prądami ludzi ze świata i bydło także. Któż tam wie. Przynajmniej kryją się z tym, nie zasadzają się ze strzelbą na siebie, ani nie rąbią. Trzeba ich znać.
Bardzo tęgi, poważny proboszcz z Uścieryk wykładał wolno i głośno:
— Słucham, słucham — dziwuję się. Patres reverendissimi! Znosicie to cierpliwie, mało tego, deliberujecie jeszcze tak długo. Jest nad czym. U mnie, no, nic nadzwyczajnego, ale porządek, obowiązki strictissime, poza tym principium: żadnego z parafian nie dopuszczać ad confidentiam. Do chaty najwyżej raz na rok zawitam, i to wielki honor. U mnie już przed podwórzem cerkiewnym ściszają się głosy, mój diak, stary feldfebel, trzyma ich w garści. Kiedy kazanie, wszystko jak żołnierze na „habt Acht“. Po kazaniu też, choćbym im przejechał po głowach. Z huculską filozofią nikt się do mnie nie pcha. Co do tego, pozwólcie, przypomnę wam principium antiquum: „kazał Seneka, stij swynio zdałeka“.[1]
— A swoją drogą, mój bracie — przypomniał sobie ksiądz Buraczyński, zwracając się do księdza Pasjonowicza — nie powinniście byli temu staremu palnąć takiego komplimentu. „Filozof“ to u nich oszust i spekulant. Dawniej rąbali się o to, teraz latają z tym na skargę do sądu aż do Kosowa. Trzeba poznać ich język. U mnie w parafii dobrzy chrześcijanie.
— Istotnie — przyznał ksiądz Pasjonowicz — macie rację, księże kanoniku, nie powinienem był tego mówić. Ale człowiek jestem tylko, nie można wciąż pamiętać tych głupstw. Widzicie? — skarżył się znów młodemu księdzu — „filozof“ to u nich śmiertelna obelga. I wszystko na wywrót. Na przykład kolęda. Niby to obrząd, a w swoim czasie władze świeckie, a także kościelne zakazały chodzenia po kolędzie. Bo z tego były bunty, brewerie, bo ja wiem... Potem to wróciło. I bez obrazy, księże kanoniku, wasz diak Kropiwnicki, wielki teolog od małego abecadła, niemało się do tego przyczynił. To wiadomo.
— Nie teolog — bronił stary kanonik — po cóż tak? lecz bogobojny, pomaga gorliwie od lat. Ten kler laicki sui generis, nie śmiejcie się, ma znaczenie dobroczynne. Niesłusznie podejrzewa się mego diaka o jakieś samozwaństwo. Kto zna Biblię, odkryje jego źródła bez trudu. Ci przepisywacze, komentatores gorliwi, nieraz więcej posłuchu znajdują niż obojętni duchowni. Kropiwnicki to stary magazyn.
— Niech wam będzie, byleby bez tego pyłu z magazynu. A raczej bez sosu podejrzanego — śmiał się ksiądz Pasjonowicz. — Ale kolęda, to z Biblii? Cóż to za kolęda? Zabawna ale nie chrześcijańska. Zaczynają niby to od cerkwi, biorą krzyż poświęcony i skarbonkę. Wówczas według zwyczaju okrążają proboszcza i tańczą z toporami kruhlek. Taniec swawolny, wesoły. To jeszcze nic. Jak na kpiny i na pewno dla wyzwania duchownych śpiewają, wykrzykują podczas tańca, i to koło cerkwi, pieśń swawolną, co mówię, sprośną, wyuzdaną, cóż zrobić? Trzeba też się uśmiechać, czekać cierpliwie aż się zabiorą. Potem jeszcze w uszach dzwoni to niechlujstwo.
— Przyznacie wszakże — korygował kanonik — że tylko jeden raz koło cerkwi coś w ten deseń śpiewają. I wiedzcie, to nic innego jak opozycja. W swoim czasie i to w okresie bardzo niestosownym, podczas wypraw karnych, księża na wyższy rozkaz tępili starowieczną kolędę. Mnie nikt nie słuchał, byłem młody, sam musiałem słuchać.
— Kiedy tu przyjechałem — opowiadał ksiądz Pasjonowicz — istotnie, nawet język ich nie był mi zupełnie zrozumiały. Ale to nic. Kiedy mi po raz pierwszy wyświadczyli honor, wywijając toporami nad głową w tańcu i śpiewając te zwrotki, myślałem, że trupem padnę. Istny skandal. Zostawiłem ich na podwórzu, uciekłem na plebanię. Dopiero żona wyjaśniła mi, że to taki zwyczaj. A im — że osłabłem. Żałowali niby to, a na drugi rok to samo, i tak co roku.
Księża śmiali się dość wesoło. Proboszcz z Uścieryk potwierdził:
— Słyszałem o tym wypadku od diaka. Dla nich to gratka, jak dla uczniaków popowi dosolić. Jeśli pozwoli na to! U mnie kruhlek odbywa się z krzykami, z muzyką, owszem, a bez śpiewu.
— Właśnie, Tanasij taki sam — ksiądz Pasjonowicz wracał do swego — jakby chciał spróbować czy ksiądz już całkiem święty, czy jeszcze dyszy. W dodatku zajeżdża słowami z Biblii, kusi człowieka jak diabeł.
— Co do Tanasija — bronił znów kanonik — ma swoje błędy, kto ich nie ma, a któż nie przyzna, że to człeczysko otwarty, szczery, z molfarami nie zadaje się na pewno.
— Kto tam zna ich praktyki. To lud chytry, skryty, sami kłusownicy. U nich wszystko nocą, w ciemności. Wejdźcie do chaty, jak to szepce wszystko — szu-szu, ciągły spisek. Porządnych nie brak, nie mówię, ale co do czarów, za nikogo nie ręczę. Zresztą po co Tanasijowi molfarstwo? Z każdym szuka zaczepki, a każdego na palec owinie. Wrogów zdaje się nie ma, bo sam chytry, a głupi ludzie lecą do niego jak do miodu.
Podeszły w latach proboszcz z Ilci prostował trzeźwo, wyraźnie i sucho:
— Chytry? Tutaj każdy chytry. Tanasij przykładny, na cerkiew daje chętnie. Dzieci wyposażył bogato, a sobie też zostawił, bo pracuje. Ja już swoich parafian znam i pilnuję. A co tam wygaduje, kto by słuchał tego. To starzec, przeczy sam sobie. Rozmiękczenie mózgu. Z tym starym to nic, z innymi więcej zmartwień, jest z czego posiwieć.
Młody łaciński ksiądz pocieszał ze słodyczą w głosie:
— To szczęście jeszcze, że macie tu księża rodziny, gospodarstwa, dzieci, gości. Gdyby tak człowiek sam, jak w naszym obrządku, nie ma do kogo zagadać, skapieć można, brrr...
Ksiądz Pasjonowicz smucił się nadal.
— Z rodzinami bywa różnie. Górskie powietrze ogarnia, wciąga, zwłaszcza chłopców. Bujnieją, dziczeją, bo trzeba dodać jeszcze, moralność między kobietami a mężczyznami tutaj — po prostu nie istnieje. Z pouczeniami prawie szkoda zaczynać. Na tym punkcie ksiądz kanonik ma zupełną rację. Trzeba być cierpliwym, nieskończenie pobłażliwym. Nie tylko poznać ich język, ale, Bóg wie co...
— Gdy się słyszy takie rzeczy — wywodził młody wikary poważnie — mimo woli przychodzi do głowy, że nasza praktyka kościelna jest nad miarą pobłażliwa. Takim ludziom trzeba by posłać, ja wiem, jakichś mnichów, czy coś w rodzaju pastorów protestanckich bez serca. Wypleniliby bezwzględnie te dzikie obyczaje, te pogańskie obrzędy. Mieliby sukces.
— Dużo by poradzili. Nie tak dawno, wiadomo o tym, do jednej wsi przybył młody ksiądz. Gorliwy, nieugięty, zaczął kontrolować miłostki. I cóż? Wywieźli go taczkami aż na Bukowiec. Sukces! — Ksiądz Pasjonowicz uśmiechał się gorzko.
Ksiądz wikary nie mógł opanować śmiechu.
— Księże dobrodzieju. Wiecie oczywiście, Voltaire filozof francuski, bezbożnik i bez serca, to prawda, księży krzywdził, a przecież napisał raz coś do rzeczy i z sercem: że nie chciałby być ani naszym polskim królem męczennikiem, ani koniem fiakierskim. Mnie się zdaje, że tutaj także księży pożałowałby. Napisałby może, że nie chciałby być księdzem huculskim.
— Z królami może i tak, to dawno było, ale koń fiakierski ma przynajmniej spokojną noc w stajni. Nie musi irytować się, grzeszyć, nie musi pilnować swoich dzieci jak my tutaj. Są tu dziewczyny, które polują na popowiczów. Jest nawet pieśń, której nikt się nie wstydzi, jak należy rozwłóczyć popowskiego syna. O Boże! A był raz taki wypadek, że proboszcz, właśnie caelebs[2] jak łacinnicy, zadał się w konszachty z mołodyciami. To było głośne, o tym także śpiewano pieśń. Zresztą co daleko szukać? Nasz sławetny Tanaseńko ma nazwisko Popowicz, jest jakimś tam wnukiem księżym, potomkiem zresztą legalnym tych księżowiczów, co schłopieli i zdziczeli. Macie! Naprawdę wolałbym nieraz doić chudobę i uczyć chudobę niż być pasterzem duchownym. Same zmartwienia.
Ksiądz wikary nie okazywał już ochoty do pocieszania.
— Wszystko jedno — warknął — ja bym im pokazał, wypleniłbym dzikość doszczętnie, z władzą świecką albo bez niej. Albo ma się powołanie, albo —
— Odgrażać się można — chłodził ksiądz Pasjonowicz. — Tymczasem nawet szkoły nie można przeprowadzić. Ręce opadają.
Księża milczeli, tylko stary kanonik dodał z uśmiechem:
— Powoli, powoli. Trudno, prawda, ale tylko przez pierwsze dwadzieścia lat. Potem trzeba poczekać jeszcze dwadzieścia lat, a potem — śmiał się zaraźliwie, inni śmiali się także. Ożywiony kanonik interpretował sam siebie. — Czasem pięćdziesiąt lat nie wystarczy. Mnie co innego martwi. Czy słyszeliście kiedy tutejszą historyjkę o watahu doskonałym? Opowiadał mi ją nie kto inny, jak nasz Tanasij. Serce wataha-pasterza nigdy nie jest całkiem zdrowe. Kiedy zbyt otwarte, czyhają nań pokusy niebezpieczne, a gdy zamknięte — zupełnie źle. Czasami lata otwierają serce, najczęściej zamykają na rygiel. Stąd po tylu latach każdy z nas miałby chętkę sądzić, że zrobił co mógł jak najlepiej. I potem już grzebiemy spokojnie nasze owieczki jak dzisiaj Tanasija. Za lat dwadzieścia znów zejdziemy się na chrzcinach wnuczki Fokowej, na tej samej łące. Parafii będzie więcej, już nie w pięć tylko w dziesięć gardeł będziemy narzekać na parafian i grzebać kogoś innego. Ja już nie, przepraszam, będę na urlopie — śmiał się znów ksiądz Buraczyński.
— Ależ kanoniku — przeciwstawił się ksiądz Pasjonowicz z żalem — nie grzebać, ino że człowiek jest człowiekiem tylko. Najchętniej uciekłbym stąd między ludzi, gdzieś na doły, gdyby nie żona. Tutaj same zmartwienia.
— Uważajmy przecie — ciągnął spokojnie stary kanonik — aby z nami nie było tak jak ze sprzedawcami medalioników. Nie od dzisiaj wędrują ku nam z daleka Słowacy, powolutku od wsi do wsi, z wielkimi koszami na głowach. Ludzie nasi przyjmują Słowaka, zawsze czymś pokrzepią, nieraz nocują. Słowak wykłada w chacie z kosza swoje skarby, obrazki, medaliony, blaszki, szkaplerze, same nowiutkie świecidełka. Gazdowie dziwują się, czasem kupują od razu, baby przeważnie targują się, czasem kłócą się ząb za ząb z Słowakiem. Nieraz Słowak obrazi się za to i zabiera się. Wtedy dzieci nudzą rodziców, lamentują, a ludzie zaraz kupują, przepłacają. Potem wieszają te fatałaszki na ścianach, poświęcone albo nie poświęcone. I modlą się do nich. A ciekaw jestem, czy sam Słowak modli się kiedy do swoich świecidełek? Ach, moi przewielebni, z tymi watahami i owieczkami, z dostawcami i z nabywcami, to historyjki zabawne, a czasem zanadto gorzkie. Bóg jeden ma cierpliwość dla nich wszystkich i dla nas także: Pavimenta inferorum — capita sacerdotum.[3]
Ksiądz Pasjonowicz zachwiał się, potem spojrzał uważnie na kanonika, opuścił głowę. Szli w milczeniu.
Duwyd Bernhaut tylko w izbie przekomarzał się z Tanasijem po starej zażyłości, poza tym przez cały czas zachowywał przystojne milczenie. Wszelako po kilku łykach Tanaseńkowej wódki, ponadto orzeźwiony czy upojony powietrzem, ośmielił się odrobinę. Przemówił ważąc każde słowo:
— Proszę pana księdza, panowie uczeni, to są sprawy uczone i interesa chrześcijańskie. Mnie nic do tego, ale już tu jestem. To ja mówię, tak przeciw zmartwieniom, po ludzku, na żydowski rozum, podług tych zwyczajnych interesów. Po nich poznaje się ludzi. Targuję z Tanasijem nie od dzisiaj. Ksiądz proboszcz powiada, że chytry. No, to prawda, on kiedy powie „ja mądry“, to kiepkuje, nie widzieć którędy skręci, trzeba uważać. A kiedy powie „ja głupi“, to podwójnie trzeba uważać. Ja bardzo przepraszam, a dlaczego on nie ma być chytry? Jakby on nie był chytry, to może ja, albo ktoś inny zrobiłby się taki chytry, że byłby z tego paskudny interes. On do dobrego także chytry, nieraz mnie nastraszy: „wszystko przepadło, pieniędzy nie ma“, albo „woda deski zabrała i wołów nie ma, niedźwiedź oporządził, zabieraj się, Duwyd, nic ci nie dam“. On tylko tak straszy, a potem jest lepiej niż się spodziewałem. To zbytki, on zbytnik, pozbytkuje z każdego. A z siebie może nie? Naśmiać się z nim można. Żydzi kosowscy przepadają za nim. Właśnie pan ksiądz to ładnie powiedział: „ludzie do niego jak do miodu.“ Recht! A mnie coś wygląda, że on nie taki słodki. Nie. On stary, on za dużo wie. Właśnie! jemu gorzko! Może bardzo? To widać, że ludzie w gorzkim też smakują. A czemu? To nie gniewajmy się na starego, proszę pana księdza, tylko skosztujmy i my, czemu to gorzkie smakuje, i...
— Dobrze wam mówić, nie jesteście księdzem, nie musicie pouczać — przerwał ksiądz Pasjonowicz. — Chrzciłem dziś dziecko, a on mi zaraz łatkę przypiął. Ksiądz kanonik go poucza, a on w zamian za to nas wszystkich poucza: „jego nikt nie oszuka.“ To nie do wytrzymania.
Duwyd ciągnął dalej:
— Chwileczkę, ja broń Boże, nie pouczam uczonych panów, ja tylko dlatego: jak z interesów wychodzi czarno na białym — człowiek porządny, to nie trzeba nabrać wody do ust, tylko trzeba mówić, że porządny i... —
— Daj wam Boże zdorowieczko — ucieszył się ksiądz Buraczyński — to po chrześcijańsku, Duwyd. Jaki jest Tanasij taki jest, ja go lubię, dowierzam mu.
— Chwileczkę, ja po żydowsku, ja nikomu nie wierzę, ja tylko w Pana Boga wierzę. Ale ja mówię, co ja widzę. To co robi Tanasij ze swojej goryczki? Spaceruje sobie po Czarnohorze, także niedźwiedzie mu z drogi ustępują, a on wyszukuje sobie do pary gorzkie ziółka. Jakie ziółka! I z tego jest jego wódka. I każdy tak smakuje tej całej goryczki, że dzisiaj pan wójt poszedł spać, aż nieprzyjemnie. A taki pan jak ja, już się nie martwi po żydowsku. I przyjemnie. Tylko sam Tanasij zbytkuje z całego świata, a pan kanonik się martwi, że on już pogrzebany. Aby my tak byli pogrzebani! Bo co on jeszcze robi z tej goryczki? My się wszyscy dziwujemy, że kiedy on wstanie trochę zakręcony od berbeniczki, to wciąż koło Pana Boga się kręci. On z Biblii pociąga. Ja sam też się dziwuję. A przecie pomyślcie, proszę, moi panowie, kiedy nam będzie po sto lat i kiedy zobaczymy, co takiego koło nas się kręci, jak my będziemy pociągać z Biblii i jak my będziemy się kręcić. Abyśmy tylko mieli jego zdrowie i jego rozum. Tymczasem starszy pan ksiądz z Żabiego-Ilci także trochę się martwi, że Tanasijowi miękko w głowie. Daj nam Boże wszystkim, aby nam na taką starość było tak samo miękko w głowie. „U neho tych hadok, jak u psa steżok“[4] — tak się mówi.
— I cóż z tego wynika? Czyż on przez to lepszy? — zapytał obcesowo ksiądz Pasjonowicz.
— Nie rozumiem właściwie, co chcecie powiedzieć — mruknął proboszcz z Żabiego — dobry on czy zły?
— Ja to chcę powiedzieć, że jakby on był naprawdę taki zły, jak tu mówią na niego, to by dziesięciu Żydków kosowskich, pięćdziesięciu kuckich, oba kahały, nawet samego pana Jakobenca także, wszystkich księży, wszystkich panów schował do kieszeni, albo tak by nami wszystkimi zakręcił, że niech Bóg broni. I trzeba by uciekać przed nim w świat. Ale nie trzeba, a czemu? Bo zamiast szachrować, zamiast opryszkować, rabować, zamiast kręcić ludźmi, on kręci sobie wódką, kręci się koło Biblii, a tak zakręci śmiechem, że każdy zakręcony, i warto żyć. To jaki on jest? On jest sobie Tanasij, takiego drugiego nie ma. Niech długo żyje i szkoda gadać.
Pan Jakobènc kichał, oglądał nos starannie, po czym wycedził leniwie:
— I szkoda, Duwyd, sam Tanasij niech długo żyje, niech długo pije, niech kręci się długo gdzie chce, taj już. A niech tak dużo nie gada, taj już!
— Prawda — ocknął się ksiądz Buraczyński — zagadaliśmy się i my także. A trzeba by jeszcze skoczyć do swoich parafian. Podczas świąt różne przypadki bywają... — Wrócił rześko w kierunku zagrody ku podwórzom. Zobaczył, jak Tanasij chwiejąc się w prawo i w lewo gonił naprzód. Za nim podążali pośpiesznie Maksym i dziedzic. Ksiądz doganiając zadyszał się, po czym zawołał, zrównał się z nimi.





  1. Stój świnio z daleka.
  2. Bezżenny.
  3. Bruki piekieł, głowy duchownych.
  4. U niego tyle tych myśli, co u psa ścieżek.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.