Listy z nieba/Goście, goście

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X. GOŚCIE, GOŚCIE...
1

Przechodzili przez podwórza, poza tym zakamarkami, galeryjkami. Z końca któregoś ganeczku doszedł ich słaby jęk i głuche uderzenie o drzwi. Stała tam budka o foremnie rzeźbionych drzwiach. Trzy przytulne daszki nałożone jeden na drugi, zwężone u spodu, jak ściśnięte poniżej bioder panny młodej falbaniaste spódniczki dawnych strojów godowych — nakrywały czyjąś niedolę. Przed drzwiami stali dwaj puszkary, należący do zwyczajowo a samorzutnie wybranej policji od święta. Można ich było poznać po niskich kapeluszach ze zwiniętymi do góry fałdami, ozdobionych gęstymi bukietami pawich piór i po blachach puszkarskich ze znakiem słonkowym. Zaprzysiężeni od napojów, pilnowali porządku świętowania.
— Cóż to? — zapytał Maksym.
Młodzieniec z blachą puszkarską szeptał z uśmiechem:
— To on, nasz wójt... Polityka... Zasypia już, ciii...
— Polityka?
— Naprzód była wódka Tanaseńkowa, kosztował, chwalił. Potem ni stąd ni zowąd polityka: „Kto tu z przeciwnej partii?“ Nikt nie odpowiadał. A wójt jak wrzaśnie: „Poddajcie się, wrogowie szkoły, wrogowie oświaty! Poddajcie się, bo wam waszą mamę psem...“ I bardkę wyciąga. Źle. A my od czego? Wyprowadziliśmy grzecznie, związaliśmy potem i ot, jest tutaj.
— Wójta do chlewu? — zapytał Tanasij ze współczuciem.
— Broń Boże! Tam by świniom szkołę dawał, a one jemu. A w komórce cicho, podścieliliśmy liżnyk, o! i już śpi. —
Jęki wójta ustały, słychać było głębokie chrapanie. Puszkar usprawiedliwiał się szeptem:
— Czekaliśmy jeszcze, może wytrzeźwieje, ale wójtycha nagliła bardzo: „Weźcie go, bo u niego kiedy polityka, to już groźnie, i po co nam biedy. Jeśli go zaraz nie zwiążecie, to tak go wytrzeźwię po pysku, że będzie słychać na całe Jasienowo.“ Już i ona groźna.
Po chwilowym współczuciu dla wójta, oburzenie wzięło górę w Tanasiju.
— Doigrał się! Przeklęte trzeźwe pokolenie, gdzież takiemu moją wódkę pić! Trzeźwy tylko na urzędnika dobry, dla gminy, dla papierów. Ma teraz za to. Inny praktykuje dziewięćdziesiąt lat i jeszcze niepewny, a taki pustak trzeźwy z dziś na jutro chciałby wyróść na pijaka. Jak gdyby kapłon brał się do dziewczyny i myślał, że mu grzebień przez noc wyrośnie. Niech skapieje w budce!
Tanasij, nadal niespokojny, spieszył się, zataczając się faliście. Przeszli na drugie podwórze. Tam kilku młodych parobków rzucało do celu w kącie zagrody, na przemian to rohatyny, to bardki. Chcąc przepuścić przechodzących, zaprzestali zabawy. Tanaseńko śmiał się.
— Ręce niepewne? Boicie się nam nad głowami świstać? Aby się nie pomyliła bardka? Dajcie, niech spróbuję. A dokąd? Ot, tam w drewutni czarna dziura od sęka, dobrze?
Dla większej pewności rozstawił nogi szeroko. Powoli akuratnie wycelował długą, zaostrzoną ciężkim żelazem rohatyną. Dygotała w powietrzu, łopotała jak ptak, trafiła w otwór sęka.
— Sławno, Tanaseńku, sławno!
Tanasij wciąż rozkraczony stał nieco pewniej na nogach, jakby całą moc wina zrzucił w lot rohatyny.
— Co sławnego? Widzicie, marny naród się zrobił. Tamten pustak zaledwie skosztował połonińskiej wódki i już mu polityka szumi. U mnie po staremu — rohatyna. Jeszcze raz.
Młodzieńcy podali mu w mig rohatynę. Powtórzył rzut, trafił w sęk ponownie.
— To wypróbowane, cisnąć raz, drugi, wódka wyleci. Z winem trudniej, bo węgrzyn chytry u nóg się uwiesi. Trzeba by tańczyć. Im więcej piję, tym lepiej ciskam rohatyną. A wiecie czemu? Nasz ród choć z popów — piszemy się Popowicze — z dawna nazwali Urszega. To po wołosku — niedźwiedzisko.
— Może ród od niedźwiedzi? Tacy mocni.
Tanasij wykładał cierpliwie:
— I tak opowiadali, u nas breszą ile mogą, gdzież na świecie tacy brechacze. A z tym rodem naszym jeszcze gorzej. Powiadam przecie: od popów, co może być gorsze? A ci popi, ojcowie nasi skąd? Od Mazurów z czarnym podniebieniem. A Mazury skąd? Z suki burej — tak się śpiewa. Macie! Miano Urszega stąd, że ojcowie nasi, czy to popi czy popowskie dzieci, niedźwiednicy byli groźni, rohatyniarze zawzięci. I ja się poduczyłem.
Tanasij pośpieszył się znów, kiwając się rozmaszyście pędził naprzód. Doszli tak wszyscy czterej do średniej chaty obszerniejszej i jaśniejszej niż stara grażda.
Nowsze chaty zagrody Szumejowej nie posiadały spokoju ani namaszczenia grażdy. A przecie były nie mniej harde, nawet zadzierzyste. Druga, średnia chata zamykała w poprzek ciche podwórze grażdowe. Już po wyjściu z podwórza było szumniej. Grażdę od dawna nazywano Szumejową chatą, a średnią chatę na żart — szumną chatą, gdyż tam w szumie i gwarze niestrudzonej pracy, tołok, zabaw i śpiewów, rządziła ongiś i gazdowała szumna gazdyni — matka Foki Paraszczina. Dach szumnej chaty stromy, wcięty u góry z obu stron, jak ostrobrody topór odwrócony ostrzem ku niebu, składał się z czterech akuratnych, zupełnie gładkich rzędów dranic. Od tyłu średnia chata, wykwitając ze starej grażdy utrzymywała wiernie jej stary styl, zachowując przybudówki zamknięte i zaszalowane. Ku przodowi wyzwalała się nagle. Zamaskowany i kryty dachem korytarzyk, wychodzący od starej grażdy, odkrywał się nagle wesoło otwartym ganeczkiem, obiegając średnią chatę. Tak jak z głuchej podskalnej strugi potok Doboszowy w Czarnohorze nagle zaszumi i błyśnie.
Podczas chrzcin średnia chata była szumniejsza niż zwykle. Izby tak były natłoczone ludźmi, że nawet krokiem nie można było wcisnąć się przez próg. Maksym witając się z gośćmi z sieni zapraszał wytrwale:
— Goście moi lubi, goście delikatni, goście od Boga! Prosimy was czcigodni, was chrzczeni! Jedzcie, pijcie, dosięgajcie, używajcie —
Potem jeszcze z choromów donosił traktamenta, podawał przez próg.
W tak wielkim tłoku wyklasowani w drugiej chacie goście nie jedli każdy ze swego talerza, jak goście w grażdzie, tylko starym zwyczajem drewnianymi łyżkami po pięciu z jednej polewanej misy, a co się dało — palcami. Byli tam przeważnie gazdowie w wieku średnim od lat trzydziestu do czterdziestu wraz z żonami. Z gwaru wypływały rozmowy o zimowaniu, o Juriju, o jutrzejszym wypędzie na połoninę, o deputatach, o tokmach, o rewaszach. Tanasij z towarzyszami słuchali z sieni w milczeniu.



2

Właśnie w rozmowie obsadził siodło i utrzymywał je zaborczo najstarszy z całej izby gość, Iwan Hawryluk, rodem z Podgórza, z odległej Słobody, który co roku zjawiał się z trzodami w okresie Jurija. Przezwano go Furkało. Jak furczący kołowrót galopował suchym, przyśpieszonym terkotem... Przeważał tym bardziej, im więcej obezwładniał i usypiał słuchaczy, dopóki młody gazda Nykoła Słowak, o rozmarzonych oczach i obleśnym uśmiechu, nie odkrył nań sposobu. Naprzód lepił uśmiechem mówcę, jak bzykającą muchę, potakując i pochlebiając: „Oj, tak, Iwanku, oj, jak wy to mądrze! Obyście doczekali setki lat!“ Furkało zwrócił nań wdzięcznie wyłączną uwagę, zwalniając innych od słuchania. Powoli rozmowy w izbie rozszerzały się i wzmagały. Przestawano słuchać. Słowak wykręcając głowę w kąt przybliżał ją coraz bardziej do mowcy. Furkało odsuwał głowę, aż stuknął się o ścianę. Izba przyjęła to głośnym śmiechem. Niezmącony Słowak nie ustawał w swej pętającej jak ptasi lep słodyczy. Zajechał już nosem pod brodę Furkała. Właśnie Furkało ostrzegał przed niedźwiedziami. „Oj, tak Iwanku, święta prawda“ dmuchał mu Słowak prosto w nos. Furkało przyciśnięty do ściany stracił rozpęd i wytchnął dobrodusznie: „Powiedz, powiedz ty, Nykoło, ty to najlepiej.“
Słowak ziewnął, nie cieszył się tym powodzeniem, a dla zabezpieczenia od dalszych nudów utrzymywał swą taktykę. Cedził i słodził każde słowo:
— Uważajcie moi lubeńki, Iwan nietutejszy, a wszystko wie najlepiej, niczym wieszczun — wszyscy zaczęli nagle słuchać, a sam Furkało najwdzięczniej. — Uważajcie lubeńki, bieda kręci się po Synyciach, a jakże. Przedwczoraj w Krzyworówni niedźwiedź u siostry rozbił owczarnię. Ledwie go przepędzili. Pomyślcie sobie! że głodny — nie dziwota, ale na wiosnę zazwyczaj za słaby do napadu, pasie się jak krowa. To musi być jakiś niezwyczajny, niesamowity, uważać trzeba, jak mówi nam Iwan. Szkoda pracy ludzkiej, szkoda — smęcił się nabożnie Słowak. — A jak uważać i jeszcze skorzystać —
Młody gość z Krzyworówni, elastyczny czarniutki Pawło Ślipenczuk, bogaciej od innych uzbrojony, przerwał nagle Słowakowi, ze śmiechem pokazując świeżą różową bliznę na ramieniu.
— Czort mu słaby. Słaby wiosną, póki nie popije. Patrzcie jak mnie oporządził. Miesiąc temu rębaliśmy wysoko w potoku. Coś zatrzeszczało w lesie za potokiem. I takie coś chochłate kiwa się z lasu. Niedźwiedź nieszczęśnik zatacza się jakby pijany, idzie prosto na nas, jakby o pomoc prosił. Ja i brat założyliśmy się z Wasylem Ślipenczukiem, że przyprowadzimy go na sznurku do koliby. Poskoczyliśmy zaraz, nawet nie odwrócił się, bezsilny czy senny, cap! i mamy go. Sznurek to żart, odpasałem prędko rzemień, zarzuciłem mu na szyję. Kiwał głową jak wół w jarzmie, mruczał cicho, pewnie spał. Przeciągnęliśmy go we dwójkę aż na dół, wszystko wyległo z koliby ze śmiechem: „Dawaj tu, osiodłamy wujka.“ Po drodze był potok. On zaczął chłeptać sobie. Niech popije, biedak, trzymamy przecie. Pije i pije, końca nie ma. Gdy dobrze podpił, patrzył na nas długo, cierpliwie. My dalej ciągniemy, on znudził się i jak szarpnie nami, brat od razu upadł na ziemię, ja trzymałem ze wszystkich sił, bo zakład. Szarpnął raz jeszcze i moim własnym rzemieniem koszulę mi rozdarł i skórę zdarł. Poczłapał z rzemieniem na szyi w zarośla. Tyle go widziałem i mój rzemień także. Zakład przegrałem. Macie, jaki słaby.
Towarzystwo śmiało się. Słowak znów ściągał na się uwagę, pouczając smętnie-słodko:
— Na drugi raz, Pawle, od razu trzeba siąść na niego, wędzidło w zęby, nie dać mu pić! Zakład kosztuje, oj, kosztuje, a twoja skóra także! A niedźwiedzia skóra pojechała. No i jak uważać w owczarni i jeszcze skorzystać —
Znów przerwał mu stary Maksym, podając potrawy przez próg. Z uprzejmym wyrzutem zwrócił się do Slipeńczuka:
— Goście moi lubi, goście delikatni! Chudobę leśną zbytkować, kiedy wam dowierza? i w biedzie takiej? I tak dość się namęczy. Młodziście jeszcze, pomyślcie —
Słowak zakiwał głową z nagłym współczuciem dla niedźwiedzia czy z uznaniem dla Maksyma. Przypatrując się Maksymowi uważnie, przekrzywił głowę i znów rozkleił się powoli, wabiąc lepkim uśmiechem i wciągając.
— A co byście tak powiedzieli, nasz gazdo godny, o Hodowańczukach? O tych co rodem z naszej Bereżnicy, teraz w Czarnohorze nad niedźwiedziami bardzo się litują. To dopiero rachmanne dusze! Nie czekają aż niedźwiedź-sierota przyczłapie do nich po ratunek. Już zimą wyszukują gaury, kłują niedźwiedzia rohatyną, budzą go, no i potem strzelają, aby się nie męczył nieboga. A on taki dziwny, woli się dalej męczyć, broni się albo ucieka. Wyście rachmanny i najsprawiedliwszy, a jak byście wy osądzili takich, ha?
— Ja nie od sądu — mruknął Maksym.
— A czyż to niedobrze byłoby — kusił Słowak z zadowoleniem — tak, wybić wszystkie niedźwiedzie? Ja nie Hodowańczuk, gdzież mnie do nich, a stary Hodowańczuk tak zawsze się chwali: „Ja tu największy dobrodziej! Wszystkie gminy powiny mi płacić pensje, a panowie tak samo. A nie podawać na karę za to, że z ich lasów niedźwiedzie wykradam“. No i czyż to niedobrze? Powiedzcież sami.
— Dla kogo dobrze?
— Dla chudoby, dla ludzi. Z niedźwiedziami kłopot straszny.
— Mój Słowaku — odpowiadał Maksym spokojnie — dla chudoby najlepiej, gdy pilnują dobrze. Niedźwiedź nie śpi w owczarni ani w kolibie, upilnować można.
— Ale może dla ludzi byłoby najlepiej, co?
— Dla ludzi najlepiej, gdy każdy pilnuje siebie.
— A po cóż niedźwiedzie — kusił Słowak badawczo i słodko — cóż za korzyść z nich? Jak wy o tym?
— Niedźwiedzie były tam w skałach i w mchach przed nami. Ja ich nie hoduję, ten co hoduje, wie po co.
Nie okazując apetytu na słodycz Słowaka, Maksym znów zapraszał gości i wyszedł. Słowak skrzywił się, zastanawiał się smętnie:
— Trudno zrozumieć, co z tymi Szumejami. Ojciec Maksyma, opowiadają, był niedźwiednik zawołany. Nie taki śmiałek jak Hodowańczuk, takich mało, takich nie ma, ale jak gazda dawny polował sobie, kiedy zechciał dla ochoty, dla zabawy. Tymczasem Maksym strzelby do ręki nie weźmie, a Foka chyba tylko pistolety do tańca. I cóż na to ty, Pawle?
— Cóż mam mówić? To gazdowie, robią jak wolą. A Hodowańczuki? tfu, to czorty, to zbóje, to rzeźnicy najęci do niedźwiedzi, przeklęci przez Boga i przez ludzi. My ich najlepiej znamy, na naszych gruntach zasiedli. Stary stryj mego ojca wyrobił te grunta z puszczy; zaledwie zmarł, oni nam spod nosa chapnęli. Capy nasze powybijali, dobrze jeszcze, że nie nas. A ich kto stamtąd ruszy? Teraz już niby dobrze, gościnnie zapraszają. Niedźwiedzia gościnność, kto by im wierzył.
Słowak unikając zręcznie plotkarstwa podawał znów kpiny na słodko:
— Warto by tak sprowadzić do kupy Maksyma Szumeja ze starym Hodowańczukiem. Jeden rachmanny, sprawiedliwy, a drugi — jak ty mówisz — czort. Ja tak nie mówię. Zresztą on sam chwali się nieraz: „Ja czort.“
— Że czort to pewne — twierdził Pawło z przekonaniem — i wygląda jak czort. Rosły jak baszta, poczerniały, pysk z kamienia, cały spiczasty, nos taki, że niedźwiedzia by przebił, a broda także. I śmieje się leciutko jak czort, co tylko palcem kiwnie, a już cały świat mu pod nogami. A młodszy Hodowańczuk mniejszy trochę, ale taki sam. W dodatku koźlą bródkę sobie zapuścił, aby kłuć jeszcze mocniej. No i ten czort z rodu czortów.
— A co z tego, Pawle — smęcił się Słowak — posłuchaj, co ludzie mówią: „Z rachmannego co za korzyść? Tyle co z tamtegorocznego śniegu. A z tych czortów korzyść wielka, panów złoszczą, po trosze i straszą, leśniczych najbardziej, tak że boją się łazić po Czarnohorze. A tymczasem sami Hodowańczuki wybijają niedźwiedzie.“ Ja nie mówię tak ani tak, ludzie tak mówią. Ludziom by nie dogodził.
Ślipenczuk odpowiadał trzeźwo:
— Mówią co mówią, ale do Hodowańczuków w gościnę nie chodzą, a u Szumejów popatrz, chaty pękają od gości.
Słowak skrzywił się rozczarowany. Z kwaskowatym uśmiechem doświadczył Slipeńczuka.
— Nie wiesz jacy są ludzie? Przychodzą tu chętnie, bo ich to nie kosztuje. A posłuchaj co mówią, wypytaj któregoś, ot tak na przykład: A z kim wolałbyś być tam gdzieś na Medweżej, na Gadżynie, nad Kizim potokiem, z Szumejem czy z Hodowańczukiem? Kto cię wybroni lepiej od niedźwiedzi?
— Któż to pyta? — zdziwił się Slipeńczuk.
— Ty sam zapytaj — kusił Słowak.
— Nie mam co pytać, byłem u Szumejów powyżej Riabyńca w takiej dziczy, gdzie na płajach więcej śladów wilczych niż owczych podczas mieszania wiosennego. A niedźwiedzich czasem jeszcze więcej. I dobrze było tak samo jak tutaj. Dla mnie nawet milej, potoki weselsze niż ludzkie gadania. Mnie od niedźwiedzia obrony nie trzeba, sam się obronię. I jeszcze mnie nie napadał. A od Hodowańczuków kto mnie obroni?
Słowak zmarszczył się niecierpliwie, jak kusiciel, któremu nic się nie udaje.
— Mój Pawle, to jakoś nie po chrześcijańsku, niesprawiedliwie — osądzać cały ród za waszą łatkę gruntu. I kto wie jak to było —
— Każdy wie jak było — przerwał twardo Slipeńczuk — tylko ty nie chcesz wiedzieć. Łatkę gruntu?! Całe Koszieryszcze, królestwo całe. Ojcowski stryj, chłop z żelaza, sam jeden taką puszczę powalił i wykarczował. Życie tam zakopał. Łatka! I to wszystko zagrabili Hodowańczuki.
— Zagrabili — litował się Słowak — widzisz, a nikt cię nie obronił. Teraz naród miękki, zgodliwy, z tego panów i Żydów coraz więcej u nas. Hodowańczuki nie tacy. Co komu z rachmannych? A warto by zobaczyć — kusił znów Słowak — jak ci Szumeje rachmanni bez krisów żyją, jak bronią chudoby od niedźwiedzi.
— Nietrudno zobaczyć. Broń starą mają, ale nie potrzebują. Maksym nastawiał wszędzie takie dinnyci, łomowice z kamieni i pni, jak festunki. Przechadzają się wzdłuż nich raz on sam, raz pastuchy, wytrembitają naokoło, żaden niedźwiedź się nie zbliży. A Foka jeszcze chłopcem całą puszczę pod Szurynem ogniem wypalił. Między czortami, między niedźwiedziami z ogniem latał, z łusznicą na wysokość chłopa, a nie słyszałem, aby się z kimś wadził. Wypraktykowali sobie wszystko, to gazdowie, nie zbóje. W czym tu miękkość? Ja też nie miękki, a nie zbój.
Słowak pochylił głowę, zmienił wiatr.
— Oj, tak, mój bracie lubyj, przed trembitą wszelkie stworzenie głowę pochyla. Oj, pochyla, to świętość święta. Jaż to samo mówię. Pawle, tyś twardy dla wrogów, a dla pobratymów miękki. Na jednych jasnej niteczki nie zostawisz, a do drugich cienia nie dopuścisz. Tyś nie taki jak ludzie teraz, oj nie taki — kiwał Słowak głową nabożnie.
Pawło odpowiadał zawzięcie:
— Wszelkie stworzenie głowę schyla? wszelkie okrom Hodowańczuków! Prędzej wszystkie czorty z całej Czarnohory wytrembitasz niż ich.
— Tak, tak, ja to właśnie mówię — pośpieszył się Słowak — twardy wytrembitać się nie da, a rachmanny cię nie obroni. Ja zawsze z rachmannymi, ja wszystko dla rachmannych. A co komu z rachmannych? — ubolewał Słowak z zadowoleniem.
Rozmowa utknęła w smętku, znów zafurkotał stary Furkało niepowstrzymanie, sennie. Na szczęście dostrzeżono w sieniach Tanasija. Witano go zewsząd głośno, wyzywano na żarty. Jakiś niezbyt odważny dowcipniś, schowany w tłumie krzyknął przekornie:
— A Cygan gdzie? A skrzypka gdzie? Hałaj-bałaj Cygany, zagrajcie nam!
Znów Słowak rozkleił się słodko, z zaciekawieniem oglądał Tanasija. Tanasij wyławiał docinki odważnie, wesoło:
— Chodźcie, chodźcie na podwórze, zagramy wam arkana przez godzinkę, przez dwie, zobaczymy co macie lepsze, nogi czy języki — chichot posypał się cicho po kątach i wsiąkł.



3

Koniec końców dziedzica odurzyły wyziewy elegancji świątecznej z natłoczonej izby: głowy wszystkich mężczyzn szczodrze wysmarowane masłem, nowe kożuchy z owczych skór o woni duszącej. Wyszedł pośpiesznie, Tanasij pośpieszył za nim i wyprzedził go. Inni zaledwie nadążali.
Nieco wyżej, przy końcu drugiego górnego podwórza, w pępku gospodarstwa, w centrum ruchu i pracy stała największa ze wszystkich, Fokowa chata. Duże okna, jasne okiennice, wykładane krętymi ramami ze śliwowego drzewa, z dużymi złoto-niebieskimi malunkami, podobnie jak w drzwiach cerkiewnych, świeciły z daleka. Wyszukany dach, nie z dranic lecz z gontów starannie ząbkowanych, niemal rzeźbionych na podobieństwo czerepów, o trzydziestu rzędach łusek gontowych, fantazyjnie lecz zgodnie wiązał dawność z nowością. Z prawa i z lewa dach wysuwał się naprzód dwiema spadzistymi stożkowatymi wieżycami. Wgłębiony w każdą szaroskalną wieżycę czarny dymnik, nadbudowany łukowym daszkiem jak w gołębniku, łagodził jej stromość. Takież dwa łuki sklepione nad wklęsłym centrum dachu wypełniały jego sporą przestrzeń pogłębiając wklęsłość. Po obu węższych bokach chaty dach, spojony co najmniej z sześćdziesięciu rzędów szarych łusek gontowych, zsuwał się aż do samej ziemi, jak na bardzo starych szczytowych chatach. Jak gdyby potężny ptak odpoczywając bezpiecznie, ba, chwaląc się rozpostartymi piórami, rozszerzył skrzydła szeroko, aby ujawnić każdy rząd piór. Jasne, nowe ściany, spojone z wielu doborowych krąglaków, igrały światłem na wielu błyszczących płaszczyznach. Obiegający chatę aż do bocznych skrzydeł dachu ganek przystroił się czterema niskimi wrotami, każde z nich z daszkiem, jak z kapeluszem chłopięcym i z malowanym krzyżykiem na daszku. Kolumny ganku rozgałęziały się u swych szczytów ku dachowi. Ich głowice, jak odwrócone schody, ośmielone spoistą i mocną podstawą, a wyzwolone z więzów budowli, zębatym rytmem coraz śmielej wspinały się w przestrzeń. Chatę Fokową zwano także dumną chatą.
Drzwi od sieni otwarto do wewnątrz, toteż przewietrzone zapachy świąteczne nie przejawiały natarczywości, mimo że obie obszerne izby przepełnione były gośćmi; na lewo mnóstwo starszych kobiet i sami starsi gospodarze, na prawo młodzież. Prawa izba huczała bez przerwy, lewa ożywiała się rzadziej. Foka wyklasował gości jak on to lubił, najstarszych i najmłodszych w jednej chacie. Tanasij oglądał i zrzędził:
— Co też on wyrabia? Tu starzy, tam młodzi, tu próchno, tam ogień. Boże broń, od wódki próchno i ogień nabierze siły. Pomiesza się wszystko, buchnie i chata poszła. Jemu zawsze coś takiego w głowie.
Maksym znów zapraszał, wyśpiewywał uroczyście, raz ku lewej, raz ku prawej izbie:
— Goście moi lubi, goście delikatni, goście z nieba! Nie zapominajcie o sobie, skosztujcie przynajmniej, wy nic nie jecie, niedobre czy co?
Proste choć trudne dla Maksyma słowa wyrywały się z jego ust zaciętych zazwyczaj milczących, ciepło, w porywie dobroczynnym.
Zaledwie weszli do trzeciej chaty, a już z lewej izby przecisnął się przez tłum do sieni młodszy Tanasij, syn Tanaseńka, wraz z żoną. Oboje tędzy, oboje ciężcy. Młodszy Tanasij senny, żona żywsza. Widywali się z ojcem rzadko, powitali go ceremonialnie. Witali się też długo przystojnie z księdzem, z Maksymem i z dziedzicem. Synowa niestara, rumiana, wcale dorodna, obficie i wymownie odpowiadała na pytania ojcowskie, a syn mamrotał dobrodusznie.
W lewej izbie jakiś starszy gazda z troską w głosie wywodził rzecz o wójcie, o polityce. Dziedzic zobaczył pod skudłaną czarnosiwawą, jakoś pozieleniałą czupryną oczy oburzonego zająca, którego nagle przebudzono w zaroślach. Nos płaski, usta dziecięce.
— Wójt co? — ciągnął gazda — niewinny, głupi jak wójt, dla urzędu najlepszy. Polityka od księdza się sypie. Księdzu potrzebna szkoła, aby diaczki rozpłodziły się jak kurczęta: tiu-tiu-tiu. Oświata, tfu! Któż to wymyślił? Czyż my ciemni, czy ślepi? To obraza dla chrześcijanina! Ciągle coś nowego. Aby się gryźć! Z księdzową można gadać, tutejsza i gazdynia, swoja. A z popem? Zaraz ci fosznie jak kot na psa. I już milcz sobie. A szkoła jest. Do kogóż pójść? Nie ma ratunku.
Drugi gazda, obojętny z nadmiernie gładką, nieporuszoną twarzą, z grzeczności potwierdzał żałośnie: „nie ma, nie ma.“ — Wzdychali obaj.
Tymczasem w sieni stary Tanasij przemawiał do syna, potrząsał nim, a syn kiwał głową milcząco.
— No powiedz coś wreszcie, synku — nalegał Tanasij — starzejesz się już, czy co?
Syn odpowiadał zgodliwie, z krowim spokojem:
— Po trochę, diedyku, powolutku, nie zanadto. A już by czas. A wy diedyku? Ej gdzie tam wam starzeć się! I dzięki Bogu.
Stary wołał na całą chatę:
— Ja starzeję się? Ja wciąż rosnę! Jak ogon krowi — na dół. No, i już niedługo zakorzenię się w ziemi świętej.
Goście z obu izb śmiali się głośno. Śmiali się zresztą na kredyt, zanim stary otworzył usta.
W tym samym czasie Ołenka Surbanowa, zawsze szczebiotliwa, śmiejąca się, snuła się raźnie w zastępstwie gospodyni, obchodziła stoły. Była tu i tam. Wciskała się do izb, doglądała, podawała, zapraszała, błyskała szafirowymi oczyma.



4

Hodowaniec Gawecio odszukał wreszcie w trzeciej chacie przybranego ojca. Stropił się nieco, gdy zobaczył syna i synową, przyrodzonych spadkobierców. Zapewne nie spodziewał się od nich niczego miłego. Niektórzy goście patrzyli z zaciekawieniem, uśmiechali się znacząco, szeptali sobie: „majątki na Cygana... no, a co teraz?“ Synowa od razu wystąpiła godnie. Z zalotnym uśmiechem i pokazową wymową perorowała szczególnie głośno, aby wszyscy poznali, co znaczą jelni, pępkowi gazdowie.
— Dzięki wam, Gaweciu lubyj, pilnujecie ojca, weselicie go. Powiada, że rośnie, a bez was nie rósłby, oj nie. Daj wam Boże zdrowieczko.
Syn Tanasij mamrotał coś grzecznie do Cygana. Gawecio uświadomił sobie, co to maniery gazdowskie. Ośmielił się, zaczął dziękować, zapewniać, pochlebiać.
Za to w prawej izbie pochowani po kątach młodzi kpiarze, chłopcy i dziewczyny, ostrzyli sobie półgłosem a także głośno języki na Cyganie, jak zazwyczaj.
— Patrzcie na tego garbacza. Szczeznyk wygłodzony. Oczy na wierzchu, podwójne oczy.
— Podwójne, bo dusza podwójna, cygańska.
— Powiedz potrójna! Kiedy urodził się, zapomnieli zakląć od trójduszy. Z tego jakiś pomylony. O! jak łypie oczyma.
— Nie zapomnieli, nie. Cyganom tak potrzeba.
— Ot, głupstwa mówisz — pouczał któryś świadomszy — to z muzyki. U nas do muzyki uszy, a u nich jeszcze oczy. I temu wyłażą.
— Ładna z nich para, stary wielikan i tamten mały czarny, jakbyś zaprzągł kobyłę z capem. I taki ma dziedziczyć?
— Widać dziedziczy, po ludzku się przebrał, zdarł ze starego kożuszynę, wisi to na nim jak żydowski chomąt. Dziedzic!
Izba z młodzieżą huczała, docinki to tonęły w szumie, to wylatywały ponad szum. Tanaseńko, zajęty rozmową z synem, puszczał je mimo uszu.
— Cóż ty nic nie gadasz — krzyczał przez szum do syna — chudoba jak? siana starczyło do Jurija?
Młodszy Tanasij ożywił się natychmiast, urozmownił się. Odpowiadał skromnie jak na bogacza przystało:
— Do Jurija dość siana u byle durnia, jak się powiada, zobaczymy co dalej. Może i otawki starczy dla cielątek, a cieląt sporo. Jest kilka takich — Boże mój! — korci mnie pokazać wam, diedyku, zajdźcie do nas na tołokę, prosimy jeśli łaska. A wy, Gaweciu, ze skrzypką także, dam znać, poszlę po was.
— Patrzcie — dochodził wyraźny szept z prawej izby — chudy dziedzic, jeszcze nie odkarmił się.
— A ty nie wiesz — odpowiadał drugi głośniej — jak to Cygan chwalił się: „moja mama umarła między chlebami.“
— Między jakimi chlebami?
— Między tym ostatnim, który zjadła, a tym, którego już nie dostała, umarła z głodu.
— Do czorta, cóżeś się uczepił sieroty — upominał jedyny sprawiedliwy.
Z przekory zaśpiewał któryś dostatecznie podochocony:

Oj, cyhane, cyhanyku, horbatyj muzyku,
Majut z tebe hirsky lude zabawu wełyku.[1]

Inni śmiali się głośno lub szeptali chichocząc, a Maksym, mimo woli czy umyślnie przerywając kpiny, ugaszczał i zapraszał.
— Goście moi, lubi goście, rozmawiacie to ładnie, a o sobie zapominacie. Proszę, jedzcie.
Gawecio onieśmielony obecnością rodziny i kpinami, otrząsnął się wreszcie, przypomniał sobie, po co przyszedł.
— Proszą was, diedyku, do waternika, abyście im zaśpiewali, a księdza i pana także. Tam stary Skuluk wodzi rej, tam watahy, butynary. Po połonińsku, śpiewy, żarty, dobrzy ludzie...
Z prawej strony znów dolatywały szeptania tajemnicze a wyraźne:
— Po cóż temu Cygan? Dzieci żyją, nie wyrzekają się go, a on żebraków sobie szuka.
— Ze starymi rozmaicie bywa — odszeptał wstrzemięźliwie jedyny sprawiedliwy — dla niektórych to śmiech, że banował za tym Italianem z butynu, niby cóż mu tam jakiś Italian. Pokładali się ze śmiechu. A nie ma z czego, staremu ciężko, trzyma się dopóki może, nagle się rozsypie. Z rozumu rozum się wywraca, nie daj Boże — wzdychał sprawiedliwy.
Tanasij skrzepił się, postąpił naprzód, zajrzał do prawej izby. Sprawiedliwy, a był to nie kto inny jak Piotruś Sawicki, wstał i skłonił się Tanasijowi w milczeniu. Inni niby to zajęli się rozmową, śmiechy ucichły. Tanasij witał Sawickiego serdecznie:
— O patrzcie, panicz wzbogacił się na butynie, a wciąż w chłopskim stroju paraduje. No, no, nowa moda. Oj, paniczu, paniczyku, o nieboszczyku panu kowalu po nocach dumam, to był człowiek, to rzetelność.
Sawicki popatrzył w oczy Tanasijowi i odpowiedział z ujmującym uśmiechem:
— Znam i ja jednego takiego, nieraz o nim myślę.
Tanasij rozczulił się.
— Daj ci Boże, synku, paniczu. — Zaniepokoił się, zwrócił się do Gawecia:
— No prowadź, idź przodem, prędzej, prędzej.
Gawecio wyszedł, za nim postępował Tanaseńko, obejmując syna i synową. Spiesząc się ciągnął oboje za sobą.
— Dobrze mi z wami dzieci, ale może ja dla was zły ojciec? — rozmyślał głośno — ze starym tak: zawsze ma rację, nikt by z nim ładu nie doszedł, stary potrzebny jak grzyb na drzewie. Jest powiastka, może nie bajka, że u nas dawniej starych zabijali, aby nie zawadzali, aby ich nie karmić. Aż jeden stary praktyczny dziad, gdy go już mieli zgładzić, poradził młodym, że kiedy sucha zima i mało śniegu, trzeba siać jęczmień nisko, a kiedy mokra, dużo śniegu — wysoko po zboczach. Od tego czasu zrozumieli niby to, przestali zabijać, niby, że stary to rozum. A po co komu stary rozum, kiedy taki nieznośny grzyb? Bez rozumu świat łatwiej się kręci. — No, to przyjdźcie do mnie, dziatki, znajdzie się coś jeszcze dla was, dla każdego się znajdzie. Ten hodowaniec złoty chłopiec, majątki mu nie w głowie, nawet spodni moich dziś nie włożył. Mówię mu raz i drugi: „Weź haczi, weź które chcesz“, a on — nie! woli swoje pierwowieczne. Taki on, głównie do gry, do wędrówek, akuratnie dla mnie towarzysz. Mnie wciąż coś goni, a od tego czasu jeszcze więcej... Hospody!
Tanasij nagle coś sobie przypomniał, puścił syna i synową, pośpiesznie zawrócił w górę ku odległemu kątowi zagrody, w kierunku przybudówki zmienionej w oszkloną werandę. Reszta towarzyszy podążała z wolna za nim.





  1. Oj Cyganie, Cyganku, garbaty muzykancie,
    mają z ciebie górscy ludzie wielką zabawę.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.