Listy z nieba/Przybudówka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI. PRZYBUDÓWKA

Wysunięta nad sam brzeg stoku weranda powstała z przewiewnej przybudówki, w której niegdyś przechowywano konopie, przetaki i wszelkie przybory do czesania konopi. Gdy Foka skuszony przez pośredników zakupił w Kołomyi spory zapas szkła, powziął myśl przebudowania składu na werandę. Nocując w Kosowie u Duwyda na poddaszu, w izdebce przeznaczonej dla jesiennego święta Namiotów, upodobał sobie jej szklany sufit, a raczej dach, gdyż leżąc w łóżku można było sobie oglądać przezeń gwiazdy. Zaopatrzył werandę dachem podobnym lecz nieco obszerniejszym, stosownie do jej rozmiarów. Na razie weranda nie miała zastosowania. Podczas deszczu dzwoniła szklano, podczas pogody igrała ze światłem.
Kiedy indziej, w czasie jednej z wędrówek, pokazano Foce w opuszczonym już na wpół rozwalonym Skicie podgórskim — niegdyś prawosławnym — dobrze zachowany ołtarz, który widocznie dość późno dostał się do Skitu i był wykonany w stylu tak zwanego baroku cerkiewnego. Foka nabył ten ołtarz od gminy, dziedziczki praw Skitu, i na razie wstawił do swej werandy. Dzięki przypadkowi pusta weranda stała się przybytkiem dla ołtarza. Fantazyjną budowlę nazwał Foka w żarcie: „moja durijka.“
Zimą słońce ogrzewało durijkę dostatecznie, latem przeważnie nadmiernie. W cieplejszych porach roku Foka lubił nocować w durijce. Gdy układał się do snu, gdy otworzył nocą oczy, widział nad głową gwiazdy, podobnie jak w izdebce kosowskiej.
Ołtarz ze Skitu składał się z dwóch części. W głębi stał biały natchniony Jan Ewangelista, przyjmując od anioła w locie księgę Objawienia. Suknie obu postaci, włosy, skrzydła rozsypywały się wodospadami fałdów, kędziorami zagięć, strugami składek. Rozwiewały się w wietrze lotem anioła, unosiły się wraz z porywem apostoła. W tym samym wietrze kartkowały białe stronice otwartej księgi. U przodu ołtarza portyk bez daszku dwoma półelipsowymi szeregami kolumienek, po cztery z każdej strony, oddalał rzeźbę do głębi, ze czcią torując do niej drogę. Mocno osadzone kolumienki, strażniczki nieugięte, przewodnice dobroczynne karbowane wirowo, każda z osobna spełniały cichy taniec przed sceną Objawienia. Pozbawione daszka, który widocznie przepadł gdzieś w Skicie, kędzierzawe czoła kolumien, zewsząd otwarte dla światła, kiściami linij rozplatały się ku górze pytająco, jakby objawienie nie było zakończone.
Gdy słońce zalewało światłem werandę, gdy rozszczepiało przez dach wszystkie barwy widma tęczowego, okazywało się, że wielopłaszczyznowy ołtarz i wirowe kolumny, przeznaczone dla tańców ze światłem, od razu były właściwie stworzone dla durijki górskiej, a nie dla mrocznego Skitu. Kamień dyszał, karby i fałdy drgały. Sfalowany światłem, wyrwany z martwych brył ołtarz, wyzwolony z cielesności zrywał się — tancerz, czekający na tancerza. Był raczej chwilowo zastygłym wytryskiem światła niż rzeźbą i portykiem.
Drugim dziełem, które Foka wstawił do durijki, a raczej zawiesił w niej, był drewniany świecznik roboty rodzimego stocznyka czyli snycerza rodem z Bereżnicy. Mistrz ten bardziej znany u nas pod nazwiskiem Derewiuka czyli syna Dereweja. Ojciec Derewej, także mistrz-stocznik, a nade wszystko czarownik spłodził syna rzekomo w związku z własną córką, w nieświadomości czynu i winy. Wszelako więcej niż ze wszystkich czynów i dzieł zasłynął Derewej z umyślnego zabiegu, jakim zakończył swój skołatany żywot ziemski. Oto w obecności umyślnie zwołanych ludzi zamknął się w zbudowanej przez siebie pod skałą Hromową kapliczce, podpalił ją i spłonął wraz z kapliczką. Wieści zdają z tego sprawę rzeczowo, dość obojętnie, bo dla sławy Dereweja najbardziej ważkie to, że przed samospaleniem obiecał, a raczej założył się, że wskrześnie z ognia razem z kapliczką.
Syn Dereweja próbował czarów i cudów jedynie w snycerstwie drzewnym i jego to pracą był, zapewne najpiękniejszy ze wszystkich świeczników na Wierchowinie, zafundowany przez starego dziedzica dla cerkwi w Krzyworówni, huculski świecznik a raczej pająk. W połowie lat trzydziestych naszego stulecia można go jeszcze było oglądać, wciąż na tym samym miejscu, aż dzięki nieoczekiwanemu nadużyciu został przehandlowany i wywieziony nie wiadomo dokąd.
Prace Derewiuka, a może wykradziony z Krzyworówni świecznik, można by chyba odnaleźć w jakimś muzeum. W górach, oprócz zachowanej do niedawna w Krzyworówni niebieskozłotej patrolicy, już się ich nie spotyka, chybaby w jakimś zakątku zapadłym. Nieśmiertelność Derewiuka, podobnie jak ojca, przeniosła się do dziedzin niedościgłych dla oka. Wszelako stocznik Derewiuk — jak twierdzą — pobierał za swe prace wynagrodzenie dostateczne, rzekomo wygórowane, ponadto nie założył się, że wskrześnie. Jego wskrześnięcia nikt nie oczekuje.
Słynny świecznik Derewiuka był przejściem od rodzimego stylu geometrycznego ku barokowi, a raczej stopieniem obu. Trzy ostrosłupy, z tych dwa dolne ścięte u góry, o podstawie trójkątnej, splecione z paciorków toczonych z drzewa i barwionych, wyrastały jeden z drugiego, ku górze, coraz to mniejsze, dając w profilu skrót geometryczny stożkowatego krzewu strzelistej smereki u dołu szerszej, ku górze coraz węższej. Niebieskozłotawy krzew smerekowy, porumieniony u samego dołu płomykami czerwieni — jak gdyby rdzą zwarzonych szpilek — świecił u góry złoto-niebieskawym czubem kwiecia. W całej sieci świecznika pomalowanej na niebiesko-złoto, u spodu podgrzanej z lekka czerwienią, przetkane barwy przelewały się w ten sposób, że ku górze ubywało niebieskości, a przy zupełnym zaniku czerwieni wciąż przybywało wykwitających z niebieskości promieni złota. Z biegiem lat barwy przygasły, przejścia od jednej do drugiej stały się jeszcze bardziej nieuchwytne dla oka. Świecznik zyskał na tym, można powiedzieć, że czas spełnił zamiary mistrza, zdążające do wchłonięcia czerwieni i przeczarowania niebieskości w złoto.
Do ornamentacji podstaw i krawędzi sieci paciorkowej służyły wyłącznie rzeźbione z drzewa nieduże głowy ludzkie. Pajęczyna spiętrzonych ostrosłupów schwytała je w trzech wstających kondygnacjach. Uwięzione w dolnej pajęczynie siwe maszkary, z językami płomieni na licach i poblaskami złotości we włosach, męczyły się wykrzywione boleścią, rozpaczą, niemym krzykiem. Utkwione w drugim ostrosłupie głowy, nieco bardziej uzłocone, pogrążyły się w sennym zmartwieniu i znużeniu. W ostatniej strzelistej pajęczynie, wśród tryskających z niebieskości złotych promieni wyzwalały się głowy w wyrazach szału czy pijanej swobody.
Świecznik Foki umieszczony w durijce był dokładnie kopią cerkiewnego, sporządzoną przez samego mistrza, nieco mniejszą i nieco uboższą w szczegóły. Nie wiadomo czy Foka kiedy zaświecał swój świecznik. Rozświetlały go wszakże często światła niebieskie. Gdy świecznik był nowy jeszcze, błyszczący, a słońce uderzało przez szkło, ze stopu zamierzonego przez mistrza wydzierały się jaskrawo barwy. Nawet twarze w sieci męki, znużenia i szału, wyzwolone światłem rozsypywały się w czyste barwy i blaski. Ilekroć księżyc zaciekawił się kopią słynnego świecznika, barwy pogrążały się w stop jeszcze bardziej spoisty, niż zamierzył mistrz. Wtedy uwydatniała się jedność świecznika. Świetlista bryła, profil szafirowego drzewka. Niebiańska smereka rozdrgana cichymi blaskami.
Durijka była zapewne najdziwaczniejszym kątem w zagrodzie, a wypełnili ją podczas chrzcin ludzie dobrani dziwacznie, malowniczy, prawdę mówiąc śmieszni, a koniec końców zastanawiający. Przybudówka gościła żywe przybudówki. Ucztowały tam starannie wyklasowane osoby duchowne drugiego stopnia, wyłonieni z wędrownego ciągu „podorożni lude“, pielgrzymi zawodowi, żyjący z dorywczych posług cerkiewnych i z chramów, i wyłonieni z ich środowiska diakowie, pałamarowie, dzwonnicy. Ponadto jeszcze ludzie miejscowi, duchowni trzeciej klasy, bracia cerkiewni, berezowie, zaśpiewacy, kolędnicy i inni. Niektórzy bez rodzin, niektórzy z rodzinami.
Niech nam tu wolno będzie wspomnieć o czcigodnej budowli cywilizacyjnej nazwanej Unią, cerkwią unicką czyli greckokatolicką. Cierpliwy czytelnik listu z Nieba przekona się wkrótce, że ta wskazówka nie jest umieszczona lekkomyślnie ani, jakby się komu mogło wydawać, w miejscu niestosownym.
Błędne to mniemanie, jakoby Unia była jedynie przybudówką Kościoła powszechnego. Będąc w poczęciu swym jego emanacją, jedną z najśmielszych, stała się jego największym zamierzeniem w ciągu ostatnich kilkuset lat i instytucją wychowawczą, nie tylko na obszarach dawnej Rzeczypospolitej, lecz także na całym wschodzie Europy. Zaćmiła ją nie tyle świadoma celu co eksplozywna zaborczość rosyjska, która nie znając cienia tolerancji, nie dopuszczała nikogo do tego zbawiennego cienia, jakim wśród upałów wierzeń bywa tolerancja.
Nie przygotowani należycie, nie uprawnieni do wydania sądu o tym największym zamiarze wychowawczym, powziętym celem zbliżenia i stopienia wschodu Europy z zachodem, pozostawiamy oddanie należnego hołdu dla innej, lepszej sposobności. Przypomnijmy na razie, że Unia, więcej jeszcze niż Polskę z Rusią i Rzym z Bizancjum, wiązała, ponad głowami tych zwaśnionych naziemnych potencji, podziemne i nieprzerwane, choć po omacku stąpające tradycje wschodniego chrześcijaństwa, z trzeźwą świadomością i porządkiem bojowym łacińskim. Poczęta z dawnej Rzeczypospolitej, w jej jedynej godzinie jutrzenki wyrocznej — a wszecheuropejska, z halickiej-ukraińskiej ziemi, z korzeni jej języka — a powszechna, chrześcijańska a ludzka, spełniała jak gdyby zalecenia największego poety chrześcijańskiego: „Chrześcijanie, bądźcież ludźmi.“ — Ani wysuszana drastycznymi reformami z góry, jak te, które przeważnie z wielkim opóźnieniem — szły z Moskwy, ani nie wstrząsana buntami z dołu jak na zachodzie, ożywiana nierzadko lecz w miarę sekciarstwem pokornym, niemal prywatnym, czerpała soki ze wszystkich źródeł żywiołowych wierzeń, które rodziły się na ziemiach dla niej dostępnych. Uprzeźroczyła nurt krwi w żyłach twórczości Kościoła, która gdzie indziej w Europie już się wydaje zasklepiona czy wysuszona. Mogłaby stać się wzorem dla cierpliwego wzrostu i przenikania misji w innych częściach świata. Niejeden krytyk powie, że można by jakoś inaczej i o wiele lepiej wypełnić takie zadanie, o ile poczęte jest z platońskiej perswazji. Czyli, że przemawiać należy do każdej duszy jej własnym językiem, takim, który nie pisze na wodzie lecz zasiewa się w głębi duszy. Nie widać jakoś, aby ktoś inny podjął się tego. Inny jeszcze krytyk zarzuci, że Unia była istotnie tylko przybudówką między potęgami Wschodu i Zachodu, i cóż łatwiejsze dla obu taranów potężnych jak ścisnąć i skruszyć wątłą przybudówkę. Lecz w takim razie cała perswazja, Peitho sokratesowa i platońska, nie Demijurgiem jest, który formował świat z chaosu, lecz przybudówką w ogonie uderzających na siebie brył. Czy zechce ktoś twierdzić, że zadanie Unii zbyteczne? Chyba że pogodzi się z tym, iż Wschód i Zachód tak długo mają się odwracać plecami, aż przyjdzie okazja do zniszczenia się wzajemnego. O ile jarzmo, podobne tatarskiemu, nie nasunie się na nasze karki, nikomu nie będą wzbronione próby jeszcze śmielsze. Ten list z Nieba jeszcze nie zakończony.
Opowiadanie niniejsze nie czym innym jest, jak utrwaleniem nielicznych cech czysto ludzkich i epizodów tego zmagania. Podoficerowie cerkwi, których nazwaliśmy duchownymi drugiego stopnia, powołani z ludu, należeli do przybudówki tej instytucji. Chyba tylko dzieci ludu potrafiły skutecznie przemówić do ludu, wdrażając go dzień w dzień w obrzędy, w wyobrażenia i wyrażenia z pomocą języka starożytnego, nie obcego, w miarę zrozumiałego, a zachowującego uroczystą patynę. W najbardziej odległe i oporne okolice docierali tacy wysłańcy, nieraz ożywiani skrytym sekciarstwem, zbrojni w nie kończące się natchnienie i poezję apokryfów, a zawsze niosąc posłannictwo tolerancji prawie bezgranicznej, wraz z wiernością dziecięcą. Toteż w naszych górach ta przybudówka usiłowała przygarnąć jeszcze jedną przybudówkę, biorąc pod skrzydła resztki chrześcijaństwa ludowego czy apokryficznego, oraz wszystkie żywe prądy wciąż wstające od ziemi i z szeptów przyrody. Tą drogą duchowni trzeciej klasy: kolędnicy, bracia cerkiewni, przygodni zaśpiewacze, a nade wszystko przewodnicy kolędy nazwani berezami, stali się przedłużeniem ramienia Kościoła. Zagarnięcie ich było tym bardziej potrzebne, że podoficerowie cerkwi — nazwani przez nas duchownymi drugiej klasy — rekrutujący się z całej ziemi halickiej, jako „zajdy“ czyli przybłędy, nie mieli rodowodów górskich. Przez to wszystko wszakże Kościół powoli rozpraszał cienie, rozrywał zasklepienia, a sam nabierał sił od zdrzemanej w górach prawdy starowieku.
Nie ma co przeczyć, duchowni drugiego stopnia, wykorzenieni już ze swych dawnych stanów, byli ludźmi z ciągów i przeciągów dziejowych, a zwichrzenie ich rodzimego stylu, wyrażające się nieraz w strojach, raziło i śmieszyło górską społeczność zasklepioną i wyodrębnioną w swej kieszonce leśnej. Mimo że może ta społeczność sama niegdyś powstała z ugrzęzłych wędrowców i zbiegów. W końcu wszelako uznano także te stroje za cechę nowego stanu. I strój nowego stanu i sam stan czerpał ze wszystkiego i chronił przed wszystkim. Duchowni drugiego stopnia różnili się od innych stanów, a każdy różnił się od drugiego, jak ptaki z rodzaju bojowników (batalionów), gnieżdżące się w stawach przydniestrowych, różnią się między sobą. „Podorożni lude“ i ich potomkowie nie byli ani z bajki, ani ze wsi, ani z bruków miejskich. A przecie nietrudno było ich poznać. Ich ród? Nie. Ich kierunek. Tak jak ciąg ptaków wędrownych i tych owadów, które zdążają ku temu, co ciągnie je z daleka. Ich szlak był ich powołaniem. Byli ze szlaku dniestrowego czarnomorskiego. Posłańcy apostoła Andrzeja szukali przez puszcze karpackiej drogi do Rzymu, aby mu coś przynieść, na to aby coś ziścił. Inne rzeki jak Dunaj, choćby przez liczne dopływy stanowią przeszkody. Dniestr jest korytarzem czarnomorskim, bezpośrednim, płaikiem krętym, tajnym, niemal podziemnym.
Toteż w naszych oczach nie nalepki, napisy, nazwiska i daty dają wieść o Unii — te przemalować nietrudno — tylko drobiny życia ludzkiego, rozsypane iskry, obudzone jej prądem.
Za szkłem werandy Fokowej poruszały się, jak w bazarze jarmarcznym, ni to lalki krakowskie jarmarczne, ni to tureckie pajace, ni to niesamowite hamany z żydowskiego święta Purim. Postacie wielobarwne lecz w tym miejscu pełne godności. Jeśli w starej grażdzie, w gronie doborowych gości, pomieszano nieoczekiwanie przeróżne stany i warstwy, to przynajmniej każdy z gości grażdy należał całkowicie i wyłącznie do swego stanu. Na werandzie niejeden z gości, o ile sądzić po stroju, należał do dwóch albo do trzech stanów. A o ile by odgadnąć powołanie bijące z niejednego oblicza — do czegoś więcej jeszcze.
Import wiedeńskiej mody, leciutki kokieteryjnie kratkowany surdut woźnicy lwowskiego, nasadził się nieco pretensjonalnie na grube czerwone haczi czyli sukienne spodnie huculskie, wtopione u dołu w buty miejskie. Krótkie ciemnozielone spodnie ze styryjskiego lodenu, jakie nosili leśniczowie, opasane poniżej kolan krzykliwą krajką włóczkową, włożone w niekształtne bryły obuwia, a mianowicie w sukienne zimowe berlacze, ukwiecały się u góry biało-zielonym huculskim kieptarem i narzuconym na to wszystko serdakiem jaskrawo czerwonym. I dalej, tuż obok zapinana na duże metalowe guziki purpurowa obcisła kamizelka z rękawami, tak zwana kachtanka, dziedzictwo po junackich watażkach Wierchowiny, trzymała przyczepione do niej luźno i niepewnie szare pantalony małomieszczańskie, zakończone u dołu ślimakowatymi postołami z Żabiego. To znów szarapatka czyli długa sukmana szlachecka z Berezowa, szamerowana z węgierska, pieczołowicie ogarniała długimi połami jasnoniebieskie spodnie sukienne, noszone przez chłopów z Podgórza, nie spotykane w górach, a wtłoczone nieoczekiwanie w trepki pokojowe zamiast postołów. Także style czupryn kojarzyły się ze strojami niezwyczajnie. Strzyżona fryzura z wylizanym przedziałem, utrwalonym masłem, usadowiła się w gnieździe włochatego kożucha, a długie kudły czy kędziory gazdowskie wylatywały ciężko sponad węgierskiej smukłej świtki. Wszystkie te głowy, nogi, tułowie, poodkręcane z różnych stanów, porozsypywane, a później w pośpiechu poskładane dowolnie czy nawet złośliwie. Ten mieniący się za szkłem gulasz barw, salceson stylów, przekładaniec mód — nie zacierający żadnego składnika, zwiastował nie tylko splot wielu krajów, wielkie możliwości apostolskiej monarchii, lecz także zbliżającą się wymianę duchową. Zapowiadał także nowe czasy, obiecująco, lecz na razie niewinnie. Wypisane na niektórych twarzach powołania, skrzyżowane z ziemską ich przynależnością i przeznaczeniem, nieraz podobne niesamowitym maskom hamanów na święto Purim — wprawiały widza w zakłopotanie. Obrazując pstrą widownię naszej ludzkiej doli, skłaniały do wahania między śmiechem a przerażeniem.
Widoczne było, że duchowieństwo niższych stopni, zróżnicowane i rzeźbione erozją postępu i ruchu, skupiono w miejscu oddalonym od reszty zagrody, zarówno celem własnego zadowolenia koła duchownych, jako też po to, aby ludzie górscy, tak niepobłażliwi wobec przebierania się i wobec mieszania stylów, nie mieli pokus do kpin, na jakie pozwalali sobie wobec biednego Cygana. A przecież mimo tę bazarową pstrokaciznę, weranda wcale nie była wieżą Babel. Żadna chyba z uczt spośród wielu stołów zastawionych na chrzciny nie odbywała się w takiej jedności i przystojnej powadze, jak obiad duchownych drugiej i trzeciej klasy.
Goście rozmawiali wstrzemięźliwie. Na podobieństwo promieni skupionych na barokowym ołtarzu zespalali swe spojrzenia na niedużej, nawet nikłej postaci szarego wodza, słynnego diaka z Krzyworówni. A mimo pstrokaciznę przebłyskiwała z nich jedność, jaką promieniował szafirowo-promienny świecznik przy świetle księżycznym.
Diak Kropiwnicki, niemłody zwiędły człeczyna w ciemnym małomieszczańskim ubraniu, posadzony u czoła stołu, u stóp ołtarza, z głową na równej linii z podstawami kolumienek, wcale nie był podobny do Ewangelisty. A przecie, mimo że podejrzewany niejednokrotnie o sekciarstwo, a z drugiej strony nawet o interesowność materialną, wcale oporny wobec władz kościelnych, a utrzymywany na stanowisku jedynie powagą sędziwego kanonika, spełniał od lat tajemne posłanie wiernie, nawet uparcie a z powodzeniem. Nie tylko przyczynił się niegdyś do wskrzeszenia starej kolędy, rozszerzał także po cichu nowiny dziwaczne a ponętne, rozszeptywane z małych iskier gorąco po osiedlach górskich. Podpalał, porywał, utrzymywał w oczekiwaniu. Diak był ogrodnikiem z zawodu. Był także ogrodnikiem duchowym, niektóre byliny zasadzone lub podhodowane przezeń krzewiły się otwarcie, bujnie. Odgrzebane przez diaka starowieczne kolędy buchały podczas zimy w największe mrozy jak zastawy wiosenne na Riabyńcu. Inne pędy krzewiły się zapamiętale choć tajemnie, na podobieństwo korzenia śliwy, lub trwały nienaruszenie, jak niespożyty korzeń cisu, dawno zrębanego. A któż mógł naprawdę powiedzieć dokładnie, czy i kiedy diak odczytywał listy z Nieba? Czy naprawdę ogłaszał ostrzeżenia z czyśćca i wtajemniczał w jęki z zaświata? Któż oprócz plotkarzy lekkomyślnych, nie znających okoliczności, ani nie ważących brzemion, które przekoziołkowują równowagę duszy, mógł rozgłaszać, że diak za ciężkie pieniądze ludziom nieświadomym pisma, pisuje listy do Nieba?!
Siedząc u czoła stołu nieruchomy, znużony światłem czy gorącem werandy, raczej rozmarzony czy znudzony niż surowy, nie patrzał na nikogo. Odpowiadał na nieśmiałe pytania swych wyznawców mimochodem, skąpo, z nieobecnym półuśmiechem. Obok niego siedziała w milczeniu wpatrzona weń, córka Tanasija Anna, wysoka, sucha, zacięta czy poważna, ubrana ciemno, bez żadnych szczegółów huculskiej jaskrawości. Z drugiej strony jej mąż, zażywny gazda, czerwony, niski, baryłkowaty, zadowolony z siebie brat cerkiewny, równomiernie a często kiwał głową, przytakując milczeniu diaka, jakby zgadywał jego myśli. Nieco dalej od tego centrum stołu gwar wzmagał się czasem odrobinę, ucichał wszakże natychmiast, ilekroć diak zwrócił oczy ku stołowi, skinął głową lub ręką.
Z tym wszystkim, dzięki niewidzialnemu blaskowi znad szarego surduta, pstrokate postacie umieszczone w bazarze za szkłem wyzwalały się z ciężaru ciał, z niesamowitego purimu strojów, z wyzywającej śmieszności. Tęczowe rzuty promieni słonecznych, złamanych i rozwidlonych na werandzie, sprowadziły na głowy siedzących złoto-niebieskie aureole. Zjawiały się nagle, drgały cicho, znikały, lecz nie spadały, wracały nieustannie. We wszystkich postaciach promienie podziwu, zaufania czy tylko onieśmielonej pokory, czerpały moc, aż do rozpalenia, z milczenia starego surduta i szarej twarzy. Bazar figurynek prześwietlił się w widowisko garstki bogumiłych. Szklane obrazy z grażdy, kurczęta boże ze strychu niebiańskiego zeszły na ziemię do bazaru, nie tylko na pokaz, lecz także dla zaświadczenia mocy światła, co dźwiga kamienie i przetapia także śmieszność ludzką, wyrywa ją z łusek pokracznych. Rozprasza w blaski jak maszkary wyzwolone z pajęczyn świecznika.
Tanasij przyglądał się przez szklanne ściany niezdecydowanie, jak gdyby rozrywany to śmiesznością, to szczęściem bogumiłych. Naprzód oglądał sobie za porządkiem figurynki pstrokate, kiwał głową, wzruszał ramionami, wydymał usta, uśmiechał się z politowaniem. Potem spoglądał na diaka, zadumywał się. Choć nikt prócz niego samego nie śmiał się, rozsierdził się nagle:
— Nie ma z czego się śmiać! Stamtąd spod słońca, z rachmańskiej krainy zawsze za słońcem szli. I do nas przychodzili ci — wędrowni. I jeszcze przychodzą. Dawniej przemawiali po wołosku, także po turecku, a jeszcze dawniej jakimiś starszymi językami. Któż ich wie? Opowiadał mi to dokładnie dziadysko z Rus-Boboli, mój rówieśnik.
Dziedzic zamyślił się, odpowiadał zwiędle:
— Tak, kumie, czytałem coś o tym.
Tanasij przyglądał się nadal z zajęciem przez szkło, a dziedzic szeptał do księdza:
— Rachmański szlak — coś w tym jest.
— Co takiego? — pytał ksiądz.
— Książę K. cioteczny brat mej żony, jak księdzu wiadomo, wychowanek jezuitów, ale sam prawosławny, zajmował się tym. Opowiadał mi i nawet czytał coś jeszcze wówczas, gdy po powstaniu wraz z panem Władysławem ukrywaliśmy się u nich. Powiada książę, że to wszystko „rozwidlenie szlachetnej ścieżki“: buddyści, pitagorejczycy, cynicy, nazarejczycy, bogumili, no i skomorochy i wreszcie nasi lirnicy, podorożni lude. Ciąg od wschodu.
Ksiądz zaśmiał się cicho i rzekł głośno:
— Nie takie to tajemnicze, wszystko od wschodu, głównie herezje. Ale dla nas nieszkodliwe.
Młody dziedzic zapalił się niespodzianie i wydeklamował z przejęciem:
— Tak brzmi wstęp tekstu, którego udzielił mi książę kuzyn. Pozwoli ksiądz, że powiem po grecku.
Ksiądz uśmiechał się.
— Tylko powoli.
Dziedzic recytował:

Τἀ ἐχ τοῡ Οὐρανοῦ φὑλλα, τὸ πρῶτον τε χαι τὸ χεφάλαιον ἐχ τῶν τοῦ Θεοδ γοὑνων: τὸν ὰνθρωπισμόν τε χαι εὐσέβειαν, τἡν εὐφροΊύνην χαι εὄνοιαν.

(Z nieba listki, dobro pierwsze i główne z kolan boga: człowieczeństwo i zbożność, radość ducha i życzliwość —.)
Głos mu zadrżał, przerwał, odwrócił się od księdza.
Ksiądz dodał:
— I dobrą nowinę — Ewangelię (τἡν εὑαγγελίαν).
— Oczywiście — potwierdził dziedzic — to wszystko nieszkodliwe, bo takie jest posłanie waszej Unii greckokatolickiej: przystań dla nieustannych nowin ze wschodu, „ex oriente...“
Ksiądz patrzył nań uważnie, a dziedzic zasmęcił się i mówił:
— Niestety, później Unia zatchnęła się naszą polską krótkowzrocznością bez serca. Może zatem nic dziwnego, że sami unici, uważając ją prawie za Kościół narodowy, zwęzili ją poniekąd. Czyżby zapomnieli o posłannictwie?
Ksiądz zmarszczył się.
— Czyż źle katolicyzujemy i cywilizujemy nasz naród? Jakież inne posłannictwo ma pan na myśli?
— To tylko jedna strona, bo chodzi dosłownie o Unię, a nie o przewagę jednej organizacji nad drugą. Dlatego może nasz kuzyn książę nie stał się dotąd unitą.
Tymczasem Tanasij poważny, nawet ponury, powlókł się powoli ku progowi werandy. Stanął na progu, skłonił się Kropiwnickiemu. Niezwłocznie córka i zięć wygramolili się zza stołu, pocałowali się z ojcem w milczeniu a z namaszczeniem, po czym znów usiedli. Diak Kropiwnicki uśmiechał się do Tanasija przez smętek jak przez mgłę.
Towarzysze Tanasija, stąpając powoli za nim, zatrzymali się przed progiem. A dziedzic mówił półgłosem do księdza:
— Właściwie szkoda, że i nas tu nie posadzili. Tu mi się najlepiej podoba. Ten basen szklanny coś mi przypomina. W pobliżu Neapolu jest mieścina nad samym morzem. Nic tam zresztą nie ma ciekawego, tylko szklanny bazar dla turystów, a raczej dwa bazary w szklannej hali. Na lewo istna fabryka świętych, pomniki dla kaplic i dla grobów. Wybór niezwykły. Od lalek aż do postaci wielkości człowieka, dzieci, aniołki, opiekuńcze duchy, męczennicy w torturach i święci w promieniach. Na prawo specjały regionalne: muszle, tęczowe raki, kraby, ostrygi, rozgwiazdy i jeże morskie. Wszystkie przysmaki z wnętrzności morskich wyciągnięte dla podniebienia i dla brzucha. Cały pawilon szklanny wypełniony barwą morza jak tutaj barwą nieba, a na prawo widać przez szkło ciasną zamkniętą uliczkę w kształcie litery V, opadającą ku morzu. Jest tam jakiś cmentarzyk klasztorny. Trumny stojące w szeregu wygiętym jedna obok drugiej, a u czoła ich, u wylotu uliczki, rzeźba Jezusa. Wzlatuje z podstawy i prowadzi ku morzu swój ciąg wybranych w maskach z trumien. Rząd trumien, które wypełniały się w ciągu wieków umarłymi braćmi z klasztoru jest zagięty w takim rozmachu, że zda się wnet spadną z nich maski kamienne i cały szereg wzleci za Nim.
Stojąc na progu Tanasij patrzył długo na Kropiwnickiego. Zdobył się na pytanie:
— Myrom! jest coś nowego?
Kropiwnicki przymknął oczy, wydął policzki, wytchnął jedno słowo:
— Przyjdźcie — patrzył uważnie na Tanasija.
Duchowni drugiej i trzeciej klasy szeptali sobie cichutko. Tanasij nie pytał więcej, skłonił się, powlókł się powoli ku waternikowi. Za nim szli jego towarzysze bez słów.
Ksiądz Buraczyński wciąż odstawał. Podobnie jak Ołenka zatrzymywał się krótko w każdej z chat, a myszkował i krążył jeszcze żywiej. To wyprzedzał towarzyszy, to znów wracał. Kiedy wrócił pod trzecią chatę, usłyszał w prawej izbie wzrastający hałas i sprzeczkę, a potem w sieni krzyk. Ksiądz zatrzymał się na ganeczku. Młody popowicz z Jasienowa Jurko Pasjonowicz wykrzykiwał, a puszkary tłumaczyli coś cierpliwie. Gdy ksiądz zjawił się, Jurko stracił rezon. Zaczerwieniony nadmiernie, widocznie nietrzeźwy, bełkotał:
— Przyczepili się, chcą wyprowadzić.
Wysoki puszkar usprawiedliwiał się, a gołowąsy panicz zakrzykiwał go niepotrzebnie, jakby chciał przeszkodzić oskarżeniu. Inni w chacie wcale hałaśliwie podnosili głosy przeciw Jurkowi. Puszkar biorąc pod ręką panicza uspokajał i tłumaczył:
— Gdzież tam wyprowadzić! Ojcze duchowny, rozsądźcie sami. W chacie tłok, nagle jedna mołodyczka krzyknie: „Panicz ściska i ciągnie za cyćkę.“ Przedtem zęby szczerzyła, a teraz krzyczy? No, z babami! A mąż też młody, gorączka. Ja uspokajam go: „Gazdo, zostawcie chłopca, on Jurij, dziś jego święto.“ A ten mi krzyczy: „Ładny Jurij, za cyćki chapie, wiążcie go.“ Chcieliśmy delikatnie, a panicz też krzyczy. Cóż zrobić?
Panicz nie próbował ani bronić się, ani oskarżać. Spuścił oczy.
— Co robić z tobą, Jurku? — mruknął ksiądz.
— Zróbcie, co chcecie, księże kanoniku, tylko aby mameczce — — — ani słowa, proszę.
Ksiądz zastanawiał się głośno: „Do komory niedobrze, do budki jeszcze gorzej, tam wójt. No, idź, dziecko, spać na stóg.“
Jurko prowadzony przez dwóch troskliwych puszkarów poszedł ku odległemu stogowi otawy. Ksiądz patrzył w ślad za nimi, potem puścił się raźnie ku waternikowi. Z daleka, z którejś z chat dolatywały jeszcze ciepłe, uroczyście śpiewane słowa Maksyma.
— Goście moi lubi, goście delikatni...



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.