Listy z nieba/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Listy z nieba | |
Pochodzenie | Na wysokiej połoninie | |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX | |
Data wyd. | 1982 | |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB ![]() ![]() ![]() | |
| ||
Indeks stron |
STANISŁAW VINCENZ
NA WYSOKIEJ POŁONINIE
NOWE CZASY
KSIĘGA DRUGA
LISTY Z NIEBA
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX
© by Irena Vincenz,
Lausanne Switzerland Obwolutę i okładkę projektował
Marek Zalejski Redaktor
Andrzej Więckowski Redaktor techniczny
Adam Małaszewski Korektor
Ewa Nagiel INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 1982
Wydanie I. Nakład 10 000 + 330 egz. Ark. wyd. 37; ark.
druk. 36. Papier druk. m./gł., kl. III, 65 g, 82 ✕ 104. Oddano
do składania w kwietniu 1981 r. Podpisano do druku i druk
ukończono w lutym 1982 r. Zam. nr 2743/81. L-27.
Printed in Poland by
DRUKARNIA WYDAWNICZA
Kraków, ul. Wadowicka 8
|
„Czyli to było, czyli nie było, czyli tak mamie i babkom się śniło...“
Napakowana mieszanymi polanami, bukowymi i smerekowymi, wielka hruba grała równą watrą. Ruchliwymi wypadami rzucała na izbę światła. Na jednym łóżku spoczywała położnica Kałyna w zniemożeniu między męczącą drzemką a bezsennością. Na drugim chrapały obie kumy. Powołana do czuwania nad matką i nad dzieckiem powiwalna babka Warwara przyległa na ławce pod oknem w pogotowiu.
Niektóre z nich albo wszystkie wiedziały, że takiej nocy dwunastu sędziów lubi zaglądać sobie do chaty. Choćbyś nie wiem jak czuwał, wypatrzą chwilkę drzemki, wlecą, popatrzą, osądzą dziecko. Tak być musi, najlepiej spać. Zmożona ciepłem Warwara drzemała i znów budziła się.
Nocą księżycową wysoko na stokach Bukowca buki stalowe są kędzierzawe od szronu, srebrnogrzywe. W snach śnionych w chacie wiedziały kobiety, że to grzywiaste konie Sędziów czekają na jeźdźców. Zstąpili już zatem i krążą. A gdzie? Kręcą się pyłami księżycowymi czy wirują w zamieci śnieżnej? Jak się im spodoba, a któż wie jak? To ścieżką śpieszą, prószą śniegiem, to bez ścieżki pląsają ponad las. Pojawiają się i znikają. Wiatr, cienie, wiry w śniegu, czy oni? Dopiero gdy podpadną pod oczy ludzkie i pod oczy chudoby, widać czasem mary, zarysy, oblicza. Słychać szepty. Pojawiają się i znikają, jak im się podoba, i któż wie jak?
Babkę powiwalną zmorzył sen na dobre. Psy w zagrodzie szczeknęły jeden po drugim. Zaskomlały sennie i warcząc zrzędliwie podreptały po śniegu szukać spokojniejszych kątów dla snu. Powiało w dachach. Dwunastu w powiewie, już są. Rozsiedli się za stołem na ławach. Nasycony węglami piec zadudnił poważnie: „Sława Bohu!“ Sędziowie nie odpowiadają, zataili się. Hruba przygląda się bacznie, oświeca jednego za drugim.
Przy przeciwległych węższych krawędziach stołu usiedli dwaj główni. U tego z prawej strony całkiem księżycowa twarz, plama miesięczna na ścianie. Ten z lewej ukrył twarz w dłoniach. Gdy rozgarnął śnieżny płaszcz, odkrył czerwony, pałający serdak. Widać kto to... Sędziowie cisi, tajemni, to tak, ale nie widać, aby byli w zgodzie między sobą. Ten z prawej, twarz księżycowa, ogłosił niby watra z jamy:
— Przeciwnik ma słowo.
Tamten czerwony mruknął niby zgodliwie, niby z poddaniem a groźnie:
— Spełnijmy!
Położnicy Kałynie słyszało się, że Jasny znów coś powiedział. Wyciągał takim głosem boleściwym jak watra, gdy zmaga się z mokrym polanem. A babce powiwalnej wydało się, że mówił z takim namaszczeniem, jak stara pani dziedziczka, gdy raz na rok się odezwie: „Warwaro, przyjdźcie w Wielką Sobotę, dostaniecie białą bułkę.“
Jasny wygładził te słowa:
— Z powinności żałujmy człowieka. Ratujmy —
Przeciwnik milczał z twarzą ukrytą w dłoniach.
„Cóż to, on płacze?“ — mruknęła sobie Warwara — „któż wie, który przeciwnik?“
Sędziowie milczeli. Tuż obok Jasnego siedział mały garbaty sędzia, chytry śmieszek ze szparkowatymi oczyma. Jeszcze żaden z sędziów nie odezwał się, a już mały sędzia pryskał i chichotał.
„Jak watra, gdy trafi na smolaste polano, a potem lepiej się rozpali“ — widziało się Kałynie. „Jak stary kucharz dworski, gdy się upije i poklepuje mnie — na oślep. Także sposób“ — śniła babka Warwara. „To czort tak się świętym wykrzywia, tfu!“ — tłumaczyła sobie w głębokim śnie stara kuma Kateryna. Przestała chrapać, przeżegnała się w półśnie.
Mały sędzia chichotał i bzykał śpiewająco w uszy śpiącym kobietom.
— Powinności, ratowanności, gadanności. — Prysnął, zasyczał gniewnie: — Wstydźmy się. Sąd nad tą kruszyną? Cóż tu sądzić? Może by pomóc?
„To dobry duch“ — śniło się młodej kumie, Ołence Surbanowej — „on tylko taki śmiech sobie nałożył, z tamtymi nie można inaczej.“
Znów watra roztętniła się w hrubie równo, groźnie. Słowa Jasnego grały równo z watrą:
— Zawsześ na poprzek, któż cię nie zna! Pomóc ten może tylko, kto nie da się urodzić. A skoro ludzki twór sam chce —
Warwara zlękła się we śnie: „Oj! jak mądrze! To ich biskup, ten ma główne słowo. Źle!“
Stara kuma Kateryna otworzyła jedno oko i zaraz przymknęła je z lęku przed twarzą księżycową: „Hospody!“ Znów zachrapała.
Dziecko zapłakało żałośnie, mały sędzia nieznośnie chichotał: — Słysz, cyt-cyt, napiera się żyć! O! Jak się raduje.
„Nie! to chyba czort“ — przeraziła się Ołenka — „on tylko robi się dobry.“
Jasny mówił równo, groźnie, coraz głośniej.
— Spojrzyj raz dalej poza węgieł chaty! Ród cały chce, to znaczy mały twór chce. Granice między żywotami ciemne. Powieje wiatr, przesunie cienie pośród leszczyn. Oni wybrali.
Jasny zawodził watrowo i zakończył żałośnie:
— Teraz nam biedzić się nad tym. Ha, gdyby to jeszcze człowiek był całkiem sam, gdyby nie wiedział, że klatka i przespał sobie. Lecz mówić ma, ma mieszać się na oślep. —
Garbaty sędzia w drażniących sykach paplał cieniutko tupiąc nogą w takt:
— Ale jest dusza, dusza, dusza — nadśmieciel-na — nieśmiertel-na — naniedziel-na.
Jasny ofuknął go.
— Nie nasza rzecz, milcz!
Ciemny sędzia, którego dotąd mało było widać w kącie, szeptał wyraźnie, jak głownia rozsypująca się w gorące węgle:
— Temu rodowi należy się radość: niech ta kuleczka biega po carynkach, niechaj szczebiocze do świata. A potem — zgaśnie dzieckiem.
Kałyna nie słyszała, Ołenka podniosła się do połowy z pościeli, zobaczyła kąt pełen blasku. Zadrżała, zaraz trzepnęła się o łóżko, zakryła głowę liżnykiem. Babka Warwara zrozumiała doskonale: „On nie tak źle mówi. Z tych wszystkich dzieci, co przeszły przez moje ręce, któreż szczęśliwe?“
Mały sędzia chichotał cieniutko i wyciągał wymownie:
— A że choruje? że męczy się? że matka się męczy, gryzie? to nic? — Szczęście, szczęście, szczęście — trzask, prask!
Ciemny sędzia zasyczał:
— Czyż jeden głupiec się martwi głupio? Godnego poznać po jednym: zagląda za węgły ściany.
Jasny rozgorzał równo odmierzonym wyrokiem:
— Za to, że karmił ludzi, że o to troskał się, ten dar mu nieśmy: niech się nauczy patrzyć poza węgły.
Mały garbaty sędzia, tupiąc w takt nogą, wyśpiewywał natrętnie:
— Opajęczyć-odwdzięczyć-wymęczyć! On sypał z komory ziarno dla głodnych, my worem sieczkę marną dla godnych.
Jasny przybił:
— Tak niechaj będzie, dla niego życie nie kończy się na rodzie.
Kałyna słyszała, ale nie chciała zrozumieć: „Dobrze tym biskupom czy świętym, kazania takie — ale co z dzieckiem?“ — nasłuchiwała w milczącym półśnie. Usłyszała śpiewny chichot garbatego sędziego:
— Wieszczunowie czcigodni, za węgły? Z drzewa, drzewa? Chi-chi-chi — Ach, wy salamony, ach, wy krętalony, chi-chi-chi.
Ołenka modliła się pod liżnykiem: „Hospody, aby tylko Kałynka nie słyszała tego czorta.“
Czerwony przeciwnik mruknął ogniście:
— Mój urząd niepotrzebny, bo skład sądu stronniczy. Po świętemu to nie musi być po nieludzku.
Mały sędzia ten jeden raz wyszeptał wyraźnie bez śmiechu:
— Komu od razu serce odsłonięto, ani pomoże ani szkodzi świętość.
Jasny pełkotał coraz ciszej, wraz z niebieskimi płomykami zasypiającej watry. Żuł słowa jakoś tak, jak stara babcia:
— Wieszczunowie czcigodni! bądźmy wielkoduszni. Mocujmy się z mgłami. Prąd stąd, prąd stamtąd. Mgły tu, mgły tam. Może się otworzą? Wyrok zawieśmy. Sąd krótki: dzieciństwo szczęśliwe.
Mały sędzia dziauknął:
— A potem? śmierć nawrotem?
Jasny rozpłomienił się raz jeszcze:
— Potem — mgły się rozejdą.
Sędziowie zamruczeli ciepłym chórem węglowym:
— Chwała ci, chwała!
Kałynka usłyszała co chciała: „Dziecko uratowane! Twoja wola Hospody! I chwała!“
Garbaty sędzia uciął nieznośnym skaczącym piskiem:
— Chwała-chwała! Zagrała-pochowała!
Watra przygasała. Ostatnie promienie tańczyły po kątach. Sędziowie wymykali się w tańcach jeden za drugim, zawstydzeni czy radzi, że się pozbyli. Mały sędzia pląsał kulejąc. Ołenka widniała jak uczepił się ogona długiego płaszcza czerwonego sędziego i dał się ciągnąć ku drzwiom. Obrócony ku izbie wyszczerzył zęby i rozsypywał błyski z oczu. Stukając nogą o podłogę, wraz z dogasającymi węglami, wyśpiewywał coraz cieniej, nie głośniej niż świerszcz, a coraz natarczywiej:
— Salamoniki, my mędraliki — strach! A wy baranki, potulne tryki. Na was wyroki, ostre nożyki, ciach-ciach-ciach —
„On naprzeciw czerwonego sędziego jak mysikrólik naprzeciw orła“ — roiła kuma Kateryna. „Jak czort, pokrzywia się, a Bogu pomaga“ — szeptała sobie trzeźwo Warwara. „To nie czort, to taki z cyrku, aby nie było smutno, więcej bidak nie może“ — marzyła Ołenka. — „Dzięki Bogu, że już sobie poszli.“ — Westchnęła. Zasnęła głęboko.
Watra nie miała już sił, aby pożegnać dziwnych gości. Szeptała jakieś pacierze.
W drzemce oczy położnicy przebijały ściany chaty. Sędziowie rośli, potężnieli, gdy dochodzili do szczytu Bukowca, zrównali się z bukami. Grzywiaste śnieżne konie bukowe gięły szyje niecierpliwie, grzebały kopytami, stawały dęba. Rżały aż góra drżała. Sypały srebro z grzyw. Sędziowie wsiadali, rośli. Za Bukowcem woda bez końca, równiutka — a wysoka pod niebo: Morze. Tamtędy gonią, patrz!... Z daleka dzwonek wzywał długo a ważnie. Wszystko rozsypało się w wiry, w zamiecie, w promienie księżyca, w pyły światła.
Gdzież ich szukać, jak ich prosić?
Ratownik świata, święty Mikołaj, strudził się nadmiernie. Zimkę przepędził, zaklął-zaklepał Babę-Lodową. Klucze od wiosny wręczył Jurijowi.
Zbudził się Jurij, łyskaniem nabity rzemień przypasał od bioder pod pachy. Wrota chmurowe otworzył z łoskotem. Stanął we wrotach, zaświecił oczyma. I zadął w trąbę, trąbę żubrową. I wstało święto wiosenne pasterzy.
Ze zbitej zimą warstwy dźwigały się murawy nadrzeczne i dosłoneczne carynki na stokach Bukowca. Prostowały się, kędzierzawiły się zielono. Czubate swobodne trawki na mokrowiskach strzelały na oczach w górę. Mocowały się z powiewem. Nieliczne oziminy dworskie i Szumejowe wyczesane stały cierpliwie jak zastęp wyborowy.
Najwięcej światła wessały bukowinki.
Tam wyżej w gęstych laskach pod Bukowcem i wokół zagrody Szumejowej bukowe listki młodziutkie jeszcze, półrozwinięte, prążkowane jak liście pokrewnego grabu, jeszcze w ramach dopiero co rozpękłych łusek o barwie skrzydeł chrząszczy, wtopiły się w jednolitą przedświąteczną zasłonę. Za jej poszyciem przy narodzinach zieleni stroiły się w szeptach kumy-tajemnice.
Lecz dołem w zakątach Czeremoszu, w zacisznych zagłębiach na niskich zboczach w cieple, od dawna zakorzenione, zadomowione bukowiny ojcowskie zatroskały się o każdy listek. Odmyły, przywróciły każdemu listkowi blask metalu. W każdym zielonym lusterku gościły słońce. Z nieprzejrzanych wizerunków słonkowych na strunach wyciągniętych grał migotliwie sam Hospod-Słoneczko. Powoli się sączył do głębi lasu. Zstępował, by nabyć się z ludem leśnym. Wraz z pokoleniem gościnnym zasiadał wszędzie: w światłocieniu, w cichogwarze, w srebrnozielu, na garbatych grobach ojców, na mchowych kołyskach dzieci bukowych. Muskulaste siwe buki przygotowały mu dobre południe. Srebrnym sitem cedziły ostrą jasność dnia, srebrnymi popiołami cienia gasiły gorąco. Zielone koniki, różowe terkotki, tłuste błyszczące świerszcze wybałuszyły oczy, wystawiły języki z trawy. Ochłonęły, zaterkotały szeroko potoczyście: — „Hospod w lesie“. — Od nich wszelką trawę zgiełk rozdygotał zielono-różowy. Potem i one zamilkły. Południowali wszyscy, gazdowie wraz z mniejszą i większą chudobą. Hospod nie budził śpiących. Snuł się sam po lesie. Rąk nie przykładał nigdzie, zostawił to pracownikom. Nie celebrował nabożeństwa, zostawił to sługom. Wzdychał nad zeschłymi malinami, brodą zieloną kiwał nad wilczą jagodą, nad jej szponiastym listowiem, nad jej splamionym krwią kwieciem. Załamał dłonie nad rumowiskiem paproci. Nad ich łanem ściętym przez mrozy, stratowanym przez śniegi, wygasłym, strupieszałym. Rozmarszczył się przy kępie młodej trawki, zamruczał przy gnieździe trzmieli, zaświstał w gałęziach beztrosko. Zachichotał ni to starczo ni dziecińsko przy strumyku. —
Hospod na niebie mocarz ognisty, a tutaj gość leśny. A przecie odnalazł w głębi jaru w mroku, w sercu leśnego wodopoju skrytkę zatajonej wiedzy. Stare wodorosty zasłaniały ją pleśnią zieloną, grubymi kożuchami jak mogły. Przez szpary ich dostrzegł ma dnie swoje prawe oblicze, swój obraz ognisty. Zielonymi nitkami zbiegły się doń drżące tłumy dziatwy wodorostów. Obejmowały obraz czule. Obraz był dobry, najcichszy lud go zachował.
A wciąż z góry, od koron bukowych, w powiewach dzwoniły liściaste chóry światła: „Chodźcie południować! chodźcie, tu wszyscy!“
Czy człowiek, czy chudoba, czy ptak śpiewający, czy chrząszcz zielony — każdy odnalazł tu swoje.
Na wyżynach i wierchowinach stały lasy smerekowe ciemne, głuche, cierpliwe. Lecz już we wnętrzach pni syczała żywica. Krążyła, kipiała, tryskała czerwienią młodych szyszek. Gorące świece i pochodnie szyszek zapalały się coraz dalej, coraz wyżej aż pod skały, urwiska i śniegi.
Pieśń o tym stara wiosenna: „Na wysokiej połoninie czerwienieją szyszki!“
Z Szumejowej kiczery widać na kilka stron. Na prawo w górze Czarna Rzeka na pianie czarno-zielonej niosła białe wytworne wianuszki śniegu porwanego ze szczytów. Misterne kółka, plecionki, koszyczki i dziwa lodowe, lodowe ptaszyska, lodowe łabędzie. Kołysały się na falach, hasały, mknęły w dół. Na lewo Biała Rzeka zastygła sutą pianą, jak gdyby kto wydoił na wiosnę wszystkie mleczne krowy Szumejowe.
Daleko ku południowi na straży Czarnohory wykute w skale krzesło Doboszowe. Pierwsze otrząsło się z zamieci śnieżnych. Tam gdzieś, jeszcze szczelnie okryty śniegiem, tajemny chodnik jarem potoczyny wiedzie do lasu kiedrowego. Tam w skałach skarby zaklęte, w śniegach las kiedrowy. Rychło posypie się z kiedr pył kwiatowy, każda piędź ziemi skalnej zapachnie.
Trembity grały z każdego pagórka. Kukułki z każdego lasku, chudoba rozsypała się po tołokach. Potoki i pastuszki hałasowały. Watry pałały po łąkach, dymy wznosiły się prosto do nieba.
Jurijko święty pasł swe tabuny na takiej połoninie, która nie stoi w przestrzeni. Wysłaniec Hospoda, pasterz troskliwy, watah doskonały, serce świata! Przez obłoczyste wrota doglądał wiosny. Widział wszystko. Nie tylko Białą Rzekę i Czarną, nie tylko trawę i las. Nie smereki, buki, leszczyny, jawory i kiedry tylko. Nie tylko oziminy, jaskry, szafrany, wilcze łyka. Nie tylko te dostępne śmiertelnym rodzaje, nazwy. Przenikał do rdzenia, do serca. Sięgał do korzenia. Każdziutki listek, igiełkę każdą odmiennie naznaczył — do włókna, do nitki, do prążka, do włoska, do kropki. Każdy odznaczył znamieniem chwalebnym. Jakby dla liścia każdego był świat. Dla Jurijka liść każdy pierworodne dziecko. Z każdego wysnuł imię jedyne. W porywie nazywania uwiecznił, a sam poryw zataił. Promieniście sypał milionami imion żywych a tajemnych. Nastarczył dla każdego. Odgaduj teraz człowiecze! A wszystkie żywoty, wszystkie liście w zielonym szumie wstawały z ziemi. Zgłaszały się jemu tylko. Kartkowały przed nim wszystkie.
Uśmiechał się Jurijko. Kolędował sobie i światu: —
„Odnów się świecie, przyjmij swe dziecię! Nie masz żywota, co by się dzisiaj oparł nadziei, raduj się!“
Wiatry wiosenne po lasach, połoninach chórami wtórzyły swemu berezie:
„Raduj się świecie, rodzi się dziecię —
Raduj się!“
Na święty Jurij o świcie ochrzczono w cerkwi jasienowskiej córkę Fokową — Hafijkę. W cerkwi i obok cerkwi spotkali się goście chrzcinowi, sproszeni z całego powiatu. Przed zagrodą cerkiewną czekały wierzchowce, niedawno sprowadzone z zimowików i konie z wielu zakątków Czarnej i Białej Rzeki. Kumowie i goście snuli się tam i z powrotem, przynosząc do cerkwi tuziny darów. Płótno samotkane, tkaniny na zapaski, kieptarki futrzane większe i mniejsze na zapas, korale weneckie z Kosowa, świecidełka i paciorki debreczyńskie, świecznik drewniany, nawet grubą Biblię od dziedzica z Krzyworówni. Inne podarki czekały przed cerkwią: dwie cieliczki, dwa półroczne źrebięta, nowe jarzmo dla wołów.
Na górze, w zagrodzie Szumejowej przygotowywano świętowanie. Zanim promienie słoneczne rozczapierzą się na zielonym stoku Pisanego Kamienia, zwiastun słońca, ptak z grzebieniastą promienną tarczą, udud czyli dudek, uwięziony w gnieździe na dnie jaru, pierwszy wytrzepocze się spod czarnych piór nocy. Ptak czy leśny dreszcz? Śpiew czy wzdychanie bezdennych łon mroku, wiecznie to samo: chu-chu-chu-chu! chu-chu-chu-chu! Niewidzialny, jak samo słońce w przedwschodniej otchłani otwiera las, dzień, wiosnę. Z tego nieporuszonego korzenia tryskają ku widzialności inne głosy leśne, przyjmując postacie ruchome, określone. Zazule tu i tam, gorące wiewy z dalekiego południa, z bliska dyszą ochrypłym pożądaniem, z daleka pogodą wiecznego powrotu. Boleśnie skrzeczą dżigi czyli sojki, istnienia przybite gwoździami niewyrywalnymi. Muzykujące drozdy, społeczność czynna, kłótliwa a dziarska. Goniąc się nawołują zawadiacko: fy-łyp! — fy-łyp! — wzieu! — utik. — To czulą się osobliwie: ojojoj-ojoj, tiutiuli-tiutiuli! — Kosy w pojedynkę radują się każdym głosem, przedrzeźniając go przyjaźnie: filulu-filo!
Migotały świece w mrocznej cerkwi, migotał po wodach i rosach budzący się dzień. Krzątały się tu i tam żywe istoty, aby przyjąć nowo ochrzczone dziecko. Krople chrztu, krople świateł, krople istot, związki, pobratymstwa tkały się wokół nowego życia.
Spory zastęp konny, poruszający się nader powoli od cerkwi nad rzeką dojeżdżał ku górze, ku zagrodzie. Wszystkie konie orszaku ustrojone wiechami kiedryny, świeżymi wiankami, żółtymi jurienkami, wstążkami czerwonymi i zielonymi. Przodem jechały jedna za drugą obie kumy, stara Kateryna z dzieckiem owiniętym zwojami płócien, tuż za nią młodziutka Ołenka Surbanowa. Na koniu Kateryny jaśniały trzy rzędy pszennych kołaczy, na kołaczach dymiły jeszcze resztki wypalonych świec woskowych. Stara kuma nieustannie dymiła długą krętą fajkę, młoda bez przerwy szeptem świegotała, jak ptaki budzące się o świcie. Co chwila zaglądały do dziecka. Kateryna znad fajki, Ołenka wychylając się naprzód z konia. Nieco dalej kołatali się na koniach obaj ojcowie chrzestni, stary gazda Tanasij z Ilci i młody pan, dziedzic z Krzyworówni. Za nimi, sporym ogonem, wszyscy konno, ciągnęli się gazdowie, liczni księża i goście miastowi z różnych stanów.
Niektórzy z gości, od kiedy wsadzono ich na konie, otwierali oczy rozmaicie: nieufnie, ze zdziwieniem, z uznaniem. Nie oni pierwsi. Już wówczas, a później jeszcze częściej, także znawcy różnego kalibru otwierali oczy na końskie istoty rodem z gór. Szukali dla nich potem, przeważnie we własnych głowach, rodowodów fantazyjnych, głównie wschodnich, wywodząc je to od zdziczałych koni wysokiego chowu, arabskich czy tureckich, to znów od koni dzikich, tarpanów stepowych, mongolskich czy innych. Jadący od cerkwi gospodarze nie przeczuwali tych wywodów, inaczej nie wleźliby dziecka do chrztu konno, a goście zwłaszcza tacy, którzy w życiu nie siedzieli na koniu, nie daliby się może nieść bez troski i bez wodzów po stromych i śliskich ścieżkach wiosennych. Tymczasem jedynym koniem, który potrzebował kierownictwa i opieki, był osiodłany w nowiutkie skórzane siodło starannie utrzymany rosły gniadosz anglo-arabski, na którym jechał dziedzic. Przeprowadzał go przez zalane wodą przeskoczki, przez ilaste osypiska i zaroszone stoki, przebrany od święta w uguzikowaną liberię, młody chłop dolski — Semen, ze smętną troską na twarzy. Gniadosz, nie stworzony do górskich bezdroży, to dziwił się i płoszył niepotrzebnie, to lekkomyślnie porywał się skokiem na oślizgłe brzegi i niepewne osypiska. Nie buntował się wszakże, nieraz stawał przed śliską stromizną bezradnie, po prostu jak przed palisadą, jak przed bramą, na granicy końskich obowiązków i możliwości. Ze wszystkich koni on jeden pokryty pianą, widocznie był zmęczony.
Pochód otwierała beczkowata kobyła Kateryny, o łagodnym karku, co równy był z grzbietem, zwana Śmietanką. Jej śmietanowo-bułana białość, a także równo zaprasowana peremitka na głowie gazdyni i wreszcie grube zwoje płótna, ogarniające dziecko, prowadziły jak białe sztandary. Otwierały pochód i równocześnie zamykały. Śmietanka bowiem człapała równomiernie jak cenny zegar. Jej bujne grzywy — u nasady stalobarwny kłąb korzeni stężałych, zwikłanych — a w miarę jak opadały aż do ziemi, rozmotały się w wiejące bladoróżowe zasłony i miotły. Takiej grzywy nikt nie naruszy, nikt nie śmie strzyc jej, nikt nie ośmieli się rozciąć jej skudłanych węzłów. Bowiem nie kto inny lubuje się w takich grzywach jak sam czort. Harcuje sobie na grzywiastych kobyłach, ujeżdża je, opiekuje się nimi niezawodnie. Nie całkiem zresztą pewne czy to czort, może tylko potwarz ludzka i księża wobec ducha leśnego, co psotny dla ludzi a przyjazny dla dobrych stworzeń. Szczeznyk, opiekun klaczy, to wcale nie taki, który wiosną jeździ na żurawiach, pocieszając je, aby się nie skarżyły, ani taki duch, który harcuje na sępach, szukających trupów. Księża zamiesili to wszystko do jednego koryta, dla księży każdy duch to czort, tak jak dla mieszczan i Żydów każdy puszczowy zwierz to pies, a każdy ptak to kura. Wiatr także psoci w grzywach kobylich, lubuje się w kobyłach grzywiastych, opowiadają, że je zapładnia. A któż dojdzie, co to wiatr?
Kuma Kateryna, wcale nie dbając o wodze, skupiła uwagę na fajce i na dziecku. Kobyła pochylając głowę ku ziemi, wciąż skubiąc trawę, zamiatała ścieżki grzywami. Nadaremnie wyrywał się tuż za nią, tańcząc wciąż na miejscu, żabiowski srokacz Ołenki, na podobieństwo pisanki wielkanocnej, wirowany pasami bieli i czerwieni, jakby umalowany na pokaz od święta. Akuratna kobyła, niby bryła śmietany wypełniała płaj niepodzielnie, nie puszczając nikogo naprzód. Chyba tylko jej śmietankowa jasność, chyba białość płócien, a jeszcze bardziej opasana zatoczkami i szyjkami bieli czerwień srokacza, a także puszysta chustka Ołenki wyrywały się ku zagrodzie przez przezroczyste powietrze. Na domiar tego z tyłu bardzo stara, dychawiczna kobyła Tanasija, jak hamulec skrzypiący wstrzymywała pochód najbardziej ze wszystkich. Posiwiała na myszato, a raczej już wiosennie zadymiona na sino, z rozjarzonymi w dymie węglikami różowych cętek, przystawała często, podejrzliwie toczyła głęboko osadzonymi oczyma, uparcie dmuchała na chwiejące się na płajach kamienie, ostrożnie grzebała przednimi kopytami stopnie w śliskich ścieżkach. Nieprzywykła do obcych płajów Jasienowa, poprawiała płaj skracając go, a jeszcze częściej obchodząc trawami, rozważnie a samowolnie. Tanasij nie przeszkadzał jej swobodnemu samorządowi. Stare kobyły spełniały swe zadania powolnie lecz statecznie, ale ich dziatwa, dwa półlatki wypasione, wymyte deszczami, wywiane z łusek zimowych i już zabarwione na wiosennie, jeszcze bardziej opóźniały pochód. Wciąż odskakiwały ku trawom, ku strugom, a matki i ludzie oglądali się za nimi.
Niedawno usynowiony przez Tanasija hodowaniec, cygański muzykant Gawecio, co chwila zeskakiwał wraz ze skrzypką ze swego wierzchowca Burka, o uśmiechniętej psiej fizjonomii. Biegając i machając skrzypką, zawracał źrebaki gorliwie, a gdy to nie udawało się, przywoływał je czule. Na to koniki wyciągały głowy, podchodziły do płaju, dawały się pieścić Gaweciowi. Wówczas uznanie, nawet podziw powszechny, oczyma pieścił oba kuliste pączki: źrebię Śmietanki z równym karczkiem jak matka, z ciemnym blaskiem przejrzystego owocu wiśni, i źrebię myszatej klaczy o hardym spadzistym karku, podobne okrągłej śliwce omszonej sinym puchem, z przezierającym zza puszku fioletem. Upieszczone barwne pączki toczyły się jakiś czas przykładnie obok matek. Gawecio rad siadał na kudłatego Burka, potem kulki znudziły się, brykały sobie ponownie i znów powtarzało się to samo.
Za tym czopem ruchomym, zatykającym ścieżki, cierpliwie jechali Szumejowie, ojciec Maksym i syn Foka. Gdyby nie goście, konie ich dawno byłyby w chacie. Najdrobniejsza z całego stada Szumejów klacz Maksyma, Zazula, stalowa jak długi włos gazdy, z grzywą kremową jak jego długie wąsy, w gościnnym wyrozumieniu stąpała narzuconym jej rytmem. Tylko krępy myszaty, orlonosy ogier Foki, o klinowej suchej głowie i stromym karku, zwany Klin, który już trzeci rok z rzędu zwyciężał w wielkanocnym wyścigu ze święconym od cerkwi, on jeden trzymany na podwójnym munsztuku, pianą z pyska zdradzał niecierpliwość.
Także konie Szumejów przemieniły się wiosennie. Zazula wyjaśniała niebieskawo, jej grzywa i uszy zaróżowiły się, oczy obwiodły się białymi okularami. A Klin z myszatego bułana wyłuskał się letnim karoszem. Z każdego konia wiosna wyciągała nowe barwy. Konie górskie nie tylko mają otwarte zmysły i uczucia, lecz także skóra ich czuła na światło i na pory roku. Zmieniają barwy podobnie jak sarny, nie tak wyraźnie, ale za to wszechstronniej. Toteż, kiedy zaczęto je rejestrować urzędowo, ze zmienioną porą roku barwa zarejestrowana zostawała tylko na papierze. Połonina przemalowuje je śmielej i trwalej niż najsłynniejsi z końskich malarzy (i najlepiej z nich zarobkujący) złodzieje końscy z Kut, z Wyżnicy i z Besarabii. Niesforne uwłosienie we współpracy ze światłem wypromieniowuje z koni górskich barwy, dla których żaden hipognosta dotąd nie wynalazł nazwy.
Tylko srokacz Ołenki nie przewiośnił się, jak gdyby był zamalowany na amen. Trzeba wiedzieć, że w owe czasy lubujący się w pokazach ludek żabiowski, wspierany czynnie a nawet urzędowo przez marzycielskich hodowców, wymyślił sobie arabizowaną hodowlę srokaczy. Głównie dla próżności, a jeszcze więcej dla podstępnej sprzedaży. I oto obojętni dla spraw końskich i dla doli końskiej pośrednicy i kupcy od lat reklamują tarpany i kto wie jeszcze jakie. Rozwożą je po świecie, na szczęście nie dowieźli dalej jak do Pragi i do Wiednia do Prateru. Tam to, w lata rozkwitu Monarchii apostolskiej i w jej potężnym cieniu, wśród cienistych alei, na rozkwieconym korso, damy wielkiego świata, wytworne panienki, guwernantki wraz z dziećmi, rozpieszczały huculskie srokacze. Skoro tylko ukazały się na korso, czy to w zaprzęgu, czy pod wierzchem, czy osiodłane i wiedzione na tręzle, celem wynajęcia dla młodocianych jeźdźców, wyprzedzał korso i cwałował ponad katarynki i kapele, pławiące się w walcach dunajowych, radosny krzyk: „Dzikie konie jadą!“ Prater falował, gapił się, wesoły tłum sypał się od stolików z winem, kto mógł, garnął się do koni. Czasem damy wysiadały z powozów. Wstrzymywano korso, klepano srokacze, karmiono je cukrem i bułkami, strojono w kwiaty. Dzieci ciągnęły je za uszy, grzywy i ogony, lazły nieopatrznie pod brzuchy końskie. Domniemane dzikie konie z dzikiej Wierchowiny, nie mając już powodu dzielić świat na przyjaciół i na wrogów jak na połoninie, a wcale nie przytępione ani jednostajnością gościńców ani ciężarami jak inne konie, przypominały sobie babskie czułości z końskiego dzieciństwa, z chat i z zapiecków. Uświadamiały sobie, że są nadal tym, co się nazywa „babyni konietka“.[1] Stawały przy każdej spódnicy, szukały cukru w rękawach i za pazuchą dam, czasem galopowały z dzieciakami na grzbiecie, albo nęcone przez nie cukrem doganiały je na ścieżkach Prateru, jakby u siebie na Hołowach lub w Dzembroni. Dmuchały dzieciom w uszy, obwąchiwały ich głowy namazane olejkami o znajomym zapachu pyłu kiedrowego. Szeptały coś dzieciom, może tak: „Coś ty za jeden, z kiedrowego rodu? pokaż co tam masz?“ Dzieciak pytał: „A tyś co za jeden? dziki koń? na, masz cukru.“ „Tak, tak właśnie“ — kiwał żywo głową srokacz, chrupiąc cukier. — Po alejach falowały entuzjastyczne okrzyki: „Dziki koń gada!“ Towarzystwo wiedeńskie aplaudowało wszelkie pokazy srokaczy. I słusznie. Bo gdy dla okpienia świata chciano zamknąć dusze końskie w malowane pisanki, grymaśne promienie mody rozpętały w nich wszystkie swawole: źrebięcia, cielęcia, szczeniaka, kotka, dziecka huculskiego.
Jednak znawcy spraw końskich jeszcze słuszniej oburzali się. Skarżyli się, że gdy srokata moda opętała i ogłupiała wszystkich, zaczęto urzędowo i to zawzięcie kastrować i wyniszczać prawdziwe konie górskie. I co tu mówić, ten ród jedyny — dzieci połonin, ulubieńcy duchów leśnych — wyradza się, istnienie jego jest zagrożone. Któż jednak może wątpić, że połonina silniejsza od mody wiedeńskiej, od Monarchii apostolskiej i od wszystkiego co było potem, znów pochłonie srokatość taką czy inną, przemaluje ją trwalej niż złodzieje kuccy, a wyszukaniej niż arabizujący hodowcy.
Tanasij Urszega czuwał nad tym, aby jeźdźcy nie posnęli na koniach. Jakby zanucając śpiewankę, głośno witał wiosnę: „Buki zieloniutkie! Jagnięta bielutkie! Moczary żółciutkie!“ Potem kobyła zatrzymała się przed leszczynami oblepionymi spadzią, przed spadzią oblepioną pszczołami. Tanasij wskazywał na lepkie listki i na pszczoły. Krzycząc ku tyłowi pochodu, przekonywał nie wiadomo kogo.
— Po co się martwić? Leszczyna hoduje, pszczoły już brzęczą — któż by się martwił?!
Nikt się nie martwił, czy tylko nikt nie przeczył Tanasijowi. Tanasij zwracał się głośno ku przodowi:
— Katerynko-duszko, jak tam nasza dziecina? A wasza Śmietanka pewna? Uważajcie, bo ślisko!
Kateryna, nie przerywając milczenia, wytchnęła kłęb dymu z fajki, Ołenka szeptała:
— Śpi, gazdo, dopóki my nie zbudzimy jej krzykiem.
Tanasij przyłożył palec do ust. Wskazując na konie wykrzykiwał z kolei ku tyłowi pochodu:
— Któryż człek tak dźwiga swój ciężar jak nasz koń! Które dziecko tak szczęśliwe jak nasze źrebięta. Dałby Bóg tak naszej chrześniaczce! Człowiek zakała, narzeka, miauka. A Bóg co? Zamiast karać, pod nos mu pismo: „Na masz! jeszcze jedną wiosnę! Czytaj!“ Może nie tak?
Nikt nie przeczył. Ludzie i konie kiwali głowami sennie, zgodliwie. Tanasij niecierpliwił się. Nie znajdując oddźwięku wyrzekał nie tylko na ludzi, także na obce konie. Wskazywał na rosłego gniadosza:
— Cóż z tego, że pański koń wypucowany, nogami przebiera jak panna. Tu nie podłoga glansowana. Naszego konia nie pucuje furman, nie hoduje stajnia —
Zaczepiony właściciel konia kiwał głową smętnie jak jego koń. Tanasij nie znajdując oporu, zabrał się do srokacza żabiowskiego.
— Młoda kuma pisana, aż ślinka cieknie! A po co koń ma być pisany? Pisanka zaśmierdzi się i pęknie ze smrodem. Koń nie dla zabawy.
Ołenka zamiast obrony srokacza, obdarzyła starego czarownym uśmiechem. Tanasij mówił z poddaniem szczególnie głośno, jak gdyby na to, aby księża usłyszeli:
— O! jak oczyma smaga pod serce i pod jądra! Dla takiej czort by się przemalował na srokato, nie tylko koń. Szczęście, że człowiek stary, bo także zrobiłby się srokaty od grzechu. W takie wielkie święto! Och! jakie oczy. Gadzina!
Ołenka chichotała cicho, ludzie i konie kiwali głowami. Tanasij tłumaczył dziedzicowi:
— Przeciwny jestem tej żabiowskiej modzie. Co koń ma się podobać mołodyciom, paniom i panienkom? Niech połoninie się podoba. Koń ma być do burzy, dla powodzi, dla zamieci. To pamiętajcie sobie, panie.
Nikt nie sprzeciwiał się Tanasijowi i nikt go nie popierał. Tanasij szukał sprzymierzeńca.
— A co, Maksymie — krzyczał do starego Szumeja — czy u ciebie w całej stadninie jest choć jeden srokacz?
Maksym zaprzeczył w milczeniu. Tanasij pozostawiony sobie zrzędził dalej:
— Tu pański koń, tam babski pieszczoch, jeden tańczy i drugi tańczy. Będzie wam taniec.
Dziedzic głaskał swego konia, jakby pocieszał go. Powiedział pojednawczo:
— Popatrzcie, gazdo, co to za dobre stworzenie, oczy ma jak dziecko.
— Dziecko to dziecko — skrzeczał Tanasij — takiemu właśnie niańki potrzebne. Ano popatrzcie na moją starą Mysz. Ona sama najpierwsza niańka!
— Ależ to szlachetny koń — oburzył się dziedzic w obronie swego wierzchowca. — Na równinie żaden mu w biegu nie dorówna, niesie jak kołyska.
Tanasij upierał się.
— Co komu z biegu, po co śpieszyć się? A mnie po co kołyska, ja nie jajko wielkanocne. Konisko męczy się i hocka, niech i ja się podhockam.
Dychawiczna Mysz, skrzypiąc i świszcząc oddaliła się wraz ze swoim jeźdźcem, obchodząc stromiznę. Po chwili wróciła. Tanasij kończył:
— Wasz koń śliczny, to prawda, a niechaj go złodzieje kuccy przemalują, ich także będzie nosić jak kołyska.
— A wiecie — opowiadał dziedzic nieco ożywiony — raz w Kołomyi ukradli mi konie ze stajni w hotelu. Raniutko budzi mnie Hawryło z płaczem: „Panie, ja się powieszę, koni nie ma!“ „Czekaj — powiadam — powoli, biała kobyła cętkowana jabłkowato, poznamy choć gdzie.“ Ale gdzie tam. Przepadły konie. I co się pokazało? Żydzi odkryli moje konie na Bukowinie aż w Storożyńcu. Złodzieje przemalowali je i pędzili na jarmark do Radowiec. Tymczasem deszcz rozmazał farbę i tak się to wydało.
Tanasij był rad, że mógł się wreszcie rozgadać.
— Złodziej koński równy z Kainem i z Judaszem, gorszy od tych co dzieci kradną. A drugi, para do niego do zaprzęgu, rodzony brat złodzieja, to kupiec koński. Już nie rozsądzę, który gorszy. Widziałem na Bukowinie, jak oficerków durnych oszukują. To w oczy dmuchają, aby były żywe, to miarę pokazują: „O jaki wysoki!“ To konia kłują szpilką schowaną w rękawiczce, aby się wciąż kręcił, niby że bardzo ostry i aby błędy końskie zakryć. Nawet ślepego konia nie pozna oficerko, bo co mu słomkę do oka przyłoży, to kupiec niby to uspokaja, a naprawdę kolnie konia pod słabiznę, szpilką z rękawiczki, aż ślepy koń skoczy prosto na oficerka. „Ostry koń“ — tak to. A pański koń? Hodowany dobrze, prawda, a głupszy od dziecka. Nasz koń wierny, da radę wilkom, złodziejom i kupcom. Posłuchajcie, jak u nas Pawło Palijczuk z Dzembroni sprzedawał konie durniom. Podatki, daniny musiał płacić, skąd weźmie pieniędzy, biedak? Musiał sprzedawać. Nie taki on już biedak, połonina Dzembronia aż roi mu się, sam dokładnie nie wie, ile ma tych koniąt. Przyjechali do niego z Bukowiny, ze stadniny cesarskiej, z Łuczyny, oficerkowie, jeden lajtman, drugi oberlajtman. Zamiast popatrzeć dobrze na konie jak na człowieka, a gazdę zapytać, mierzyli metrem, macali, zaglądali gdzie nie trzeba. Mierzyli wciąż a kręcili nosem: „Za niski!“ Wybrali w końcu niekoniecznie najlepsze konie, tylko najwyższe. Zamiast na kolanach dziękować mu za gazdowskie konie, targowali się jak o cebule i w końcu wcisnęli mu po 50 guldenów. On mówi: „Za mało“, oni swoje: „Taka taksa, my znamy ustawy.“ Pawło rozeźlił się na durniów, naszeptał coś koniom do uszu, obrócił się tyłkiem i poszedł bez „bywajcie zdrowi“. Zaledwie konie przyszły do Łuczyny, oglądnęły się, zwąchały się i hała-drała! z powrotem ku połoninom aż na Dzembronię. Akuratnie byłem wtedy u Pawła w szkole końskiej. Jak tam te koniska aż z Bukowiny przedarły się puszczami, jak trafiły? — jeden Bóg wie! Może potokiem Sarata ku Białej Rzece, a potem chlupiącymi jamami, samymi zaroślami w górę aż na Hostów? A może inaczej? Z Żupani na złamanie karku na dół przez Perkałab przy źródłach Białej Rzeki, a potem prościutko na Hnetiesę? W dole, w Perkałabie, huk wód, ciemność. Tylko z gąszczy błyskają wilcze oczy, a w górę stromizna mchu, widać niebo. Gdyby koniska nie umiały z gwiazd miarkować i przesiedziały noc gdzieś w przepaści, już by tam zostały w wilczym albo niedźwiedzim brzuchu. Może gdzie wybiły parę zębów jakiemu dufnemu wilkowi? Może drałowały przed niedźwiedziem po Babie Łudowej, umknęły mu z samej paszczy? Pewnie brnęły moczarami zamszonymi, może na brzuchu pełzały przez kosodrzew? Dość, że przyszły wychudzone, w czarnym mule aż po grzbiety, w dodatku jeden i drugi z krwawymi ranami na szyi i na zadzie. A z czego to wszystko? Nie opowiadały. Zobaczyły Pawła, zamachały ogonami. Pawło zaśmiał się: „Aha, już są“. I tyle. Widzicie, nasz koń nie zdradzi, ani wilk, ani złodziej, ani kupiec nie da mu rady.
Wcielony chichot, jadący konno z tyłu za Foką, posypał się z siodła i zacichł. Tanasij obejrzał się z groźbą. Ludzie i konie kiwali nadal głowami bez oporu.
— No i cóż, stadnina cesarska nie upomniała się, przepadły im konie? — pytał dziedzic.
— Zbaranieli, myśleli, że ktoś ukradł. Skąd im wiedzieć? Tak pół roku minęło. Pawło przeczekał, naśmiał się, ale to gazda, przekazał przez jakiegoś świtowana do Łuczyny: „Konie wróciły, powiedz niech je sobie odbiorą.“ Konie pasą się przez lato tam wysoko, potem zimą zeszły na doły, a gdzieś na przedwiośniu nowa komisja zjeżdża, ale już komendant Łuczyny, sam Oberszt, na czele. Znałem go dobrze, taki jak ma być; głowa końska, oczy końskie, no, człowiek! I to nie byle jak przyjechał, nie furmanką naokoło przez Kuty, ani drogami jak inne komisje, tylko wprost stamtąd, od Kirlibaby, potokiem Sarata przez Hostyn. Samą staroniedźwiedzią dziedziną, źródłami, gruniami, lasem pierwowiecznym. Konie zmachane, oficerowie nie mogą się ruszyć, żołnierze gdzie legli, tam śpią. Oberszt ledwo zsiadł z konia, za głowę się chwycił: „Jakże tu konięta doszły same? My zbrojni a ledwo przebrnęliśmy.“ Pawło ugaszcza jak należy, nikt nie może jeść. Obersztowi pilno do koni. „Zostawmy ich, niech śpią.“ Pawło oprowadza i powiada: „Poznawaj, panie, twoje konie.“ (Pawło do każdego „ty“ mówił). Szukają po bukowinkach, konie po staremu pasą się, wyciągają sobie zieleń spod śniegu, każda rodzina z ogierem. Oberszt ogląda: „Niby te, ale nie, jakieś inne, przemalowało je. Cóż robić?“ Tymczasem Oberszt nie bardzo się trapi, dalej lubuje się końmi, nie mierzy, nie maca, nie frycuje koni, tylko ogląda. „Ależ to konie! — mówi — jakbym moją całą rodzinę w Wiedniu zobaczył. A ty, Pawle, w środku jak tato.“ Potem posmutniał: „Wszystkie bym kupił, ale cała nasza stadnina cesarska nie ma tyle pieniędzy, co twoje klonie warte“. To człowiek! takiemu warto dać konie za darmo! I Pawło to dobrze rozumie, powiada mu: „Pogodzimy się jakoś. Z tobą, panie, warto pobratymować.“ „No, to pokazuj konie pobratymowi.“ Łazili po bukowinkach, po jarach. Oberszt cmokał, nawet całował konie. Koni nakupił, mówiono, nawet swoją pensję zostawił u Pawła. Pawło już całkiem udobruchany powiada: „Tyś człowiek wart, konie lubisz ale oczy gdzie masz? Swoich zbiegłych koni nie poznajesz? To ten i ten, przyglądnij się.“ „Tak, tak, może być, prawda — dziwuje się Oberszt — u was same czary, przemalowane i już.“ Wracali płaikiem do chaty, a tam w jarze na dnie kobyła się podpasa. Niska, brzuchata, nogi grają jak cymbały, piersi ze skały, głowa sucha, czoło jak słońce, grzywa — cud świata! Dymucha się zwała. Z moją Myszą od jednej matki. Oberszt wytrzeszczył oczy: „A to co, Pawle?“ „Co ma być, widzisz, główna kobyła, Dymucha.“ „Taki pobratym z ciebie, nic mi o niej nie mówisz?“ Pawło śmieje się chytrze: „Ty co chcesz, panie Oberszt, abym przed przyjacielem żonę rozbierał?“ Klepią się obaj z Pawłem, Oberszt też śmieje się. „Tyś za chytry, Pawle, klacz nie żona, sam wiesz. Kupić nie kupię, ale pożycz nam tej końskiej żony na trzy, niech będzie na dwa lata do Łuczyny. Płacę rocznie ile chcesz. Cóż ci to szkodzi, że i ja będę miał konie?“ Pawło pożyczyć pożyczył, ale co przyjdzie latem na połoninę, albo jesienią oboczami, zawoła głośno: „Nie ma mojej Dymuchy! Czort przyniósł tych panów, niech zdechną!“ Zmartwił się zanadto, kazał Żydom z Kosowa na koniach po dwie baryłki wódki miesięcznie przywozić dla pociechy. Oberszt dowiedział się jakoś, przyprowadził mu kobyłę na wiosnę. Miał sumienie. Człowiek był. I dlatego ma dobre konie w Łuczynie — zakończył Tanasij z tryumfem.
Ludzie i konie kiwali głowami, tylko bluźnierczy chichot, jadący wierzchem ujawnił się nagle. Oto gość z Hryniawy, Nykoła Purszega, przezwany powszechnie Poperecznyk, zapytał głośno, tłumiąc śmiech z trudem:
— Koń koniem, a cóż ma do sumienia?
— Któż jak nie koń — oburzył się Tanasij. — Kto nas tu zaniósł w góry? Kto nas do grobu zaniesie? Kto nas uniesie w puszcze, kiedy przyjdą Syrojidy? Z konia nie ma mleka ani mięsa. Taki co doi konia, to Syrojid, to pół-czort. Taki co końskie mięso je — równy ludożercom, cały czort. Koń to człowiecze ciało, dusza, głowa i nogi. Obraz bez ramy rozleci się, człowiek bez konia rozklei się jak łajno.
Znów lekki chichot posypał się z siodła. Tanasij zakrzykiwał go tym głośniej:
— Konia skrzywdzić łatwiej niż dziecko i największy grzech. Widzisz co ma do sumienia! Za to poczekaj! Przed końcem świata na koniach zafurkoczą różne duchy, aby sądzić takich jak my. W Liście z Nieba stoi to najwyraźniej — obwieścił Tanasij głosem kaznodziei. — Ludzie i konie kiwali głowami cierpliwie.
Skoro tylko przedwiośnie spłucze martwe larwy pleśni zimowej, a potem wyssie te spleśniałe liszaje z oblicza ziemi, zewsząd przeziera zmarszczkami i rozpadlinami cierpliwość świata. Także stary las smerekowy na płaju Szumejowym, nieustannie targany wiatrem, licznymi pęknięciami i bliznami swych drzew daje świadectwo niemej cierpliwości.
Cierpliwość świata ogarnęła ludzi i konie. Nie tylko spora odległość od cerkwi skłoniła jeźdźców do poddania się losowi, przede wszystkim wiosenny stan dróg i płajów i powolność koni. Ostatecznie goście w większości byli zadowoleni, że człapiący takt nie zmusza ich do ćwiczeń jeździeckich, może nawet radzi, że czas huculski, pozbawiony pośpiechu, pozwala im w półśnie pobyć z wiosną. Mieli do wyboru, to drzemać w siodłach, to raz w raz budzić się razem z wiosną.
Do południa było jeszcze daleko, a słońce już przygrzewało. Pańscy goście rozpinali kurtki i płaszcze, wycierali czoła chustkami, gazdowie zrzucali kożuchy i czapki. Jednak w jarach w cieniu było rosiście, wcale chłodno, nawet zimno. Kto mógł ogarniał się ponownie. Czy w słońcu czy w cieniu każda niemal piędź ziemi drgała pulsem wiosennym, błyszczała wodą lub rosistą zielenią. Płynące strugi zieleniły się na dnie porostami, zalaną trawą lub odblaskami leśnej zieleni.
Rosista zieleń, ssana powietrzem przewiewnym i przeźroczym, to wiosna Jasienowa, Krzyworówni, wiosna zielonej Wierchowiny. Drzemie jeszcze a już wokół niej Święci wiosenni czekają, każdy z gościńcem, z pisanką kraśną. Wszyscy na palcach, z palcami na ustach. Wiosna się budzi, znów drzemie na mgielnych poduszkach. Dziewczyna-dziecko nie spieszy się kwitnąć, kwiat Wierchowiny nie śpieszy do owocu. Ze słodkiego chłodu wychyla się uśmiech, Wiosna-pastuszka droczy się ze Świętymi. Otworzy oczy, zaświeci, znów się schowa. Nagle świśnie batem, chudoba się zlęknie. Święci chuchają ciepło i chichoczą. Znów się budzi wiosna, dla odmiany zaszczebiocze słodko. Setki obudzeń, wiosna za wiosną. Za ręce ciągną się szeregiem po rosach. Wsłuchane w chłód patrzą przed siebie. Obietnica za obietnicą, spełniają je w tańcach. Jedna za drugą wiosny, to w ukłonach, to na palcach, to w skokach bawią się w chowankę, kukają zza mgieł. Dzwoni rosami uśmiech od uśmiechu, szum od szumu. Barwa za barwą, naprzód białodymne, tlejące nieśmiele. Co tydzień mienią się łąki, krzepną, aż buchają fioletem, czerwienią. Wody wciąż głoszą, że korowód wiosen ma wzrastać bez końca.
Cierpliwość jest pierwszym i ważkim ale nie ostatnim słowem świata. Wiosna wypełnia zielenią rozpadliny i pęknięcia, zatapia żywicą rany i wrzody smerek, w końcu bucha i szumi zielenią. Także konie, które cierpliwie zaoszczędziły swe siły, rozprężyły je na najstromszych stokach, tuż przed zagrodą. Śmietanowa kobyła, chlupiąc napchanym brzuchem, ze stępa przeszła w kłus, z kłusu w cwał, a dychawiczna Mysz, skrzypiąc coraz głośniej, z hamulca przemieniła się w rozpędowy tłok pochodu. Potrącając gniadosza, grożąc zębami srokaczowi, wyprzedziła je. Zatętniły kamienie, rozchlupały się kałuże, zadudniła głucho trawa. Ostatnią część drogi odbyły konie w wyścigu.
Niejeden wędrowny hipognosta, gdy zobaczy po raz pierwszy huculskie konie, krępe i niskie, nie zawsze harmonijne, a czasem nawet o krowich tyłach, lecz zawsze hardogłowe, szerokoczołe, nieraz orlonose, jakby zapowiadały coś śmiałego, nawet bohaterskiego, uśmiechnie się pod nosem, jak gdyby mówił: „Cóż ty chrząszczu napasiony możesz zapowiadać?“ Ale niech go otoczą chmury, niech znajdzie się wśród zasp śnieżnych albo na rozhukanych wodach, pozna wówczas, że nawet najbardziej zabawny koń górski osiąga nad człowiekiem przewagę innego humoru: pogardy niebezpieczeństw, wiedzy cichej, niezarozumiałej. Koń górski nigdy nie podda się, głowy nie straci, dlatego nosi ją hardo.
Myśliciel starożytny biada, że w demokracjach helleńskich nawet zwierzęta, szczególnie konie i osły, są zbyt swobodne, wprost rozpuszczone i zuchwałe. Należy się domyślać, że trącały lub może tratowały ludzi na ulicach. A w nowoczesnym nieprześcignionym chyba ideale dyscypliny, w mieście nadzorowanym przez teokratę Kalwina, rzekomo nawet wszystkie zwierzęta tak były wdrożone w karność, że obcy podróżnicy od razu miarkowali w jakim świecie się znajdują.
Przyjaciel koni, łysy stary szczeznyk, poświstujący sobie w wichrze, taki co ujeżdża grzywiaste kobyły, chętnie zawabiłby sobie owe konie, te z demokracji i z teokracji, na płaje górskie i w mgły. Nie na to aby łamały karki, tylko aby pośmiać się kiedy zbaranieją, zaczną się trząść wolne demokraty, kiedy zbuntują się uroczyste teokraty. Szczeznyk nie czort, na dusze nie łakom, tylko na pychę poluje, na tych co się sadzą. Pycha końska to odbicie ludzkiej. Szczeznykowi wydaje się, że na jedno wyjdzie, czy bydlę rozpuści się, czy też bydlęctwo zapędzi się kijem pod skórę. Ujeżdżone przezeń konie nie są ani swawolne ani karne. Koń górski stawia do gry swoje istnienie, od urodzenia chucha nań niania boża, śmierć. Darzy go uśmiechem cichym dla każdej przygody.
Patrzcie jak z wiatrem ptasim w rozwiniętej ławie dotarły na chrzciny. Zeszły z trawiastych szczytowych gruni w chmurach, ze śliskich kieszonek śniegu, z głaźnodzwonnych płajów, z przepastnych przeskoczek. Ragaszami, zasypanymi kłodą i gałęziwem, potem tropaszami szumiącymi żwirem. Przedarły się ślepankami puszczowymi, przesiekami, ściętymi pniami nakołkowanymi jak rożen koło rożna. Poprzez wydreptanki wilcze, podług odcisków skoków jelenich, wywąchały sobie miękkie przesmyczki sarnie. Długo rżały nad przepaścią, ostrzegając jeden drugiego. Zsunęły się na zadach po osypiskach karkołomnych, pełzały krok za krokiem wrębami po oślizgłych głazach wodospadów. Długo moczyły strudzone nogi w zimnych strumieniach. Wyboistym wądołem, zalanym kałużami, dochlupały do gościńca. Bose lub dzwoniąc jedną podkową wlokły się nudnym gościńcem do cerkwi i od cerkwi, śpiąc na nogach ukołysały jeźdźców. I burzą końską, z wiatrem, co niesie ptaki powrotne, zdobyły polanę Szumejową. Od jutrzenek czoła w grzywach różowych i niebieskich. Od słońca — oczy końskie, od źródeł — ich głębie, od Czarnohory — pierś rzeźbiona, od szczeznyka — nogi struniaste: przednie — macki dla mroku, tylne — sprężyny dla skoku. Od grzmotu — rżenie piersi skalnej, trwożne, ostrzegawcze, zwycięskie.
W nich obietnica stara — uśmiech świata. Uśmiechem konia trzyma się ten świat.
Gdy konni wydobyli się ponad gliniaste zazielenione stromizny, ponad kamieniste ścieżki, śliskie od wiosennych strug i ponad zarośla — otwarła się przed nimi jak rozległa terasa, płaska i miękka carynka bez ogrodzeń. Widać z niej było w dół i w dal. W dolinach obie rzeki, dalej szczyty, bliższy Ihrec i Cerkwy, a całkiem daleko zaśnieżone Czarnohory.
Zaledwie dotarli na carynkę dostrzeżono ich z góry, z zagrody. Rozległy się gęste strzały. Po strzałach trembity weseliły się, nie ustawały.
Przed nimi, pośrodku carynki, w rzędzie co kilka kroków pałały watry z jałowca i głogu. Obok ognisk przygotowano spore zapasy chrustu. Wyrostki w białych płóciennych ubraniach uwijali się, dokładali do watry.
Za watrami, u kresu łąki, już w górze za bramą oczekiwało całe gospodarstwo Szumejowe. Odnowione witało świątecznie. Poczerniałe słupy głównej bramy, świeżo dziegciem poznaczone w krzyże, dźwigały na czołach — jakby ciężkie wieńce — świeże wraz z ziemią wykopane kycki zielonej murawy, co obficie zwisały ze słupów. Także poprzeczne paliki zawartej bramy ustroiły się zielonymi powojami i zwojami splecionymi z żółtych jurienek-jaskrów. Za woriniem czekały liczne trzody. Wymyte i wyczesane krowy i jałówki we wiankach z białych pierwiosnków i żółtych bożych rączek, z czerwonymi włóczkami na rogach i ogonach. Woły i byki ustrojone świeżymi gałązkami bukowymi, kozy z wiankami barwinkowymi i nader liczne, przeto oszczędniej ozdobione, stada owiec. — Jeszcze wyżej, w drugim zagrodzeniu blisko starych buków, podpierających ściany grażdy, czekały luźno puszczone konie, uskrzydlone gałęziami kosodrzewu, o grzywach starannie czerwoną włóczką zaplecionych w drobne warkoczyki, o ogonach podwiązanych wstążkami.
Zastęp chrzcinowy ustawił się w rząd na dolnym kraju łąki. Czekano w milczeniu.
Znad chaty, z lasu doleciało wyraźne stukanie żonwy: „puk-puk“. I jeszcze: „puk-puk-puk“. I zaraz potem rześką fletnią zew ptaka: „zbudź się las! zbudź się las!“
Nad orszakiem konnym w falistych podrywach przeleciał budziciel lasu, czerwono-zielony ptak, by szukać miejsca na gniazdo, z którego widać ziele siły męskiej, ziele płodności.
Znak był dobry. W górze otworzono worinie: wytoczył się pochód wiosenny. Rogata chudoba sypała się z zagrody ku otwartej carynce, ku watrom. W przestronnej zieleni tonęły miękkie kroki. Z zieleni wykwiecały się w ruchu barwy czerwone, białe, różowe, sine i ciemne. Barwy zwierząt i strojów. W wymiona zieleni zanurzały się różowe pyski zwierzęce. Dmuchały, wąchały, smakowały mlecza wiotkich traw. Wiały ciepłe oddechy, wstawały opary z ciał. Spędzone z traw sypały się roje motyli: żółte, białe, tęczowe. Wzlatywały ponad watry.
Zieleń toczyła się bez przeszkód szeroko, bezkreśnie. Gorejące watry tryskały. Między zielenią rodzenia a płomienistą czerwienią spalania mieniły się barwy.
Czerwień watry stopiła się w dym i popiół. Tłusty dym z wielkich źródeł ognia zgęszczał się w tęgie prącia grzybowe, zwielokrotniał je łuk nad łukiem, sklepiał w dachy świątynne. Pod nimi rozgałęział się niebiesko lecz przyziemnie to w sine kosodrzewy, w burzany kudłate, to w paprocie, misternie cieniowane a wzniesione, jak wyrosłe wprost spod ziemi uroczyste dłonie bogomodlnych kadzideł, to w stronę odwrotną, w widłaki kosmate, uparcie świdrujące korzeniami ziemię. Na nowo skłębiał się z watry w białe bryły baniaste, zasłony nabrzmiałe wymionami. Z nich wyrywały się piersiaste dziewki dymowe, zarumienione porywem watry, ulatywały w wyuzdanych tańcach, rozhuśtując wstążki-zakrętasy. Nieco dalej od watry dym chłodniał, trzeźwiał, opadał zmarniały, strzępami pełzał po ziemi.
Przecedzał, wygryzał, oczyszczał. A cieniuchną błoną spowijał wszystkie barwy w twarz żywą.
I już wstawało, wskrzeszone powrotnym wołaniem kukułki, upragnione widmo — „Jest czy nie ma?“ — z grobów cała miłość niezastąpiona, z narodzin i kołysek nadzieja niespełniona: W dymowej zadumie uśmiechnięte — szczęśliwie czy szyderczo — lice wiosny.
W wiosennych przeźroczach Jasienowa barwy nie tyle zasłaniają to co najbliższe, jeszcze więcej rozpylają twardość rzeczy, potęgują przeźroczystość świata. Zasłaniają wprawdzie wnętrza i wnętrzności ludzi, zwierząt, roślin i ziemi, lecz przez to odwodzą od drobin codziennego życia i umierania. A odsłaniają, raz po raz, jedną falą rozmachu za drugą, i coraz potężniej — nadzieję. Promieniuje ze wszystkich ciał, przesyca je. Piętrzy się nadzieją barw, zawisa lawiną tęczową, toczy się jak wezbrany śniegami Czeremosz, porywa falą wiosenną drobiny, siateczki, narzędzia i odpryski życia. I porywa. Dokąd?
Oddalić się od powierzchni i wnętrza ciała, od ran, od choróbsk, od zmartwień, od biedy — to wcale nie znaczy zbiec od siebie na powierzchnię barw. To znaczy sięgnąć w porywie ośmielonym ponad siebie, wtargnąć do wnętrza świata.
Zieleń — najmłodsza córa światła, najbardziej radosna. A przecie ani dla metalu, ani dla kłosu dojrzałego, ani dla chleba, ani dla człowieka — pozielenieć niedobrze. Nawet czort pozieleniały — najnieszczęśliwszy. Zieleń sama przez się ani radosna nie jest, ani młoda, tylko przez to skąd wstaje i dokąd dąży. Jest przewodnikiem poza barwy, odkrywa tym więcej, im więcej szumi i porywa.
Zieleń pianissimo, zieleń ośmielona, zieleń fortissimo. Zieleń jądro i matka barw, krańcami sięga barw innych, promieniście rozkrzewia się w inne. Rozwodniona mokradłami w żółtość pól jaskrowych, wzmocniona na szczytach lasów smerekowych przelewa się w błękit nieba. I wszelka zieleń roślinna jak długo istnieje, na zawsze związana z błękitem powietrza. Na przeciwległym krańcu barw odpowiednik zieleni — jej akord — czerwień. Czerwone stroje ludzi ujawniają barwy wszystkich żył i rzek krwi. Potęgują się w płomieniach ogniska. Wymianą między zielenią a czerwienią trwa życie. Skąd jest watra żywa, jej czerwień, poczęta w Wielki Czwartek przez potarcie smolastych polanek? Watra jest zewsząd: z ziemi, z drewienek, z ruchu i z powietrza. Gdzie była przed jej skrzesaniem? Wszędzie. Dokąd rozpyli się dymem? Wszędzie.
Żywica drzewa światowego, wcielając się na ziemi, zaczyna się zielono, kończy czerwono i wraca.
Pasterze górscy bez słów odpowiadają na ujawnione barwami smugi i architektury nadziei. Nie mniej niż ci wtajemniczeni, którzy — podobni pszczołom i trzmielom — zbierają ze świata soki barw na palety, na płótna.
Raz poczęte objawienie wiosenne powraca co roku, odnawiane przez każde święto Jurija. Nie tylko hartuje pancerz junacki Jurijowy przeciw biedzie i rozpaczy, także promienny miecz na to, aby przerąbać twarde pozory, zerwać łaty, brudne łuski, biedę, chorobę, grzech, śmierć, aby uprzeźroczyć świat.
Wszelako także pasterze mają dla utrwalenia mowy barw swoją umiejętność skromną lecz wymowną. W przedwiosennym okresie wielkanocnym chaty pełne są pisanek. Zanim wiosna rozpostrze barwy jak wachlarze pawie, na oknach, na półkach, na stołach, w komorach — barwy pisanek zwiastują ją, zaostrzają oczekiwanie.
Czy w Jasienowie czy w Kosmaczu w niejednej chacie jest taka pisanka, w której zaklęty jest skarb świata. Ileż ludzi, ileż krajów nie wie o jej istnieniu. I co komu do niej! A czyż to ważne? Czasem udana pisanka przetrwa pokolenie, czasem stłucze się prędko. I to nieważne. Ważne to, że pisanczarka wypisała je w takim porywie jak święty Jurij każdy liść. Ludzie zazwyczaj myślą, że nadane istotom i rzeczom nazwy pochodzą od Stworzyciela, a to tylko ludzkie nazwy rodzajów. Jedynych imion nikt nie zna. Chyba matka wyszepce je czasem dziecku, chyba kochanek — kochance, przyjaciel — przyjacielowi, gdy już umarły. A potem zapomną. Mistrzyni pisanczarka odrzuca te obiegowe nazwy, wyświechtane czterogroszówki. I znamionuje przy pisaniu piętno jedyne i imię jedyne. Każdy wie, że konika zielonego nie ma na świecie i że zielony konik czy inny wzór na pisance to nie konik tylko iskra żywa, ścinająca złe czary. Jak święty Jurij odgaduje nazwy iskier, które wysypały się z piersi Bożych i wypisuje je w listki, tak samo pisanczarka. Jedyne imię pisanki wiadome jest oczom Bożym.
Barwy wiosenne ogłaszają się — nawet niewidomym — własnymi dźwiękami. Inaczej pełkocą trawy zielonym pożarem szeptania. Inaczej paplają mokrowiska, inaczej śpiewają bukowiny, inaczej wieją iglaste chóry smerek i jodeł — Zielony szum.
A głosy watry szarpią się między wybuchem a spopieleniem. Dudnią i pryskają, grożą i śmieją się, wyją i zawodzą. Cieniują się głosiki dzieci watrowych — to piskliwie niesforne, to żałośnie stęsknione za matką watrą. I oddychają z ulgą przy wypalaniu.
Większe i mniejsze smugi i porywy barw, szumy i świsty odsłaniały utajone smugi ruchów i rytmy kroków świętego Jurija. Posłany przezeń patron chudoby, święty niebieski Byk, w zielonym szumie unosił się nisko nad rzeką bydląt. Nikt go nie widział, a widać pilnował spokoju, porządku. Szumiał skrzydłami płachtowymi, łyskał ognistymi oczyma, dmuchał gorąco. W spokoju zbliżały się krowy ku watrom. Łagodnym wietrzykiem drżały ich głosy, kroki, szemrały coraz bliżej, rozszerzały się echami.
Przodem prowadzone przez pasterzy stąpały godnie cztery rodzicielki, matrony krowie, chluby gospodarstwa.
Z dołu goście chrzcinowi patrzyli uważnie z uznaniem. Foka objaśniał:
— O, ta na prawo srebrna to Zoryna. Jasne czoło, miękkie oczy. Nie najtęższa, nie, nawet za delikatna. Ród jej od stu lat u nas. Każde chowane w chacie, pieszczone od cielątka. Najpewniejsza krowa. Uczona, rozmowna, woła i odpowiada. Obok niej Krasula — ta wysoka, najtęższa — pańska krowa. Czerwona jak ogień. Najwięcej mleka daje, ale nieużyta, grymaśna. O! jak pryska, jak się wyrywa. Przez każdą zagrodę skoczy jak w kawalerii. Buntuje się i buntuje inne. Byk — nie krowa. Ta w środku czarniutka, z setką białych łatek — to Bahrula, krowa żony mej, Kałyny, wciąż jeszcze chudawa choć odkarmiona, uratowana z dołów podczas tuhego roku. Najlepsza dla cielątek. Na lewo Szestula, ta szara-bura. Z zagórskiego rodu. Najmniejsza, rogi rozstawione. Oczy twarde, patrzy dziko, spokojna a śmiała. Nie lęka się leśnego zwierza, ostrzega drugie. —
Fala krów napływała, zagęszczała się, jedne wsuwały się między drugie i już je trudno było rozróżnić z daleka. Strumień życia wzbierał, błyszczał i dyszał.
Lecz te łagodne kołysy głosów niebawem zmarszczyły się i zwichrzyły. Krasula, przyprowadzona ku watrze weszła w dym i zlękła się. Zamiast skakać przez watrę, jak chcieli pastuchy — zaczęła się buntować, ryczeć, cofać. Wyrywając się niespodzianie z rąk dwóm przewodnikom i stając dęba, już przeskoczyła przez przejście między watrami. Za Krasulą wyrywały się inne krowy. Wyrostki przy watrach pospiesznie odpędzali je prętami głogowymi. Krasula odwróciła się, znów stanęła dęba, skoczyła daleko i wpadła w tłum bydła. Spłoszone krowy odwracały się, tłoczyły się, uderzały rogami postępujące za nimi szeregi zwierzęce. Jak podmuchy wiatru zimnego wzbierały to posiekane, to rwące się ryki, beczenia i kwiki. Głosy niepokoju, przerażenia, złości. Tu i ówdzie rogata chudoba zaczęła się bić na dobre. Jakby za przykładem tym, zuchwałe górskie capy ustawiały się bojowo, skakały w rozpędzie i walczyły. Byki groziły sobie głuchym rzężeniem, ze stękaniem uderzały się rogami, wskakiwały jeden na drugiego z dzikim kwikiem. Także w górze w zagrodzie konie grzmiały gniewnie, wierzgały i gryzły się. I w dole konie pod jeźdźcami odpowiadały im rżeniem jak echa wodospadom. Tylko Śmietanowa kobyła pod starą kumą rozważnie skubała soczystą trawę.
Niepokój ogarnął domowników jak ziąb od wiatru. Jakiż to znak?
Wówczas wysunął się z rzędu w dole stary Maksym Szumej. Lekko poskoczył koniem po miękkiej trawie ku ogniskom. Tam zostawił konia wyrostkom. Zdjął kapelusz, wszedł powoli pomiędzy chudobę. Był wysoki, smukły, bardzo wolno obracał i wznosił głowę, a tak ostrożnie jakby mu ciążyła. Długie włosy rozsypywały mu się w powiewie jak gęste warstwy popiołu. Na wygolonej gładko twarzy gęste długie białe pasy wąsów prościutko ścieliły się, ni w dół ni w górę. Oczy skupione na ziemi oglądały bacznie grunt, ogniska i nogi chudoby. Pod nogami Maksyma kładły się sine dymy jałowcowe, głowę otaczały opary z pysków krowich. Stanął w tłoku zwierzęcym, podniósł oczy siwe: spoglądał nie twardo, a z niewzruszoną uwagą, nie miękko a w zapomnieniu badawczym. Czekał. Z dołu i z góry śledzono każdy ruch gazdy.
Maksym nie dotknął ręką, nawet nie pogłaskał żadnego zwierzęcia. Powolutku stąpał naprzód, przystawał, oglądał. Gdziekolwiek stąpił, cichły ryki i beczenia, bijące się krowy odwracały głowy w stronę watry, wyciągały pyski ku gaździe, pociągały nozdrzami, lizały mu czoło. Bijące się capy odskakiwały od siebie jak spłoszone uczniaki. Przechylały głowy, patrzyły z zaciekawieniem. Wszystkie zwierzęta bez wyjątku zwróciły głowy ku gaździe. Otaczały go snopami żywych promieni. Krasula zachłystywała się porykiem skargi łagodnej, prawie żałosnej. Zoryna włożyła ufnie pysk pod pachę Maksyma. Ni stąd ni zowąd kudłaty biały pies wołoski Bukołan przecisnął się przez chudobę i oparł się nogami o pierś gazdy. Stary cap Czuprij, srebrnie chochłaty, czubaty i brodaty, pozazdrościł mu łaski. I on skoczył na gazdę.
A z góry konie, wyciągając głowy przez ogrodzenie, rżały spragnione oka gazdy. Szumem równym falowały głosy zwierzęce, cała chudoba witała ufnie, wołała tęsknie gazdę.
Widzowie z dołu i z góry patrzyli w milczeniu. Tanasij orzekł głośno: „Oto człowiek!“
Domownicy i pastuchy mieli zadanie ułatwione. Maksym stawał przed watrą, krowy skakały przez ogniska spokojnie jakby chętnie. Także Krasula skoczyła z rozmachem. Ilekroć skoczyło któreś ze zwierząt, Maksym podnosił oczy, mówił powoli, głośno „Rosiczko boża, abyś była zdrowa, gorąca i ostra jak ta święta watra jałowcowa — głogowa.“ Domownicy powtarzali półgłosem: „rosiczko boża, amen.“
Jedna za drugą skakały krowy, potem kozy i owce, następnie byki, na samym końcu konie. W ładzie prowadzono zwierzęta do białej kobyły, na której siedziała gazdyni Kateryna z niemowlęciem. Po obu stronach głowy dziecka, na siodle umieszczono dwa duże koryta jaworowe, jedno z grysem, drugie z solą. Krowy lizały z jednej strony, obchodziły konia i lizały z drugiej. Zoryna polizała głowę dziecka. Niektóre krowy lizały za jej przykładem. Dziecko nie spało, patrzyło spokojnie.
Po oczyszczeniu watrą wypuszczono chudobę na tołoki. Tam miejsca było dość, trawy sporo. Chudoba nie niepokoiła się. Krowy podnosiły głowy, wciągały powietrze, próbowały trawy. Młódź harcowała, hasała. Cielęta w osobnym zagrodzeniu galopowały z podniesionymi ogonami, koziołki koziołkowały w powietrzu. Ognistooki patron, Byk niebieski znów zjawił się niewidzialnie. Zaszumiał płachtami skrzydeł, błyskał dobrotliwie, dmuchał kojąco.
Trwało to wcale długo, zanim przepędzono wszystkie zwierzęta. Watry rozpaliły się w rząd ciągły, nieprzerwany. Było gorąco. Ludzie zrzucali kożuchy.
Na sam koniec cały orszak konny z dołu, gazdyni z dzieckiem, gazdowie i goście skakali przez watrę. Ksiądz z Uścieryk, nieco za gruby, postanowił, by jego koń skoczył sam bez jeźdźca, a żylasty staruszek ksiądz kanonik Buraczyński z Krzyworówni spiął konia dziarsko i skoczył przykładnie. Maksym stał bez przerwy przy watrach, wszystko odbywało się w porządku, tylko Klin, krępy, myszato-kary ogier Foki płoszył się watry, parskał, podrzucał głowę, haczył orlim nosem, wykręcił się wreszcie w skoku nagłym, jakby zamierzonym do zrzucenia jeźdźca. Maksym stojąc przed watrą patrzył uważnie na konia, szepnął mu coś. Koń strzygł uszyma, drżał na całym ciele. Chrapał, grzebał nogami ziemię. Patrzył długo na gazdę, uległ. Z rozmachem skoczył przez ogień.
Znaki były dobre.
Po przybyciu do wrót grażdy wszyscy pozsiadali z koni. Wchodzących przez wrota gości obsypywano pszenicą i kukurydzą. Goście rozproszyli się. Jedni usiedli na gankach, inni na przybudówkach, inni w waterniku, inni znów przed zagrodą na trawie na liżnykach tam przygotowanych, inni na wyniesionych na carynkę krzesłach.
Tanasij usiadł na łące na liżnyku wraz ze swym hodowańcem Gaweciem. Gazda i muzykant cygański byli to ludzie z innych rodów, z obcych sobie światów. Jakże odmienni: Tanasij wysoki, tęgi, zawsze ożywiony, Gawecio niewielki, chudy, nieco pochylony, markotny. Gazda stary, a Cygan młody. Przecie, od kiedy usynowił stary muzykanta, nie rozstawali się. Tanaseńko chciał po trosze przyuczyć hodowańca do życia osiadłego, do gospodarki. Gawecio nie opierał się, nie przeczył, a ciągnął starego w swoją stronę: po zabawach, na chramy cerkiewne, na jarmarki. Tylko imię swe Aleko zmienił na Ołeksę.
— Widzieliście — szeptał Gawecio — to widoczne, ten, taki ot, wiecie jaki — Semenko czarny — leśny, pomaga mu... W mig zbuntowała się chudoba i uspokoiła się w mig.
— Semenko leśny? Może i takiego ma. Ale tylko tak do pomocy. Dobrze patrzyłem, widziałem: przeciął wszystką chudobę oczyma. Jakby związał do kupy. Ha, tak jak watahowie starowieczni... I widzisz? Pocieszyły się wszystkie biedactwa. Ty tego nie możesz wiedzieć, nie widziałeś, nie zobaczysz. A na Jurija to najlepiej się pokazuje.
— Czemuż na Jurija?
— Czemu? Bo wtedy chudobę wypędza się na swobodę, aby było tak jak z pierwowieku. A chudoba co? Boi się. Bezbronne biedactwa, może znijaczone, czy przez zimę czy przez pastuchów nieumiejętnych. A taki co ma oko, trzyma je jak oko boże. I cieszy się chudobą.
Cygan uśmiechnął się pod nosem. Tanasij zaciekawił się:
— Czemu się śmiejesz, synku?
— Boi się swobody? powiadacie — toż i człowiek się jej boi.
— Jak to?
— Mój diedyku, kiedy byłem dzieckiem, dopóki żyli moi rodzice, u naszych ludzi, tych wędrownych, no po prostu u Cyganów, cały rok było Jurija.
— Jakżeż to możliwe?
— Swobodni z pierwowieku, nie gnieżdżą się w norach, w dymach — tak mówią sobie. Nie boją się.
— Nie gadaj tak, Ołeksoczku, takie życie, bez chaty, bez roboty — to włóczęgostwo wieczne. Albo i złodziejstwo.
— Nie mówcie tak, diedyku, nie znacie ich. Roboty jest sporo, tylko inna a ciągle nowa. Pamiętam mego dziada, całymi dniami grał na skrzypcach. Broń Boże mu przeszkodzić. I co? Swobodny był, honor miał — powiesili go w końcu. Jakiemuś plotkarzowi głowę siekierą rozpłatał. Tamten szeptał naokoło — szelma taki! — to, że marna gra dziadowa, to, że ukradł grę od drugiego. Łajdak! No i z tego w końcu sąd pański — dziada na szubienicę. A dziad się śmiał.
— Twardy taki?
Gdzie tam. Miękki, jak to Cygan. Płakał przy skrzypkach, sam widziałem. A pod szubienicą się śmiał. Aż im wszystkim się niesamowicie zrobiło.
— A czemuż to?
— Ha, czemu, dużo gadać, trzeba zaraz iść do chaty na obiad.
Tanaseńko zadumał się.
— Kto wie jak to naprawdę. — Powiadał: u nas ludzie mówią tak: „Cygana można rębać, a to go nie boli, palić ogniem, to go nie piecze, kiedy choruje, nie chory, kiedy umiera — nie na śmierć.“
— A wy sami jak myślicie, diedyku?
— Że taki człowiek jak i ja. Toć i chudoba, każda żywocina swoje ma, co ją boli. Ale czemuż tamten twój swojak nie twardy, powiadasz, a śmiał się?
— Ten stary Cygan, mój dziad, taki był: Zasądzili go na szubienicę. Mówią mu: „Masz tu księdza, żałuj za zbrodnie“, a on w śmiech: „Panowie, to darmo wszystko! Wy mi nic nie możecie zrobić. To puste. — Ja sobie z jednej wędrówki na drugą. A wy co? Tu w norach, a potem w grobach śmierdzących. Dość tych nor!“ — Swobodny był.
Tanasij kiwał głową.
— Tak. To trzeba by zrozumieć. Nie twardy, a śmiał się... Toż i nasi watażkowie... —
Przerwali rozmowę, bo zbliżali się do nich Maksym i Foka, zapraszając do stołu. Foka wziął obu pod ramię.
— Kumie słodki i ty, Aleko, tu się pogodą i Jurijem cieszycie, to ładnie, a tam bez głównego gościa, bez kuma nie będzie święta. Czekają już. I dziedzic, kum drugi, księża i gazdowie najstarsi, a także Jakobènc i Duwyd Bernhaut, wszyscy przy stole.
Maksym prosił krótko:
— Proszę, Tanaseńku, bez ciebie smutno.
Tanasij ociągał się po trosze.
— Dobrze, sławnie, trzeba iść, to tak, ale szkoda ze słońca się zabierać. To Jurij. Ileż to świąt Jurijowych pamiętam. Pewnie z dziewięćdziesiąt? Tyś o jakie dwadzieścia lat młodszy, Maksymku, także niejedno widziałeś. Ileż to cieląt, ileż jagniątek urodziło się od tego czasu! A ile warstw, pokoleń chudoby? Może ze czterdzieści? A jak to wszystko co roku cieszyło się, jak skakało. I minęło się wszystko. A może lepiej aby się nie urodziło? Tak jak ze śpiewanki o mądrym Salomonie wychodzi.
— Lepiej czy gorzej, życia nie zawrócisz — odpowiadał Maksym.
Szli powoli ku górze, Tanaseńko wciąż gadał:
— Ha, prawda, nie cofniesz życia, z powrotem nie oddasz, ba, i jeszcze ci go wciąż za mało — przypomniał sobie coś, stanął. — Zagraj, Aleku, chcę mówić Ołeksoczku, wiesz tę watahową, starowieczną. Jak dobrze, żeś ze mną.
Gawecio z poddaniem zagrał smętną, bardzo rozciągłą nutę, a Tanaseńko zaśpiewał tęgim, ochrypłym głosem:
A jak sobi nahadaju za dawnu-dawnynu
Sami ślozy my sy kotie łycem u dołynu.[2]
Westchnął. Rozglądał się po górach. Potem szli dalej.
— Widzisz, Maksymku — ciągnął Tanaseńko — jaki to pijak ze mnie. Dopóki nie podpiję sobie — cieszę się tym światem. Bez wódki ani kropli rozumu — nic. Dopiero jak mnie wódka opamięta — jasno mi w głowie. Widzę co jest.
— Co takiego?
— Starzyśmy a durni, ciągle zaczynamy Jurija. Oj, niedługo już będzie nam — Jurija.
Maksym opuścił głowę. Odpowiadał cicho:
— Tanasiju, Hospod i świat ten Hospodni jeszcze starsi niż my obaj razem.
— Pewnie, że starsi i cóż z tego?
— Wciąż zaczynają na nowo.
— Zaczynają, bo nie starzeją się. Bida do nich nie ma przystępu.
— To i my nie starzejmy się...
— Nie starzeć się? — śmiał się Tanasij. — Namawiasz mnie kraśnie, Maksymie! Ale jakżeż nie starzeć się od tych trosk, od cierni i dum, co sypią się wciąż na głowę?
— I Hospod ma swoje — powiedział cicho Maksym i dodał stanowczo: — No chodźmy już.
Doszli do wrót zamkniętej grażdy. Jaszczurki, grzejące się na małym stoku, choć zdziwione ruchem świątecznym, nieskłonne były opuścić wygrzane stanowisko. Lecz za olbrzymimi cieniami głośno stąpały olbrzymie postacie. Jaszczurki rozsypały się, jedne jak pierwsze złoto-miedziane błyskawice wiosenne, a inne o tak soczystej zieleni, jak gdyby zieleń wezbrała, przelała się przez brzegi trawy i rozdeptała się jaszczurkami.
Gazdowie zapraszali Tanaseńka, certowali się też dość długo ze skrzypkiem, aby wszedł pierwszy. Zielenią i czerwienią powitały ich ściany i podwórza grażdy, obficie umajone świeżą bukowiną i jałowcem, a zasypane jaskrawymi strojami. Goście przechodzili z podwórza na podwórze, stawali przed chatami, czekali na zaproszenie. Co chwila dźwięki fłojery rozplatały się krótkimi pytajnikami nadziei, zawisły przez chwilę, urywały się nagle. Z niewidzialnych drymb brzęczały tony kosmate, jak trzmiele łąkowe stękające pod słodyczą. Potem trembita wznosiła się ponad gwar krótkim donośnym wytryskiem. Wołała, witała: Jurij — — — Juuuurij — — — Juuuurij — — — Jurij!!! Wszędobylskie zaszyte w tłum dzieciaki próbowały na małych fujarkach tanów zwinnych, wścibskich jak sami grajkowie, śmigających jak błyski i zwoje jaszczurek.
W zagrodzie było kilka stołów dla uczty chrzcinowej. Doborowych gości „wyklasowano“ i zasadzono w starej grażdzie. Stara twierdza rodu, najtrwalsza jego widzialna postać, łuska w otoczach łusek, pancerz w pancerzach, jak długo mogła chroniła swój miąższ, swój ród, potem przetrwała ród jak ślimacza twarda budowla przeżyje mięczaka. Obwarowana wielokrotnie naprzód od dołu wysokimi poczerniałymi palisadami strzelniczymi, następnie wejściowym podwórcem, zamkniętym od samej grażdy szczelnym wałem niskich budynków, potem podwórcem przynależnym do niej samej tylko, wreszcie własnym wyniesieniem i w końcu okrążającymi ją tuż pod strzechą — jak tęgi karnis — grubymi ławami-gankami, wypuszczonymi ze środka w dwu poziomach, wcale nie ściskała się trwożliwie w tych umocnieniach. Raczej władała nimi, mając dość miejsca, by na czas dostrzec i powitać gościa i dość środków, by uprzedzić napastnika. Posiwiałe ściany, spojone z niewielu najokazalszych pni starego lasu, niegdyś zrąbanego i ociosanego na tym samym miejscu, nie posiadały licznych obłości jak to bywa w chatach młodszych, ozdobnie sporządzanych z wielu zgrabnych dość cienkich krąglaków, często wyginających się w linie kręte i zgiełkliwe, podobnie jak nowsze pieśni. Ciężkie przeciosy starej grażdy łagodnymi zagięciami odpowiadały raczej rytmom pieśni starych, rozciągłych. Na sześć rytmów przestrzennych zagięć, odpowiadających w przekroju trzem połączonym pionowo literom B, jakie mają nowsze chaty, w starej grażdzie przypadało tylko jedno zagięcie przeciosu w formie graficznej potężnego nawiasu. Pokój i hardość siedziały za tymi nawiasami. Brakło co prawda rozmaitości, nie było w nich ozdób ani obietnic, ani pokus nowszych chat. Gnieździło się za nimi zawsze to samo: jedna stara nadzieja, jedno szczęście, jedna śmierć. Także wgłębione przeciosy okienka, jak małe oczy wielkiego zwierza, nie przerywały surowej ciągłości ciężkich kłód. Nie dawały oglądać innej doli jak ta dawna, zawsze taka sama. Dach chronił, lecz także podwyższał chatę, z daleka podobny czterem podłużnym dzwonom, nałożonym starannie jeden na drugi przy zachowaniu równych oddaleń. Pod najwyższym dzwonem ogniwa półkolistych słupów wdłubanych we wklęsłość spojenia czerniły się z daleka, jak strażnice nieustannego czuwania. Z daleka dzwonowy dach wydawał się zbyt ciężki. Z bliska zaś zatopione w zmurszałej miękkości fałdy i cienie starych dranic przypominały raczej lżejszą postać czterech czapraków pancernej misiurki, nasuniętych na się w równych odstępach. Dach mocny a miękki, przemożny a ciepły.
Powyżej ław ganku grube niskie drzwi w jajowatych odrzwiach otwierały się bardzo ciężko. Ustanowiły raz na zawsze godny okres czasu między stanięciem pod chatą a wejściem. W dawnych wiekach podsłuchały sobie nieustannego mruczenia niedźwiedzicy, kiedy pilnuje swych małych. Przy otwieraniu mruczały przeciągle a ważnie: „Wiesz kto ja? Pokaż ktoś ty!“ Przybysz podniecony wyzwaniem, pokazując cierpliwość i siłę mocował się ze starą wartownicą, a gdy wreszcie przemógł jej opór, otwierające się drzwi ciężko stękały z poddaniem żałosnym. Wewnętrzne drzwi w nowszych czasach zbudowane, prowadzące z sieni do izby poduczyły się innych głosów. Przy otwieraniu ziewały z cierpliwą gościnnością: aaaa...
Gdyś wszedł do wnętrza przestrzegającego przepisu, że mieszkanie ludzkie nie znosi nadmiaru światła, gdyś ujrzał niektóre części ścian pokryte emalią skamieniałego dymu, a całe wnętrze usłane wełnianymi ciemnymi liżnykami, skórami niedźwiedzi, wilków i baranów, wszystko przemawiało za tym, że to mieszkanie jaskiniowe ze skarbami pokoleń myśliwców, wyniesione jakimś ciśnieniem podziemnym z głębi na powierzchnię. Poza tym chata wcale nie zadymiona jak zagroda Tanaseńka, pachniała z lekka świeżym dymem, znak, że właściwe gospodarstwo z biegiem lat przeniosło się do innych budynków. Gdy wzrok przywykał, miarkował przybysz, że chata właściwie nie jest mroczna, a równomierne światło nie nazbyt trzeźwe a niezbyt usypiające ukazuje wiele odcieni starego drzewa, wiele niezatartych wzorów wnętrza przeciosów.
Grażda łączyła się, jak wspomnieliśmy przedtem, podziemnie lecz także krytym ciemnym ganeczkiem z resztą zagrody. Wszakże duże drewniane zamki, podobne kuszom starowiecznym, zamykały te dojścia. Dostęp nawet od własnej zagrody zależał wyłącznie od woli mieszkańców grażdy. Stała sama oddzielona, głowa gospodarstwa, mieszkanie wyłącznie dla ludzi, a raczej dla samych gazdów. Żadnych szpar ani luk nie dostrzegłbyś w ścianach, ani w podwójnej podłodze, odnawianej starannie. Zawarta, szczelna lecz obszerna, zaciszna a przewiewna, nawet chłodna chata stanowiła najlepsze miejsce dla zebrań, pogwarek jako też dla niezmąconego wypoczynku. Tam to zasiedli doborowi goście przy stole ustawionym w podkowę na ławach wyścielonych nowiutkimi liżnykami. U obu końców podkowy siedziały dwie kumy. Na prawo od wejścia stara Belmeżycha milcząca, surowa mimo zalotne długie loki, wykręcone równiutko spod peremitki, jakby stężałe nad twarzą. Na lewo młodziutka zalotna i szczebiotliwa jak się to mówi „światowa“ Ołenka Surbanowa. Wewnątrz podkowy obok kuma dziedzica wolne miejsce czekało na kuma Tanasija. Dalej na prawo siedzieli księża, najbliżej proboszcz jasienowski zażywny i różowy ksiądz Pasjonowicz, za nim dwaj proboszczowie z Uścieryk i z Żabiego, ksiądz Trembicki młody wikary łaciński z Pistynia, a przy końcu stołu obok starej kumy najstarszy ze wszystkich proboszcz Krzyworówni, kanonik Buraczyński.
Wtłoczony na lewo od dziedzica handlarz safianu, Ormianin z Kut, pan Jakobènc, szpakowaty, gęstowłosy drągal o rysach regularnie rzeźbionych i oliwkowej cerze pochylił się, skurczył i wlepił oczy w stół. Był to człowiek podeszły w latach, nawet stary lecz giętki, niespożyty, jak gdyby skamieniały w owej twardej tężyźnie.
W jego oczach, oczach-płomieniach, zastanawiających, nadmiernie dużych, rzekłbyś bezmiernych, usadowił się jak w siodle jakiś przemożny chochlik. Trzymał je w subordynacji jak konia gorącej krwi. Błyskał chytrością, ironią czy wyższością jak dowódca straży. Sekundując mu posłusznie, wąskie zacięte usta Jakobenca wydymały się brzydkim grymasem niesmaku czy rozczarowanego lenistwa. Rzekłbyś, opryskliwi wartownicy strzegą jakiegoś skarbu. Czasami Jakobènc porzucając ziemię zwracał oczy wysoko ku górze. Obliczał coś w skupieniu, czy może równocześnie szydził z kogoś tam wysoko. Wszelako grymasy rozpraszały się, gdy zażywał tabaki i gdy ze szczególnym zainteresowaniem wycierał nos. Popijał wino umiarkowanie lecz niestrudzenie. Innych zainteresowań nie zdradzał, milczał bez przerwy. I dalej jeszcze kupiec żydowski z Kosowa — Duwyd Bernhaut. To blady, to rumieniący się, to ruchliwy, to nieśmiały.
Naprzeciw na zewnętrznej ścianie podkowy siedzieli najstarsi gazdowie z wielu wsi, krewni, sąsiedzi z Jasienowa i z Krzyworówni, pobratymi zza przełęczy Bukowca i kilku gości znad Dolnej Rzeki. Wszyscy odświętni, starannie wygoleni lecz wąsaci, długowłosi, siwi. Twarze to skaliste nieruchome, to pyzate o nosach kulfoniastych, to bocheniaste pocięte bruzdami jak stare chleby żytnie, to wyschłe pożółkłe jak placki kukurydziane, to mimo siwiznę i wyczerpanie zrumienione odświętnie niby odgrzana mamałyga. Wszelako wszyscy jednakowo poważni, milczący. Onieśmieleni obecnością nieznanych gości, rozmawiali głosem ściszonym. Czekali aż tamci zaczną.
Rozmowa kleiła się zbyt powoli. Czy to wiosenna słabość, czy senność po przejażdżce porannej czaiła się, ogarniała głowy „pańskich gości“, jak mgła owija i chłonie głowy smerek. Stara chata jak stara kołyska uspokajała i usypiała ciepłem niańczynym, bezgrzesznym. Staruszek ksiądz Buraczyński drzemał już i kiwał się nad stołem. Kuma Belmegowa w milczeniu paliła fajkę, tylko Ołenka Surbanowa w zastępstwie gospodyni leżącej w drugiej izbie, za porządkiem pytała, zagadywała. Nie zapomniała o nikim.
— Panie didycz, jak tam pani i detyna? Zdrowe? Byłam u pani niedawno, częstowała mnie bułką białą. Delorność! Obiecała, że piec nauczy. — Księże jegomość, posyłacie chudobę razem z naszą? A czemuż jejmości nie widać? Bez niej smutno. — Wujku, jak dobrze, żeście się raz pokazali na Jasienowo. — Gazdo Mychajle, a droga wierchami grząska? lasami śniegu sporo? — trzepała, szczebiotała nieustannie.
Promienie słoneczne, przedzierające się ukosem przez małe szybki okienek oszczędzały czcigodną senność starowiecznej grażdy. Nie pląsały po junacku arkanami, ani po kolędnicku kruhlekami-wirami światła. Rozszczepiały się w malutkie potulne tęcze i smugi. W ukrytych po kątach pod powałą jasnych rowkach sczerniałych ścian, w bursztynowych gniazdkach zastygłej żywicy trzepotały się rojami najmniejszych piskląt świetlnych. Zastygły kałużami światła na podłodze. Iskrzyły się tylko z obrazów malowanych na szkle, pełniąc na nich cichą służbę drżących lampek cerkiewnych.
Twórcy tych obrazów pozostawili na ziemi całą dymową krętość barw, ich wiatropłynność, cieniowaną rzutami chmur i dymu, mieniącą się, ba, spienioną barwiście, jak na carynce, ruchem powietrza. Na obrazach swych wyzwolili powierzchnie jednolite, ujawnili potęgę kolorów w całej czystości. Może przez to samo wyzwolili poniekąd swe obrazy od żywych spojrzeń i od zainteresowań ludzi. Koniec końców, pozostawili dymowi zadanie upodobnienia świętych obrazów do barw ziemskich.
Ślizgające się po zadymionym szkle promienie słoneczne robiły co mogły. Uwydatniały otęcze, złote placki wokół głów Świętych w nieruchome matowe słońca. Lecz czerwono-złote i niebiesko-złote ryzy Boga-Ojca, Jezusa, Apostołów — także zupełnie płaskie jak na prawzorach bizantyjskich — przemieniły w nieustanną obecność. Odbijały się od ciemnych, emaliowych lic świętych jak od czarnych błyszczących skał. Wikłały się i przepadały w burych kudłach — nadspodziewanie wiernych jakby podpatrzonych przez mistrza z przyrody — zwierzopodobnych czortów. Rozjarzały apetyt ich czerwonych jęzorów. Dygotały trwożnie przyćmionym blaskiem, na zbytnio zadymionym czy zamorusanym przez zastygły pył obrazie bezdny piekielnej, ognistego potopu świata, w którym natłoczone rzeszami ciała potępionych wykonane nazbyt pracowicie, a plamiące pożar boży jak cieliste nalepki, pławiły się i gotowały nieustannie na powierzchni ognia, bez widzialnej szkody dla mętnego a niezniszczalnego blasku ich grzechów. Jak gdyby roje much spłowiałych napakowanych gęstą warstwą na powierzchni kipiących powideł — gotowały się w miedzianym kotle. Stary mistrz wypełnił wszakże ten obraz płomieniami tak szczelnie, tak groźnie, że wyblakłe opalowe niebo wraz z wybrańcami Bożymi w szczuplutkim gronie, uciekło całkiem wysoko. Gnieździło się tam w ciasnocie jakby na strychu świata, tuż pod ramami obrazu. Na szczęście wiekowy pył i dym grażdy Szumejowej, który od pokoleń osiadł na tych nietykalnych przez nikogo świętościach — pokrył siwizną tę straszliwą koncepcję, wysrebrzył ją dobrotliwie. Opancerzył ją od natarczywości światła i od ciekawości ludzkiej. Rozproszone i osłabione promienie słoneczne najżywiej jeszcze igrały na obliczach ludzi obecnych w chacie. Wytańcowywały sobie na nich drobniutkie kółka i wdzięczne walczyki, godnie witając pańskich i doborowych gości. Spoczęły niewzruszenie na białej peremitce starej kumy, ośmieliły się przy purpurowej chustce Ołenki, rozpłomieniły ją gorąco. Szperały sobie całkiem ciekawie choć bezgłośnie na barwnych miskach kosowskich, stojących na wykuszu hruby. Ze smakiem wyciągały z nich barwy zielone i żółte.
Rozproszone pociski słonkowe, choć tak nabożnie ściszone, jak chłopięta snujące się ze świecznikami w cerkwi po ciemnej krypcie carskich wrót, zmiarkowały od razu, gdzie kryje się tajemnica najbardziej żywa i pokrewna. Na górnym piętrze wielkiej hruby stały rzędem siwe omszone butelki z winem. Srebrnawa pleśń nieubłaganie i jakoś mroźnie zasłaniała złotość starego wina. Usiłowała ją zataić przed światem. Promienie mozolnie wspinały się pajęczymi nóżkami po butelkach, zaglądały i ześlizgiwały się z nich. Nie ustawały, przez szramy pleśni, przez odkryte w nich ciemne linie szkła przedzierały się do wnętrza butelek. Pokazywały z jakiego są rodu. Wówczas zagrała złotość z butelek, zabulgotało światłem dziecko słonkowe, samo wino, zamszona podskalna struga źródła żywego.
Promienie uwijały się nadal po izbie skromnie lecz skrzętnie. Z trudem zmagały się z sennością gości. Gorliwie pomagała im płonąca chustka Ołenki, jej szafirowe oczy, jej szczebiot. Za tyle wdzięku i trudu każdy z kolei powiedział jej jakieś miłe słowo.
Dopiero Tanaseńko przepędził znużenie i senność. Witano go okrzykami, zapytaniami. Ocknął się nawet ksiądz Buraczyński.
Gdy Tanaseńko zdjął kapelusz i serdak, okazał się w całej wystawności świątecznej. Zwyczajne zadymienie domowe rozwiało się, uleciało zeń. Włosy wysmarowane świeżutkim masłem zmieszanym z ziołami górskimi błyszczały i pachniały. Potężna pierś w białej grubej koszuli konopianej pod szczupłym bezwonnym kieptarkiem, niemal opancerzona raz koło razu szeregami ciężkich rzeźbionych krzyży z mosiądzu, wyczyszczonych na urząd, pas nabity raz koło razu gwoździami mosiężnymi, mosiężna bardka, perłowe i srebrne przykłady pistoletów szczególnie zachęcały promyki słoneczne do drobniutkich swawolnych tańców. Tanasij płynął pogodnie niby w łódeczkach, w sprężystych postołach żabiowskich, zakręconych ślimakowato. Ponadto od święta także z twarzy wywietrzył cierpkość, strojąc ją w godność, pewność siebie, a nade wszystko w grzeczne szyderstwo. I nieznajomy poznałby od razu — kto to.
Jeszcze nie otworzył ust, a już wąs siarczyście rozpryskiwał się, zapowiadał wesołość. Zaledwie zagadnął, już trzasnął żartem, już śmiali się wszyscy.
Tanasij oglądał starannie miejsce dlań przeznaczone, figlarnie spoglądał ku prawemu końcowi, stołu, ku Katerynie.
— Dobrze, że między księżmi, daleko od kumy. Mądrze. Do kumy ciągnie najwięcej. Bo nie wolno... „Hrom bje, jak kum kumu...“[3] no, jak za blisko. Prawda, Kateryno? — A burza dziś będzie.
Kateryna z lekceważeniem wypuściła dym z fajki, zalotne loki nie zachwiały się nawet. Tanasij odwrócił wzrok ku drugiemu końcowi stołu, oglądał uważnie Ołenkę. Ołenka dotąd swobodna, rozmowna poczuła widocznie, że patrzy na nią, jak taksator gminny na cielę. Spuściła oczy, utkwiła je na końcach małych stożkowatych piersi ściśniętych koszulą. Zarumieniła się, zakryła twarz małymi rękami. Tanasij pouczał dziedzica:
— Uważajcie z waszą kumą, panie, wy żonaty! To niewinne, wstydliwe — samo piekło! Wstydzi się, a oczyma co pokazuje? Patrzcie.
Ołenka ocierając nieznacznie łzy wstydu, znalazła odpowiedź:
— Gazdo godny, w tak marną ptachę mierzyć? Słowami ścinać? Nietrudno. Macie tu w kogo, takiście śmiały — mierzcie.
— Przyjdzie i na nich — uspakajał Tanasij. Rozsiadł się wygodnie.
Tymczasem przebrany za strzelca chłop dolski Semen, z nadętą powagą, z troskliwością prawie smutną podawał potrawy przynoszone z kuchni, gdzie właśnie od święta celebrował i dawał pokaz kucharz dworski. Przynoszono tłuste barszcze, sute juszki, głowacice smażone i marynowane, pieczenie z dzika i z sarny, sosy tatarskie i husarskie, jarząbki, cietrzewie i głuszce w bajcu. A na to wszystko łapy niedźwiedzie w miodzie, wódka Tanaseńkowa, ciężkie wina węgierskie, a na samym końcu wymyślne ciastka pańskie. Nie zapomniano też o gościu innej wiary. Kupcowi Bernhautowi podano potrawy osobne w osobnych naczyniach gotowane. Jadł tłustą kurę z rosołu, zakąsywał ku wielkiemu podziwowi gazdów białą bułką pulchną jak on sam i podobnie zarumienioną. Usłużnie dawał jej kosztować każdemu kto chciał, lecz popijał słabo. Dzielił się po trosze swymi potrawami z dziedzicem, gdyż ten, z powodu słabego zdrowia nie mógł jeść tęgich potraw gazdowskich i myśliwskich. Dla pana Jakobenca przygotowano dużą połać wędzonej koziny, zadymionej wonnie, a przepisowo twardej jak stary pas, twardej jak sam pan Jakobènc nabijany od dzieciństwa jej łykowatą substancją. Na podobieństwo marmuru o ceglastych słojach czerwieniła się na samym środku stołu hektycznie, prawie demonicznie w stężałej przez wędzenie na skałę gorączce mięsa. U samego pana Jakobenca takie barwy czy warstwy pokrewne jego rodzimej potrawie ukryły się pod jednolitą oliwkową cerą.
Tanaseńko już zajadał i popijał, a dziedzic smukły, blady, niebieskooki młodzian przyglądał mu się w milczeniu długo, uważnie.
— Paniczu, czy tam dziedzicu, ale prawda — kumie, my teraz kumy. A co tam? Nie widzieliście takiego dziada? — zapytał głośno Tanaseńko.
— Dobrze mówicie, kumie — takiego nie widziałem jeszcze.
— Takiego starego czy takiego ładnego?
— Gazdy takiego, pana na całe góry.
— I ja takiego pana, jak wy, jeszcze nie widziałem — odwzajemnił się Tanaseńko.
Dziedzic nie pytał o wyjaśnienie, uśmiechnął się.
Tanaseńko nie dał mu długo czekać.
— Pan bo pan. A na polowania nie chodzi, z dziewczętami nie popija, na karty innych panów nie zaprasza. Kto wie co to? Nowa moda czy co?
— Czy to nowa moda gazdować jak inni?
— Aha! tak! Wy chcecie, żeby panowie byli potrzebni na świecie?
— A czyż niepotrzebni?
— Ja tego nie mówię. Po tym jednym winie delornym można poznać, że potrzebni. Gdzież u nas takie wino! Ej, Foko, każ mi podać jakiś porządny garniec, bo z tego szkiełka łyku nie pociągnie, dech zapiera. Panowie potrzebni — ciągnął dalej. — Może i wasze konie do czegoś przydatne? Może jeszcze coś takiego jest, do czego potrzebni. Ja tam nie mówię, że niepotrzebni. Czekajcie, panie lubyj, dajcie mi powiedzieć — upominał Tanaseńko, choć nikt mu nie przerwał ani słowem. — W świecie jest tak jak w lesie, wszystko na coś się przyda. Gdyby nie wilki i niedźwiedzie, rozpłodziłyby się jelenie i sarny, spasłyby nam trawę i siana, żyć by nam nie dały. A gdyby nie strzelcy, toby z wilkami i z niedźwiedziami też był kłopot. Tak samo z panami. Z każdym bieda, a na każdego jest bieda. Niejeden chłop myśli sobie, choć wam nie powie: „Ot, zabrali lasy, aby ich raz coś zabrało“. Chłop durny, ja tak nie mówię, ale powiedzcie mi przecie, kumie, jak wy myślicie, po co są panowie na świecie. Najwięcej szlachta — po co?
Dziedzic poczekał nieco, aby upewnić się, że Tanaseńko skończył swe wywody, potem odpowiedział. Mówił nieco przez nos, przeciągle, ostrożnie, bez wyrazu:
— Był raz taki mądry człowiek, dawno to i daleko stąd. Napisał w książce, że szlachectwo to taki płaszcz piękny, ciepły a honorowy. Ale pod warunkiem, aby go co dnia odnawiać. A jak nie, to rychło skurczy się, ubędzie. I goliznę zaraz widać nieprzystojną, a sam płaszcz brudny, śmierdzący. Z dnia na dzień trzeba dodawać — tak pisze.
— Z dnia na dzień? To ci kłopot! Jakżeż odnawiać?
— Tym, że szuka sobie szlachcic honoru jak najwięcej, obowiązku. Tego co dłużny światu. Tak jak nasz Żółkiewski hetman, święty człowiek, zakarbował — dziedzic niespodzianie podniósł głos uroczyście: — „Zgiń, a daj bratu, daj wrogom też, daj światu coś dłużny.“ — Młody pan zląkł się swej wymowy, oglądał się badawczo, wyjaśniał powoli, prawie niechętnie: — Dawniej bronili kraju od tatarskiej niewoli, potem inaczej, teraz znów inaczej. Zawsze szukać trzeba.
— Aa — to nie głupio, nie. Tylko stąd z gór naszych nic z tego nie widać, górami zasunięte... A może tam gdzieś widać... Tu, co widać? Majątki odziedziczyli albo wygrali w karty, używają sobie. Jak źli to bez serca, a jak dobrzy, to dobrzy sobie. Ale nie! Kłamię. Był tu jeden taki, mówili, że pomylony, i pewnie pomylony, sam woły i świnie do Wiednia pędził. Ten hrabia Skarb czy jak mu tam. Z narodem brat, z opryszkami pobratym, brał stąd ludzi do Lwowa na roboty, sieroty zbierał. A lasów nie ruszał. Prawda. Ale te wasze obowiązki, honory, jakież to?
— Doczekacie pewnie, da Bóg, zobaczycie.
— Doczekać? Niekoniecznie. Ja w głowie ważę po mojemu, myślę tak: chłopskie dumanie jest takie, że las tego, czyja siekiera dzwoni, a inny niech sobie zębami dzwoni, niech zmyka czym prędzej. Ale chłop durny.
— Czemuż durny?
— Nie wie co go czeka. Sam na siebie powróz kręci. Widzicie po butynach, każdy przybłęda pcha się do lasu. Zniszczy go, drogę otworzy jeszcze gorszym. A las co? Bezbronny naprzeciw piły, butynu. Czekajcie! A pańskie dumanie jest takie: że ten co z papierowym prawem jakoś do lasu się wkręci, ma prawo chapnąć, ukraść, zniszczyć, nic nie dać i uciec. Po mojemu ani ten z siekierą, ani ten z papierem prawa nie ma, tylko ten kogo głowa o to boli, kto ma serce dla lasu. „Daj światu, daj wrogom nawet“ mówił pan hetman. A ja mówię: daj Bogu, i lasom też daj, coś dłużny.
— Ja tak właśnie myślę.
— To ładnie myślicie i daj wam Boże zdrowie, ale i na was też jest strzelec, może już nastawiona pułapka. Cesarz wam figla zrobi, on to potrafi.
— Cesarz? Figla?
— Patent sobie ogłosi ni stąd ni zowąd, że las jest tych, co z siekierami czekają. Świecą wam w oczy, nie mówią nic, ale czekają. To na początek. To takie figle cesarskie. Zawabi tych z siekierami, zakręci, a potem na swoich urzędników puści wszystko, a chłopów znijaczy. Felwarter czy nie felwarter, urzędnik zawsze gorszy od gazdy. Gazdów wypędzą i was także, własność skasują, wasze honory i obowiązki pójdą na opał.
Naprzeciw Tanasija siedział niestary przysadkowaty gazda o wesołych świdrujących oczach, Nykoła Purszega spod Hryniawy, znad Białej Rzeki, przezwany Poperecznyk. Znalazł się wśród doborowych gości, mimo że nie miał jeszcze lat sześćdziesięciu. Widziany chętnie przez starych i przez młodych, ruchliwy, zadzierzysty, przekorny lecz układny Nykoła, bywał często nad Czarną Rzeką, bywał nawet w Kosowie. Z czasem stał się wszystkim potrzebny jako pośrednik handlowy. Zawód niespotykany w owe czasy. Pociągał także młodzież niewyczerpanym zapasem pieśni „maśnych“ czyli tłustych i po prostu sprośnych, wyszydzających różne potencje świeckie i duchowne.
Poperecznyk przyglądał się długo Tanasijowi ze śmiechem, ośmielił się wreszcie i wypalił głośno:
— Tanasiju, wy wieszczun rozsławiony, to tak, ale któż czeka z siekierami na cudzy las? Coś wam się przyśniło. Butyny naokoło, do mego lasu nikt jeszcze nie doszedł, czekamy na kogo? Na kupców, na panów, aby kupili.
Tanasij uderzył się po pistoletach, spiorunował wzrokiem świętokradcę. Świętokradca nie uląkł się, śmiał się głośno. Tanasij skarcił go:
— Ty czekaj sobie na panów i śmiej się. Będziesz ty jeszcze się śmiał!
— Da Bóg będę — świdrował wesoło oczyma czerstwy, rumiany człeczyna. — Kiedy kupią las ode mnie, zostanie mi połonina. Rąbaniem nie trzeba męczyć się, jeszcze mi dopłacą.
— Poperecznyku, mówisz na poprzek. Ja teraz rozmawiam z kumem. Twój kum czy mój? Potem do wieczora możesz chodzić z koszykiem jak Żyd po Kosowie z kwasem, twój las sprzedawać. „Handele, handele.“ Znalazł się Poperecznyk! — Tanasij powtarzał uparcie: — Gazdów wypędzą z lasem czy bez lasu, mój Poperecznyku! własność skasują, a wasze honory, mój kumie luby, panie dziedzicu, pójdą spać.
— Cóż robić? — pytał dziedzic.
— Wy pewnie lepiej wiecie. Ja myślę tak: Tymczasem nie dbać o ludzi. Lubią was czy nie lubią, to nieważne. Waszego ojca lubią, zarabiać daje, darować lubi. „Dobry pan“. To prawda. A nie gniewajcie się, panie — ktoś za to musi płacić. A kto? Ziemia boża, las. Wyrąbał on tego lasu, potrzaskał go, wytępił jak się patrzy. Ludzie to lubią. I co po nim zostanie? Same szczerby. Te parę modrzewi co sadzi tu i tam. I ogrody? Trud z nimi straszny, a zarosną w mig. To mało. Ot, gdyby las szanował wasz ojciec, miałby u Boga chwałę. Bogu ludzka pomoc niepotrzebna, tylko aby mu człek nie przeszkadzał. Taki człek jest bogumiły. Wam śmiesznie, że o cudze lasy się procesuję, a mnie wszystko śmiesznie. Powiedzcie jaki przystęp do Boga? Co starsze od lasu? Gdzież takie drugie dzieło Boże? Pieniędzy już nie można znaleźć gdzie indziej na świecie? Ja przecie nie durny, rąb sobie tyle co ci potrzeba, jak dawniej, ale nie butyn! Zostawmy to, bo Foka się obrazi, a Poperecznyk mi skoczy na poprzek. A o was, jak będziecie troskać się o las, powiedzą ludzie, żeście skąpi. Niech mówią. I tak was skasują potem, taki świat. Ale za to ten płaszcz wasz będzie porządny. Zresztą jak sobie chcecie. Czy tak?
— Mądrzyście, kumie Tanaseńku.
— Mądry? Teraz przy winie mądry, a potem powiecie: „durny, stary“. Od starego nikt się nie nauczy, to darmo.
— Od kogóż się nauczyć, jak nie od starszych?
— Zostawmy to, panie. Stary nie to wie, czego się chcą uczyć. Uczą się na zaraz od Poperecznyków, od takich, którzy chcą tego samego. A stary sobie wie, że tamto durne. Co tam gadać, baraszkujmy lepiej.
Tanaseńko mówił z przejęciem, przerywał wszakże porywistą przemowę dla dobrego haustu. Foka dolewał bez słów. Tanasij smakował, chwalił i pochłaniał szklankę za szklanką. Inni, prócz kobiet, dziedzica i Duwyda, też nie wylewali za kołnierze, wszelako spoglądali z podziwem na Tanaseńka, to znów porozumiewawczo i z niepokojem jeden na drugiego.
Wino węgierskie grało po swojemu. Przespało burzliwą wiosnę w piwnicy pałacu przy ulicy Lipowej w Stanisławowie, a kwaśne lato w Krzyworówni. Dojrzało, nawet przejrzało, na starość wróciło do złotej pogody, do cierpkosłodkich nauk węgierskiej jesieni. Miękko spowijało nogi pijących, potem ściskało je mocno. Ukołysywało wciąż: „Po cóż wam nogami pętać się po świecie? Po cóż wam kiwać się, padać i wstawać? Ukołyszę was, zakorzenię was hen na winnicach mej ojcowizny. Dumom waszym dam mętność słodkich gron, sercom waszym dam szczodrość wymion winnych. Spij ciężkie ciało, a w górę skrzydła!“ Głowy rozsłoneczniało, języki uskrzydlało.
Bernhaut miarkując, że rozmowa na obłokach wina sięga wzlotów nieoczekiwanych, usiłował po starej zażyłości z Tanasijem, uwikłać go w żarty. Jego pełne, niebieskie, nadmiernie ruchliwe oczy wyskakiwały z orbit, to badały, to kpiły. Wiedząc może o tym przymykał je, jakby gasił ich żywość. Gdy przemawiał, rumienił się, ręce mu drżały lekko z podniecenia.
— Gazdo Tanaseńku, wy już nieraz tak. Wy ciągle tak. Wieszczujecie nam, że coś skasują, a powiedzcie, co będzie jak cesarza skasują?
— Będzie sobie król, albo jak tam w Ameryce, zapomniałem jak się zowie taki.
— A jak i tego skasują?
Tanasij spoważniał, otrzepał ręką kożuch, poprawił pas, wyprostował się.
— Koniec świata będzie. Nieraz myślę, że już niedaleko. Sam mi raz mówiłeś, Duwyd, że ten świat to paskudny interes. Ty tylko tak mówisz, a może sam nie wiesz czemu. A ja wiem. Ten świat nie poprawi się nigdy, bo rządzi nim — Ona, Bida, caryca tego świata. Chłepce krew sprawiedliwych, krwią pijana, kurwa czartowska, matka wszystkich kurw.
Bernhaut syknął jak oparzony. Spąsowiał. W rozpaczy krzyczał wysokim głosem jakby na alarm:
— Gwałtu, panie gazdo! Na Boga! Ja z żartami, a wy — takie słowo. Tu pan, tam księża, tu gazdynie, a tu towarzystwo gazdowskie.
Stara kuma Kateryna o groźnie wzniesionych brwiach i dobrotliwym uśmiechu, wyjmując fajkę z ust, niespodzianie przerwała Duwydowi:
— Nie, nie, Duwydku — cedziła słodko — należne jej miano takie, gorszy żeński ród od męskiego. Są baby wiedźmy z ogonami, a o mężczyznach nie słychać tego. A cóż dopiero u czortów — splunęła i pociągnęła fajkę.
Ten i ów z gazdów kiwał głową z poważnym uśmiechem i mruknął: „oj, należne“. Przez stół gazdowski przeszło szmerem:
— Należne! należne!
Poperecznyk chyba sam jeden tylko szczerzył zęby, śmiał się niepoprawnie.
Tanaseńko utwierdzony głosem ludu, wywodził niezmącenie:
— Słowo ci zawadza, Duwyd? O słowo ci chodzi tylko? Ano przeżyj tyle lat i wypij tyle co ja, to może zobaczysz, kto rządzi światem. Na tronach, ponad trony, w klejnotach, w szkarłatach, w perłach, z kielichem pełnym niechlujstwa. Ona! nie powiem już jaka. Niech ją tam! Nasienia bożego, bogumiłych ludzi mało, świat ich kasuje. Jak cesarz będzie dobry, też go skasują, a kiedy panowie się poprawią — ich także. Czort już się zrywa z łańcucha, z bezdny rechoce na cały świat. Co tylko dobrego się zasiało — wyparzy. A trzęsie światem kto? Ona! Ma jeszcze gorsze miano na czole napisane, ale tajne, jakie nie powiem, ale to powiem, że nakazuje, aby świat ją w huzycię całował. Taj całują za porządkiem.
Bernhaut był bezradny.
— Skąd do was takie sprawy? Ja się zawsze dziwuję skąd? A do tego takie słowa?
— Z siebie. I jeszcze skądś: Listy z Nieba sypią się co roku. I są tacy co czytają. A tam wszystko jest, aż szumi, posłuchaj tylko, Duwyd, zadumaj się. Groźba nad światem.
Duwyd wzruszył ramionami, przełknął odpowiedź cierpliwie, poczekał chwilę. Ksiądz Buraczyński zapukał palcem w tabakierę, chrząknął głośno, zapowiadając tym, że chce przemówić. Nie spieszył się zbytnio, tymczasem Duwyd próbował z innej beczki:
— Groźba, ale są przecie bogobojni ludzie, czy wasi, czy nasi.
— Są. Aby Bóg sobie wysiał swoje nasienie, tych co bogumili. Niech i Bóg coś ma. Choć garsteczkę. Patrzcie! To nie wymysł, obraz jest, ktoś to widział — wskazał na ognisty wybuch piekła namalowany na szkle. — Hen u góry nad bezdną pisklęta boże się tulą. I pomyśleć! Bóg nadal cierpliwy wciąż wzywa. Dlatego dzisiaj przez cały dzień z boskiego podmuchu Jurijko święty borgi nam daje wielkie. Rewasze zestrugał, długi skasował, do wody cisnął. I temu nam dziś tak dobrze. A jak i kto skorzystał z borgów, to inna sprawa, bo czort czym mocny? Zdradą!
— Niech precz odleci to słowo od nas — mruknął twardo Maksym, dolewają wina Tanasijowi.
— Daj wam Boże, Maksymku, niech odleci, samo z siebie nie odleci. Ja go się nie boję, robię swoje. Teraz już i tak nic nie robię, wędruję z tym chłopcem tak dla praktyki.
— I nie boicie się tego ot? — śmiał się Bernhaut, wciągając znów starego w żarty.
— Kogo, chłopca?
— Nie, tamtego czarnego.
Tanasij wyprężył pierś śmiało, miedziane krzyże zamigotały jeden po drugim.
— Czorta? Nigdy na świecie się nie boję, do czorta ja poperecznyk! Niechaj mi tu stanie do oczu ognisty czy lodowy, a taki wielki jak smereka chochłata. Mam na niego sposób.
— Może przemówki?
— Jedna jedyna. Czorta choćby jak kraśnie się przebrał, trzeba rozpoznać, a potem zapytać cicho ale wyraźnie: „Didku, a ty zwidky?“ Skąd ty czorcie? Za nic nie zdzierży.
— Takie straszne słowo dla niego?
— A tak, bo sam dobrze wie, skąd on. Ze zdrady Boga i zdradą wygrywa. Do Boga, do słoneczka świętego to tylko się przytuli co bogumiłe, niewinne, wierne jak jagniątka, te co same ufnie głowę pod topór kładą. A kto z Bogiem szpekuluje, odpadnie przy pierwszej próbie. I niech odpadnie śmiecie do pieca wiecznego — wskazał na obraz.
Duwyd przymknął oczy, uśmiechał się chytrze:
— Gazdo, wy zawsze mówicie, że wy Popowicz. A wy chyba u rabinów naszych uczyliście się, u tych kuckich, kosowskich. Mówicie jak chusyd, wam tylko pejsy brakują.
— Może od rabinów, nie wolno? I pejsów się nie lękam, co komu do tego?
— Nu, wolno. A jak się za cesarza przebierze ten czarny, ten, wiecie...
— Didko chcesz powiedzieć, nie bój się, Duwyd.
— Co ja mam się bać? Ja nie lubię paskudne słowo. Nu a jak taki się przebierze, to co?
— Niech się przebiera. A ty, Duwyd, po niemiecku umiesz, na delegację do Wiednia się pisz, jedź, proś się delikatnie na posłuchanie, niby nic. I zapytaj cicho ale wyraźnie — to pamiętaj — jakby do siebie: „Didku, a ty zwidky?“ Jak cesarz prawdziwy to nic, a jak czort — zobaczysz co będzie — tryumfował Tanasij.
Dziedzic nie posiadał się z radości, śmiał się serdecznie. Rozgrzeszony tym Semen zapomniał o żałosnej powadze, podpatrzonej u kamerdynera ze Stanisławowa. Zarżał bezforemnie — po bojkowsku czy po połonińsku — na cały głos, porwał wszystkich śmiechem. Odwiedziony od bohosłowskich traktatów i zadowolony z powodzenia Tanasij przerwał na chwilę. Oglądał sobie wszakże gości naokoło, jakby szukał zaczepki. Duwyd przymknął oczy rad z sukcesu.
Zażywny, nieco bardziej jeszcze zaróżowiony od wina proboszcz jasienowski, ksiądz Pasjonowicz, dobrotliwie kiwał głową to w prawo, to w lewo.
— Oj, Tanaseńku, batku, szanujemy was wszyscy. Ale z tymi jakimiś bogumiłymi, ho, ho, to skręcacie gdzieś z płaju.
Tanaseńko przeraził się:
— Ja skręcam? jegomość, dokąd?
— No nie, nie strachajcie się. Nie do was to mówię, ino tak dla ostrzeżenia. Ale taki płaj gdzieś tamtędy, na boki może skręcić — na herezje.
Tanaseńko zakrztusił się winem.
— Ja na herezję? Spytajcie, jegomość, księży z jednej czy z drugiej parafii, czy nie daję na służbę Bożą, czy żałuję na świece. Daję dla rezydencji księżej wszystko co potrzeba. Co dla cerkwi — gwizdnijcie tylko na Tanasija! Heretyki nie dają — pogładził się lekko po wysmarowanych obficie kędziorach.
Ksiądz wyjaśnił cierpliwie:
— Jakoś zbyt śmiało mówicie, a to płaj — warki. Oj, człowiecze, nie tak śmiało.
— Kto na płaju się stracha, spadnie do berda, jegomość. Ja nie! Od kiedy przejrzałem, do Boga się garnę. Wiem jak trzeba. Dość tych jagniątek, słodziutkich, pokornych widziałem przez dziewięćdziesiąt Jurijów. Niech mi śmierć pod oknami na warcie kolęduje, niech świśnie na mnie jutro albo zaraz, ja wiem, co się liczy tam w niebie przy księdze, na sądzie.
Z kolei Foka umiejętnie sprowadzał rozmowę na ziemię:
— O tych maleństwach dobrze mówicie, dla nas to szczęście, żeście chrzestny ojciec. Obyście żyli! Oko macie dobre na wszystko co małe, co słabe. Któż da lepszą poradę, jakież to życie bez was w górach. Powiedzcież, ojcze, czy nie tak?
Maksym mruknął:
— Na pewno tak.
Tanasij spoglądał okiem wcale nie dobrym, owszem zaczepnym i wracał do swego:
— Oj, Maksymku i ty tak mówisz? Dobre oczy? a skąd one? Ha, zostawmy to. Wino gra jak cymbały i już język szumny do kołomyjki czy do węgierki. Można by coś wytrajkotać, a potem słowa z podłogi nie zliżesz. Tego oka, tej iskry co potrzebna, ja na pewno nie mam. Toż i ty, Foko, z płaju nie zakręcaj! Mówiłem wam wyraźnie: bez wódki pijany wiosną jestem jak cielę. Tam na dole na carynce, tak mi się widzi, że wszystkich nas z bidy, ze śmierci wyciągnie Jurijko, każde jagnię, każdy listek. O czorcie zapominam. To po pijanemu. A tu przy wódce i przy winie trzeźwieję, do sumienia zaglądam, przypominam niejedno. Słyszę szum ognisty, widzę cieniutkie kładki ponad ogień. Hospody! Ja nie od oka ani od porady: z dzieckiem tak ma być jak Bóg da, nie inaczej. Ale serce jakieś mam i mówię wam: włóżcie je od razu jak skorupkę młodą do żywicy soczystej słodkiej, niechaj nasiąknie. Niech będzie szczęśliwa, to najważniejsze. Aby wierzyła każdemu, ufała wszystkiemu po rachmańsku! Co będzie to będzie, a to z niej nie odpadnie. Wdzięczna będzie na zawsze Bogu i światu i ludziom, słodka, bogumiła. Tak jak soku ze skorupki nasiąkłej woda nie wymyje, ług nie wyługuje, ogień nie wyparzy. Bogu ma ufać, ludziom jeszcze bardziej, aby ich przemienić. Więcej nie trzeba.
Gazdowie zakiwali głowami z uznaniem, przeto jakby dla równowagi ksiądz Pasjonowicz dodał poważnie, ze zbytnim naciskiem:
— Ale uczyć też trzeba ostro a roztropnie, pisma najwięcej. Świętego Pisma i wiary, a tu na Jasienowie ludzie przeciw szkole buntują.
Tanaseńko skurczył się pokornie czy chytrze.
— Uczyć! Oj trzeba! Ale kogo? Czego? Kto? Mój ojciec pokojny twardo mnie uczył, i nic, ja niepouczony, uparty. Uczy mnie i Hospod święty Boh, uczy przez dziewięćdziesiąt lat, wciąż woła: „Tanasiju! zawróć Tanasiju!“ i drzewo by zapłakało. A ja co? Kamienny głuchar. „Ho-ho?, no-no“. I nic. Aż Ona-Bida niechlujnica piekielna jak mnie trzaśnie ołowianym batogiem przez całe ciało, krwawa pręga wyskoczyła. Nauczycielka cacana, przeklęta! Akuratnie dla takiego ucznia. Bo uczyć skutecznie to smagać, siniaczyć, czortowe dzieło nie człowiecze. — Aż wtedy, Bóg łaskaw, listy z Nieba na mnie spadły, posypały się i ja już w domu.
Duwyd ratował nadal:
— Tanasiju, ja naprzeciw was chłopiec, według wieku mógłbym do was mówić dziadziu. My z wami dobrze od dawna, ale to ja nie lubię, że wy wygadujecie na tę panią. Nieładnie, i za co?
— Na którą panią znów?
— Na waszą panią nauczycielkę. Pouczyła nas dokładnie, i dobrze, a wy tak brzydko na nią. Nauczyciele wiedzą co robią! Nie godzi się ich hańbić, past nyszt.
— Nie godzi się? Mądralu, niechbyś jej spróbował.
— Niech nasze wrogi próbują, ja nie taki mądry, mnie tatko uczył, ja słuchałem. Mełamed w Kosowie mnie uczył, aż trzaskało nieprzyjemnie, ja słuchałem. Na nauczycieli nie wygaduję, a pan ksiądz ma rację.
— Oj, nie godzi się, kumie, nie! na nauczycieli — niespodziewanie odezwała się kuma Kateryna, groźnie wznosząc brwi.
— Nie, nie godzi się — szczebiotał ciągnąc falsetem Serebraniuk, bezzębny suchy dziadulo.
Spóźniony odwet, pomruk napomnienia, jakby ruch w czeredzie owczej rozszerzył się między gazdami:
— Oj, nie godzi się, Tanasiju.
— Widzicie, Tanasiju — tryumfowała Ołenka ze śmiechem.
Poperecznyk bluźnił otwarcie:
— Nareszcie! botej się zbuntował.
Tanasij na razie nie spojrzał na nikogo. Odpowiadał Duwydowi:
— I niech cię Bóg chroni nadal, synku. Ale co wy się na mnie wszyscy uwzięli? Tu ksiądz, tu Żyd, tu baby a tu jeszcze dziady podziurkowane, wystrzępione poperecznyki. Do słowa nie dadzą przyjść. Uczyć powiadacie? Kogóż? Konopie aby wyrosło lnem, czy buka aby kiedrą? Uczcie! — Tanasij zniecierpliwił się.
Duwyd zaniepokoił się, ksiądz stracił cierpliwość, mówił ostro:
— Żadne listy, herezje ani zabobony, ani konopie uczyć. Ludzi uczyć, tego co kto rozumie. Wy także możecie nauczać: krowy hodować, krowy doić, cielęta i jagnięta myć. Wy pasterz główny, tego uczcie, a nie bohosłowia.
— Niech będzie — odpowiadał Tanasij — a kogóż mam uczyć? Watahów doskonałych z sercem otwartym? Gdzież tacy teraz? Toż wy jegomość też jakiś pasterz od tej ludzkiej chudoby, a przecie hodować ludzi nie umiecie, nie zmożecie i nie nauczycie się. A doić ich wam nie wypada, ni skubać, ni strzyc. Chybaby myć z grzechów? Myjcie sobie, sieroto! Ale uczyć? Dzieci męczyć, starych krwawić czy siebie samego? Hoj, tę chudobę uczyć za gorzko.
— Tanasiju, wyście za wielki filozof, z wami gorzko — wypalił ksiądz.
Duwyd chwycił się za głowę. Tanasij spojrzał spode łba ponuro. Szarpnął się, jakby chciał nagle wstać. Stare, mądre wino trzymało go za nogi. Szeptało mu zgodliwie: „Siedź, bracie, tu dobrze.“ Opanował się.
— Jegomość — mówił spokojnie — nie obraziłem ja was ani nikogo ni razu, a wy mi takie — słowo prosto w twarz. Filozof?! Fu! może jeszcze polityk? Przy wielkim święcie nawet na kazaniu nikogo hańbić się nie godzi, mój jegomość. Mógłbym i ja powiedzieć, kto polityk, kto filozof a kto poperecznyk... a nie powiem. Ale słuchać — gorzko.
Z kolei podawano przy stole wytworne słodycze. Tanaseńko pocieszył się grubą rurką marcepanową wypełnioną białym kremem, sporządzoną przez dworskiego kucharza.
— Delorny kucharz pański. Ten bialutki pierog ulany równo udał mu się najlepiej — podniósł rurkę do ust, pocisnął ją zbyt silnie i cały krem wyleciał mu do rękawa. Wszyscy śmiali się. Semen pośpiesznie starał się wyłowić z rękawa ładunek kremu, a Tanaseńko nieporuszony powetował sobie szkodę — a także niesłuszną obelgę — haustem wina. Wyzwany nieostrożnym słowem proboszcza przyglądał się księżom długo. Kłuł wąsami i wzrokiem.
— Pięciu księży na chrzcinach. Hospody jak dobrze! Na pewno dziewczyna Fokowa z płaju nie skręci. Tymczasem każdy u nas to wie i każdy tak sobie myśli, ochrzcić, zmyć plamy człowiecze, to można przecie choć gdzie — wodiczką. Czy tutaj w potoku Paratczynie, czy w lesie, czy na górze przy źródle pod Pisanym Kamieniem, daleko od ludzi i od księży także.
Tanasij sponurzał, mruczał coś, po czym podniósł głowę.
— Zabierać księżom chleb — to grzech ciężki, niech mnie Bóg broni, a w żadnym liście z Nieba nie stoi ani tyluśko aby sam Hospod albo któryś święty lazł do kropielnicy. Nie! tylko prosto do rzeki. Czeremosz, wszystkie potoki w wodę bogate, nie ludzką ręką czerpane, prosto z nieba i z świętej ziemi. Ale trzeba wiedzieć kiedy chrzcić.
Dziedzic przerwał nieco niecierpliwie:
— Ależ można chrzcić z wody, to wiadomo, nie ma o czym mówić.
— Wiadomo? — gorączkował się Tanasij — skoro wam wszystkim wiadomo, powiedzcie mi proszę, czy Judasz był chrzczony?
Dziedzic zmieszał się.
— Chyba tak, był przecie uczniem, apostołem.
— To dobrze — podchwycił Tanasij — a czy nie za prędko był chrzczony?
— Czemuż za prędko? — odparł dziedzic sztywnie.
— Jakżeż nie za prędko — wywodził Tanasij z chytrym uśmiechem — kiedy nie wypróbowany. Sprzedał Hospoda. Niechby ci apostołowie, księża czy biskupi, skoro tacy dobrzy chrześcijanie, odcięli go przed samą śmiercią, kiedy się powiesił i wydusili z niego żal. I wtedy niechby chrzcili, a tak to jeszcze gorzej.
Ksiądz Pasjonowicz mocując się ze sobą cedził słowa błagalnie:
— Gazdo, na Boga, za cóż wy uwzięliście się na nas.
— Broń mnie Boże święty — odżegnywał się Tanasij — wy na mnie starego, że heretyk, ja bronię się.
— Czegóż wy właściwie chcecie, kumie? — zapytał dziedzic sucho.
— Tego chcę, by deszcz padał na wiosnę, jak z pierwowieku, a nie zimą kiedy ziemia skamieniała. Aby chrześcijanin nie na księdza czekał, tylko na deszcz boży, aby serce ruszyło się pod chrztem.
Dziedzic powiedział stanowczo:
— Ależ między nami nie ma Judaszów.
Tanasij ucieszył się.
— Judaszów nie ma?! Ha, ha, jakiście wy śmiały, panoczku lubyj. Tylko bogumiłych maluczko u nas. A od Judaszów ziemia skwierczy, gdzie stąpisz, jakby siarczana ciepliczka huczała pod spodem i śmierdziała. Tylko teraźniejsi Judasze, ho, ho, nie tacy durni jak tamten, aby za trzydzieści guldenów sprzedać Najlepszego. Ten Judasz z Rusałyma, to wcale nie Żyd.
Dziedzic zaśmiał się głośno:
— To coś nowego, a któż on taki?
— Kto taki? A cóż myślicie? Pewnie z naszych, Ruśniak, Hucuł durny. Żyd swego by nie sprzedał, albo targowałby się ząb za ząb, pieniądze do kasy, a towaru by nie dał. I Hospod uciekłby sobie do chaty.
Własny proboszcz Tanasija, ksiądz Sofron z Ilci mruknął:
— I po cóż to całe gadanie?
— Mój luby panotczyku — mówił twardo Tanasij — ja nie podlizuję się nikomu, a księży szanuję, wy to sami wiecie najlepiej. A gadanie po to, aby żaden ważny człowiek, czy diak, czy ksiądz, czy pan, czy cesarz, czy papa-rzymski pępka nie wydymał i aby durny chrześcijanin wiedział, że bez szczerego serca za żadne pieniądze, ani za masło, ani za świece, ani za owce, ani nawet za krowę przenigdy się nie wykupi.
Ksiądz Pasjonowicz uśmiechał się męczeńsko i wyszeptał dobitnie do proboszcza Sofrona:
— Haeresis notatissima Marcionitium cum suco pagano vel rustico[4] —
Tanasij nie zwracał uwagi, ciągnął dalej:
— To chrzciny, niech będzie. Ale kiedy pogrzeb, nie daj Boże. Oj, to już i u nas każdy myśli sobie: księża potrzebni na gwałt, dużo księży, dziesięciu co najmniej. To raźniej, to bezpieczniej, bo tam w ciemnościach samemu stąpać płajem — warko. Skręcisz o włos i już berdo, w strachu każdy. A nuż nie puszczą tam wysoko biednej duszy, bez księży, bez diaków, bez śpiewów, bez behekania? A ja mówię — puszczą, ino przez całe życie ostro tym płajem bogumiłym idź, choćby cię piekli. Ale mówię też — nie daj Boże aby księży zbrakło. Trzeba by słup jakiś na czarno posmarować, wstawić do cerkwi i kiwać! Na straszydło, a tak! Im więcej narodu, mężczyzn i kobiet w cerkwi, tym więcej czortów się nasypie i judzą wciąż. Do czego? Ho, ho, każdy wie. Bez czorta ksiądz nie miałby roboty. A czorty rojami, zamieciami wciąż sypią się z Adu, i księża, urzędnicy Boży kłopocą się niespamiętanie. Co niedziela proszą, grożą, zaklinają: „Ludzie dobrzy, myślcie o śmierci, nie wadźcie się, nie plotkujcie, nie wynoście się! bądźcie zgodni“. Ho, ho, gdyby wciąż myśleli o śmierci, toby już byli zgodni. A gdyby byli zgodni, to po cóż im myśleć o śmierci? Żeby tylko byli bogumili! Ot, na taką herezję skręcam, mój ojcze duchowny, i dałby wam Bóg zdrowieczko — śmiał się zgodliwie Tanaseńko.
Ksiądz Pasjonowicz mówił siląc się na spokój:
— Trochę za lekko o religii gadacie, niech wam się nie zdaje, że to takie łatwe.
Tanasij żachnął się.
— Łatwe? I trudne i łatwe! Oj, ale wcale nie takie łatwe, aby przez plecy księże drapać się do nieba.
Księża śmiali się bezradnie czy pobłażliwie. Ksiądz Pasjonowicz machnął ręką z rezygnacją. Ksiądz Buraczyński pukał w tabakierę, chrząkał wcale głośno, ale i tym razem nie doszedł do słowa, bowiem Tanaseńko spoglądając wokół z wyzwaniem, zapytał niezwłocznie:
— A może ktoś ma co przeciw temu? —
Gazda Serebraniuk, suchy bezzębny dziadulo, małodusznie wycofał się z krytyki. Szepleniąc biedził się bezradnie:
— A któż by przeciw tobie, Tanasiju, tyś u nas główny biskup, twoja przypowieść najstarsza.
— Ja — biskup? — przeciwstawił się Tanasij — chyba od chudoby. Ale i to nie. Od chudoby jest ktoś inny, nie taki jak ja... A ja co? Po trzeźwemu pijak, jeszcze sto lat nażyłbym się, a gdzieś tak czasem przy wódce odrobinkę trzeźwy. Ładny biskup! Taki sam jak wy diecezja, tyle wam pomogę co księża. Nie! Jeszcze mniej! Słuchaj głosów, czytaj listy, będziesz i ty biskup.
Poperecznyk mruknął:
— Same biskupy, nie będzie komu gnój wyrzucać.
Tanasij nie uznał go godnym odpowiedzi, wyglądał przez okno. Słońce przesunęło się, w chacie pociemniało, Tanasij posmutniał.
— Ciemnawo w izbie — mówił cicho — nie lubię tego, a tam jeszcze jasno. Foko, czyby nie można wynieść stoły na słoneczko, na carynkę? A wino także. Grzech, aby tu w mroku przepadał Jurij.
Dziedzic przychylił się do życzeń kuma, chciał przerwać dysputacje i wolał siedzieć w słońcu niż w sennej chacie. Gospodarze zgodzili się najchętniej. Foka dodał:
— I tak chcemy prosić wszystkich kto zechce na łąkę. U nas zwyczaj, gdy urodzi się dziecko, najstarszy z rodu z karbów dzieje rodu wspomina.
Tymczasem gwar zrobił się w sieniach. Stare drzwi wejściowe opierały się z surowym pomrukiem, ostrzegały raz i drugi hardo, lecz ktoś potężny skłonił je w mig do uległości. Stęknęły żałośnie, po czym drzwi od sieni otwarły się pośpiesznie, ziewając z gościnnym zdziwieniem: aaa... Do izby wtłoczyła się w pośpiechu jejmość pani księdzowa Maria, małżonka proboszcza Pasjonowicza, gruba, cielista pięćdziesięcioletnia blondyna z czerwonym obliczem i z nosem w kształcie guziczka od dzwonka elektrycznego. I szeroki kapelusz przeciążony kwiatami i biały pudermantel potęgowały rozmiary jej postaci. A gruby czerwony parasol sekundował jej żywości.
Ksiądz rozpromienił się, nie widział żony więcej niż pół dnia. Wszyscy wstali, Ołenka podbiegła ku księdzowej, całowała ją w rękę, Kateryna także, w nieco powolniejszym tempie. Księdzowa ściskała obie. Napełniła izbę sobą jeszcze więcej niż Tanasij, pryskała błyskami oczu, rozpraszała cienie.
— Strzela! — wołała zdyszanym, tubalnym głosem. — Strzela! Bucha! Szumi! Ucieka z butli — porzeczniak.
Schylając się w lekkich przysiadach, potęgując głos, obrazowała rękami przesadne objętości butli, większe od własnej.
— A butle takie, takie, takie! Musiałam przelewać. Nie mogłam przyjść wcześniej. I kwiaty podlać: narcyzy, tulipany. Gorąco. Uff!
Zrobiono jej miejsce między dziedzicem i Tanasijem. Inni ścisnęli się nieco. Stawiano pośpiesznie talerze, nakrycia, podawano półmiski z czterech stron. Podawali naraz: Maksym, Foka, Semen i siedzący obok niej dziedzic. Księdzowa nabierała pośpiesznie nie przestając opowiadać:
— Goście na karku, tuj, tuj. Wino potrzebne, wina dużo. A ogórki? Ogórki kończą się. Co to będzie? Zmartwienie. Jak ty, Sławku? Nie widziałam cię od kiedy? Wesoło ci, co? A jak żona Kałyna? — pytała Foki. Nie czekając odpowiedzi mówiła dalej: — Moje wino nie gorsze od miodu, smakuje wszystkim. Dziedziczce zawiozę, nauczę ją robić. Pewnie ma ochotę. Ja już wiem! — zajadała z uwagą znawczyni, chwaliła: — Kucharz doskonały, a gościnność Szumejowa. U nas chrześcijański naród gościnny. Czekaj, Sławku. Kiedy jegomość mój mąż zbiera się karcić ludzi na kazaniu — musi biedak, od czego jest — to ja mu mówię zawsze: czekaj, Sławku, powoli, co jest, to jest, ale tutaj chrześcijanie dobrzy, bo gościnni. Ja już wiem. Moja mameczka szlachcianka była, o gościnności śpiewała. I ja śpiewałam ładnie. Teraz już nie tak. To tak idzie:
Butelka czy kropelka,
Gościnność — cnota wielka,
Skąpstwo to szpunt,
Serce to grunt.
— Ładne, panie dziedzicu — spieszyła się księdzowa — po staropolsku, nieprawdaż?
— Sama delorność — westchnął Tanasij.
— Umiem jeszcze ładniejsze. Kiedy goście przyjadą, moje córeczki zaraz ubierają sznurówki, ściskają się jak osy. Ściskają się przystojnie, zaprasowane akuratnie wychodzą do gości. I śpiewają ślicznie. Goście przepadają za tym. Goście lubią i nas i dzieci. I mój porzeczniak też. Goście to nasze szczęście. Szkoda, że mam tak mało dziatek. Wszystkiego sześcioro. Dawniej tuzinami bywało. Tuzin apostołów! U mnie pięć apostołek, co z nimi zrobić? Za obrazy zawiesić czy na płocie na przynętę? Tylko jeden apostoł Jurek. I to niewierny Tomasz. A ja głos na puszczy. Zmartwienie. Przedtem śpiewałam —
Tanasij usiłował przerwać:
— A co śpiewaliście, jejmość?
Księdzowa kontynuowała:
— Teraz już nie bardzo, ale zatańczyć z gośćmi — to rozkosz. Moje córeczki do chat nie chodzą, naród grzeczny, ale parobczaki zuchwali. Moje panienki wciąż czekają na gości. Latem nasłuchują, czy na drodze nie dudni. Kiedy zadudni, panienki w krzyk: „Goście, goście jadą“. Kiedy roztańczą się z gośćmi, czerwone jak buraki. I mokre jak chluszcz. Trzeba odprasować. Goście to nasze szczęście.
Tanasij nie mógł zbyt długo siedzieć bezczynnie. Zapytał pośpiesznie:
— Proszę jejmości, a jeśli goście jacyś niemili, to co?
— Niemili goście? — pospieszyła się także popadia — jest sposób i na to. Tatko wołał głośno do kuchni: „Wasyłyno, Wasyłyno, daj temu panu wielki garnek kawy, on ma daleką drogę przed sobą.“ A mameczka inaczej: „A może by państwu coś na drogę pożyczyć?“ I pożyczała. Trudno. Trzeba odżałować, pożyczą, odjadą, nie oddadzą i nie przyjadą więcej. Ale u nas sami mili. Pamiętam kiedy tatko był proboszczem tutaj w Jasienowie, przyjeżdżała do nas pani kasztelanowa, ach, jaka śliczna! Tęga, tęższa ode mnie, a rozmowna! Ideał! Nawiezie sobie panienek sporo. Prasowanie, prasowanie na gwałt. Wszystkie poszewki, wszystkie prześcieradła wyjeżdżały ze strychu do łóżek. Panienki cieniutkie figurantki, same starsze, językowo uczone. To po francusku, to po niemiecku — (Zwróciła się do dziedzica: Pańska mameczka takie same wozi z sobą.) A cnotliwe! cały dzień tylko o cnocie i wieczorem także. Od tego czasu znam cały Stanisławów, jakbym tam była. Panienki opowiadały, że w Stanisławowie była taka księżna, co trzymała sobie Murzyna, chcę mówić Araba, no takiego czarnego, niby to do koni, a naprawdę do niecnoty. I to księżna! Czekaj, Sławku, wiem co mówię. To jest, ja nie wiem, ale panienki wiedziały — wszystko o cnocie — całkiem dokładnie. Bardzo lubiłam panienki i tych gości. To z wielkiego świata! I nas tam zapraszały do dworu. Ale to bardzo daleko, gdzieś za Stanisławowem. Teraz pan profesor Konik przychodzi co soboty, to pociecha, to szczęście. Wczoraj czytał nam uczuciowo, co powypisywał ten pan, jak mu tam, aha, Rzewuski. Hrabia ale piśmienny. To wydanie nazywa się „Zaporożec“, to o Kozakach. Mój tateczko — ksiądz i bez wąsów a Kozak z Kozaków — wciąż śpiewał o Ukrainie. Pan profesor czytał bez końca, czytał, a ja nawet nie zdrzemnęłam, dumałam o tateczku. Już mi łzy musują, zbiegają niczym mój porzeczniak, a tu kolacja, kolacja na karku. Zmartwienie. — Księdzowa mówiła coraz pospieszniej. Tanasij mimo szczerych chęci, nie mógł wtrącić ani słowa. — Pytam was i pytam, Foko, co z Kałyną, a wy nic.
Foka chciał odpowiedzieć, księdzowa nie słuchała.
— Teraz o gości niełatwo. Zmartwienie. Jedni panowie Anglikanie jeszcze przyjeżdżają wiernie. Uwzięli się na nasze ryby. To od dawna, z pokolenia w pokolenie, nasze ryby już ich znają na pamięć, nie dają się łapać Anglikanom. Myślałam dawniej, że będzie z nich jakaś pociecha. — W konwersacyjnym zapale zwracała się coraz częściej do dziedzica: — Z angielskiego czytałam przecież sporo książek od pani kasztelanowej i od ciotki Pulcherii z Horodenki. My w zimie wciąż czytamy. Najsłodsze te dramaty o kochających parach. To rozkosz, czytaj, czytaj dzień i noc zimą i latem. Jeden dramat, jakże im tam, aha, Otelio i Dyzdymona. Ach ten Otelio, nie dość mu, że czarny a ma taką żonę, siedziałby cicho! A on taki zajadły na tę biedną kobiecinę. Broń Boże wpaść w ręce takiemu, zagadać by nie można do nikogo. Za to zakochany: bucha i bucha. Bidny Otelio. A drugi dramat: Romeo i Julia. To śliczne, to uczuciowe. A dla naszych gości Anglikanów to na nic. Skądże im do Julii? Ani do panienek ani do tańca, ani do różańca. Do wody i do wody. Gdzież im do Otelia? Milczą jak ryby. Dobrze, że czasem pochłepcą sobie trochę porzeczniaku, bo nie wiem czym ich zabawić. Może by który gadał, ale kiedy zatka gębę fajką, to czasem tylko spod fajki zakwacze tak: — „uwe-uweu.“ Potem naciąga kalosze aż pod brzuch i brodzi po wodzie przeciw prądowi jak ryba. Z tej wody tacy chudzi, wymoczeni. A język? Mówią, że zalatuje na niemiecki. Skądże? Ja nałykałam się niemczyzny od panienek kasztelanowej i na Bukowinie też byłam, aż w Storożyńcu, ja już wiem. Anglikanin wciąż gorące kartofle trzyma w gębie i tak rozmawia. Inny by się sparzył, a on tak przez całe życie. Ja wciąż na to biję, że oni jeden drugiego nie rozumieją, a mój jegomość uparł się, że rozumieją. Ciekawa jestem jakie ich kobiety, czy także wymoczone. Jeszcze ich nie widziałam. Francuski język to po rumuńsku, tylko lepiej zaprasowany, to tak, ale angielski broń Boże. No i cóż z tą biedną Kałynką? — Nie czekając na odpowiedź mówiła dalej: — Taka bladość do czego to podobne. To z tego tuhego roku. Nacierpiał się naród tam na Podgórzu. I z pracy. Ja już wiem. Ale ja na to nie pozwolę. Ja już ją odprasuję, odprasuję — wołała z uniesieniem. Odetchnęła głęboko: — Podjadłam sobie trochę, chciałabym zobaczyć Kałynkę.
— My po obiedzie, chcieliśmy już wyjść na carynkę.
— A to dobrze. Już wiem.
Maksymko zmówił stojąco krótką modlitwę, powoli wstawali i ruszali wszyscy. Księdzowa pierwsza wytoczyła się w pośpiechu do sąsiedniej izby.
Ksiądz kanonik Buraczyński, kościsty, twardy staruszek o zatroskanym sennym obliczu, od pewnego już czasu ruchami i gestami wyrażał zamiary przemówienia. Zapewne uważał to za swój obowiązek. Wodził wzrokiem po obecnych, pukał znacząco w tabakierę. Już otwierał usta, tymczasem zażył tabaki, kichnął i znów ktoś mu wjechał z przemową. Gdy zaczęto wstawać od stołu, korzystając z przerwy przemówił, a raczej mamrotał coraz pośpieszniej i niezbyt głośno, jak gdyby czytał monotonnie:
— Tu nie kazalnica, ja wiem, ale przecie chrzciny. Listy z Nieba to dobrze, mój diak wam czyta, ja wiem, ja mu nie przeszkadzam — ale pamiętajcie, najstarszy list z Nieba to chrzest święty. I list do Nieba także. To najważniejsze, to jest tajemnica, a nie te listy ziemskie, co ludzie sami piszą, sami czytają, a rozpowiadają, że z Nieba. W razie potrzeby, to słuszne, można ochrzcić z wody, to uznane, ale od czego cerkiew święta, kapłani, tajemnice, sakramenty święte?
Z powodu zamieszania słuchano go niewiele. Tanasij także już tymczasem wstał od stołu. Od ciężkiego wina trzymał się na nogach niepewnie, lecz nie zaniedbał okazji do repliki. Uśmiechając się dwuznacznie i mrużąc oczy spoglądał wytrwale, jakby brał kogoś na cel.
— Ojcze nasz godny, wyście dobry jak chleb. Wyście najlepszy na świecie! I dlatego mądry. Ja nie w poprzek, broń Boże. Sakramenty, tajemnice, to świętość święta, to od Boga. Ja nie z tych co haukają na chrzest święty. A przecie! Wcale nie zaszkodzi nikomu, ani żadnemu księdzu, kiedy ksiądz będzie mądry. Bo po co mają potem ludziska ćwikać w oczy bidnemu chrześcijaninowi, jak to u nas jest pogaduszka: „ciebie durny ksiądz chrzcił“. To przykre. — Ja chrzczony, mnie niepotrzebne żadne pismo, ale to z Nieba czemuż by nie? Ja, skoro tylko posłucham pisma, to w tej chwileczce poznam czy to z Nieba, czy nie. Mnie nikt nie oszuka, ksiądz, pan, Żyd czy diak. A czemu? Bom chrzczony, to liczy się, że już odmarznięty i już przemoczony deszczem. Na moje wychodzi i na wasze także, wam ja ustąpię.
Kanonik Buraczyński otrząsał się stopniowo z drzemki.
— Człowiecze, to przecież nie dla mnie. To wasza własna skóra. Wy nie malutki, czytajcie sobie, nawet piszcie listy do Nieba, a pamiętajcie o karbie głównym.
Tanasij upierał się dla samego oporu.
— Ja niepiśmienny, nic nie piszę. Listy do Nieba? A któż je pisze? Taki co szuka zarobku. Ja przeciw temu! Kto żebrze, kto nudzi Boga? Kot — miaukacz natrętny. Siedź w trawie, słuchaj, czekaj na listy jak ziemia na deszcz, same spadną. Tak i chrzest.
Dziedzic kolator, odpowiedzialnie i grzecznie poparł swego proboszcza:
— Tak, tak, kumie, to o chrzcie świętym koniecznie trzeba pamiętać, a dzisiaj szczególnie. I dobrze, że ksiądz kanonik nam przypomniał. A księża chyba nie mają urazy do gazdy? Od święta figluje, droczy się z nami, jednak myśli dobrze.
Tanaseńko ciskał na prawo i lewo szelmowskie żurawie, błyski tak samo wieloznacznie mieniące się, jak przed chwilą tęczowe promyki słoneczne. Dla większej pewności w nogach oparł się o stół. Powiedział po namyśle, gdy zaczęto go słuchać:
— Dobrze myślę? Ha, ja myślę rozmaicie. Powiedźcie mi teraz, skoro mnie się wciąż czepiacie, czy warto wierzyć w Boga, czy nie?
Dziedzic zmieszany spoglądał na kanonika, kanonik wzruszył ramionami, ksiądz Pasjonowicz, wychodząc odwrócił się od drzwi i mruknął złowrogo: „Macie!“ Tanasij oparł się mocniej o stół rękami, oglądał się po obecnych, czekał. Chrząkano, zagadywano głośno, niby to obojętnie, kto mógł wymykał się pośpiesznie za drzwi.
— Widzicie — kiwał głową Tanasij — nudzić Boga każdy potrafi, a kiedy przyjdzie próba, u każdego moja chata z kraju. Warto czy nie warto?
— Ależ, kumie — prosił zakłopotany dziedzic — nie w tym rzecz...
— Właśnie, że w tym tylko. Nie odpowiadacie, to ja sam odpowiem. Zachodzi do mnie taki nieszczęsny dziadyga, rodem z Podgórza, mudrahełyk połatany, a kuty na cztery nogi. Dwadzieścia pięć lat trzymali go w kamaszach przy wojsku. Po wojnach nim szastali, Boże ty mój! Potem sam ciągał się po świecie, biedował. Językami różnymi bełkoce, jak cała baszta babilońska i co mu z tego? Biduje dalej, stary, samiutki bez rodziny, po wsiach garnki łata. Tyle zje, co mu kto rzuci. Wzdycha czasem: „Świat wielki, a miejsca w nim nie ma.“ Gęba bezzębna a przekręcona na bok jakby się ciągle śmiał. Niesamowity.
Dziedzic przemógł się jeszcze i usiłował zagadać Tanasija:
— To który? Zapewne ten, którego nazywają łysy Pańcio?
Tanasij niecierpliwił się.
— Wszystko jedno jak go zwą, nazywa się człowiek.
— To biedny człowiek — ciągnął dalej dziedzic — trzeba by mu pomóc. Ostatnio wciąż choruje.
Tanasij przerwał:
— Najważniejsza pomoc taka, posłuchajcie: Powiada mi on raz prosto z mosta: „Che-che-che! Boga nie ma, bo jakby był, to tego by nie było i tamtego by nie było. A może wy nie wiecie — mówi — jakie Dziwo pełechate trzyma świat na rogach?“ Zatkało mnie. Ale trochę później znów odetkało. Zajeżdżam ja tak temu bezbożnikowi żałosnemu: „Wiedzieć to wiem, ale ja wybrałem i tyś wybrał. Jest chrzest, na świętym chrzcie słowo rzekłeś Bogu, wyrzekłeś się czorta, a teraz kasujesz. Jakżeż tobie chrzczonemu nie wstyd takie słowa wypuszczać z gęby?“ A on śmieje się, po psiemu zęby szczerzy i hauka: „Che-che-che! wstyd? a może pamiętacie, jakeście na chrzcie obiecywali? Księża wymyślili to wszystko, a ojciec chrzestny wódką ugoszczony księdzu dał słowo.“ Zatkało mnie na dobre. Cóż ja durny wiem. Ten jeden raz, prawda, pożałowałem, że nie znam pisma, może bym mu z pyska wyrębał jego haukanie. Teraz on mnie zajechał. Spać mi nie dawało: któż wie jak to jest? Do naszego księdza czy do was pójść wstyd mi jakoś. Dopiero kiedy mi wasz diak list z Nieba do serca przeczytał, zaszumiało mi wino. Poczekaj ty haukaczu! Spotykam dziadygę na rozdrożu, ciągnę do chaty, mówię mu krótko: „List z Nieba czytałem“. A jemu to nic, znów po psiemu wyłamane zęby szczerzy: „Che-che-che! listy z Nieba? te co diak Kropiwnicki sam pisze i sam czyta? A ileście mu dali za to?“ A ja jemu: „Breszesz! nic nie dałem. Ale dam, abyś wiedział, on wart. Za twoje szczekanie będziesz ty na sądzie ostatecznym zgrzytać zębami tak głośno, jakby się skały kruszyły.“ Dziad stawia się: „Głośno? jakimi zębami? u mnie same szczerby.“ „Nie bój się — mówię mu — zęby z psa ci wstawią, to jeszcze głośniej.“
Tanasij usiadł ponownie, oglądał się za szklanką na próżno. — Machnął ręką, wywodził dalej:
— Z listem ja już mocny i tak objeżdżam dziada: „Teraz zamruż oczy, dziadu, paździokaj sobie do rana, Boga nie ma. Dobrze, nie widzisz Go. I ja ślepiec, dopóki wino we flaszkach zamurowane. Ty mówisz Boga nie ma, bo to i tamto piecze ciebie zanadto? A mnie może nie? Ano pochłeptaj listu? Zaszumi ci, zmiarkujesz, co mnie i ciebie trzyma, otworzysz oczy. Gdyby Boga nie było, wtedy i to i tamto byłoby jeszcze gorzej, przepaliłoby ciebie i mnie na wskroś. Rozsypałbyś się i do progu byś nie doczłapał.“ Już i jego zatkało, zadumał się, potem pytluje trochę ciszej: „A niechbym się już rozsypał! dla was to dobrze wychodzi, wy gazda, szczęśliwiec, a dla mnie —“ A ja jemu czwórką zajeżdżam: „Jeśli Boga nie ma, to ja nie gazda, nie Urszega tylko złodziej koński, rzeźnik koński, nie chrześcijanin, a koniojad, łajno.“ „Tak mówicie? — skowyczy znów nieszczęśnik jak bity pies — jeśli Bóg jest, to wam dał gazdostwo, a mnie tak, żem połatajko, żebrak na wieki.“ „Breszesz — powiadam — Bóg jest i z tego wychodzi, że na dzisiaj tyś połatajko na próbę, a jutro możesz być cesarzem, też na próbę. A jutro co? Sam cesarz z Wiednia może przyjdzie tutaj garnki łatać. Także na próbę, zobaczymy wtedy jaki on cesarz. Ja do próby gotów, dzisiaj gazda i w żebractwie gazda i pod szubienicą też gazda, bo Bóg jest. No, teraz powiedz, warto wierzyć w Boga, czy nie warto?“ Dziad tak samo jak wy wszyscy wywalił jakoś język jak wisielec, a ja przyciskam go aż skwierczy: „Gadaj uczciwie, co tracisz wierząc w Boga?“ „Co tracę? — wzdycha dziad — co ja jeszcze mam do stracenia?“ I wtedy on już u mnie w torbie. „Słuchaj — powiadam — gdyby Boga nie było, to każdy z nas wieprz, gorszy od wieprza, a jeśli jest, to co tracisz? wieprzową mordę! Tyle twojej straty i mojej. Warto czy nie warto?“ Dziad westchnął: „Może i warto —“ „Widzisz — powiadam mu, a już mi wstyd, żem wyjechał na Papę-rymskiego na całe Żabie — kiedy masz coś takiego przeciw Bogu, zaraz przychodź tutaj, choć w nocy.“ Dziad do picia nieskory, a wtedy pociągnął sobie razem ze mną. Nakarmiłem go, napoiłem jak podświnka. Przespał u mnie na piecu do południa, gęba mu się trochę rozkręciła.
Tymczasem wyszli wszyscy prócz kanonika, Maksyma, dziedzica i Jakobenca. I ci wstawali, wychodzili powoli. Ksiądz Buraczyński rad, że pozbył się kłopotu nauczania, przyjaźnie klepał Tanasija po ramieniu:
— Dobrze, Tanaseńku, sami widzicie, chrzest święty ratuje człowieka i was podtrzymał. A tego bezbożnego zostawcie. Przypędzi i jego, sam kiedyś przybiegnie do cerkwi.
Tanaseńko krzyczał już zza progu, słaniając się odrobinę:
— Nie wpuśćcie go, to za prędko! Jeść dajcie, tak, ale do cerkwi zasię! Niech powącha głównego pieca choć z daleka! Zobaczymy, czy taki śmiały.
Ksiądz Buraczyński prostował zasiedziałe członki, jego zaspane oblicze rozpromieniło się. Przechodząc przez niskie drzwi, chyląc głowę i zginając potężną staturę pouczał:
— Nie, Tanasiju, Kościół miłosierny. Psalmista Pański tak śpiewa: „Oko Boże jest na tych, co ufają w Jego miłosierdzie.“
Tanaseńko westchnął nabożnie, pochylił głowę. Pan Jakobènc też wyszedł, wzniósł oczy do nieba, szyderczo a smętnie obliczał coś. Oglądał nos starannie, pociągnął nosem, cmoknął, odezwał się po raz pierwszy, leniwie, powolutku:
— O, ksiądz poucza, księży interes, taj już! A wy ludzie? do cudzego interesu gadacie, gadacie... Po co? Jeszcze ktoś kiedyś podsłucha, przed ludźmi oczerni, w sądzie oskarży i będzie wam pouczenie. Nie warto, taj już!
Foka wraz z chrzestną matką Belmeżychą, z Semenem i z najmitami zakrzątnęli się celem przeniesienia stołu. Ołenka w zastępstwie gospodyni poleciała do gości, ucztujących w innych chatach. Maksym spieszył za nią, a Tanaseńko jak gdyby zapomniał o zamiarze siedzenia w słońcu, jakby mu zależało tylko na zmianie miejsca, towarzyszył Maksymowi.
— Niech się napatrzę jeszcze, niech się nabędę z ludźmi, chodźcie i wy, kumie lubyj, dziedzicu. — Ujmując pod rękę kuma prostował się, zataczał odrobinę, stąpał ryzykownie lecz śmiało. —
Inni goście rozeszli się chwilowo dokąd każdemu wypadło. Księża i kupcy wyszli pierwsi, podążali powoli ku carynce. W samym środku kroczył najwyższy ze wszystkich, senior księży górskich, kanonik Buraczyński. Na obu końcach szeregu dwaj kupcy. Czarnym, cichym, akuratnym rzędem snuli się tak, jakby zmartwieni, nawet żałobni goście, oni jedyni, zdałoby się, nie przystosowani do buchających zielono łąk, do szumnego świętowania.
Ksiądz Pasjonowicz uświadamiał młodego łacińskiego wikarego, który niedawno przyjechał z Rzymu:
— Widzicie, księże, jaka nasza dola? Co się oleju naleje, to jakby do beczki dziurawej. Jedno słowo tego starego więcej waży niż moich sto. Biskup! Słyszeliście? Mam już takich biskupów po same uszy. A musiałem tu przyjść, chrzciłem dziecko. Zresztą Maksym nieszkodliwy, choć w cerkwi bardzo rzadko. Foka do rzeczy, owszem. No i żona, żona, widzieliście, wszystko chce załagodzić, zaprasować. Ale ten stary, to zaraza istna. Nieoświecone zuchwalstwo, a nos do wszystkiego wsadza, jak gdyby cztery fakultates miał w małym palcu. Wszystko wykpi, wszystkich ogłupi, a sam co? Skąpisko jakieś, dzieci wydziedziczył, na majątkach siedzi i Cygana dla zabawy trzyma jak magnat węgierski. Głowę za to ma tęgą, brzuch bez dna, tak, to bez nagany. Szczęście jeszcze, że tu nikt nie przyjeżdża, bo spaliłby się człowiek ze wstydu. Wydzieraj się cały rok z ambony, a tu „listy“ zaszumią i już po wszystkim.
Młody ksiądz łaciński, spoglądając szyderczo przez okulary, deklamował:
— Podziwiam was, ojcowie, podziwiam, ale nie zazdroszczę. Zasługa ogromna! Cóż by na to powiedziano w Rzymie? Swoją drogą moje zadanie w Pistyniu też niełatwe. Sami wiecie, nasi łacinnicy w Pistyniu, Kosowie czy w Jabłonowie i w okolicy, to bądź co bądź rzemieślnicy, szlachta zagrodowa. Biedni, ale nie to, co tutejsze prymitywy. Poza tym wśród mych parafian są jeszcze urzędnicy, leśniczowie, inteligencja! A przecież trudno mi się do nich zniżyć. Moje kazania za trudne, przywykłem do czegoś innego. Ale trzeba, obowiązek kapłański. Cóż dopiero mówić o was, ojcowie! Ostatecznie z pogan najlepsi chrześcijanie, z heretyków także, lecz wasza cierpliwość — anielska.
— Mówicie o poganach — odparł ksiądz Pasjonowicz — a to nie żarty. Czyż wy wiecie, że mamy stąd niedaleko istne gniazdo pogańskie, gniazdo syczących węży. Najgłupsza wieś, a nazywa się — Hołowy. Niechby tam głupie głowy, a stamtąd sypią się wciąż te prądy czarodziejskie, jak oni twierdzą. I naprawdę prądy pogaństwa, zaraza. Czarownicy, molfary, diabły, Boże mój, czyż ja wiem. Wam dobrze śmiać się.
— Nie narzekajcie, bracie — uspokajał ksiądz Buraczyński — ja tu chyba najdłużej z was wszystkich, więcej niż czterdzieści lat. Mój syn także tu na księdza przewidziany, dziedzic nalega. Teraz przynajmniej to dobrze, że ludziska nie rąbią się między sobą jak dawniej, że nie ma tylu zwad, pojedynków, zasadzek. A molfary? Pewnie, że to niepobożni ludzie. Niby to prądy sobie posyłają, prądami się zabijają, spędzają prądami ludzi ze świata i bydło także. Któż tam wie. Przynajmniej kryją się z tym, nie zasadzają się ze strzelbą na siebie, ani nie rąbią. Trzeba ich znać.
Bardzo tęgi, poważny proboszcz z Uścieryk wykładał wolno i głośno:
— Słucham, słucham — dziwuję się. Patres reverendissimi! Znosicie to cierpliwie, mało tego, deliberujecie jeszcze tak długo. Jest nad czym. U mnie, no, nic nadzwyczajnego, ale porządek, obowiązki strictissime, poza tym principium: żadnego z parafian nie dopuszczać ad confidentiam. Do chaty najwyżej raz na rok zawitam, i to wielki honor. U mnie już przed podwórzem cerkiewnym ściszają się głosy, mój diak, stary feldfebel, trzyma ich w garści. Kiedy kazanie, wszystko jak żołnierze na „habt Acht“. Po kazaniu też, choćbym im przejechał po głowach. Z huculską filozofią nikt się do mnie nie pcha. Co do tego, pozwólcie, przypomnę wam principium antiquum: „kazał Seneka, stij swynio zdałeka“.[5]
— A swoją drogą, mój bracie — przypomniał sobie ksiądz Buraczyński, zwracając się do księdza Pasjonowicza — nie powinniście byli temu staremu palnąć takiego komplimentu. „Filozof“ to u nich oszust i spekulant. Dawniej rąbali się o to, teraz latają z tym na skargę do sądu aż do Kosowa. Trzeba poznać ich język. U mnie w parafii dobrzy chrześcijanie.
— Istotnie — przyznał ksiądz Pasjonowicz — macie rację, księże kanoniku, nie powinienem był tego mówić. Ale człowiek jestem tylko, nie można wciąż pamiętać tych głupstw. Widzicie? — skarżył się znów młodemu księdzu — „filozof“ to u nich śmiertelna obelga. I wszystko na wywrót. Na przykład kolęda. Niby to obrząd, a w swoim czasie władze świeckie, a także kościelne zakazały chodzenia po kolędzie. Bo z tego były bunty, brewerie, bo ja wiem... Potem to wróciło. I bez obrazy, księże kanoniku, wasz diak Kropiwnicki, wielki teolog od małego abecadła, niemało się do tego przyczynił. To wiadomo.
— Nie teolog — bronił stary kanonik — po cóż tak? lecz bogobojny, pomaga gorliwie od lat. Ten kler laicki sui generis, nie śmiejcie się, ma znaczenie dobroczynne. Niesłusznie podejrzewa się mego diaka o jakieś samozwaństwo. Kto zna Biblię, odkryje jego źródła bez trudu. Ci przepisywacze, komentatores gorliwi, nieraz więcej posłuchu znajdują niż obojętni duchowni. Kropiwnicki to stary magazyn.
— Niech wam będzie, byleby bez tego pyłu z magazynu. A raczej bez sosu podejrzanego — śmiał się ksiądz Pasjonowicz. — Ale kolęda, to z Biblii? Cóż to za kolęda? Zabawna ale nie chrześcijańska. Zaczynają niby to od cerkwi, biorą krzyż poświęcony i skarbonkę. Wówczas według zwyczaju okrążają proboszcza i tańczą z toporami kruhlek. Taniec swawolny, wesoły. To jeszcze nic. Jak na kpiny i na pewno dla wyzwania duchownych śpiewają, wykrzykują podczas tańca, i to koło cerkwi, pieśń swawolną, co mówię, sprośną, wyuzdaną, cóż zrobić? Trzeba też się uśmiechać, czekać cierpliwie aż się zabiorą. Potem jeszcze w uszach dzwoni to niechlujstwo.
— Przyznacie wszakże — korygował kanonik — że tylko jeden raz koło cerkwi coś w ten deseń śpiewają. I wiedzcie, to nic innego jak opozycja. W swoim czasie i to w okresie bardzo niestosownym, podczas wypraw karnych, księża na wyższy rozkaz tępili starowieczną kolędę. Mnie nikt nie słuchał, byłem młody, sam musiałem słuchać.
— Kiedy tu przyjechałem — opowiadał ksiądz Pasjonowicz — istotnie, nawet język ich nie był mi zupełnie zrozumiały. Ale to nic. Kiedy mi po raz pierwszy wyświadczyli honor, wywijając toporami nad głową w tańcu i śpiewając te zwrotki, myślałem, że trupem padnę. Istny skandal. Zostawiłem ich na podwórzu, uciekłem na plebanię. Dopiero żona wyjaśniła mi, że to taki zwyczaj. A im — że osłabłem. Żałowali niby to, a na drugi rok to samo, i tak co roku.
Księża śmiali się dość wesoło. Proboszcz z Uścieryk potwierdził:
— Słyszałem o tym wypadku od diaka. Dla nich to gratka, jak dla uczniaków popowi dosolić. Jeśli pozwoli na to! U mnie kruhlek odbywa się z krzykami, z muzyką, owszem, a bez śpiewu.
— Właśnie, Tanasij taki sam — ksiądz Pasjonowicz wracał do swego — jakby chciał spróbować czy ksiądz już całkiem święty, czy jeszcze dyszy. W dodatku zajeżdża słowami z Biblii, kusi człowieka jak diabeł.
— Co do Tanasija — bronił znów kanonik — ma swoje błędy, kto ich nie ma, a któż nie przyzna, że to człeczysko otwarty, szczery, z molfarami nie zadaje się na pewno.
— Kto tam zna ich praktyki. To lud chytry, skryty, sami kłusownicy. U nich wszystko nocą, w ciemności. Wejdźcie do chaty, jak to szepce wszystko — szu-szu, ciągły spisek. Porządnych nie brak, nie mówię, ale co do czarów, za nikogo nie ręczę. Zresztą po co Tanasijowi molfarstwo? Z każdym szuka zaczepki, a każdego na palec owinie. Wrogów zdaje się nie ma, bo sam chytry, a głupi ludzie lecą do niego jak do miodu.
Podeszły w latach proboszcz z Ilci prostował trzeźwo, wyraźnie i sucho:
— Chytry? Tutaj każdy chytry. Tanasij przykładny, na cerkiew daje chętnie. Dzieci wyposażył bogato, a sobie też zostawił, bo pracuje. Ja już swoich parafian znam i pilnuję. A co tam wygaduje, kto by słuchał tego. To starzec, przeczy sam sobie. Rozmiękczenie mózgu. Z tym starym to nic, z innymi więcej zmartwień, jest z czego posiwieć.
Młody łaciński ksiądz pocieszał ze słodyczą w głosie:
— To szczęście jeszcze, że macie tu księża rodziny, gospodarstwa, dzieci, gości. Gdyby tak człowiek sam, jak w naszym obrządku, nie ma do kogo zagadać, skapieć można, brrr...
Ksiądz Pasjonowicz smucił się nadal.
— Z rodzinami bywa różnie. Górskie powietrze ogarnia, wciąga, zwłaszcza chłopców. Bujnieją, dziczeją, bo trzeba dodać jeszcze, moralność między kobietami a mężczyznami tutaj — po prostu nie istnieje. Z pouczeniami prawie szkoda zaczynać. Na tym punkcie ksiądz kanonik ma zupełną rację. Trzeba być cierpliwym, nieskończenie pobłażliwym. Nie tylko poznać ich język, ale, Bóg wie co...
— Gdy się słyszy takie rzeczy — wywodził młody wikary poważnie — mimo woli przychodzi do głowy, że nasza praktyka kościelna jest nad miarą pobłażliwa. Takim ludziom trzeba by posłać, ja wiem, jakichś mnichów, czy coś w rodzaju pastorów protestanckich bez serca. Wypleniliby bezwzględnie te dzikie obyczaje, te pogańskie obrzędy. Mieliby sukces.
— Dużo by poradzili. Nie tak dawno, wiadomo o tym, do jednej wsi przybył młody ksiądz. Gorliwy, nieugięty, zaczął kontrolować miłostki. I cóż? Wywieźli go taczkami aż na Bukowiec. Sukces! — Ksiądz Pasjonowicz uśmiechał się gorzko.
Ksiądz wikary nie mógł opanować śmiechu.
— Księże dobrodzieju. Wiecie oczywiście, Voltaire filozof francuski, bezbożnik i bez serca, to prawda, księży krzywdził, a przecież napisał raz coś do rzeczy i z sercem: że nie chciałby być ani naszym polskim królem męczennikiem, ani koniem fiakierskim. Mnie się zdaje, że tutaj także księży pożałowałby. Napisałby może, że nie chciałby być księdzem huculskim.
— Z królami może i tak, to dawno było, ale koń fiakierski ma przynajmniej spokojną noc w stajni. Nie musi irytować się, grzeszyć, nie musi pilnować swoich dzieci jak my tutaj. Są tu dziewczyny, które polują na popowiczów. Jest nawet pieśń, której nikt się nie wstydzi, jak należy rozwłóczyć popowskiego syna. O Boże! A był raz taki wypadek, że proboszcz, właśnie caelebs[6] jak łacinnicy, zadał się w konszachty z mołodyciami. To było głośne, o tym także śpiewano pieśń. Zresztą co daleko szukać? Nasz sławetny Tanaseńko ma nazwisko Popowicz, jest jakimś tam wnukiem księżym, potomkiem zresztą legalnym tych księżowiczów, co schłopieli i zdziczeli. Macie! Naprawdę wolałbym nieraz doić chudobę i uczyć chudobę niż być pasterzem duchownym. Same zmartwienia.
Ksiądz wikary nie okazywał już ochoty do pocieszania.
— Wszystko jedno — warknął — ja bym im pokazał, wypleniłbym dzikość doszczętnie, z władzą świecką albo bez niej. Albo ma się powołanie, albo —
— Odgrażać się można — chłodził ksiądz Pasjonowicz. — Tymczasem nawet szkoły nie można przeprowadzić. Ręce opadają.
Księża milczeli, tylko stary kanonik dodał z uśmiechem:
— Powoli, powoli. Trudno, prawda, ale tylko przez pierwsze dwadzieścia lat. Potem trzeba poczekać jeszcze dwadzieścia lat, a potem — śmiał się zaraźliwie, inni śmiali się także. Ożywiony kanonik interpretował sam siebie. — Czasem pięćdziesiąt lat nie wystarczy. Mnie co innego martwi. Czy słyszeliście kiedy tutejszą historyjkę o watahu doskonałym? Opowiadał mi ją nie kto inny, jak nasz Tanasij. Serce wataha-pasterza nigdy nie jest całkiem zdrowe. Kiedy zbyt otwarte, czyhają nań pokusy niebezpieczne, a gdy zamknięte — zupełnie źle. Czasami lata otwierają serce, najczęściej zamykają na rygiel. Stąd po tylu latach każdy z nas miałby chętkę sądzić, że zrobił co mógł jak najlepiej. I potem już grzebiemy spokojnie nasze owieczki jak dzisiaj Tanasija. Za lat dwadzieścia znów zejdziemy się na chrzcinach wnuczki Fokowej, na tej samej łące. Parafii będzie więcej, już nie w pięć tylko w dziesięć gardeł będziemy narzekać na parafian i grzebać kogoś innego. Ja już nie, przepraszam, będę na urlopie — śmiał się znów ksiądz Buraczyński.
— Ależ kanoniku — przeciwstawił się ksiądz Pasjonowicz z żalem — nie grzebać, ino że człowiek jest człowiekiem tylko. Najchętniej uciekłbym stąd między ludzi, gdzieś na doły, gdyby nie żona. Tutaj same zmartwienia.
— Uważajmy przecie — ciągnął spokojnie stary kanonik — aby z nami nie było tak jak ze sprzedawcami medalioników. Nie od dzisiaj wędrują ku nam z daleka Słowacy, powolutku od wsi do wsi, z wielkimi koszami na głowach. Ludzie nasi przyjmują Słowaka, zawsze czymś pokrzepią, nieraz nocują. Słowak wykłada w chacie z kosza swoje skarby, obrazki, medaliony, blaszki, szkaplerze, same nowiutkie świecidełka. Gazdowie dziwują się, czasem kupują od razu, baby przeważnie targują się, czasem kłócą się ząb za ząb z Słowakiem. Nieraz Słowak obrazi się za to i zabiera się. Wtedy dzieci nudzą rodziców, lamentują, a ludzie zaraz kupują, przepłacają. Potem wieszają te fatałaszki na ścianach, poświęcone albo nie poświęcone. I modlą się do nich. A ciekaw jestem, czy sam Słowak modli się kiedy do swoich świecidełek? Ach, moi przewielebni, z tymi watahami i owieczkami, z dostawcami i z nabywcami, to historyjki zabawne, a czasem zanadto gorzkie. Bóg jeden ma cierpliwość dla nich wszystkich i dla nas także: Pavimenta inferorum — capita sacerdotum.[7]
Ksiądz Pasjonowicz zachwiał się, potem spojrzał uważnie na kanonika, opuścił głowę. Szli w milczeniu.
Duwyd Bernhaut tylko w izbie przekomarzał się z Tanasijem po starej zażyłości, poza tym przez cały czas zachowywał przystojne milczenie. Wszelako po kilku łykach Tanaseńkowej wódki, ponadto orzeźwiony czy upojony powietrzem, ośmielił się odrobinę. Przemówił ważąc każde słowo:
— Proszę pana księdza, panowie uczeni, to są sprawy uczone i interesa chrześcijańskie. Mnie nic do tego, ale już tu jestem. To ja mówię, tak przeciw zmartwieniom, po ludzku, na żydowski rozum, podług tych zwyczajnych interesów. Po nich poznaje się ludzi. Targuję z Tanasijem nie od dzisiaj. Ksiądz proboszcz powiada, że chytry. No, to prawda, on kiedy powie „ja mądry“, to kiepkuje, nie widzieć którędy skręci, trzeba uważać. A kiedy powie „ja głupi“, to podwójnie trzeba uważać. Ja bardzo przepraszam, a dlaczego on nie ma być chytry? Jakby on nie był chytry, to może ja, albo ktoś inny zrobiłby się taki chytry, że byłby z tego paskudny interes. On do dobrego także chytry, nieraz mnie nastraszy: „wszystko przepadło, pieniędzy nie ma“, albo „woda deski zabrała i wołów nie ma, niedźwiedź oporządził, zabieraj się, Duwyd, nic ci nie dam“. On tylko tak straszy, a potem jest lepiej niż się spodziewałem. To zbytki, on zbytnik, pozbytkuje z każdego. A z siebie może nie? Naśmiać się z nim można. Żydzi kosowscy przepadają za nim. Właśnie pan ksiądz to ładnie powiedział: „ludzie do niego jak do miodu.“ Recht! A mnie coś wygląda, że on nie taki słodki. Nie. On stary, on za dużo wie. Właśnie! jemu gorzko! Może bardzo? To widać, że ludzie w gorzkim też smakują. A czemu? To nie gniewajmy się na starego, proszę pana księdza, tylko skosztujmy i my, czemu to gorzkie smakuje, i...
— Dobrze wam mówić, nie jesteście księdzem, nie musicie pouczać — przerwał ksiądz Pasjonowicz. — Chrzciłem dziś dziecko, a on mi zaraz łatkę przypiął. Ksiądz kanonik go poucza, a on w zamian za to nas wszystkich poucza: „jego nikt nie oszuka.“ To nie do wytrzymania.
Duwyd ciągnął dalej:
— Chwileczkę, ja broń Boże, nie pouczam uczonych panów, ja tylko dlatego: jak z interesów wychodzi czarno na białym — człowiek porządny, to nie trzeba nabrać wody do ust, tylko trzeba mówić, że porządny i... —
— Daj wam Boże zdorowieczko — ucieszył się ksiądz Buraczyński — to po chrześcijańsku, Duwyd. Jaki jest Tanasij taki jest, ja go lubię, dowierzam mu.
— Chwileczkę, ja po żydowsku, ja nikomu nie wierzę, ja tylko w Pana Boga wierzę. Ale ja mówię, co ja widzę. To co robi Tanasij ze swojej goryczki? Spaceruje sobie po Czarnohorze, także niedźwiedzie mu z drogi ustępują, a on wyszukuje sobie do pary gorzkie ziółka. Jakie ziółka! I z tego jest jego wódka. I każdy tak smakuje tej całej goryczki, że dzisiaj pan wójt poszedł spać, aż nieprzyjemnie. A taki pan jak ja, już się nie martwi po żydowsku. I przyjemnie. Tylko sam Tanasij zbytkuje z całego świata, a pan kanonik się martwi, że on już pogrzebany. Aby my tak byli pogrzebani! Bo co on jeszcze robi z tej goryczki? My się wszyscy dziwujemy, że kiedy on wstanie trochę zakręcony od berbeniczki, to wciąż koło Pana Boga się kręci. On z Biblii pociąga. Ja sam też się dziwuję. A przecie pomyślcie, proszę, moi panowie, kiedy nam będzie po sto lat i kiedy zobaczymy, co takiego koło nas się kręci, jak my będziemy pociągać z Biblii i jak my będziemy się kręcić. Abyśmy tylko mieli jego zdrowie i jego rozum. Tymczasem starszy pan ksiądz z Żabiego-Ilci także trochę się martwi, że Tanasijowi miękko w głowie. Daj nam Boże wszystkim, aby nam na taką starość było tak samo miękko w głowie. „U neho tych hadok, jak u psa steżok“[8] — tak się mówi.
— I cóż z tego wynika? Czyż on przez to lepszy? — zapytał obcesowo ksiądz Pasjonowicz.
— Nie rozumiem właściwie, co chcecie powiedzieć — mruknął proboszcz z Żabiego — dobry on czy zły?
— Ja to chcę powiedzieć, że jakby on był naprawdę taki zły, jak tu mówią na niego, to by dziesięciu Żydków kosowskich, pięćdziesięciu kuckich, oba kahały, nawet samego pana Jakobenca także, wszystkich księży, wszystkich panów schował do kieszeni, albo tak by nami wszystkimi zakręcił, że niech Bóg broni. I trzeba by uciekać przed nim w świat. Ale nie trzeba, a czemu? Bo zamiast szachrować, zamiast opryszkować, rabować, zamiast kręcić ludźmi, on kręci sobie wódką, kręci się koło Biblii, a tak zakręci śmiechem, że każdy zakręcony, i warto żyć. To jaki on jest? On jest sobie Tanasij, takiego drugiego nie ma. Niech długo żyje i szkoda gadać.
Pan Jakobènc kichał, oglądał nos starannie, po czym wycedził leniwie:
— I szkoda, Duwyd, sam Tanasij niech długo żyje, niech długo pije, niech kręci się długo gdzie chce, taj już. A niech tak dużo nie gada, taj już!
— Prawda — ocknął się ksiądz Buraczyński — zagadaliśmy się i my także. A trzeba by jeszcze skoczyć do swoich parafian. Podczas świąt różne przypadki bywają... — Wrócił rześko w kierunku zagrody ku podwórzom. Zobaczył, jak Tanasij chwiejąc się w prawo i w lewo gonił naprzód. Za nim podążali pośpiesznie Maksym i dziedzic. Ksiądz doganiając zadyszał się, po czym zawołał, zrównał się z nimi.
Przechodzili przez podwórza, poza tym zakamarkami, galeryjkami. Z końca któregoś ganeczku doszedł ich słaby jęk i głuche uderzenie o drzwi. Stała tam budka o foremnie rzeźbionych drzwiach. Trzy przytulne daszki nałożone jeden na drugi, zwężone u spodu, jak ściśnięte poniżej bioder panny młodej falbaniaste spódniczki dawnych strojów godowych — nakrywały czyjąś niedolę. Przed drzwiami stali dwaj puszkary, należący do zwyczajowo a samorzutnie wybranej policji od święta. Można ich było poznać po niskich kapeluszach ze zwiniętymi do góry fałdami, ozdobionych gęstymi bukietami pawich piór i po blachach puszkarskich ze znakiem słonkowym. Zaprzysiężeni od napojów, pilnowali porządku świętowania.
— Cóż to? — zapytał Maksym.
Młodzieniec z blachą puszkarską szeptał z uśmiechem:
— To on, nasz wójt... Polityka... Zasypia już, ciii...
— Polityka?
— Naprzód była wódka Tanaseńkowa, kosztował, chwalił. Potem ni stąd ni zowąd polityka: „Kto tu z przeciwnej partii?“ Nikt nie odpowiadał. A wójt jak wrzaśnie: „Poddajcie się, wrogowie szkoły, wrogowie oświaty! Poddajcie się, bo wam waszą mamę psem...“ I bardkę wyciąga. Źle. A my od czego? Wyprowadziliśmy grzecznie, związaliśmy potem i ot, jest tutaj.
— Wójta do chlewu? — zapytał Tanasij ze współczuciem.
— Broń Boże! Tam by świniom szkołę dawał, a one jemu. A w komórce cicho, podścieliliśmy liżnyk, o! i już śpi. —
Jęki wójta ustały, słychać było głębokie chrapanie. Puszkar usprawiedliwiał się szeptem:
— Czekaliśmy jeszcze, może wytrzeźwieje, ale wójtycha nagliła bardzo: „Weźcie go, bo u niego kiedy polityka, to już groźnie, i po co nam biedy. Jeśli go zaraz nie zwiążecie, to tak go wytrzeźwię po pysku, że będzie słychać na całe Jasienowo.“ Już i ona groźna.
Po chwilowym współczuciu dla wójta, oburzenie wzięło górę w Tanasiju.
— Doigrał się! Przeklęte trzeźwe pokolenie, gdzież takiemu moją wódkę pić! Trzeźwy tylko na urzędnika dobry, dla gminy, dla papierów. Ma teraz za to. Inny praktykuje dziewięćdziesiąt lat i jeszcze niepewny, a taki pustak trzeźwy z dziś na jutro chciałby wyróść na pijaka. Jak gdyby kapłon brał się do dziewczyny i myślał, że mu grzebień przez noc wyrośnie. Niech skapieje w budce!
Tanasij, nadal niespokojny, spieszył się, zataczając się faliście. Przeszli na drugie podwórze. Tam kilku młodych parobków rzucało do celu w kącie zagrody, na przemian to rohatyny, to bardki. Chcąc przepuścić przechodzących, zaprzestali zabawy. Tanaseńko śmiał się.
— Ręce niepewne? Boicie się nam nad głowami świstać? Aby się nie pomyliła bardka? Dajcie, niech spróbuję. A dokąd? Ot, tam w drewutni czarna dziura od sęka, dobrze?
Dla większej pewności rozstawił nogi szeroko. Powoli akuratnie wycelował długą, zaostrzoną ciężkim żelazem rohatyną. Dygotała w powietrzu, łopotała jak ptak, trafiła w otwór sęka.
— Sławno, Tanaseńku, sławno!
Tanasij wciąż rozkraczony stał nieco pewniej na nogach, jakby całą moc wina zrzucił w lot rohatyny.
— Co sławnego? Widzicie, marny naród się zrobił. Tamten pustak zaledwie skosztował połonińskiej wódki i już mu polityka szumi. U mnie po staremu — rohatyna. Jeszcze raz.
Młodzieńcy podali mu w mig rohatynę. Powtórzył rzut, trafił w sęk ponownie.
— To wypróbowane, cisnąć raz, drugi, wódka wyleci. Z winem trudniej, bo węgrzyn chytry u nóg się uwiesi. Trzeba by tańczyć. Im więcej piję, tym lepiej ciskam rohatyną. A wiecie czemu? Nasz ród choć z popów — piszemy się Popowicze — z dawna nazwali Urszega. To po wołosku — niedźwiedzisko.
— Może ród od niedźwiedzi? Tacy mocni.
Tanasij wykładał cierpliwie:
— I tak opowiadali, u nas breszą ile mogą, gdzież na świecie tacy brechacze. A z tym rodem naszym jeszcze gorzej. Powiadam przecie: od popów, co może być gorsze? A ci popi, ojcowie nasi skąd? Od Mazurów z czarnym podniebieniem. A Mazury skąd? Z suki burej — tak się śpiewa. Macie! Miano Urszega stąd, że ojcowie nasi, czy to popi czy popowskie dzieci, niedźwiednicy byli groźni, rohatyniarze zawzięci. I ja się poduczyłem.
Tanasij pośpieszył się znów, kiwając się rozmaszyście pędził naprzód. Doszli tak wszyscy czterej do średniej chaty obszerniejszej i jaśniejszej niż stara grażda.
Nowsze chaty zagrody Szumejowej nie posiadały spokoju ani namaszczenia grażdy. A przecie były nie mniej harde, nawet zadzierzyste. Druga, średnia chata zamykała w poprzek ciche podwórze grażdowe. Już po wyjściu z podwórza było szumniej. Grażdę od dawna nazywano Szumejową chatą, a średnią chatę na żart — szumną chatą, gdyż tam w szumie i gwarze niestrudzonej pracy, tołok, zabaw i śpiewów, rządziła ongiś i gazdowała szumna gazdyni — matka Foki Paraszczina. Dach szumnej chaty stromy, wcięty u góry z obu stron, jak ostrobrody topór odwrócony ostrzem ku niebu, składał się z czterech akuratnych, zupełnie gładkich rzędów dranic. Od tyłu średnia chata, wykwitając ze starej grażdy utrzymywała wiernie jej stary styl, zachowując przybudówki zamknięte i zaszalowane. Ku przodowi wyzwalała się nagle. Zamaskowany i kryty dachem korytarzyk, wychodzący od starej grażdy, odkrywał się nagle wesoło otwartym ganeczkiem, obiegając średnią chatę. Tak jak z głuchej podskalnej strugi potok Doboszowy w Czarnohorze nagle zaszumi i błyśnie.
Podczas chrzcin średnia chata była szumniejsza niż zwykle. Izby tak były natłoczone ludźmi, że nawet krokiem nie można było wcisnąć się przez próg. Maksym witając się z gośćmi z sieni zapraszał wytrwale:
— Goście moi lubi, goście delikatni, goście od Boga! Prosimy was czcigodni, was chrzczeni! Jedzcie, pijcie, dosięgajcie, używajcie —
Potem jeszcze z choromów donosił traktamenta, podawał przez próg.
W tak wielkim tłoku wyklasowani w drugiej chacie goście nie jedli każdy ze swego talerza, jak goście w grażdzie, tylko starym zwyczajem drewnianymi łyżkami po pięciu z jednej polewanej misy, a co się dało — palcami. Byli tam przeważnie gazdowie w wieku średnim od lat trzydziestu do czterdziestu wraz z żonami. Z gwaru wypływały rozmowy o zimowaniu, o Juriju, o jutrzejszym wypędzie na połoninę, o deputatach, o tokmach, o rewaszach. Tanasij z towarzyszami słuchali z sieni w milczeniu.
Właśnie w rozmowie obsadził siodło i utrzymywał je zaborczo najstarszy z całej izby gość, Iwan Hawryluk, rodem z Podgórza, z odległej Słobody, który co roku zjawiał się z trzodami w okresie Jurija. Przezwano go Furkało. Jak furczący kołowrót galopował suchym, przyśpieszonym terkotem... Przeważał tym bardziej, im więcej obezwładniał i usypiał słuchaczy, dopóki młody gazda Nykoła Słowak, o rozmarzonych oczach i obleśnym uśmiechu, nie odkrył nań sposobu. Naprzód lepił uśmiechem mówcę, jak bzykającą muchę, potakując i pochlebiając: „Oj, tak, Iwanku, oj, jak wy to mądrze! Obyście doczekali setki lat!“ Furkało zwrócił nań wdzięcznie wyłączną uwagę, zwalniając innych od słuchania. Powoli rozmowy w izbie rozszerzały się i wzmagały. Przestawano słuchać. Słowak wykręcając głowę w kąt przybliżał ją coraz bardziej do mowcy. Furkało odsuwał głowę, aż stuknął się o ścianę. Izba przyjęła to głośnym śmiechem. Niezmącony Słowak nie ustawał w swej pętającej jak ptasi lep słodyczy. Zajechał już nosem pod brodę Furkała. Właśnie Furkało ostrzegał przed niedźwiedziami. „Oj, tak Iwanku, święta prawda“ dmuchał mu Słowak prosto w nos. Furkało przyciśnięty do ściany stracił rozpęd i wytchnął dobrodusznie: „Powiedz, powiedz ty, Nykoło, ty to najlepiej.“
Słowak ziewnął, nie cieszył się tym powodzeniem, a dla zabezpieczenia od dalszych nudów utrzymywał swą taktykę. Cedził i słodził każde słowo:
— Uważajcie moi lubeńki, Iwan nietutejszy, a wszystko wie najlepiej, niczym wieszczun — wszyscy zaczęli nagle słuchać, a sam Furkało najwdzięczniej. — Uważajcie lubeńki, bieda kręci się po Synyciach, a jakże. Przedwczoraj w Krzyworówni niedźwiedź u siostry rozbił owczarnię. Ledwie go przepędzili. Pomyślcie sobie! że głodny — nie dziwota, ale na wiosnę zazwyczaj za słaby do napadu, pasie się jak krowa. To musi być jakiś niezwyczajny, niesamowity, uważać trzeba, jak mówi nam Iwan. Szkoda pracy ludzkiej, szkoda — smęcił się nabożnie Słowak. — A jak uważać i jeszcze skorzystać —
Młody gość z Krzyworówni, elastyczny czarniutki Pawło Ślipenczuk, bogaciej od innych uzbrojony, przerwał nagle Słowakowi, ze śmiechem pokazując świeżą różową bliznę na ramieniu.
— Czort mu słaby. Słaby wiosną, póki nie popije. Patrzcie jak mnie oporządził. Miesiąc temu rębaliśmy wysoko w potoku. Coś zatrzeszczało w lesie za potokiem. I takie coś chochłate kiwa się z lasu. Niedźwiedź nieszczęśnik zatacza się jakby pijany, idzie prosto na nas, jakby o pomoc prosił. Ja i brat założyliśmy się z Wasylem Ślipenczukiem, że przyprowadzimy go na sznurku do koliby. Poskoczyliśmy zaraz, nawet nie odwrócił się, bezsilny czy senny, cap! i mamy go. Sznurek to żart, odpasałem prędko rzemień, zarzuciłem mu na szyję. Kiwał głową jak wół w jarzmie, mruczał cicho, pewnie spał. Przeciągnęliśmy go we dwójkę aż na dół, wszystko wyległo z koliby ze śmiechem: „Dawaj tu, osiodłamy wujka.“ Po drodze był potok. On zaczął chłeptać sobie. Niech popije, biedak, trzymamy przecie. Pije i pije, końca nie ma. Gdy dobrze podpił, patrzył na nas długo, cierpliwie. My dalej ciągniemy, on znudził się i jak szarpnie nami, brat od razu upadł na ziemię, ja trzymałem ze wszystkich sił, bo zakład. Szarpnął raz jeszcze i moim własnym rzemieniem koszulę mi rozdarł i skórę zdarł. Poczłapał z rzemieniem na szyi w zarośla. Tyle go widziałem i mój rzemień także. Zakład przegrałem. Macie, jaki słaby.
Towarzystwo śmiało się. Słowak znów ściągał na się uwagę, pouczając smętnie-słodko:
— Na drugi raz, Pawle, od razu trzeba siąść na niego, wędzidło w zęby, nie dać mu pić! Zakład kosztuje, oj, kosztuje, a twoja skóra także! A niedźwiedzia skóra pojechała. No i jak uważać w owczarni i jeszcze skorzystać —
Znów przerwał mu stary Maksym, podając potrawy przez próg. Z uprzejmym wyrzutem zwrócił się do Slipeńczuka:
— Goście moi lubi, goście delikatni! Chudobę leśną zbytkować, kiedy wam dowierza? i w biedzie takiej? I tak dość się namęczy. Młodziście jeszcze, pomyślcie —
Słowak zakiwał głową z nagłym współczuciem dla niedźwiedzia czy z uznaniem dla Maksyma. Przypatrując się Maksymowi uważnie, przekrzywił głowę i znów rozkleił się powoli, wabiąc lepkim uśmiechem i wciągając.
— A co byście tak powiedzieli, nasz gazdo godny, o Hodowańczukach? O tych co rodem z naszej Bereżnicy, teraz w Czarnohorze nad niedźwiedziami bardzo się litują. To dopiero rachmanne dusze! Nie czekają aż niedźwiedź-sierota przyczłapie do nich po ratunek. Już zimą wyszukują gaury, kłują niedźwiedzia rohatyną, budzą go, no i potem strzelają, aby się nie męczył nieboga. A on taki dziwny, woli się dalej męczyć, broni się albo ucieka. Wyście rachmanny i najsprawiedliwszy, a jak byście wy osądzili takich, ha?
— Ja nie od sądu — mruknął Maksym.
— A czyż to niedobrze byłoby — kusił Słowak z zadowoleniem — tak, wybić wszystkie niedźwiedzie? Ja nie Hodowańczuk, gdzież mnie do nich, a stary Hodowańczuk tak zawsze się chwali: „Ja tu największy dobrodziej! Wszystkie gminy powiny mi płacić pensje, a panowie tak samo. A nie podawać na karę za to, że z ich lasów niedźwiedzie wykradam“. No i czyż to niedobrze? Powiedzcież sami.
— Dla kogo dobrze?
— Dla chudoby, dla ludzi. Z niedźwiedziami kłopot straszny.
— Mój Słowaku — odpowiadał Maksym spokojnie — dla chudoby najlepiej, gdy pilnują dobrze. Niedźwiedź nie śpi w owczarni ani w kolibie, upilnować można.
— Ale może dla ludzi byłoby najlepiej, co?
— Dla ludzi najlepiej, gdy każdy pilnuje siebie.
— A po cóż niedźwiedzie — kusił Słowak badawczo i słodko — cóż za korzyść z nich? Jak wy o tym?
— Niedźwiedzie były tam w skałach i w mchach przed nami. Ja ich nie hoduję, ten co hoduje, wie po co.
Nie okazując apetytu na słodycz Słowaka, Maksym znów zapraszał gości i wyszedł. Słowak skrzywił się, zastanawiał się smętnie:
— Trudno zrozumieć, co z tymi Szumejami. Ojciec Maksyma, opowiadają, był niedźwiednik zawołany. Nie taki śmiałek jak Hodowańczuk, takich mało, takich nie ma, ale jak gazda dawny polował sobie, kiedy zechciał dla ochoty, dla zabawy. Tymczasem Maksym strzelby do ręki nie weźmie, a Foka chyba tylko pistolety do tańca. I cóż na to ty, Pawle?
— Cóż mam mówić? To gazdowie, robią jak wolą. A Hodowańczuki? tfu, to czorty, to zbóje, to rzeźnicy najęci do niedźwiedzi, przeklęci przez Boga i przez ludzi. My ich najlepiej znamy, na naszych gruntach zasiedli. Stary stryj mego ojca wyrobił te grunta z puszczy; zaledwie zmarł, oni nam spod nosa chapnęli. Capy nasze powybijali, dobrze jeszcze, że nie nas. A ich kto stamtąd ruszy? Teraz już niby dobrze, gościnnie zapraszają. Niedźwiedzia gościnność, kto by im wierzył.
Słowak unikając zręcznie plotkarstwa podawał znów kpiny na słodko:
— Warto by tak sprowadzić do kupy Maksyma Szumeja ze starym Hodowańczukiem. Jeden rachmanny, sprawiedliwy, a drugi — jak ty mówisz — czort. Ja tak nie mówię. Zresztą on sam chwali się nieraz: „Ja czort.“
— Że czort to pewne — twierdził Pawło z przekonaniem — i wygląda jak czort. Rosły jak baszta, poczerniały, pysk z kamienia, cały spiczasty, nos taki, że niedźwiedzia by przebił, a broda także. I śmieje się leciutko jak czort, co tylko palcem kiwnie, a już cały świat mu pod nogami. A młodszy Hodowańczuk mniejszy trochę, ale taki sam. W dodatku koźlą bródkę sobie zapuścił, aby kłuć jeszcze mocniej. No i ten czort z rodu czortów.
— A co z tego, Pawle — smęcił się Słowak — posłuchaj, co ludzie mówią: „Z rachmannego co za korzyść? Tyle co z tamtegorocznego śniegu. A z tych czortów korzyść wielka, panów złoszczą, po trosze i straszą, leśniczych najbardziej, tak że boją się łazić po Czarnohorze. A tymczasem sami Hodowańczuki wybijają niedźwiedzie.“ Ja nie mówię tak ani tak, ludzie tak mówią. Ludziom by nie dogodził.
Ślipenczuk odpowiadał trzeźwo:
— Mówią co mówią, ale do Hodowańczuków w gościnę nie chodzą, a u Szumejów popatrz, chaty pękają od gości.
Słowak skrzywił się rozczarowany. Z kwaskowatym uśmiechem doświadczył Slipeńczuka.
— Nie wiesz jacy są ludzie? Przychodzą tu chętnie, bo ich to nie kosztuje. A posłuchaj co mówią, wypytaj któregoś, ot tak na przykład: A z kim wolałbyś być tam gdzieś na Medweżej, na Gadżynie, nad Kizim potokiem, z Szumejem czy z Hodowańczukiem? Kto cię wybroni lepiej od niedźwiedzi?
— Któż to pyta? — zdziwił się Slipeńczuk.
— Ty sam zapytaj — kusił Słowak.
— Nie mam co pytać, byłem u Szumejów powyżej Riabyńca w takiej dziczy, gdzie na płajach więcej śladów wilczych niż owczych podczas mieszania wiosennego. A niedźwiedzich czasem jeszcze więcej. I dobrze było tak samo jak tutaj. Dla mnie nawet milej, potoki weselsze niż ludzkie gadania. Mnie od niedźwiedzia obrony nie trzeba, sam się obronię. I jeszcze mnie nie napadał. A od Hodowańczuków kto mnie obroni?
Słowak zmarszczył się niecierpliwie, jak kusiciel, któremu nic się nie udaje.
— Mój Pawle, to jakoś nie po chrześcijańsku, niesprawiedliwie — osądzać cały ród za waszą łatkę gruntu. I kto wie jak to było —
— Każdy wie jak było — przerwał twardo Slipeńczuk — tylko ty nie chcesz wiedzieć. Łatkę gruntu?! Całe Koszieryszcze, królestwo całe. Ojcowski stryj, chłop z żelaza, sam jeden taką puszczę powalił i wykarczował. Życie tam zakopał. Łatka! I to wszystko zagrabili Hodowańczuki.
— Zagrabili — litował się Słowak — widzisz, a nikt cię nie obronił. Teraz naród miękki, zgodliwy, z tego panów i Żydów coraz więcej u nas. Hodowańczuki nie tacy. Co komu z rachmannych? A warto by zobaczyć — kusił znów Słowak — jak ci Szumeje rachmanni bez krisów żyją, jak bronią chudoby od niedźwiedzi.
— Nietrudno zobaczyć. Broń starą mają, ale nie potrzebują. Maksym nastawiał wszędzie takie dinnyci, łomowice z kamieni i pni, jak festunki. Przechadzają się wzdłuż nich raz on sam, raz pastuchy, wytrembitają naokoło, żaden niedźwiedź się nie zbliży. A Foka jeszcze chłopcem całą puszczę pod Szurynem ogniem wypalił. Między czortami, między niedźwiedziami z ogniem latał, z łusznicą na wysokość chłopa, a nie słyszałem, aby się z kimś wadził. Wypraktykowali sobie wszystko, to gazdowie, nie zbóje. W czym tu miękkość? Ja też nie miękki, a nie zbój.
Słowak pochylił głowę, zmienił wiatr.
— Oj, tak, mój bracie lubyj, przed trembitą wszelkie stworzenie głowę pochyla. Oj, pochyla, to świętość święta. Jaż to samo mówię. Pawle, tyś twardy dla wrogów, a dla pobratymów miękki. Na jednych jasnej niteczki nie zostawisz, a do drugich cienia nie dopuścisz. Tyś nie taki jak ludzie teraz, oj nie taki — kiwał Słowak głową nabożnie.
Pawło odpowiadał zawzięcie:
— Wszelkie stworzenie głowę schyla? wszelkie okrom Hodowańczuków! Prędzej wszystkie czorty z całej Czarnohory wytrembitasz niż ich.
— Tak, tak, ja to właśnie mówię — pośpieszył się Słowak — twardy wytrembitać się nie da, a rachmanny cię nie obroni. Ja zawsze z rachmannymi, ja wszystko dla rachmannych. A co komu z rachmannych? — ubolewał Słowak z zadowoleniem.
Rozmowa utknęła w smętku, znów zafurkotał stary Furkało niepowstrzymanie, sennie. Na szczęście dostrzeżono w sieniach Tanasija. Witano go zewsząd głośno, wyzywano na żarty. Jakiś niezbyt odważny dowcipniś, schowany w tłumie krzyknął przekornie:
— A Cygan gdzie? A skrzypka gdzie? Hałaj-bałaj Cygany, zagrajcie nam!
Znów Słowak rozkleił się słodko, z zaciekawieniem oglądał Tanasija. Tanasij wyławiał docinki odważnie, wesoło:
— Chodźcie, chodźcie na podwórze, zagramy wam arkana przez godzinkę, przez dwie, zobaczymy co macie lepsze, nogi czy języki — chichot posypał się cicho po kątach i wsiąkł.
Koniec końców dziedzica odurzyły wyziewy elegancji świątecznej z natłoczonej izby: głowy wszystkich mężczyzn szczodrze wysmarowane masłem, nowe kożuchy z owczych skór o woni duszącej. Wyszedł pośpiesznie, Tanasij pośpieszył za nim i wyprzedził go. Inni zaledwie nadążali.
Nieco wyżej, przy końcu drugiego górnego podwórza, w pępku gospodarstwa, w centrum ruchu i pracy stała największa ze wszystkich, Fokowa chata. Duże okna, jasne okiennice, wykładane krętymi ramami ze śliwowego drzewa, z dużymi złoto-niebieskimi malunkami, podobnie jak w drzwiach cerkiewnych, świeciły z daleka. Wyszukany dach, nie z dranic lecz z gontów starannie ząbkowanych, niemal rzeźbionych na podobieństwo czerepów, o trzydziestu rzędach łusek gontowych, fantazyjnie lecz zgodnie wiązał dawność z nowością. Z prawa i z lewa dach wysuwał się naprzód dwiema spadzistymi stożkowatymi wieżycami. Wgłębiony w każdą szaroskalną wieżycę czarny dymnik, nadbudowany łukowym daszkiem jak w gołębniku, łagodził jej stromość. Takież dwa łuki sklepione nad wklęsłym centrum dachu wypełniały jego sporą przestrzeń pogłębiając wklęsłość. Po obu węższych bokach chaty dach, spojony co najmniej z sześćdziesięciu rzędów szarych łusek gontowych, zsuwał się aż do samej ziemi, jak na bardzo starych szczytowych chatach. Jak gdyby potężny ptak odpoczywając bezpiecznie, ba, chwaląc się rozpostartymi piórami, rozszerzył skrzydła szeroko, aby ujawnić każdy rząd piór. Jasne, nowe ściany, spojone z wielu doborowych krąglaków, igrały światłem na wielu błyszczących płaszczyznach. Obiegający chatę aż do bocznych skrzydeł dachu ganek przystroił się czterema niskimi wrotami, każde z nich z daszkiem, jak z kapeluszem chłopięcym i z malowanym krzyżykiem na daszku. Kolumny ganku rozgałęziały się u swych szczytów ku dachowi. Ich głowice, jak odwrócone schody, ośmielone spoistą i mocną podstawą, a wyzwolone z więzów budowli, zębatym rytmem coraz śmielej wspinały się w przestrzeń. Chatę Fokową zwano także dumną chatą.
Drzwi od sieni otwarto do wewnątrz, toteż przewietrzone zapachy świąteczne nie przejawiały natarczywości, mimo że obie obszerne izby przepełnione były gośćmi; na lewo mnóstwo starszych kobiet i sami starsi gospodarze, na prawo młodzież. Prawa izba huczała bez przerwy, lewa ożywiała się rzadziej. Foka wyklasował gości jak on to lubił, najstarszych i najmłodszych w jednej chacie. Tanasij oglądał i zrzędził:
— Co też on wyrabia? Tu starzy, tam młodzi, tu próchno, tam ogień. Boże broń, od wódki próchno i ogień nabierze siły. Pomiesza się wszystko, buchnie i chata poszła. Jemu zawsze coś takiego w głowie.
Maksym znów zapraszał, wyśpiewywał uroczyście, raz ku lewej, raz ku prawej izbie:
— Goście moi lubi, goście delikatni, goście z nieba! Nie zapominajcie o sobie, skosztujcie przynajmniej, wy nic nie jecie, niedobre czy co?
Proste choć trudne dla Maksyma słowa wyrywały się z jego ust zaciętych zazwyczaj milczących, ciepło, w porywie dobroczynnym.
Zaledwie weszli do trzeciej chaty, a już z lewej izby przecisnął się przez tłum do sieni młodszy Tanasij, syn Tanaseńka, wraz z żoną. Oboje tędzy, oboje ciężcy. Młodszy Tanasij senny, żona żywsza. Widywali się z ojcem rzadko, powitali go ceremonialnie. Witali się też długo przystojnie z księdzem, z Maksymem i z dziedzicem. Synowa niestara, rumiana, wcale dorodna, obficie i wymownie odpowiadała na pytania ojcowskie, a syn mamrotał dobrodusznie.
W lewej izbie jakiś starszy gazda z troską w głosie wywodził rzecz o wójcie, o polityce. Dziedzic zobaczył pod skudłaną czarnosiwawą, jakoś pozieleniałą czupryną oczy oburzonego zająca, którego nagle przebudzono w zaroślach. Nos płaski, usta dziecięce.
— Wójt co? — ciągnął gazda — niewinny, głupi jak wójt, dla urzędu najlepszy. Polityka od księdza się sypie. Księdzu potrzebna szkoła, aby diaczki rozpłodziły się jak kurczęta: tiu-tiu-tiu. Oświata, tfu! Któż to wymyślił? Czyż my ciemni, czy ślepi? To obraza dla chrześcijanina! Ciągle coś nowego. Aby się gryźć! Z księdzową można gadać, tutejsza i gazdynia, swoja. A z popem? Zaraz ci fosznie jak kot na psa. I już milcz sobie. A szkoła jest. Do kogóż pójść? Nie ma ratunku.
Drugi gazda, obojętny z nadmiernie gładką, nieporuszoną twarzą, z grzeczności potwierdzał żałośnie: „nie ma, nie ma.“ — Wzdychali obaj.
Tymczasem w sieni stary Tanasij przemawiał do syna, potrząsał nim, a syn kiwał głową milcząco.
— No powiedz coś wreszcie, synku — nalegał Tanasij — starzejesz się już, czy co?
Syn odpowiadał zgodliwie, z krowim spokojem:
— Po trochę, diedyku, powolutku, nie zanadto. A już by czas. A wy diedyku? Ej gdzie tam wam starzeć się! I dzięki Bogu.
Stary wołał na całą chatę:
— Ja starzeję się? Ja wciąż rosnę! Jak ogon krowi — na dół. No, i już niedługo zakorzenię się w ziemi świętej.
Goście z obu izb śmiali się głośno. Śmiali się zresztą na kredyt, zanim stary otworzył usta.
W tym samym czasie Ołenka Surbanowa, zawsze szczebiotliwa, śmiejąca się, snuła się raźnie w zastępstwie gospodyni, obchodziła stoły. Była tu i tam. Wciskała się do izb, doglądała, podawała, zapraszała, błyskała szafirowymi oczyma.
Hodowaniec Gawecio odszukał wreszcie w trzeciej chacie przybranego ojca. Stropił się nieco, gdy zobaczył syna i synową, przyrodzonych spadkobierców. Zapewne nie spodziewał się od nich niczego miłego. Niektórzy goście patrzyli z zaciekawieniem, uśmiechali się znacząco, szeptali sobie: „majątki na Cygana... no, a co teraz?“ Synowa od razu wystąpiła godnie. Z zalotnym uśmiechem i pokazową wymową perorowała szczególnie głośno, aby wszyscy poznali, co znaczą jelni, pępkowi gazdowie.
— Dzięki wam, Gaweciu lubyj, pilnujecie ojca, weselicie go. Powiada, że rośnie, a bez was nie rósłby, oj nie. Daj wam Boże zdrowieczko.
Syn Tanasij mamrotał coś grzecznie do Cygana. Gawecio uświadomił sobie, co to maniery gazdowskie. Ośmielił się, zaczął dziękować, zapewniać, pochlebiać.
Za to w prawej izbie pochowani po kątach młodzi kpiarze, chłopcy i dziewczyny, ostrzyli sobie półgłosem a także głośno języki na Cyganie, jak zazwyczaj.
— Patrzcie na tego garbacza. Szczeznyk wygłodzony. Oczy na wierzchu, podwójne oczy.
— Podwójne, bo dusza podwójna, cygańska.
— Powiedz potrójna! Kiedy urodził się, zapomnieli zakląć od trójduszy. Z tego jakiś pomylony. O! jak łypie oczyma.
— Nie zapomnieli, nie. Cyganom tak potrzeba.
— Ot, głupstwa mówisz — pouczał któryś świadomszy — to z muzyki. U nas do muzyki uszy, a u nich jeszcze oczy. I temu wyłażą.
— Ładna z nich para, stary wielikan i tamten mały czarny, jakbyś zaprzągł kobyłę z capem. I taki ma dziedziczyć?
— Widać dziedziczy, po ludzku się przebrał, zdarł ze starego kożuszynę, wisi to na nim jak żydowski chomąt. Dziedzic!
Izba z młodzieżą huczała, docinki to tonęły w szumie, to wylatywały ponad szum. Tanaseńko, zajęty rozmową z synem, puszczał je mimo uszu.
— Cóż ty nic nie gadasz — krzyczał przez szum do syna — chudoba jak? siana starczyło do Jurija?
Młodszy Tanasij ożywił się natychmiast, urozmownił się. Odpowiadał skromnie jak na bogacza przystało:
— Do Jurija dość siana u byle durnia, jak się powiada, zobaczymy co dalej. Może i otawki starczy dla cielątek, a cieląt sporo. Jest kilka takich — Boże mój! — korci mnie pokazać wam, diedyku, zajdźcie do nas na tołokę, prosimy jeśli łaska. A wy, Gaweciu, ze skrzypką także, dam znać, poszlę po was.
— Patrzcie — dochodził wyraźny szept z prawej izby — chudy dziedzic, jeszcze nie odkarmił się.
— A ty nie wiesz — odpowiadał drugi głośniej — jak to Cygan chwalił się: „moja mama umarła między chlebami.“
— Między jakimi chlebami?
— Między tym ostatnim, który zjadła, a tym, którego już nie dostała, umarła z głodu.
— Do czorta, cóżeś się uczepił sieroty — upominał jedyny sprawiedliwy.
Z przekory zaśpiewał któryś dostatecznie podochocony:
Oj, cyhane, cyhanyku, horbatyj muzyku,
Majut z tebe hirsky lude zabawu wełyku.[9]
Inni śmiali się głośno lub szeptali chichocząc, a Maksym, mimo woli czy umyślnie przerywając kpiny, ugaszczał i zapraszał.
— Goście moi, lubi goście, rozmawiacie to ładnie, a o sobie zapominacie. Proszę, jedzcie.
Gawecio onieśmielony obecnością rodziny i kpinami, otrząsnął się wreszcie, przypomniał sobie, po co przyszedł.
— Proszą was, diedyku, do waternika, abyście im zaśpiewali, a księdza i pana także. Tam stary Skuluk wodzi rej, tam watahy, butynary. Po połonińsku, śpiewy, żarty, dobrzy ludzie...
Z prawej strony znów dolatywały szeptania tajemnicze a wyraźne:
— Po cóż temu Cygan? Dzieci żyją, nie wyrzekają się go, a on żebraków sobie szuka.
— Ze starymi rozmaicie bywa — odszeptał wstrzemięźliwie jedyny sprawiedliwy — dla niektórych to śmiech, że banował za tym Italianem z butynu, niby cóż mu tam jakiś Italian. Pokładali się ze śmiechu. A nie ma z czego, staremu ciężko, trzyma się dopóki może, nagle się rozsypie. Z rozumu rozum się wywraca, nie daj Boże — wzdychał sprawiedliwy.
Tanasij skrzepił się, postąpił naprzód, zajrzał do prawej izby. Sprawiedliwy, a był to nie kto inny jak Piotruś Sawicki, wstał i skłonił się Tanasijowi w milczeniu. Inni niby to zajęli się rozmową, śmiechy ucichły. Tanasij witał Sawickiego serdecznie:
— O patrzcie, panicz wzbogacił się na butynie, a wciąż w chłopskim stroju paraduje. No, no, nowa moda. Oj, paniczu, paniczyku, o nieboszczyku panu kowalu po nocach dumam, to był człowiek, to rzetelność.
Sawicki popatrzył w oczy Tanasijowi i odpowiedział z ujmującym uśmiechem:
— Znam i ja jednego takiego, nieraz o nim myślę.
Tanasij rozczulił się.
— Daj ci Boże, synku, paniczu. — Zaniepokoił się, zwrócił się do Gawecia:
— No prowadź, idź przodem, prędzej, prędzej.
Gawecio wyszedł, za nim postępował Tanaseńko, obejmując syna i synową. Spiesząc się ciągnął oboje za sobą.
— Dobrze mi z wami dzieci, ale może ja dla was zły ojciec? — rozmyślał głośno — ze starym tak: zawsze ma rację, nikt by z nim ładu nie doszedł, stary potrzebny jak grzyb na drzewie. Jest powiastka, może nie bajka, że u nas dawniej starych zabijali, aby nie zawadzali, aby ich nie karmić. Aż jeden stary praktyczny dziad, gdy go już mieli zgładzić, poradził młodym, że kiedy sucha zima i mało śniegu, trzeba siać jęczmień nisko, a kiedy mokra, dużo śniegu — wysoko po zboczach. Od tego czasu zrozumieli niby to, przestali zabijać, niby, że stary to rozum. A po co komu stary rozum, kiedy taki nieznośny grzyb? Bez rozumu świat łatwiej się kręci. — No, to przyjdźcie do mnie, dziatki, znajdzie się coś jeszcze dla was, dla każdego się znajdzie. Ten hodowaniec złoty chłopiec, majątki mu nie w głowie, nawet spodni moich dziś nie włożył. Mówię mu raz i drugi: „Weź haczi, weź które chcesz“, a on — nie! woli swoje pierwowieczne. Taki on, głównie do gry, do wędrówek, akuratnie dla mnie towarzysz. Mnie wciąż coś goni, a od tego czasu jeszcze więcej... Hospody!
Tanasij nagle coś sobie przypomniał, puścił syna i synową, pośpiesznie zawrócił w górę ku odległemu kątowi zagrody, w kierunku przybudówki zmienionej w oszkloną werandę. Reszta towarzyszy podążała z wolna za nim.
Wysunięta nad sam brzeg stoku weranda powstała z przewiewnej przybudówki, w której niegdyś przechowywano konopie, przetaki i wszelkie przybory do czesania konopi. Gdy Foka skuszony przez pośredników zakupił w Kołomyi spory zapas szkła, powziął myśl przebudowania składu na werandę. Nocując w Kosowie u Duwyda na poddaszu, w izdebce przeznaczonej dla jesiennego święta Namiotów, upodobał sobie jej szklany sufit, a raczej dach, gdyż leżąc w łóżku można było sobie oglądać przezeń gwiazdy. Zaopatrzył werandę dachem podobnym lecz nieco obszerniejszym, stosownie do jej rozmiarów. Na razie weranda nie miała zastosowania. Podczas deszczu dzwoniła szklano, podczas pogody igrała ze światłem.
Kiedy indziej, w czasie jednej z wędrówek, pokazano Foce w opuszczonym już na wpół rozwalonym Skicie podgórskim — niegdyś prawosławnym — dobrze zachowany ołtarz, który widocznie dość późno dostał się do Skitu i był wykonany w stylu tak zwanego baroku cerkiewnego. Foka nabył ten ołtarz od gminy, dziedziczki praw Skitu, i na razie wstawił do swej werandy. Dzięki przypadkowi pusta weranda stała się przybytkiem dla ołtarza. Fantazyjną budowlę nazwał Foka w żarcie: „moja durijka.“
Zimą słońce ogrzewało durijkę dostatecznie, latem przeważnie nadmiernie. W cieplejszych porach roku Foka lubił nocować w durijce. Gdy układał się do snu, gdy otworzył nocą oczy, widział nad głową gwiazdy, podobnie jak w izdebce kosowskiej.
Ołtarz ze Skitu składał się z dwóch części. W głębi stał biały natchniony Jan Ewangelista, przyjmując od anioła w locie księgę Objawienia. Suknie obu postaci, włosy, skrzydła rozsypywały się wodospadami fałdów, kędziorami zagięć, strugami składek. Rozwiewały się w wietrze lotem anioła, unosiły się wraz z porywem apostoła. W tym samym wietrze kartkowały białe stronice otwartej księgi. U przodu ołtarza portyk bez daszku dwoma półelipsowymi szeregami kolumienek, po cztery z każdej strony, oddalał rzeźbę do głębi, ze czcią torując do niej drogę. Mocno osadzone kolumienki, strażniczki nieugięte, przewodnice dobroczynne karbowane wirowo, każda z osobna spełniały cichy taniec przed sceną Objawienia. Pozbawione daszka, który widocznie przepadł gdzieś w Skicie, kędzierzawe czoła kolumien, zewsząd otwarte dla światła, kiściami linij rozplatały się ku górze pytająco, jakby objawienie nie było zakończone.
Gdy słońce zalewało światłem werandę, gdy rozszczepiało przez dach wszystkie barwy widma tęczowego, okazywało się, że wielopłaszczyznowy ołtarz i wirowe kolumny, przeznaczone dla tańców ze światłem, od razu były właściwie stworzone dla durijki górskiej, a nie dla mrocznego Skitu. Kamień dyszał, karby i fałdy drgały. Sfalowany światłem, wyrwany z martwych brył ołtarz, wyzwolony z cielesności zrywał się — tancerz, czekający na tancerza. Był raczej chwilowo zastygłym wytryskiem światła niż rzeźbą i portykiem.
Drugim dziełem, które Foka wstawił do durijki, a raczej zawiesił w niej, był drewniany świecznik roboty rodzimego stocznyka czyli snycerza rodem z Bereżnicy. Mistrz ten bardziej znany u nas pod nazwiskiem Derewiuka czyli syna Dereweja. Ojciec Derewej, także mistrz-stocznik, a nade wszystko czarownik spłodził syna rzekomo w związku z własną córką, w nieświadomości czynu i winy. Wszelako więcej niż ze wszystkich czynów i dzieł zasłynął Derewej z umyślnego zabiegu, jakim zakończył swój skołatany żywot ziemski. Oto w obecności umyślnie zwołanych ludzi zamknął się w zbudowanej przez siebie pod skałą Hromową kapliczce, podpalił ją i spłonął wraz z kapliczką. Wieści zdają z tego sprawę rzeczowo, dość obojętnie, bo dla sławy Dereweja najbardziej ważkie to, że przed samospaleniem obiecał, a raczej założył się, że wskrześnie z ognia razem z kapliczką.
Syn Dereweja próbował czarów i cudów jedynie w snycerstwie drzewnym i jego to pracą był, zapewne najpiękniejszy ze wszystkich świeczników na Wierchowinie, zafundowany przez starego dziedzica dla cerkwi w Krzyworówni, huculski świecznik a raczej pająk. W połowie lat trzydziestych naszego stulecia można go jeszcze było oglądać, wciąż na tym samym miejscu, aż dzięki nieoczekiwanemu nadużyciu został przehandlowany i wywieziony nie wiadomo dokąd.
Prace Derewiuka, a może wykradziony z Krzyworówni świecznik, można by chyba odnaleźć w jakimś muzeum. W górach, oprócz zachowanej do niedawna w Krzyworówni niebieskozłotej patrolicy, już się ich nie spotyka, chybaby w jakimś zakątku zapadłym. Nieśmiertelność Derewiuka, podobnie jak ojca, przeniosła się do dziedzin niedościgłych dla oka. Wszelako stocznik Derewiuk — jak twierdzą — pobierał za swe prace wynagrodzenie dostateczne, rzekomo wygórowane, ponadto nie założył się, że wskrześnie. Jego wskrześnięcia nikt nie oczekuje.
Słynny świecznik Derewiuka był przejściem od rodzimego stylu geometrycznego ku barokowi, a raczej stopieniem obu. Trzy ostrosłupy, z tych dwa dolne ścięte u góry, o podstawie trójkątnej, splecione z paciorków toczonych z drzewa i barwionych, wyrastały jeden z drugiego, ku górze, coraz to mniejsze, dając w profilu skrót geometryczny stożkowatego krzewu strzelistej smereki u dołu szerszej, ku górze coraz węższej. Niebieskozłotawy krzew smerekowy, porumieniony u samego dołu płomykami czerwieni — jak gdyby rdzą zwarzonych szpilek — świecił u góry złoto-niebieskawym czubem kwiecia. W całej sieci świecznika pomalowanej na niebiesko-złoto, u spodu podgrzanej z lekka czerwienią, przetkane barwy przelewały się w ten sposób, że ku górze ubywało niebieskości, a przy zupełnym zaniku czerwieni wciąż przybywało wykwitających z niebieskości promieni złota. Z biegiem lat barwy przygasły, przejścia od jednej do drugiej stały się jeszcze bardziej nieuchwytne dla oka. Świecznik zyskał na tym, można powiedzieć, że czas spełnił zamiary mistrza, zdążające do wchłonięcia czerwieni i przeczarowania niebieskości w złoto.
Do ornamentacji podstaw i krawędzi sieci paciorkowej służyły wyłącznie rzeźbione z drzewa nieduże głowy ludzkie. Pajęczyna spiętrzonych ostrosłupów schwytała je w trzech wstających kondygnacjach. Uwięzione w dolnej pajęczynie siwe maszkary, z językami płomieni na licach i poblaskami złotości we włosach, męczyły się wykrzywione boleścią, rozpaczą, niemym krzykiem. Utkwione w drugim ostrosłupie głowy, nieco bardziej uzłocone, pogrążyły się w sennym zmartwieniu i znużeniu. W ostatniej strzelistej pajęczynie, wśród tryskających z niebieskości złotych promieni wyzwalały się głowy w wyrazach szału czy pijanej swobody.
Świecznik Foki umieszczony w durijce był dokładnie kopią cerkiewnego, sporządzoną przez samego mistrza, nieco mniejszą i nieco uboższą w szczegóły. Nie wiadomo czy Foka kiedy zaświecał swój świecznik. Rozświetlały go wszakże często światła niebieskie. Gdy świecznik był nowy jeszcze, błyszczący, a słońce uderzało przez szkło, ze stopu zamierzonego przez mistrza wydzierały się jaskrawo barwy. Nawet twarze w sieci męki, znużenia i szału, wyzwolone światłem rozsypywały się w czyste barwy i blaski. Ilekroć księżyc zaciekawił się kopią słynnego świecznika, barwy pogrążały się w stop jeszcze bardziej spoisty, niż zamierzył mistrz. Wtedy uwydatniała się jedność świecznika. Świetlista bryła, profil szafirowego drzewka. Niebiańska smereka rozdrgana cichymi blaskami.
Durijka była zapewne najdziwaczniejszym kątem w zagrodzie, a wypełnili ją podczas chrzcin ludzie dobrani dziwacznie, malowniczy, prawdę mówiąc śmieszni, a koniec końców zastanawiający. Przybudówka gościła żywe przybudówki. Ucztowały tam starannie wyklasowane osoby duchowne drugiego stopnia, wyłonieni z wędrownego ciągu „podorożni lude“, pielgrzymi zawodowi, żyjący z dorywczych posług cerkiewnych i z chramów, i wyłonieni z ich środowiska diakowie, pałamarowie, dzwonnicy. Ponadto jeszcze ludzie miejscowi, duchowni trzeciej klasy, bracia cerkiewni, berezowie, zaśpiewacy, kolędnicy i inni. Niektórzy bez rodzin, niektórzy z rodzinami.
Niech nam tu wolno będzie wspomnieć o czcigodnej budowli cywilizacyjnej nazwanej Unią, cerkwią unicką czyli greckokatolicką. Cierpliwy czytelnik listu z Nieba przekona się wkrótce, że ta wskazówka nie jest umieszczona lekkomyślnie ani, jakby się komu mogło wydawać, w miejscu niestosownym.
Błędne to mniemanie, jakoby Unia była jedynie przybudówką Kościoła powszechnego. Będąc w poczęciu swym jego emanacją, jedną z najśmielszych, stała się jego największym zamierzeniem w ciągu ostatnich kilkuset lat i instytucją wychowawczą, nie tylko na obszarach dawnej Rzeczypospolitej, lecz także na całym wschodzie Europy. Zaćmiła ją nie tyle świadoma celu co eksplozywna zaborczość rosyjska, która nie znając cienia tolerancji, nie dopuszczała nikogo do tego zbawiennego cienia, jakim wśród upałów wierzeń bywa tolerancja.
Nie przygotowani należycie, nie uprawnieni do wydania sądu o tym największym zamiarze wychowawczym, powziętym celem zbliżenia i stopienia wschodu Europy z zachodem, pozostawiamy oddanie należnego hołdu dla innej, lepszej sposobności. Przypomnijmy na razie, że Unia, więcej jeszcze niż Polskę z Rusią i Rzym z Bizancjum, wiązała, ponad głowami tych zwaśnionych naziemnych potencji, podziemne i nieprzerwane, choć po omacku stąpające tradycje wschodniego chrześcijaństwa, z trzeźwą świadomością i porządkiem bojowym łacińskim. Poczęta z dawnej Rzeczypospolitej, w jej jedynej godzinie jutrzenki wyrocznej — a wszecheuropejska, z halickiej-ukraińskiej ziemi, z korzeni jej języka — a powszechna, chrześcijańska a ludzka, spełniała jak gdyby zalecenia największego poety chrześcijańskiego: „Chrześcijanie, bądźcież ludźmi.“ — Ani wysuszana drastycznymi reformami z góry, jak te, które przeważnie z wielkim opóźnieniem — szły z Moskwy, ani nie wstrząsana buntami z dołu jak na zachodzie, ożywiana nierzadko lecz w miarę sekciarstwem pokornym, niemal prywatnym, czerpała soki ze wszystkich źródeł żywiołowych wierzeń, które rodziły się na ziemiach dla niej dostępnych. Uprzeźroczyła nurt krwi w żyłach twórczości Kościoła, która gdzie indziej w Europie już się wydaje zasklepiona czy wysuszona. Mogłaby stać się wzorem dla cierpliwego wzrostu i przenikania misji w innych częściach świata. Niejeden krytyk powie, że można by jakoś inaczej i o wiele lepiej wypełnić takie zadanie, o ile poczęte jest z platońskiej perswazji. Czyli, że przemawiać należy do każdej duszy jej własnym językiem, takim, który nie pisze na wodzie lecz zasiewa się w głębi duszy. Nie widać jakoś, aby ktoś inny podjął się tego. Inny jeszcze krytyk zarzuci, że Unia była istotnie tylko przybudówką między potęgami Wschodu i Zachodu, i cóż łatwiejsze dla obu taranów potężnych jak ścisnąć i skruszyć wątłą przybudówkę. Lecz w takim razie cała perswazja, Peitho sokratesowa i platońska, nie Demijurgiem jest, który formował świat z chaosu, lecz przybudówką w ogonie uderzających na siebie brył. Czy zechce ktoś twierdzić, że zadanie Unii zbyteczne? Chyba że pogodzi się z tym, iż Wschód i Zachód tak długo mają się odwracać plecami, aż przyjdzie okazja do zniszczenia się wzajemnego. O ile jarzmo, podobne tatarskiemu, nie nasunie się na nasze karki, nikomu nie będą wzbronione próby jeszcze śmielsze. Ten list z Nieba jeszcze nie zakończony.
Opowiadanie niniejsze nie czym innym jest, jak utrwaleniem nielicznych cech czysto ludzkich i epizodów tego zmagania. Podoficerowie cerkwi, których nazwaliśmy duchownymi drugiego stopnia, powołani z ludu, należeli do przybudówki tej instytucji. Chyba tylko dzieci ludu potrafiły skutecznie przemówić do ludu, wdrażając go dzień w dzień w obrzędy, w wyobrażenia i wyrażenia z pomocą języka starożytnego, nie obcego, w miarę zrozumiałego, a zachowującego uroczystą patynę. W najbardziej odległe i oporne okolice docierali tacy wysłańcy, nieraz ożywiani skrytym sekciarstwem, zbrojni w nie kończące się natchnienie i poezję apokryfów, a zawsze niosąc posłannictwo tolerancji prawie bezgranicznej, wraz z wiernością dziecięcą. Toteż w naszych górach ta przybudówka usiłowała przygarnąć jeszcze jedną przybudówkę, biorąc pod skrzydła resztki chrześcijaństwa ludowego czy apokryficznego, oraz wszystkie żywe prądy wciąż wstające od ziemi i z szeptów przyrody. Tą drogą duchowni trzeciej klasy: kolędnicy, bracia cerkiewni, przygodni zaśpiewacze, a nade wszystko przewodnicy kolędy nazwani berezami, stali się przedłużeniem ramienia Kościoła. Zagarnięcie ich było tym bardziej potrzebne, że podoficerowie cerkwi — nazwani przez nas duchownymi drugiej klasy — rekrutujący się z całej ziemi halickiej, jako „zajdy“ czyli przybłędy, nie mieli rodowodów górskich. Przez to wszystko wszakże Kościół powoli rozpraszał cienie, rozrywał zasklepienia, a sam nabierał sił od zdrzemanej w górach prawdy starowieku.
Nie ma co przeczyć, duchowni drugiego stopnia, wykorzenieni już ze swych dawnych stanów, byli ludźmi z ciągów i przeciągów dziejowych, a zwichrzenie ich rodzimego stylu, wyrażające się nieraz w strojach, raziło i śmieszyło górską społeczność zasklepioną i wyodrębnioną w swej kieszonce leśnej. Mimo że może ta społeczność sama niegdyś powstała z ugrzęzłych wędrowców i zbiegów. W końcu wszelako uznano także te stroje za cechę nowego stanu. I strój nowego stanu i sam stan czerpał ze wszystkiego i chronił przed wszystkim. Duchowni drugiego stopnia różnili się od innych stanów, a każdy różnił się od drugiego, jak ptaki z rodzaju bojowników (batalionów), gnieżdżące się w stawach przydniestrowych, różnią się między sobą. „Podorożni lude“ i ich potomkowie nie byli ani z bajki, ani ze wsi, ani z bruków miejskich. A przecie nietrudno było ich poznać. Ich ród? Nie. Ich kierunek. Tak jak ciąg ptaków wędrownych i tych owadów, które zdążają ku temu, co ciągnie je z daleka. Ich szlak był ich powołaniem. Byli ze szlaku dniestrowego czarnomorskiego. Posłańcy apostoła Andrzeja szukali przez puszcze karpackiej drogi do Rzymu, aby mu coś przynieść, na to aby coś ziścił. Inne rzeki jak Dunaj, choćby przez liczne dopływy stanowią przeszkody. Dniestr jest korytarzem czarnomorskim, bezpośrednim, płaikiem krętym, tajnym, niemal podziemnym.
Toteż w naszych oczach nie nalepki, napisy, nazwiska i daty dają wieść o Unii — te przemalować nietrudno — tylko drobiny życia ludzkiego, rozsypane iskry, obudzone jej prądem.
Za szkłem werandy Fokowej poruszały się, jak w bazarze jarmarcznym, ni to lalki krakowskie jarmarczne, ni to tureckie pajace, ni to niesamowite hamany z żydowskiego święta Purim. Postacie wielobarwne lecz w tym miejscu pełne godności. Jeśli w starej grażdzie, w gronie doborowych gości, pomieszano nieoczekiwanie przeróżne stany i warstwy, to przynajmniej każdy z gości grażdy należał całkowicie i wyłącznie do swego stanu. Na werandzie niejeden z gości, o ile sądzić po stroju, należał do dwóch albo do trzech stanów. A o ile by odgadnąć powołanie bijące z niejednego oblicza — do czegoś więcej jeszcze.
Import wiedeńskiej mody, leciutki kokieteryjnie kratkowany surdut woźnicy lwowskiego, nasadził się nieco pretensjonalnie na grube czerwone haczi czyli sukienne spodnie huculskie, wtopione u dołu w buty miejskie. Krótkie ciemnozielone spodnie ze styryjskiego lodenu, jakie nosili leśniczowie, opasane poniżej kolan krzykliwą krajką włóczkową, włożone w niekształtne bryły obuwia, a mianowicie w sukienne zimowe berlacze, ukwiecały się u góry biało-zielonym huculskim kieptarem i narzuconym na to wszystko serdakiem jaskrawo czerwonym. I dalej, tuż obok zapinana na duże metalowe guziki purpurowa obcisła kamizelka z rękawami, tak zwana kachtanka, dziedzictwo po junackich watażkach Wierchowiny, trzymała przyczepione do niej luźno i niepewnie szare pantalony małomieszczańskie, zakończone u dołu ślimakowatymi postołami z Żabiego. To znów szarapatka czyli długa sukmana szlachecka z Berezowa, szamerowana z węgierska, pieczołowicie ogarniała długimi połami jasnoniebieskie spodnie sukienne, noszone przez chłopów z Podgórza, nie spotykane w górach, a wtłoczone nieoczekiwanie w trepki pokojowe zamiast postołów. Także style czupryn kojarzyły się ze strojami niezwyczajnie. Strzyżona fryzura z wylizanym przedziałem, utrwalonym masłem, usadowiła się w gnieździe włochatego kożucha, a długie kudły czy kędziory gazdowskie wylatywały ciężko sponad węgierskiej smukłej świtki. Wszystkie te głowy, nogi, tułowie, poodkręcane z różnych stanów, porozsypywane, a później w pośpiechu poskładane dowolnie czy nawet złośliwie. Ten mieniący się za szkłem gulasz barw, salceson stylów, przekładaniec mód — nie zacierający żadnego składnika, zwiastował nie tylko splot wielu krajów, wielkie możliwości apostolskiej monarchii, lecz także zbliżającą się wymianę duchową. Zapowiadał także nowe czasy, obiecująco, lecz na razie niewinnie. Wypisane na niektórych twarzach powołania, skrzyżowane z ziemską ich przynależnością i przeznaczeniem, nieraz podobne niesamowitym maskom hamanów na święto Purim — wprawiały widza w zakłopotanie. Obrazując pstrą widownię naszej ludzkiej doli, skłaniały do wahania między śmiechem a przerażeniem.
Widoczne było, że duchowieństwo niższych stopni, zróżnicowane i rzeźbione erozją postępu i ruchu, skupiono w miejscu oddalonym od reszty zagrody, zarówno celem własnego zadowolenia koła duchownych, jako też po to, aby ludzie górscy, tak niepobłażliwi wobec przebierania się i wobec mieszania stylów, nie mieli pokus do kpin, na jakie pozwalali sobie wobec biednego Cygana. A przecież mimo tę bazarową pstrokaciznę, weranda wcale nie była wieżą Babel. Żadna chyba z uczt spośród wielu stołów zastawionych na chrzciny nie odbywała się w takiej jedności i przystojnej powadze, jak obiad duchownych drugiej i trzeciej klasy.
Goście rozmawiali wstrzemięźliwie. Na podobieństwo promieni skupionych na barokowym ołtarzu zespalali swe spojrzenia na niedużej, nawet nikłej postaci szarego wodza, słynnego diaka z Krzyworówni. A mimo pstrokaciznę przebłyskiwała z nich jedność, jaką promieniował szafirowo-promienny świecznik przy świetle księżycznym.
Diak Kropiwnicki, niemłody zwiędły człeczyna w ciemnym małomieszczańskim ubraniu, posadzony u czoła stołu, u stóp ołtarza, z głową na równej linii z podstawami kolumienek, wcale nie był podobny do Ewangelisty. A przecie, mimo że podejrzewany niejednokrotnie o sekciarstwo, a z drugiej strony nawet o interesowność materialną, wcale oporny wobec władz kościelnych, a utrzymywany na stanowisku jedynie powagą sędziwego kanonika, spełniał od lat tajemne posłanie wiernie, nawet uparcie a z powodzeniem. Nie tylko przyczynił się niegdyś do wskrzeszenia starej kolędy, rozszerzał także po cichu nowiny dziwaczne a ponętne, rozszeptywane z małych iskier gorąco po osiedlach górskich. Podpalał, porywał, utrzymywał w oczekiwaniu. Diak był ogrodnikiem z zawodu. Był także ogrodnikiem duchowym, niektóre byliny zasadzone lub podhodowane przezeń krzewiły się otwarcie, bujnie. Odgrzebane przez diaka starowieczne kolędy buchały podczas zimy w największe mrozy jak zastawy wiosenne na Riabyńcu. Inne pędy krzewiły się zapamiętale choć tajemnie, na podobieństwo korzenia śliwy, lub trwały nienaruszenie, jak niespożyty korzeń cisu, dawno zrębanego. A któż mógł naprawdę powiedzieć dokładnie, czy i kiedy diak odczytywał listy z Nieba? Czy naprawdę ogłaszał ostrzeżenia z czyśćca i wtajemniczał w jęki z zaświata? Któż oprócz plotkarzy lekkomyślnych, nie znających okoliczności, ani nie ważących brzemion, które przekoziołkowują równowagę duszy, mógł rozgłaszać, że diak za ciężkie pieniądze ludziom nieświadomym pisma, pisuje listy do Nieba?!
Siedząc u czoła stołu nieruchomy, znużony światłem czy gorącem werandy, raczej rozmarzony czy znudzony niż surowy, nie patrzał na nikogo. Odpowiadał na nieśmiałe pytania swych wyznawców mimochodem, skąpo, z nieobecnym półuśmiechem. Obok niego siedziała w milczeniu wpatrzona weń, córka Tanasija Anna, wysoka, sucha, zacięta czy poważna, ubrana ciemno, bez żadnych szczegółów huculskiej jaskrawości. Z drugiej strony jej mąż, zażywny gazda, czerwony, niski, baryłkowaty, zadowolony z siebie brat cerkiewny, równomiernie a często kiwał głową, przytakując milczeniu diaka, jakby zgadywał jego myśli. Nieco dalej od tego centrum stołu gwar wzmagał się czasem odrobinę, ucichał wszakże natychmiast, ilekroć diak zwrócił oczy ku stołowi, skinął głową lub ręką.
Z tym wszystkim, dzięki niewidzialnemu blaskowi znad szarego surduta, pstrokate postacie umieszczone w bazarze za szkłem wyzwalały się z ciężaru ciał, z niesamowitego purimu strojów, z wyzywającej śmieszności. Tęczowe rzuty promieni słonecznych, złamanych i rozwidlonych na werandzie, sprowadziły na głowy siedzących złoto-niebieskie aureole. Zjawiały się nagle, drgały cicho, znikały, lecz nie spadały, wracały nieustannie. We wszystkich postaciach promienie podziwu, zaufania czy tylko onieśmielonej pokory, czerpały moc, aż do rozpalenia, z milczenia starego surduta i szarej twarzy. Bazar figurynek prześwietlił się w widowisko garstki bogumiłych. Szklane obrazy z grażdy, kurczęta boże ze strychu niebiańskiego zeszły na ziemię do bazaru, nie tylko na pokaz, lecz także dla zaświadczenia mocy światła, co dźwiga kamienie i przetapia także śmieszność ludzką, wyrywa ją z łusek pokracznych. Rozprasza w blaski jak maszkary wyzwolone z pajęczyn świecznika.
Tanasij przyglądał się przez szklanne ściany niezdecydowanie, jak gdyby rozrywany to śmiesznością, to szczęściem bogumiłych. Naprzód oglądał sobie za porządkiem figurynki pstrokate, kiwał głową, wzruszał ramionami, wydymał usta, uśmiechał się z politowaniem. Potem spoglądał na diaka, zadumywał się. Choć nikt prócz niego samego nie śmiał się, rozsierdził się nagle:
— Nie ma z czego się śmiać! Stamtąd spod słońca, z rachmańskiej krainy zawsze za słońcem szli. I do nas przychodzili ci — wędrowni. I jeszcze przychodzą. Dawniej przemawiali po wołosku, także po turecku, a jeszcze dawniej jakimiś starszymi językami. Któż ich wie? Opowiadał mi to dokładnie dziadysko z Rus-Boboli, mój rówieśnik.
Dziedzic zamyślił się, odpowiadał zwiędle:
— Tak, kumie, czytałem coś o tym.
Tanasij przyglądał się nadal z zajęciem przez szkło, a dziedzic szeptał do księdza:
— Rachmański szlak — coś w tym jest.
— Co takiego? — pytał ksiądz.
— Książę K. cioteczny brat mej żony, jak księdzu wiadomo, wychowanek jezuitów, ale sam prawosławny, zajmował się tym. Opowiadał mi i nawet czytał coś jeszcze wówczas, gdy po powstaniu wraz z panem Władysławem ukrywaliśmy się u nich. Powiada książę, że to wszystko „rozwidlenie szlachetnej ścieżki“: buddyści, pitagorejczycy, cynicy, nazarejczycy, bogumili, no i skomorochy i wreszcie nasi lirnicy, podorożni lude. Ciąg od wschodu.
Ksiądz zaśmiał się cicho i rzekł głośno:
— Nie takie to tajemnicze, wszystko od wschodu, głównie herezje. Ale dla nas nieszkodliwe.
Młody dziedzic zapalił się niespodzianie i wydeklamował z przejęciem:
— Tak brzmi wstęp tekstu, którego udzielił mi książę kuzyn. Pozwoli ksiądz, że powiem po grecku.
Ksiądz uśmiechał się.
— Tylko powoli.
Dziedzic recytował:
(Z nieba listki, dobro pierwsze i główne z kolan boga: człowieczeństwo i zbożność, radość ducha i życzliwość —.)
Głos mu zadrżał, przerwał, odwrócił się od księdza.
Ksiądz dodał:
— I dobrą nowinę — Ewangelię (τἡν εὑαγγελίαν).
— Oczywiście — potwierdził dziedzic — to wszystko nieszkodliwe, bo takie jest posłanie waszej Unii greckokatolickiej: przystań dla nieustannych nowin ze wschodu, „ex oriente...“
Ksiądz patrzył nań uważnie, a dziedzic zasmęcił się i mówił:
— Niestety, później Unia zatchnęła się naszą polską krótkowzrocznością bez serca. Może zatem nic dziwnego, że sami unici, uważając ją prawie za Kościół narodowy, zwęzili ją poniekąd. Czyżby zapomnieli o posłannictwie?
Ksiądz zmarszczył się.
— Czyż źle katolicyzujemy i cywilizujemy nasz naród? Jakież inne posłannictwo ma pan na myśli?
— To tylko jedna strona, bo chodzi dosłownie o Unię, a nie o przewagę jednej organizacji nad drugą. Dlatego może nasz kuzyn książę nie stał się dotąd unitą.
Tymczasem Tanasij poważny, nawet ponury, powlókł się powoli ku progowi werandy. Stanął na progu, skłonił się Kropiwnickiemu. Niezwłocznie córka i zięć wygramolili się zza stołu, pocałowali się z ojcem w milczeniu a z namaszczeniem, po czym znów usiedli. Diak Kropiwnicki uśmiechał się do Tanasija przez smętek jak przez mgłę.
Towarzysze Tanasija, stąpając powoli za nim, zatrzymali się przed progiem. A dziedzic mówił półgłosem do księdza:
— Właściwie szkoda, że i nas tu nie posadzili. Tu mi się najlepiej podoba. Ten basen szklanny coś mi przypomina. W pobliżu Neapolu jest mieścina nad samym morzem. Nic tam zresztą nie ma ciekawego, tylko szklanny bazar dla turystów, a raczej dwa bazary w szklannej hali. Na lewo istna fabryka świętych, pomniki dla kaplic i dla grobów. Wybór niezwykły. Od lalek aż do postaci wielkości człowieka, dzieci, aniołki, opiekuńcze duchy, męczennicy w torturach i święci w promieniach. Na prawo specjały regionalne: muszle, tęczowe raki, kraby, ostrygi, rozgwiazdy i jeże morskie. Wszystkie przysmaki z wnętrzności morskich wyciągnięte dla podniebienia i dla brzucha. Cały pawilon szklanny wypełniony barwą morza jak tutaj barwą nieba, a na prawo widać przez szkło ciasną zamkniętą uliczkę w kształcie litery V, opadającą ku morzu. Jest tam jakiś cmentarzyk klasztorny. Trumny stojące w szeregu wygiętym jedna obok drugiej, a u czoła ich, u wylotu uliczki, rzeźba Jezusa. Wzlatuje z podstawy i prowadzi ku morzu swój ciąg wybranych w maskach z trumien. Rząd trumien, które wypełniały się w ciągu wieków umarłymi braćmi z klasztoru jest zagięty w takim rozmachu, że zda się wnet spadną z nich maski kamienne i cały szereg wzleci za Nim.
Stojąc na progu Tanasij patrzył długo na Kropiwnickiego. Zdobył się na pytanie:
— Myrom! jest coś nowego?
Kropiwnicki przymknął oczy, wydął policzki, wytchnął jedno słowo:
— Przyjdźcie — patrzył uważnie na Tanasija.
Duchowni drugiej i trzeciej klasy szeptali sobie cichutko. Tanasij nie pytał więcej, skłonił się, powlókł się powoli ku waternikowi. Za nim szli jego towarzysze bez słów.
Ksiądz Buraczyński wciąż odstawał. Podobnie jak Ołenka zatrzymywał się krótko w każdej z chat, a myszkował i krążył jeszcze żywiej. To wyprzedzał towarzyszy, to znów wracał. Kiedy wrócił pod trzecią chatę, usłyszał w prawej izbie wzrastający hałas i sprzeczkę, a potem w sieni krzyk. Ksiądz zatrzymał się na ganeczku. Młody popowicz z Jasienowa Jurko Pasjonowicz wykrzykiwał, a puszkary tłumaczyli coś cierpliwie. Gdy ksiądz zjawił się, Jurko stracił rezon. Zaczerwieniony nadmiernie, widocznie nietrzeźwy, bełkotał:
— Przyczepili się, chcą wyprowadzić.
Wysoki puszkar usprawiedliwiał się, a gołowąsy panicz zakrzykiwał go niepotrzebnie, jakby chciał przeszkodzić oskarżeniu. Inni w chacie wcale hałaśliwie podnosili głosy przeciw Jurkowi. Puszkar biorąc pod ręką panicza uspokajał i tłumaczył:
— Gdzież tam wyprowadzić! Ojcze duchowny, rozsądźcie sami. W chacie tłok, nagle jedna mołodyczka krzyknie: „Panicz ściska i ciągnie za cyćkę.“ Przedtem zęby szczerzyła, a teraz krzyczy? No, z babami! A mąż też młody, gorączka. Ja uspokajam go: „Gazdo, zostawcie chłopca, on Jurij, dziś jego święto.“ A ten mi krzyczy: „Ładny Jurij, za cyćki chapie, wiążcie go.“ Chcieliśmy delikatnie, a panicz też krzyczy. Cóż zrobić?
Panicz nie próbował ani bronić się, ani oskarżać. Spuścił oczy.
— Co robić z tobą, Jurku? — mruknął ksiądz.
— Zróbcie, co chcecie, księże kanoniku, tylko aby mameczce — — — ani słowa, proszę.
Ksiądz zastanawiał się głośno: „Do komory niedobrze, do budki jeszcze gorzej, tam wójt. No, idź, dziecko, spać na stóg.“
Jurko prowadzony przez dwóch troskliwych puszkarów poszedł ku odległemu stogowi otawy. Ksiądz patrzył w ślad za nimi, potem puścił się raźnie ku waternikowi. Z daleka, z którejś z chat dolatywały jeszcze ciepłe, uroczyście śpiewane słowa Maksyma.
— Goście moi lubi, goście delikatni...
Stary ksiądz w niemałym rozmachu dopędził Tanasija i towarzyszy. Posuwając się powoli w dół zagrody doszli do waternika. Tam zebrali się goście spóźnieni albo tacy, którzy nie zdołali się gdzie indziej pomieścić. Gości klasowano starannie, wszelako o klasowanie nikt się nie obrażał, każdy jak mógł ułatwiał gospodarzom i tak nadmiernie zajętym.
Waternik był wcale obszerny i wysoki, tylko drzwi miał niskie. Służył do codziennego gotowania mleka, do przerabiania go na sery, na bryndzę, do suszenia i wędzenia.
Kiedy watra rozpalona, dym wypełnia szczelnie waternik. Okien nie ma, dym wypuszcza się drzwiami, o ile się go w ogóle wypuszcza. U siebie w swojej chacie dym gazduje po swojemu. Przede wszystkim pochłania przestrzeń, jak gdyby ją cofał do chaosu, czasem wykręca ją, jak gdyby przestrzeń była nie dla oczu. Ludzie w waterniku odnajdują się raczej głosem niż wzrokiem. Słowa ważą chwilowo, o ile głos watry ich nie przeważy.
Podczas chrzcin waternik przygotowywał gorączkowo potrawy dla kilku stołów. Gdy otwierano drzwi, buchał z wnętrza gęsty dym i gwar. Stara zawodowa kucharka weselna, o tuszy od lat wyhodowanej na świętowaniach, przeraźliwie czerwona na twarzy, w czerwonej potężnej chustce świątecznej, wylatywała z dymu jak czerwona głownia. Przeraźliwie wykrzykiwała jakby z połoniny na połoninę, wydając polecenia w sprawie piwa. Chłopcy, dziewuchy a także dzieciaki w ochotniczym pośpiechu toczyli nowe baryłki. Gdy goście weszli, zobaczyli przez dym w blaskach watry starego Skuluka, który grzał się obok berfeły. Potomek Skuły, olbrzym czarnohorski, wciąż unosił głowę ku górze, zasłuchany w głośną potyczkę okrzyków. Kucharka wykładała przed nim na dużą płytę jaworową syty banysz, jak wielki krążek z przeciętego złotego pnia. Skuluk skupił się przez chwilę na banyszu, podnosząc powoli drewnianą łyżkę do ust, wciąż słuchał sprzeczki, która trzaskała wśród dymu nie gorzej od watry. Tanasij zapytał głośno:
— Gdzież to śpiewanie? — Nie odpowiadano. Nawet do banyszu nikt nie zapraszał. Tłum ludzi ścisnął się w zadymionym kącie. Tam, wysoko nad berfełą siedział wtłoczony w wysoką półkę od serów, gość z Bystreca, młody Matij Zełenczuk, pobratym Foki. Inni spoglądali doń ku górze, atakując zawzięcie słowami ze wszystkich stron. Matij odgryzał się z góry cierpliwie a groźnie, jak ryś usadowiony na drzewie, oszczekiwany przez sforę rozgorączkowanych psów gończych. Nierówne błyski watry na przemian oświecały czerwone ożywione twarze. Potem znów ciemniało, dym pochłaniał wszystko. Gdy watra strzelała aż ku półce, wychylała się stamtąd głowa Matija, pokarbowana głębokimi bliznami. Pomiędzy bliznami wiechcie jasnych gęstych włosów stawały dęba jak u puchacza. Jak oczy króla kotów mieniły się w blasku szafirowe oczy Matija, to błyskiem stalowego gniewu niedźwiednika, to tlejącym płomieniem-uporem karczownika puszczy, który od dziecka wyrywał z piersi skalnej wężowe korzenie kosodrzewu. To znów ciskały jaskrawe ostrza szyderstwa, zuchwalstwa, co wyzywa wszystkie groźby Czarnohory. Tym razem — dla polityki.
Przybysze od razu zmiarkowali, że — polityka. Tam polityka i tu polityka. W Żabiem były dwie partie: jedna za wprowadzeniem sądu, druga przeciw. I w Jasienowie dwie: jedna za szkołą, druga przeciw. Polityka to gorączka, to mraka na płaju, nie widać — wilki czy owce.
Wszyscy jak jeden przeciw szkole, wszyscy przeciw Matijowi, Matijko sam jeden, w obronie szkoły — przeciw wszystkim. Zapędził się ostatecznie.
— Haukajcie na mnie ile chcecie, a ja wam mówię — szkoły będą wszędzie, nawet u nas w Bystrecu pod Czarnohorą będzie szkoła.
— Dla niedźwiedziątek to pewne — dokończył ktoś z dymu.
Tego było dość, aby sprzeczka utonęła w szumnych falach serdecznego śmiechu. „Szkoła w Bystrecu“ — śmiech łagodził zaperzenie. Sam Matijko śmiał się z półki niezwalczenie, zwycięsko. Sprzeczka zacichła.
— Siadajcie, goście lubi, proszę jegomość, dziedzicu, Tanasiju i wy, Gaweciu. A może pokosztujecie naszego banyszu — przedzierała się głosem przez śmiechy i krzyki kucharka Wasyłyna. Pośpiesznie wycierała ławki, stawiała je w kącie z dala od watry. Inni po kolei przeciskali się przez tłok dla powitania nowych gości.
Wyzyskując dogodną przerwę, krępy, stary już lecz rześki gazda z Hołów, Grak-Januszewski z wygoloną czyściutko twarzą, okoloną białymi bokobrodami, wyniosły niczym emeryt-feldmarszałek armii cesarskiej, zwracając się do Matija, łagodził ważnie, łaskawie:
— No, widzisz, synku, widzisz, sam się z tego śmiejesz. „Szkoła pod Czarnohorą“. I tobie śmiesznie. Śmiech to pogoda, zgoda. A wy ludzie dobrzy zostawcie tę biedę, znów na fłojerze zagrajcie. Andrijko Płytka, graj! Polityka — zgryzota, fłojera — lekarstwo. U nas na Hołowach nikomu do głowy nie przyjdzie jakaś taka polityka — tfu!
Matijko nie myślał ustępować. Skurczył się, przybliżył głowę do tułowia, wysunął się z półki naprzód. Wyzywająco mierzył oczyma, jak orlica z gniazda skalnego.
— Hołowy — parsknął — ciemne głowy. Mówi się: „Ciemno jak u czarta na Hołowach.“ W waszych ciemnicach nikomu nic nie zaświta, ale my tu mówimy o Jasienowie.
Stary Grak-Januszewski przełknął obrazę, przezwyciężył się, jak przystało, odpowiedział spokojnie:
— Kto co woli. Kto chce otwierać drzwi w sądzie Żydom i podpankom, kłaniać się w pas, ma ochotę służyć popom, z gołą głową na pogrzebach wariata pokazywać, behekać jak baran — wolna droga, niech idzie do szkoły. A ty, Zełenczuku, do szkoły nie chodziłeś, ani nikt z twego rodu z Iwankowych, po cóż takie herezje?
Grak świadom powodzenia usiadł koło banyszu w blasku watry. Brał się do łyżki. Napychając się powoli, dodał ważnie:
— W waterniku Szumejowym, między porządnymi ludźmi, polityka nie uchodzi.
Matijko odpowiadał nieustępliwie:
— Nie byłem w szkole? Bom durny, w durnym świecie urodzony. Zobaczyłem to na procesie w Kosowie. Jak pies wącham, jak ślepiec po omacku, jak dureń w ciemię bity pytam. Każde tyluśkie Żydziątko umie czytać, w oczy się śmieje ze mnie: „Ot, niedźwiedź czarnohorski“.
Skuluk, tłumiąc po trosze głos zawartością banyszu w ustach, przemawiał swym basem, ciepło, pojednawczo:
— Synku, z rodu nie byłem w sądzie ani w mieście. Ano, niechaj mnie z chaty na łeb wyrzucą, przegonią, to w Czarnohorę pójdę, do komór Doboszowych, do sądu nie pójdę.
— Ja nikogo nie napadam — upierał się Matijko — a nikomu się nie dam.
— A głowę z czego masz porębaną?
— Napadali mnie, ja też im pokazałem. A właśnie po to sąd, aby bójek nie było. Wydzierałem sobie latami grunt spod kosodrzewu, opędzałem się niedźwiedziom, no i połoninkę wyrobiłem — jasną taką, choć żyto siej. A tu mądrala z Dzembroni się znalazł, przeczy mi mego prawa. „Stój! — krzyczy — tu w mapie Dzembronia, a nie Bystrzec, to nasze.“ Mapy i komisje urzędowe na postrach stawia. Ja nie z lękliwych, mapy to mapy, komisje to komisje, i ja je znajdę. Korci i mnie do bardki, ale wiem co lepsze: rekursy. I do Wiednia pójdę, do cesarza i do papy rymskiego, niech nas pouczą. Prawo!
— Prawo — smęcił się Skuluk, popijając dużymi łykami huślankę z wielkiej baryłki — ha, było u nas kiedyś prawo starowieku, i sędziowie starowieku. Żaden nie miał mniej niż lat osiemdziesiąt, każdy wypróbowany, człowiek, a nie z papieru. I na to wszystko szły przysięgi słonkowe, tajemne, groźne...
— Nie mówcie, dziadu czemny, nie byliście w sądzie, nie wiecie. Sędzia od dziecka się uczy, też przysięgał, o nikogo nie dba. Gdybym cesarza zaskarżył — wygram, jeśli prawo moje.
— Znów herezje gadasz, któż by cesarza skarżył. Chodź już do banyszu, z procesów nie będziesz syty.
— Chodźcie, chodźcie, Matiju — ochrypłym głosem zapraszała kucharka — polityka nie wystygnie, banysz stygnie.
— Zaskarżę — upierał się Matij pozostając wciąż na półce. — Niech kamera cesarska tak się mnie czepia jak ten z Dzembroni, zaskarżę i wygram jak z tamtym mądralą. Żywymi świadkami mapę przeinaczyłem, komisje wywróciłem. Nawet Żydzi w Kosowie przestraszyli się, nachmurzyli się na mnie: „Patrzcie go, komisje wywraca, znalazł się adwokat z Czarnohory!“ Ja się nie obrażam, niech będzie adwokat. A sędzia w śmiech: „Dobrze zrobiłeś, Zełenczuku, twoje prawo.“
— E, to co innego komisje czy kamera, ale gdzie tobie do cesarza.
— Wygram na pewno, gdyby syn cesarski, nie daj Boże, zwariował, upił się i krzywdę mi zrobił — wygram.
— Opryszki też wojowali z cesarzem, jak jastrząb przeciw strzelbie, dużo wygrali.
— Wojowali po durnemu, tak jak teraz jeszcze u nas między sobą, zaraz do bardki. Powiedzcie, Skuluku, czy nie lepiej wypada dla gazdów honorowych, aby ktoś rozsądził jak ojciec? I to u nas, gdzie człowieka łatwiej sprzątnąć niż zająca, a policji nie ma, wszystko, wszyściutko stoi na sumieniu. Sąd jest dla prawa, a bez szkoły nie ma sądu.
Skuluk nie bardzo przekonany ustępował powoli:
— No, niech ci będzie z tym sądem... Taki wypadek jak twój raz na sto lat. Ja i tak do sądu nie pójdę za nic w świecie, to nie dla gazdy. Ale szkoła? Maleństwa straszyć, dzień w dzień do jarzma zaprzęgać, ugniatać dla służby pańskiej —
— To nie trzeba uczyć? Przecież i niedźwiedzica uczy swoje dziatki.
— A toś mi zajechał — wyprostował się Skuluk — mój dziad z pańskiego stanu tu przyszedł, pewnie jakiejś szkoły powąchał, bo musiał, a dopiero tu w Czarnohorze nauczył się czegoś rzetelnie. Od kogo? Od wydry, od słotiennyka, takiej malutkiej ptaszki. U nas profesorów nie brak.
— Skuluku-diedyku, profesory dla Czarnohory dla nas najlepsi, a na Czarnohorze świat się nie kończy. Widzicie, już w Jasienowie jest inaczej.
— Tak, tak, mój mudrahełyku, ale w twoim Kosowie świat się nie zaczyna, tam gdzie nie ma swobody tylko panowie, pańska moda, pańszczyzna może — — No, chodźcie już jeść.
Matij, wydobywając się z półki, dokończył pospiesznie:
— Bajki i strachy, panowie też ludzie, niech sobie żyją, ja im nie przeszkadzam. Na to nie patrzę, cesarz, dziedzic czy leśniczy, tylko jaka głowa — jednym susem skoczył w dołku stołowi.
Kucharka uwijała się, podawała, znów pokrzykiwała na chłopaków i na dziewuchy. Dym z watry uderzał kłębami, ksiądz Buraczyński chrząkał głośno od dymu, czy też, że znów przygotowywał się do przemówienia.
Mykieta Gotycz, biedny chałupnik spod Czarnohory, od dość dawna hatar czyli dozorca haci, od niedawna młynarz w nowym pańskim młynie nad Bystrecem, zgięty w kącie na niziutkim stołku, raczył się garncem piwa. Coraz więcej śmiałości weń wstępowało.
— Pane didycz — ciągnął — wytłumaczcie tym ludziom, gdzie teraz jaka pańszczyzna. Chyba tam w Rosjach, daleko. U nas w górach tyle jej było, co kot nakichał. Na dołach także wypędzona na cztery wiatry, od lat dwudziestu chyba. Mnie ojciec w lesie spłodził i tam w puszczy osierocił. Dzieci u ojca poumierało sporo, choć to dobrze, a ja i brat zostaliśmy przy życiu — na bidę. Co ja bym robił bez panów? A u nas dawniej rozmaicie na panów wyklinali. Polityka! Uciekali przed łapankami w puszcze, bali się panów. Którzy i jacy panowie, to nikomu nie w głowie, kto w butach — pan, ślad buta zobaczysz — uciekaj.
Raz wiosną, rok nie tyle głodny był co głodnawy. Krówka nasza jeszcze nie cielna, ale Skuluki zawsze dawali nam mleka ile mogli. A z czym to pić? No, i matka pobiegła daleko aż za Rzekę i wysoko pod Kryntę do gazdy Surbana. Prosiła o troszeczkę mąki i soli, potem odrobi. Tak czy siak — bogacz nie dał. „Komora pełna — powiada — niechby tam, ale starowieczny zamek ciężki jak kanona, syn pojechał do Kosowa, kto go otworzy? Mnie się nie chce, za ciężko.“ Matce taki świat latać pod wierch nie ciężko? Wróciła do domu z niczym późnym wieczorem. U naszej krówki dojki suche, jakbyś gałęzie jesienne doił, a do Skuluków skoczyć po mleko za późno. Zwarzyła nam kuleszkę z młodej kory jaworowej. Sama przeklinała na głodno, pocieszała: „Nie bójcie się dziatki, na tamtym świecie bogaczom będą prażyć kaluchy w tym samym ogniu razem z nami. Im — bardziej niż nam. Z nas co za pociecha? Same kości. A z nich sadło kapać będzie czortu prosto w gębę. I z panów tak samo.“ Nam to gadanie zamiast mąki spodobało się trochę, a ojciec na to: „Panowie brzuchaci? puste gadanie, stary pan chudy, młodszy jeszcze chudszy, co czortu z nich? Na tamtym świecie inaczej będą klasować, podług tego kto słuszny, a kto niesłuszny, kto rachmanny, a kto skąpy.“ Nam to nie spodobało się, nawet tej pociechy nie ma. Napchałem się jaworową kuleszką i potem mi się śni, że ja bogacz z brzuchem pękatym, kraśnym, taki brzuchaty aż lubo, we drzwi wejść nie mogę. Przychodzą do mnie ludziska po mąkę, ja ich za kark i za drzwi. I czort też przychodzi. To czort, ale taki na podobieństwo starej ciotki ojcowskiej, co wciąż krzyczała. Krzyczy czort: „Podatki dawaj, otwieraj brzuch, brzuch nie twój, brzuch mój.“ Ja już polityki świadom myślę sobie: do czorta trzeba z polityką. „Panie czort, tłumaczę, tak naraz? bądźcie łaskawi, odrabiać wam będę powoli, a całego życia, mego brzucha mi nie zabierajcie...“ A czort to czort. Widzi mnie na wskroś, rozkrzyczał się jak stara ciotka: „Ty do mnie z polityką? Ja cię zaraz na pasek i na politykę do panów.“ I ciągnie mnie. Nasypało mi strachu, zbudziłem się z krzykiem. „Co tobie, synku?“ pyta matka. „Czort mnie ciągnie do polityki“, a ojciec z półsnu: „Tyś sam czort, nie dość za dnia bieda, jeszcze noc niespokojna.“ „Zostaw go, Nykoło, prosi matka, jemu z tej jaworzanki brzuch wzdęty, polityka go rozsadza.“ Ojciec już nic nie mówił. — No i cóż z tego? Nie ten czort, którego malują. Co ja bym robił bez panów? Pan mi płaci, ja mu robię. Ja zadowolony z pana, pan ze mnie, boby mnie nie trzymał ani koło haci ani w młynie. Pan ma swoje chaty, ja swoją i dzieci swoje. Do moich dzieci nikt nie ma prawa, do szkoły ich nie poślę, zgarbaciałyby w ławkach, zdurniałyby na amen. Jeśli panom potrzebna służba różna, jakaś taka uczona w szkole, niechaj sobie płacą szkołę, będą mieli. Do takiej służby ja dzieci nie mam. Do lasu, do młyna — tak. Teraz wszystko jest jak kto zechce, swoboda, nie żadna polityka.
Dym pochłaniał i wygryzał wszystko: zapachy starych kożuchów, co ważniejsze nowych jeszcze nie wywietrzonych z łoju, a także lepką woń starego masła, wydzielającą się z włosów, od święta zbyt obficie wymaszczonych. Także polityka wsiąkała w słodki dym, jej piętna, jej karby na twarzach, jej zapędy i niechęci bijące z oczu. W dymie nikogo nie można wziąć na cel, polityka na nic. Pozostawały słowa, co chwila buchała watra, przygłuszając je.
Wszyscy oczekiwali, co powie dziedzic. Długo wycierał oczy łzawiące od dymu, odezwał się niechętnie:
— Mój Mykieto, to trochę inaczej. Rada państwa, to znaczy deputaci wszystkich krajów, wybrani przez wszystkie narody Monarchii, uchwalili, że wszędzie mają być szkoły, że wszystkie dzieci mają chodzić do szkoły, inaczej rodzice zapłacą karę.
Mykieta prostował się na stołku. Walcząc z dudnieniem watry podniósł głos nadmiernie:
— Któż do dzieci moich ma prawo? To nie może być, to polityka! I wy na to przystajecie, panie?
— Przystaję czy nie przystaję, to ustawa, prawo. Zrozumcie! Przyjdźcie kiedyś do mnie, to wam przeczytam ustawę.
Matijko Zełenczuk, podjadłszy sobie, był znów na swojej półce. Pytał stropiony:
— Jakżeż to, panie? To nie z ochoty szkoła? Z musu? Nie dla oświaty? Niesprawiedliwy patent, musi być rekurs.
— Ależ nie patent żaden — tłumaczył dziedzic prawie żałośnie — powiadam wam, ustawa dobrowolnie uchwalona przez radę państwa, przez posłów, których my sami wybieramy. Obowiązuje wszystkich jednakowo.
Ksiądz dusząc się dymem, chrząkając i kaszląc zdecydował się rychło, mówił żywiej niż w izbie:
— Ludzie! Wam dobro na misce podają, dla was szkoły, dla was pismo, a wam co w głowie? Procesy albo jeszcze gorsze potajemne procesy — molfy czartowskie. Nawet Matij taki śmiały — przestraszył się szkoły.
— Nie szkoły, jegomość, nie szkoły, tylko pętli! Ja nie chudoba! Ale czekajcie — Matij zaśmiał się dziwnie — może to najlepsze? Naród nasz durny jak chudoba, na pętli do poidła trza prowadzić, bo zginie.
— O! znalazł się procesowy pastuch od narodu — krzyknął ktoś z dymu.
— Nie pętla, ludzie, nie — opamiętywał stary ksiądz jak na kazaniu. — Ja nie od pętli. Pisma święte są na to. Ojciec cerkwi świętej tak pisze: „Łaska Hospodnia mnie ciągnie, nie pętla“, a nawet sam Jezus mówi: „Nie sługami będziecie lecz przyjaciółmi.“ — Ksiądz rozkaszlał się ciężko. — Przecie muszę wyjść, dychać nie daje z dymu, ale wrócę. — Wyszedł pośpiesznie z waternika.
Stary Skuluk nieszczególnie wniknął w słowa księdza. Uspakajał:
— Widzicie, bratkowie. — „Łaska Hospodnia“ — nie martwcie się. Ze szkołą będzie jak z łapankami do wojska. Chłopcy uciekali w Czarnohorę i dziatki będą uciekać. Potem to przetrze się jak burza, po staremu zostanie, Łaska Hospodnia, a polityka na nic.
Drzwi od waternika otwarły się nagle, dym odpłynął gwałtownie, pojaśniało, watra rozgorzała jaskrawie, głośno. Weszli obaj Szumejowie.
— Prosimy was, kumowie — mówił Foka głośno — wasz stół na carynce gotów, inni czekają. A innych, kto chce słuchać wspominania o rodzie — także prosimy.
— Czekaj, Maksymiuku, chwileczkę — przerwał Tanasij — Skuluk teraz mówi.
Skuluk ciągnął powolutku:
— A ty Gotyczu, jakiś mądraśny, kto by pomyślał! Dla innych szkoła, powiadasz, a dla twoich dzieci słoboda, las. Ja cię tam nie namawiam, a zresztą ha, ustawa ustawą, przebędziemy i to. Kogo złapią, będzie w szkole, przetrzyma jakoś, a kto się nie da, ten im przepadł. Tylko to mi powiedz, Matiju, albo wy panie, kto się kiedy czego nauczył ze szkoły, choć jeden? Ja takiego nie widziałem jeszcze, i po cóż to?
Nikt nie odpowiadał, tylko Tanaseńko chrząknął znacząco. Inni czekali, a Tanaseńko wywodził:
— Chcesz wiedzieć, to powiem ci. Nie narzekaj, te patenty czy deputaty wiedzą co robią, pociecha ze szkoły i już. Nie mówię na wiatr, a skąd to wiem? Prawda, i ja człowieka takiego, co by się w szkole czegoś nauczył, nie widziałem jeszcze, za to ptaka uczonego — tak. Nie śmiejcie się, w Kosowie u Duwyda Bernhauta — a to człek bywały, Żyd światowy — jest taki właśnie ptak. Tak na oko ni to gołąb ni jastrząb, zieloniutki jak trawa na Jurija, myślałbyś, że wykraszony na zielono, za to dziób paskudnie zakręcony. Zowie się papuga. Przychodzę ja raz sobie do Duwyda, nic nie przeczuwam, ani mi się śni, a tam przed chatą spod dachu zaskrzeczy mi coś nad głową jak starucha: „Sława Bohu!“ Oglądam się: ptak z klatki spod strzechy się wita. Przysięgam, że prawda, abym się z tego miejsca nie ruszył! Dziobem i skrzydłami na mnie się rozmachnął, powtarza raz, drugi i trzeci: „Sława Bohu“. Oniemiałem, staję, języka w gębie zapomniałem, a on tymczasem, oho! już do mnie po żydowsku: „Szułem-ałejchem, szułem-ałejchem“. Taki uczony! Niech mnie Bóg skarze, jeśli to nieprawda. Zgłupiałem trochę. Przemawiam do ptaka naprzód po chrześcijańsku: „Na wiki Bohu sława! taj wam ptacho luba, taj daj wam Boże zdorowieczko.“ Zaledwiem to rzekł, a on do mnie w te pędy: „A szlag by cię trafił!“ Coś mu nie dogodziłem. Zgłupiałem jeszcze więcej. Tłomaczyć chcę, przepraszać, a on od początku i coraz to prędzej: „Sława Bohu, szułem-ałejchem, a szlag by cię trafił, sława Bohu!“ Tratata jak młyn. Poznałem co to szkoła, na pierwszy raz dziwo wielkie, zabawa, ale cały dzień słuchać, nie daj Boże. A przecie ci, komu to potrzebne, wiedzą co robią, aby takie ot zawsze paplało i zawsze to samo. No, co wy na to, panie dziedzicu?
Waternik zahuczał śmiechem głośniej od watry. Podniecona kucharka zwijała się jeszcze raźniej, a dziedzic śmiejąc się odpowiedział pytaniem:
— Czyż to możliwe, aby tyle pracy, tyle kosztów, tyle szkół było na śmiech, na to, aby wszystko paplało jak papugi? Czy coś takiego pomieści się komu w głowie? Jedno pewne — ochota najważniejsza, bez ochoty i wino nie smakuje. A przecie, ochota różnie ciągnie, na dół i do góry — —
— Tak panie — zgodził się Tanasij — ochota najstarsza. Bez ochoty Bóg nie stworzyłby świata, bogactwo też z ochoty jak ze źródła, a biedota wtedy, gdy źródło wysycha. A do takiego wina jak dziś, zawsze jest ochota, do niego pójdę na naukę, do szkoły dziś i jutro. — Tanasij rozpalił się w równym rytmie z watrą: — A teraz skąd ochota do szkoły? Ha?
Ksiądz wleciał pośpiesznie, dziedzic ucieszył się:
— Do szkoły wina? — Tanasij przypomniał mi historyjkę zabawną, może pouczającą, czy ksiądz kanonik pozwoli?
Ksiądz trzymając chustkę przy ustach żywo zakiwał głową, słuchał z ochotą, Tanasij nie mniej.
Dziedzic opowiadał:
— U nas w sąsiedztwie na Podgórzu mieszkał jeden niemłody już szlachcic, dziedzic. Latami jeździł po obcych krajach, ciągle uczył się kto wie czego, i wrócił wyuczony bardzo, oświecony. Najdokładniej poznał wszystkie gatunki wina, gdzie jakie były na Węgrzech, w Italii, w Niemczech czy we Francji. Z czasem majątek cały wydał na te wina, ciężkie pieniądze. I piwnice takie miał, jak wielcy kupcy win na Węgrzech albo we Francji, ale nie handlował nigdy, tylko traktował panów sąsiadów, braci szlachtę. Był żonaty ale bezdzietny. Wciąż zapraszał sąsiadów w ten deseń: „Pierwszy człowiek zwał się Adam, i z niego grzech pierworodny, nie dawał, tylko obiecywał — a-dam, a-dam, a co komu z obietnicy. Ja jestem człowiek nowy, oświecony, nazywam się Tomasz. To-masz, to-bierz, człowiek zaczyna się od darowania. Ja z serca, ja z ochoty. Córek nie mam, moje flaszeczki smukłe, zgrabniutkie, wstydliwe a gorące, to moje córeczki, to moje panienki na wydaniu! U mnie oświata zagraniczna dla braci szlachty, u mnie szkoła wina, świątynia wina.“ — Goście przyjeżdżali, kto miał ochotę, wiedzieli od razu, że to nie byle co, ale nieuczeni, nieoświeceni jeszcze, pytali tak na chybił trafił czy na żart: „A waszmość, panie Tomaszu, masz riesling (to wiedeńskie), albo szürkebarat (to węgierskie), albo bourgogne (to francuskie)?“ — Pan Tomasz złościł się: „Cóż to za nieoświecone, gruboskórne pytanie, gadaj waść dokładnie pochodzenie i który rok.“ Nieuczony gość znów tak na niby powiada: „Burgund z roku 1840.“ — Tomaszowi tego mało: „Wyjęzycz się waszmość, winnice wymień, serie, numery, oświeć się jakoś.“ Gość jąka się, znów na chybił trafił mówi: „Niech będzie numer 35.“ Profesor pomaga jakby za uszy ciągnął: „No wyjąkaj waść.“ — „Moulin à vent Nr 35.“ — I zaraz lokaj na tacy wnosi to wino, z tego roku, z tym numerem. Jest ochota, popijają, gadają sobie jak my dzisiaj, śpiewają, czytają, potem nawet próbują rozprawiać uczenie. Ale dziedzicowi tego mało, dla niego to prostacki naród bez żadnej oświaty. I po toż tyle lat stracił sam na naukach wielkich, aby takich durniów traktować? Szkoła potrzebna, wielka nauka, oświata! Samo wino już dawno odbyło szkołę; kiedy przyszło do dziedzica, miało cztery lata, kiedy wyjechało do gości, miało lat piętnaście albo dwadzieścia, ale goście nadal nieuczeni. Zacznie Tomasz ich uczyć jak może, najął sobie naprzód doktora filozofii, księdza uczonego, aby mu wszystkie wina wypisał po łacinie. Ksiądz dzień i noc pracuje cierpliwie, zapisał ślicznie z jakiego rodu, to jest z której winnicy, gdzie urodzone, to jest gdzie tłoczone, wreszcie, kiedy przyjechało do szkoły, no i w końcu, kiedy chrzczone i nazwane, to jest kiedy spuszczone do flaszek, od kiedy otrzymało swoją karteczkę. Odbijają tę pisaninę drukiem, goście przyjeżdżają, zaczyna się szkoła. Przygotowano ławki, pan profesor Tomasz za stołem, przed każdym uczniem książeczka. Lokaje przynoszą wino, goście próbują, uczą się, wciąż jeszcze z ochotą. Pan profesor rad, że oświata i poucza po dobremu. „Nie a-dam, tylko to-masz, kapujesz bracie? Czujesz waszmość, jak pachną panienki moje, słuchaj, jak tańczą, śpiewają! Ta panienka tutaj, po węgiersku gorąco zawija aż dech zapiera, a tamta Francuzeczka drobniutko szczebioce, walczyki drobi, kropelki jasne się sypią. Pokosztujesz Węgierki — maki czerwone w głowie, jakie maki! I pachną maki cierpko a sennie. A z tamtej Francuzeczki pieni się krew, jakbyś prochu podsypał, żółciutkie kwiaty pachną ledwie-ledwie. A tamta trzecia — już sama nazwa pachnie — «Lilienmilch», to znaczy mleczko z lilii, Niemeczka znad Renu, przystojność nie z tego świata, równiutka cnota, upić się można, ho-ho! i dom wywrócić, a zawsześ cnotliwy, kapelusza ni chusteczki nie ukradniesz, na podłogę nie spluniesz, cnota niemiecka! I bezgrzeszna lilija, z taką najprzyjemniej. No, rozeznaj waść dobrze, maki widzisz? Czar lilii, woń żonkili czujesz?“ Kosztowali, uczyli się, widzieli i tańce i gry i cnoty z zapachami, różne kwiatki. Potem egzaminy, pan profesor pyta już całkiem ostro: „A które to wino, jak się nazywa, który rok, która seria, który numer?“ i dodaje: „Co widzisz, co słyszysz, jak tańczy, jak pachnie?“ — Jeśli uczeń nie pozna od razu, nie dostaje więcej wina, i jeszcze mu profesor krzyknie do ucha: „Taki szlachcic z ciebie, ciemna głowa, niech cię Adam uczy, co nic nie da i taki co okowitą rozpije, aby ci wszelki grosz zabrać, Abram!“ — Jeśli pozna, w mig cała butelka na stole, musi zaraz wypić: „To-masz, to-masz, wychyl do dna!“ — Poduczył trochę gości, i już byli uczeńsi, a potem praktykuje jeszcze wyżej, wyższą szkołę wina. Nie, to nie szkoła już, to świątynia, ołtarz pośrodku, wokół niego galeryjki drewniane jakby dla chórów w kaplicy. Pan Tomasz już-już kapłan, już ksiądz Tomasz przed ołtarzem odprawia uroczyście, wywołuje i śpiewa: „Bádacsonyi suchy-złoty, kto do niego ma ochotę?“ I goście jeśli chcą tego wina powtarzają i śpiewają: „Tomasz, Tomasz, sława tobie Hospody, sława tobie!“ A kiedy nie chcą, milczą, czekają na inne. Tak świętowało bractwo Tomaszowe, w całym powiecie nazywano je Tomaszęta. — Dotąd była ochota, potem zaczęło się inaczej, goście mają tego dość i już nie chwalą Hospoda. Kapłan sam wyśpiewuje, a goście milczą. Śpiewał, śpiewał Tomasz, aż rozzłościł się i posłał hajduków, ci nalewali gościom naprzód do kieliszków, a potem gdy nie pili — wprost do gardła: „To-masz, to-masz!“ Zrobił się kryminał i to zwariowany. Zrazu uczony kapłan wymawiał gościom z żalem: „To-masz, to-masz, a nie a-dam i nie a-bram ani za-bram! Ja dla was delicje, ja wam prezentuję panienki moje wysmukłe, dla was szkoła, dla was kwiaty, tańce i zapachy, dla was świątynia wina, a wy co za szlachta? ciemnota chamska! Wam a-dam grzeszny pachnie i a-bram-za-bram śmierdzący gorzałą.“ Potem już nie wymawiał. Hajduki stali uczniom nad karkiem, zaledwie profesor skinął i szepnął: „To-masz“, zalewali od razu tak długo, aż bractwo leżało w świątyni na podłodze. Upijają się z miejsca, piją dniami bez przerwy, wymiotują, chorują, zaniedbują swoje majątki.
Dziedziczka nie chce z nimi gadać, obrażona, że sami pijacy przyjeżdżają, nie pokazuje się im na oczy. Przecie goście jeden po drugim chcą złożyć uszanowanie dobrodziejce, przywitać się albo pożegnać, rączki ucałować, do stópek paść, podziękować a przeprosić też. Pani dziedziczka każe powiedzieć im przez służbę: „Jejmość pani nie może przypomnieć sobie waszmości pana dobrodzieja, jeśli sobie przypomni, to poprosi.“ — Służba miarkuje co się święci, dla hajduków też kłopot, poszturkują gości, jak pijakom się należy. Żony każdego z uczniów pomstują i na kompanów i na profesora, wszystkie rodziny narzekają, księża wypominają z ambony Tomaszętom, a wszyscy bij-zabij na profesora Tomasza od wina. Wszyscy pokłócili się, wszyscy poobrażali się, przestali przyjeżdżać.
Dziedzic na rozdrożu czyha z hajdukami, łapie gości jak psy, ciągnie siłą do szkoły: „Waszmościowie! szczęścia chcę waszego, waszej oświaty, zagranicznej oświaty. Wy szlachta czy chamy? to-masz? czy to-płać? i za-brać? —“ I znów to samo, ale goście już otrzeźwieli, posyłają pojazdy naprzód, a sami gdzieś naokoło albo krzakami przedzierają się chyłkiem. Stał na rozdrożu: ani żywej duszy, sami furmani. Łapał furmanów, pił z furmanami „to-masz“, przerabiał z nimi i szkołę i świątynię i kryminał, bił ich a oni jego. Pouciekali i furmani. Narzekał na świat, narzekał na wszystkich, że niewdzięcznicy, narzekał na żonę, że przepędziła przyjaciół, że popsuła mu dzieło życia. Siedział sam przed flaszką, wśród kieliszków, sam sobie śpiewał, sam odpowiadał, pił sam. Skarżył się flaszkom: „Moje panienki, moje elegantki, córeczki moje wysmukłe, delicje wy moje, nie poznali się na was, przepadła szlachta, ciemnota! Pomści mnie Pan Bóg, zamiast panienek niech im śmierdzi dziewka-śmierdziucha, za karę samą siwuchę będą żłopać. Im to-masz? Im nawet nie a-dam, dla nich niech będzie a-bram-za-bram, to-płać-psia-mać!“ Martwił się, zagryzł się i umarł. Macie ochotę, macie szkołę wina.
Ksiądz rozkaszlał się ze śmiechu, lecz Tanasij krzywił się:
— Cyrk i ja lubię, może bym mu jaki miesiąc dotrzymał, ale gdyby mnie nie puszczał do mojej roboty, tobym mu garniec z winem rozbił o głowę. To niewola! No dobrze, panie, to zabawne, ale nie zakręcajcie, otwarcie powiedzcie, skąd wziąć ochotę do szkoły i kto ma orędować tej ochocie.
— Jest ustawa, „powszechna oświata“, rozumiecie? Ja nikogo nie namawiam ani nie odmawiam.
Tanasij przyglądał się podejrzliwie.
— Kto wie co z wami, panie, wygląda żeście cierpliwy, jak ten stary brodaty doktor, co mi instrument zakładał do brzucha, kiedy umierałem, i ani słowa nie powiedział... Dobra oświata czy nie?
— Ustawa — powtórzył dziedzic — tak czy inaczej należy posłać dzieci do szkoły, a wy próbujcie, zapewne lepsza od szkoły wina...
Tanasij zniecierpliwił się.
— To nie mówcie. Ja sam wiem, że szkoła na nic, na śmiech, na to aby ugniatać dzieci na pańskie placki. Dobosza ze szkoły nie będzie.
Tanasij zniechęcił się, zamilkł zmartwiony. Przecie znów zaczął:
— A powiedzcież, panie, czegoż by Dobosz nauczył się w szkole? To przynajmniej powiedzcie, nie wykręcajcie się. Dziedzic ulegał z uśmiechem.
— Czyż ja wiem... Może by się nauczył czytać, czytałby sobie wyroki sądowe w Stanisławowie...
— Ho-ho, mój panie, powoli! Jego nikt nie załapał, kichał na wyroki, zatem co?
— Macie rację, to niekonieczne, może by się przecież oświecił, tak powszechnie, czy ja wiem, o smacznych potrawach, o łóżkach z pierzynami, przystałby do mieszczan na służbę, do handlu z Żydami, po cóż wciąż wojować?
Tanasij oburzył się, podniósł głos:
— Wy to wszystko na śmiech! U Dobosza zielone łóżka i stoły zielone, nie takie jak pańskie ani jak miejskie. A chcecie wiedzieć, co by było z nim w mieście? Znalazłby sobie wspólników, biedaków tam więcej niż u nas, szu-szu-szu, nasypaliby mieszczanom na progach takiego czerwonego ziela, że tamci zostawiliby wszystko i sami by uciekli w góry do zielonych łóżek. I cóż wy na to?
Dziedzic westchnął.
— Kumie, ciężko z wami. To jedno przyznacie, szkoła bezpłatna, za naukę płacić nie trzeba, to chyba dobre?
— Przeciwnie, najgorsze, nauka kosztuje, mówili dawni ludzie, a jeśli nie kosztuje, to taka będzie, jak gdyby kto pobielił dach przed deszczem. Ale ja was nie o to pytam.
— Tanasiju — prosił dziedzic — nie ze mną procesujcie się, nie ja wymyśliłem powszechną oświatę i nie mnie ona potrzebna.
Tanasij porwał się:
— Nie dla was? Ha, to wy tak rachujecie, że wszystko ma być dla was? dla panów tylko, abyście mieli służbę uczoną, jak to mówi Mykieta? A dla innych już nic? Pytam was, czego by się nauczył Dobosz, albo taki jak ja?
— Tanasiju, zamęczycie kuma, rozchoruje się — bronił grzecznie Foka.
Tanasij upierał się.
— Odpowie, to zaraz wyzdrowieje, któż inny ma nam odpowiedzieć? Albo niech powie, że nie chce.
Dziedzic odpowiadał znudzony:
— Dobosza już nie ma, po co tak pytać.
— Dobosz jest, ja taki sam, mnie nikt nie zegnie na kółko do taczki, dlatego pytam.
Dziedzic ustępował.
— To dobrze, nauczyłby się, mój kumie, wielkiej nauki, aby nie naruszać nikogo, czy tak?
— Nie naruszać? — zaperzył się Tanasij — a może by naprzód ktoś inny, ten uczony, nauczył się jak „nie naruszać“.
— Może i tak, ktoś musi zacząć, może zacznie —
Foka przerwał umyślnie:
— A ja mówię na to wszystko, że poszlę dziecko do szkoły, jeśli Bóg da, a inni niech robią jak chcą.
— Tak nagle? — przestraszył się Skuluk — niewinne biedactwo ledwo ochrzczone już do jarzma. Namyśl się, człowiecze, to nie słup do ociosania, to żywe.
— Nie nagle — odparł Foka — dopiero za sześć lat, namyśliłem się dawno, że dziecko nie ma być ślepe.
— To w porządku — poparł Mykieta Gotycz — ojciec ma prawo jak zechce.
— Po twojemu Mykieto — ciągnął Foka — ojciec miałby prawo oślepiać dzieci, a bez pisma twoje dzieci będą ślepe.
— Mykieto — poprawił dziedzic — powiedzcie raczej: ojciec ma obowiązek robić dla dzieci jak najlepiej, bo spłodzić nie sztuka, sami mówicie.
Mykieta nie przygotowany na tyle zagadnień pociągał cierpliwie piwo z garnca. Także Skuluk był oszołomiony, dopominał się żałośnie:
— Czekajcie, bratkowie, nie tak prędko. A u was we wsi jest szkoła?
— Pewnie, że jest, z tego cała polityka, słyszeliście.
— A ty dałeś na to pieniądze, Foko?
Tanasij wpadł w rozmowę.
— Jeszcze by nie dał, od czegóż butyn? Polityka, pajace, to płaczą, to śmieją się, cyrk na Jasienowie.
Foka odpowiadał spokojnie:
— Daliśmy drzewo na szkołę, ja i inni, zbudowaliśmy, a inni znów za nic nie chcą. A tu ksiądz nasz nalega na oświatę i wójt także, bo ustawa.
— Nauczyciel jest? — pytał Skuluk.
— Jest, pan Florenty Konik, uczony i dla dzieci najlepszy. Ale na niego też narzekają we wsi, przeklinają go nawet, bo dzieci zamiast paść owce, wolą siedzieć w szkole. I starzy buntują się i młodzi również, wojna na Jasienowie, a nauczyciel co winien?
Skuluk głęboko stęknął, jak krowa przed pustymi jasłami.
— Widzisz, dopust Boży na wszystkich z tej szkoły, z tej mody.
— Bardzo dobry musi być Chłorenti Konik na nauczyciela — wywodził Tanasij ze śmiechem w głosie — to wiadomo, bo był kucharzem u samego kniazia aż w Stanisławowie. To głowa! Aleksander Rozwadowski, wasz leśnik panie dziedzicu, rozpowiadał, że profesor Konik najsławniejszy profesor od dziczyzny, nieraz waszemu panu kucharzowi pomaga. Nikt tak dziczyzny nie sprawi, nie upiecze jak on. Widzicie, cały naród górski pańskiej kuchni nauczy, raj na ziemi, szkoda umierać.
— Jeśli był kiedyś kucharzem, to wcale nie znaczy, że zły nauczyciel — bronił dziedzic.
— Najlepszy! Gdy dzieciom taki słodki pierog zrobi, jak nam wasz pan kucharz dzisiaj, to oświata zaświeci im po zębach.
Grak-Januszewski znalazł sposobność do przemówienia.
— Pomyślcie nad tym i zapytajcie, czemu kniaź nie posłał im ani lokaja ani furmana tylko kucharza? Coś w tym jest.
— Chcecie wiedzieć, co w tym jest — tłumaczył dziedzic — oto, że w góry tutejsze za żadne pieniądze nikt nie przyjdzie na nauczyciela, a Konik był tu kiedyś z księciem, podoba mu się tutaj, to człek stary, cierpliwy.
Grak westchnął.
— Ale kiedy kniaź zamiatacza pośle, to nas wymiecie i koniec.
Tanasij szydził dalej:
— A czemuż, wy panie, nie chcecie dać swego kucharza do oświaty? Kiedy panowie zaczną odprawiać kucharzy, stanie szkoła koło szkoły, przejść będzie trudno płajem albo drogą, wszędzie będą placki pańskie zamiast końskich. Matiju, rekurs potrzebny.
Zaczepiony Matij odpowiedział z półki:
— Nie mnie się równać z wami, gazdo, ale na waszą mądrość jest też jakiś rekurs. Śmiejecie się ze szkoły, to popatrzcie na niedźwiedzie. Kiedy byłem chłopcem, nieraz oglądałem sobie ze skrytki leśnej szkołę niedźwiedzią. Niedźwiedzica nie puści dzieci ani do berda ani do wody, każe piastunowi wciąż pilnować, a kiedy ich źle pilnuje, dostanie zaraz po pysku aż lubo. Raz stryj nastawił zimą w śniegu cztery żelaza wielkie jak kanony. Ustawił je w czworobok i połączył żelaznym drutem między sobą. Między żelazka rzucił na przynętę zabitego barana. To wszystko śnieg przykrył. I co myślicie? Stara niedźwiedzica z daleka zwęszyła, rozgrzebała raz koło razu ostrożnie płaik w śniegu. Dzieci sunęły za nią, a ona skoro tylko doszła do drutu, fosznęła na dzieci, by zostały z piastunem. Dzieci lezą za nią dalej, stara zawraca i dokładnie naprzód piastunowi, a potem każdemu z małych — po pysku. Piszczały wszystkie, i już piastun pilnował zawzięcie, sam także klepał małe po pysku. Oj, nie zbliżały się już więcej do drutu! Stara rozgrzebała śnieg, zbadała wszystko, skoczyła między żelazka, wyciągnęła barana ze śniegu, skoczyła z powrotem z baranem, cała rodzina poszła w las na śniadanie. Szkoła niedźwiedzia, nikt się nie buntuje.
— Matiju, a teraz ja rekurs na rekurs. O ludziach i tak nic nie wiesz i skąd tobie to wiedzieć, a od niedźwiedzi tyś wielki adwokat, ale tylko dla Czarnohory. A ja widziałem coś jeszcze lepszego, jak Cygany uczą tańców niedźwiedzi pałką żelazną. Profesor cygański mądry, ale dla siebie, pieniądze zarabia na jarmarku czy na dworze pańskim: „Tańcuj, tańcuj, Maruszka“, a niedźwiedź co? Buntuje się z wywalonym językiem, a musi tańczyć na łańcuchu. Chcesz tak samo dzieci uczyć? Niedźwiedziom potrzebne profesory niedźwiedzie.
Ksiądz krztusząc się wciąż dymem, choć osłabiony kaszlem walczył z hukiem watry i ze śmiechem powszechnym urągającym oświacie: wołał jak na kazaniu, raczej jak głos na puszczy:
— Cóżeście się uwzięli na oświatę, ludzie! Nagonka jak na kozę na posiżiniu! Koza dokucza, kąsa i bodzie, a oświata kogo bodzie? To główny grzech z najlepszego zrobić najgorsze, a wy to właśnie robicie. Wiecie dobrze, że przemówki to słowa pierwowieczne z nieba rodem. I nie pogańskie wcale, to nieprawda! Ja to wiem najlepiej, zapisałem sobie całą książeczkę przemówek. A molfary co robią z tego? Wojnę, chorobę, śmierć. Tak chwalą się sami, że ludzi ze świata spędzają czarami i chudobę też. Męczą czy nie męczą, kaleczą czy nie kaleczą, ale chcą męczyć i kaleczyć. I wy tak samo chcecie zdusić szkołę, jak oni biedną żywocinę! Ale na darmo, łaska Przedwiecznego — —
Słowa tonęły w gwarze bez echa, a ksiądz rozkaszlał się gwałtownie. Dziedzic szepnął mu coś, wyprowadził go z waternika, sam wrócił po chwili. —
Tymczasem dziadulo Serebraniuk, który także znalazł się w waterniku, biedząc się w doborze słów, szeplenił ważnie — ni to żałośnie ni to głupio — swoją relację o nauczycielu z Jasienowa.
— Byłem ja u tego pana profesora Churentja, różnie mówią o nim, trzeba wybadać, chciałem z nim pogadać w cztery oczy. Oglądam akuratnie i cóż widzę? Malutki człeczyna, chudy kościej, sam Onufrij-Uhodnyk, głowa całkiem goła, jednym żółciutkim wiechciem włosów zawinięta, lice zastygłe, bródka szczeciniasta drobniutka jak u młodzika, co jeszcze się nie golił. Niedowidzi, zębów nie ma, rączki mu się trzęsą, głos cichutki: „Kru-kru-kru“ jak żuraw zmartwiony, co został sam, bo nie poleciał za morze. Chuścina na szyi marna, trzewiczki zakręcone i dziurawe. To ma być profesor, co naród poucza? Z ziemi bym go nie podniósł, czterech grajcarów bym za niego nie dał —
Tanasij niespodzianie oburzył się gromko na mówcę:
— Tu pogrzeb czy co? Co ten makuch pusty smutki w oczy sypie? Gdzież on się chował? Nie nauczony jak się godzi na chrzcinach —
— Zostawcież, Tanaseńku — prosił cicho Foka.
Tanasij wciąż jeszcze podniecony winem, oburzał się na przekór tym głośniej.
— Gdybym ja tu był gazdą albo puszkarem, tobym takiego od razu do komórki albo do kuczy, a jeszcze lepiej za nogi i na dół do berda. Teraz pozwalają na wszystko. Najdurniejszy ma psuć święto. U mnie tego nie ma, najważniejsze —
Serebraniuk wcale nie podejrzewał niczego złego, powiadał dalej:
— Dobrze mówisz, Tanasiju, teraz idzie najważniejsze, posłuchajcie.
Tanasij wpadł nań jak kukułka, która zakuka drugą, a głosi to samo.
— Mnie posłuchajcie! Nie dajcie się chapać za serce, to najważniejsze! Raz Foka także mi coś takiego napsocił. Przychodzi, nie widziałem go dawno, a to zima, ja zapraszam, to pobratym, znam od cielęcia. A to bida nieposydiuszcza po butynach się ciąga, poszedł sobie, no, przepadaj z czortem! Potem ja sobie dłubię coś w majsterni, miałem wtedy jeszcze ochotę, a on znów przychodzi — —
Tanasij zatrzymał, się nagle przerażony, a Serebrianiuk płonący chęcią opowiadania, nie rozumiejąc o co chodzi ciągnął swoje.
— Właśnie tak, Tanasiju, ja siedzę u profesora, oglądam go, a tu przychodzi zaraz za mną —
— Zatkaj się ze swoim Konikiem — zakukał Tanasij — to do mnie przychodzi Foka —
Niewinnie zdziwiony Serebraniuk rozglądał się wokoło, a cały waternik śmiał się z walki kogutów, chociaż jedynym kogutem był Tanasij. Przekrzyczał Serebraniuka.
— Powiadam, przychodzi do mnie Foka, ludzie dobrzy, ludzie chrzczeni, zrozumcie! z taką wieścią, aby mnie za serce chapnąć i przekuć na wskroś — — Zaraza! Żyć mi nie daje! Cóż mnie obchodzi, co tam w butynie czortowskim. A taki co za serce chapie, to rozbójnik i poganin! Mnie nie chapnie! Gość gościem, Foka Foką, a wściekłem się i wymarszkałem aż śnieg się zakurzył. No, to przecież przykro, ze złości na niego, i na siebie też, drzwi potrzaskałem, szkody narobiłem w chacie, aż psy i kozy pochowały się po kątach i cała chata się zlękła. Ale i Foka popamiętał, mróz, wicher, a ja ani jednej kropli wódki mu nie wycedziłem. Mrozi on mnie, niech i jego zmrozi Baba-Lodowa kurewska! U mnie tego nie ma... może nie tak, Foko?
Tanasij posmutniał, wino wyczerpywało się. Świadomi kronik i plotek żabiowskich słuchacze od razu wiedzieli, że to stary porachunek, że Tanasij przeinacza wydarzenia i co tu mówić, kłamie, aby zagadać czy to starczą żałość za Italianem, czy nielitościwy śmiech ludzki. Zaczęli chrząkać i chichotać. Także Foka zamiast odpowiedzi pochrząkiwał, dusił śmiech dłonią, wreszcie parsknął głośno i odskoczył w dym, w głąb waternika. Szczęściem Serebraniuk upolował przerwę, zupełnie niewinnie doszeptywał sprawozdania o Koniku.
— I powiadam wam: zaraz za mną przychodzi do Churentja w gości pan kucharz dworski, ten sam co dziś nas karmił. Wąsacz z fajką pańską w zębach, buty palone, tęgie panisko, Polak i mędrzec. I posłuchajcie jeszcze: patrzę, a on honoruje Chłurentja, kłania mu się niziutko, „Padam do nóżek pana dobrodzieja!“ Słyszycie? „Dobrodzieja“, tak powiada. Delikatnie prosi, aby go z najstarszej książki o gotowaniu pouczył. I czytał pan Churentij z bardzo grubej książki, słowo za słowem czytał, sam słyszałem, aż wtedy zgłupiałem, jakby mnie kto podkuł. Nic nie zrozumiałem, widać mądrze pouczał, słusznie, Tanasiju — to głowa. Już go nie badałem.
Tanasij znów się skrzepił:
— Dopiero wtedy zgłupiałeś? Biegnij jeszcze do Konika, bo Aleksander opowiadał, że to nie zwyczajny kucharz, ale doktorski, każdemu coś innego zwarzy: temu pokrzywę, temu lebiodę, temu łopuchy, same delikacje. Książe był chory, potrzebował takiego. I ciebie zaraz wykuruje.
Dziedzic pouczał o kucharzu:
— To prawda i nic śmiesznego, taki nazywa się kucharz dietetyczny. I to wcale nic nie szkodzi.
Jakby pocieszony nieco Tanasij kpił dalej:
— Nie szkodzi a nie pomaga i za trudno się nazywa, po prostu profesor kucharski. A wy, Wasyłyno, czemu nie pójdziecie na naukę do pana Chlorentja?
Wasyłyna przybliżyła się do watry, wzięła się pod boki, stanęła szeroko, prezentując w świetle niezwykłą urodę — potężne piersi i masywne biodra. Mrużąc oczy uwodnie krzyczała:
— Kucharski profesor a chudy? Dla dziatwy starczy, a dla mnie marny.
— A może się ożeni z wami?
— Chybabym go pod pachą nosiła, jak jejmość księdzowa parasolę. Mówią, że biedak nie ma co jeść, sarny, zająca nie dogoni, to psy i koty sprawia, z tego chudy. To nie dla mnie.
Tanasij śmiał się szeroko a Foka wyczekał jak strzelec w zasadzce, potem wyzyskując chwilę zaśmiał się także i głośno wypalił:
— Nie ma co mówić, to zabawne. A pamiętacie, Tanaseńku, o Italianach z butynu opowiadano jeszcze ucieszniej, że żaby gotują na śmietanie, węże smażą, robaki z serem rozczyniają? To dopiero śmiech!
Tanasij żachnął się, wstał gwałtownie, machnął ręką ze złością, trącił z hałasem jakiś garnek. Wciąż niepewny w nogach zatoczył się raz jeszcze, kopnął stołek, podszedł do watry, chrapnął jakoś, nagle skierował się ku wyjściu, jakby uciekać chciał. Lecz tuż przy drzwiach zatrzymał się, wrócił powoli ku ognisku. Zapatrzył się w żar, szukał wzrokiem uważnie. Świeżo dołożone, smolaste polanka skręcały się w ogniu, z oporem skwierczały jak w męce, trzaskały, potem spajając się z żywiołem huczały tryumfalnie razem z nim. Watra podkarmiana wciąż nowymi polanami oświeciła Tanasija. Smętne milczenie ogarnęło waternik, tylko od ognia figlarne błyski pryskały wesoło.
Foka oglądał, zmarkotniał.
— Czy nie tak widzi je Tanasij jak figlarne oczy Kamia, tego co zginął w butynie...
Podszedł do Tanasija, ujął go pod ramię lecz ów warknął: „Zostaw mnie, jużem trzeźwy. — Rozumiesz.“ Nie odwracając się wdębił wzrok w watrę.
Wtem drzwi otwarły się, znów ksiądz wleciał szczególnie zadowolony, lecz trudził się nadaremnie chcąc przymknąć drzwi nie znane mu osobiście. Dopiero Wasyłyna jednym ruchem zawarła je umiejętnie. Ksiądz podbiegł ku Tanasijowi, prysnął nań śmiechem, jakby znienacka chlusnął wodą w oblewany poniedziałek.
— Myślałby kto, Tanaseńku, że pstrągów wypatrujecie w watrze.
Ciepły jak zazwyczaj śmiech księdza rozszerzył się nie gorzej niż promienie watry. Tanasij odwrócił się i rozchmurzył. Obwieścił głucho:
— Kto raz upił się — błogosławiony. A kto wciąż na nowo tej pijaności szuka — przeklęty. Świętowałem już dziś, pyskowałem bez pamięci, a pamięć tamtego biedaka — —?
Foka ujął go ponownie za rękę, a równocześnie jakby podpaleni nagłym płomieniem, goście waternika skoczyli z siedzeń hurmą ku Tanasijowi. Na przedzie w skoku Andrijko Płytka, tuż obok niego zeskoczył z półki Matij. Otoczyli go w mig i inni, a inni jeszcze z kątów nieco opornie ściągali się ku watrze. Andrijko podniósł palec nad głową Tanasija. Szeptał wyraźnie:
— Tanaseńku, od święta zaczyna się nowe życie. Nie naruszajmy smutkiem! Szanujmy święto świętując. I mnie serce zbrzemieniało, i głowa także, za pobratymami tymi, co — — ich już nie ma dzisiaj między nami. A przecie — zaczynajmy na nowo.
Tanasij wyprostował się, przełknął coś, z trudem, mruknął: „Nie naruszajmy.“ Spojrzał z żalem ku Serebrianiukowi, dał się prowadzić Foce ku ławie. Usiedli obaj, a Foka wywodził ciepło:
— Posłuchajcie, Tanaseńku, pan Konik nie tylko kucharskie książki czyta. Czyta różne. Dzieciom słodkiego pieroga nie zrobi, oj nie! Bo sam ma tylko te osiem i pół guldena miesięcznej pensji. A jeszcze ten kłopot z nim, że nic nie przyjmie, nie chodzi nigdzie, tylko na plebanię, nawet od chrzcin się wymówił. Wciąż z książkami i z dziećmi. Wiecie, Tanaseńku, zawsze lepiej zawczasu... Pójdźmy tak kiedyś razem do szkoły, posłuchamy sobie, cóż to szkodzi.
Tanaseńko odpędzał się mrukliwie:
— A cóż mi pomoże? Książki? Na pewno nie!
Foka trzymał go nadal za rękę, a tymczasem w waterniku szepty rozszeleściły się w zawody z watrą. Andrijko Płytka usiadł w kącie, a liczni goście tłocząc się stanęli nad nim. Pytali szeptem, a Andrijko odpowiadał skąpo. Szepty wzmagały się, a do uszu Tanasija, i Foki także, dolatywały imiona butynarów, tych rębaczy bystreckich, co zginęli zaduszeni lawiną pod Skorusznym. Wiedzieli o tym wszyscy, ale od święta nie wspominali. Tanasij odwracał się i nastawiał uszu ku Andrijkowi, lecz Foka wciąż trzymając go za rękę zagadywał szepty, opowiadając żywo i głośno o Koniku.
— Pan Konik wcale nie zaczyna od książek. Zaczyna od Jasienowa, od Czeremoszu a stąd dalej w świat. Naprzód na piasku karbuje, potem wskazuje na mapę i tak mówi: „O patrzcie, dzieci: tu Jasienowo, tu Rzeka, wschód słońca na prawo, a zachód na lewo, i tam na lewo źródła Rzeki, a tamtędy na prawo ku wschodowi słońca Rzeką droga do morza. A tam z tyłu, za plecami, poprzez Synycie droga na południe do ciepłych krajów. Droga dla kogo? Dla ptaków. Stamtąd wracają wiosną i tamtędy odlatują jesienią. Posłuchajcie nocą a popatrzcie o świcie. A teraz odwróćmy się, dzieci, twarzą do południa“ — mówi pan Konik — „chodźmy i my w świat za ptakami do ciepłoty. Dokądże chcecie iść?“ Dzieci krzyczą jedne przez drugie: „Do Budapesztu, do Wiednia!“ Inny krzyczy: „Nie chcę do Budapesztu, chcę do Rzymu! Do Papy rymskiego.“ „Czekajcie, dzieci — uspokaja profesor — trzeba się zgodzić, osobno nie pojedziecie, pogubicie się; może by naprzód do Budapesztu, to najbliżej, tamtędy przez wierchy.“ Dzieci zbierają się do Budapesztu, hałasują, a tu wstaje Petrunio, wnuczek Buligowy, ten rumiany śmiały i wykrzykuje: „Nie potrzebuję żadnego Budapesztu, chcę do Wenecji, tam miasto i chaty na wodzie.“ „Ależ Budapeszt po drodze — tłumaczy profesor — przez powietrze nie przeskoczysz, tam odpoczniemy.“ — Cała szkoła krzyczy: „Do Budapesztu, do Wenecji!“ Idą razem z profesorem nad Rzekę, śpiewają, wykrzykują okrutnie, profesor zatyka uszy, ale rad. Powoli krok za krokiem uczą się liczyć, gdy przyjdą nad Rzekę obliczają sobie z mapy, ile mil do Budapesztu, ile dni konno, ile pieszo. Profesor opowiada o Budapeszcie, o Dunaju, w końcu mówi: „Teraz my w Budapeszcie, odpocznijmy sobie, a jutro dalej do Wenecji.“ Wracają do szkoły ze strasznym krzykiem: „My w Budapeszcie, my w Budapeszcie!“ Niejeden co idzie drogą, mówi sobie po cichu: „Kto tu zdurniał, dzieci czy stary profesor?“ Do Kołomyi dzieci nie chcą wędrować, mówią tak: „Tam wody nie ma i śmierdzi, tam mego wujka zapchali do kryminału, boję się.“ „Dzieci! — woła profesor — Kołomyja nie pomyja, ona nasza mama! Tam śpiewa się: Nad Prutem w tych łęgach.“ Dzieci nie chcą, profesor powiada: „To ja sam pójdę.“ „I ja z wami, i ja z wami“, zgłaszają się dzieci jedno przez drugie. Idą niby do Kołomyi, dojdą do potoku Waratynu, patrzą na mapę, znów obliczają.
Kąty wyszeptały się do syta. Z rzadka tylko jeszcze szepnęło coś tu i tam. Watra grała równo, Tanasij wciągnął się i słuchał, już i inni słuchali, a Foka mówił dalej o Koniku:
— Potem w szkole znów pan profesor Konik pyta dzieci: „A które z was było w Czarnohorze?“ Znów wstaje Petrunio, wnuczek Buligowy: „Ja byłem z dziadem.“ „A źródła Prutu widziałeś tam pod Breskułem?“ „Dziad pokazywał z daleka, z daleka strasznie szumiało w skałach. Wieczorkiem wziął mnie za rękę, ciągnie tamtędy, bo tam nocą dobrze by szukać skarbów, a to księżyc zaciągnął się, mgły spadły, bardzo szumiało z mgły, a nic nie widać. My biegiem do koliby, aby nas mraka nie ogarnęła.“ „A który był w Palenicy?“ — pyta profesor. Wstaje Hrycio Charukowy, ten drobny, czarniutki: „Ja byłem z diediem.“ „A źródła Czarnej Rzeki widziałeś?“ — pyta pan Konik. Hrycio namyśla się. „Nie, tam czarno, straszny las, Baba Lodowa skamieniała straszy i chapie, lęcznie.“ „Oni nic nie widzieli, a ja widziałam“ — piszczy najmniejsza ze wszystkich Warwarka. „A co takiego?“ „Widziałam tak: dziad co dnia chodzi do dziewięciu źródeł, zbiera wodę do przemówek. Nie daj Boże za nim iść, nie wolno. Ale co mi to, dziad ogląda się, a ja chytrze za nim krzakami, trawami aż pod sam Ihrec, skąd potok Waratyn. Idę, idę, dziad przyszedł do źródła, ogląda się znowu i kłania się, kłania się przed źródłem, cóż za licho? I ja w trawie w śmiech, a on za mną z palicą: «A ty pohana wiaro, hadyno!» Uciekłam, nie dogonił mnie, a widziałam.“
Foka oglądnął się przelotnie, wszyscy słuchali. Opowiadał dalej:
— I wtedy pan Konik pochwali: To dobrze, Warwarko, choć i nie bardzo, a kto nie widział, niech popatrzy. A czemu? Posłuchajcie dobrze, dzieci, i pomyślcie. Człowiek żyje, żyje, starzeje się, w końcu umiera jak każdy, idzie do nieba. Porządny gazda był, z grzechów się oczyścił, inaczej by go nie wpuścili. Przecież niejedno zaniedbał, dlatego w strachu. Wędruje, wędruje tamtędy do góry, wspina się i drapie, dodrapał się, zadyszał się, ledwie zipie i on w niebie! A tam na górze czeka na niego dwunastu staruszków z brodami do ziemi. „Sława Bohu!“ mówi dusza. „Na wieki Bohu sława, duszyczko“, odpowiadają staruszkowie. Najstarszy dziadek cieszy się i powiada: „To dobrze, to mi się podoba, to rozumiem, sami znaleźliście drogę, wędrowiec z was tęgi.“ — Dziadek wesoły, bardzo chytry, ale jelny, zaprasza grzecznie: „Siadajcie sobie, duszyczko, odpocznijcie, tak, napijcie się huślanki niebieskiej, a może by kuleszki z ziarna gwiaździstego, a może by naszej bryndzy z mlecznej drogi. Kosztujcie, kosztujcie, dosięgajcie śmiało, potem będzie egzamin.“ — Ławeczka miękka, światło koło światła, zapachy się toczą, huślanka słodsza od miodu, kuleszka aż po brzuchu świeci, ale dusza w strachu — bo egzamin... Staruszkowie brodaci za stołem, papiery, papiery, kopice papierów, kopica koło kopicy — strach! Najstarszy dziadek wciąż grzecznie się śmieje i tak pyta: „Wy duszyczko, pewnie byliście u samego źródła Prutu, tam pod Breskułem, tam ładnie szumi, co?“ — „Nie, nie byłem“ — mówi dusza. Dziadek jeszcze głośniej się zaśmiał: „Nie dziwota, wyście człek wędrowny, co wam Breskuł, to za blisko. Wy pewno byliście u źródeł Czarnej Rzeki pod Palenicą, Baby Lodowej wam nie strach.“ „I tam nie byłem“ — odpowiada dusza i już jej trochę omkno się robi. Namyślił się dziadek: „Już rozumiem, duszyczko, wy nie z tych piecuchów, co tylko to znają, co w swoim kraju, na Wierchowinie, wy pewno wędrowaliście aż za wierchy, na węgierski bok do źródeł Cisy. Tam dopiero boży świat widać, co? — Ha-ha!“ Dusza cichutko: „Nie, i tam nie byłem, nie widziałem.“ Dziadek jeszcze bardziej się zadumał; nagle powiada ze śmiechem: „Ho-ho, wy nie z tych, którzy wywąchują to tylko, co pod nosem. Widzę już, wy pewnie byliście w niemieckich krajach wojakiem, widzieliście źródła Dunaju, a może, może — — nawet w wołoskim kraju, tam gdzie Dunaj taki wielki do morza się wlewa?“ — Dusza widzi, że źle, milczy, a dziadek dalej się śmieje: „No, śmiało duszyczko, powiedzcież, nieprawdaż, tam dopiero chwała Boża na tym Dunaju sinym, u źródła i u ujścia?“ Dusza kłamać nie może i tak widać ją na wskroś. Mruknie pod nosem płaczliwie: „Nie, mój dziadeczku święty, nigdzie nie byłem, żadnych źródeł ani ujść żadnych nie widziałem.“ Dopiero wtedy zmarkotniał staruszek, skrobie się w głowę. Inni brodacze też posmutnieli, kiwają głowami, schylają się, brodami zamiatają niebieską podłogę, szepcą coś sobie: „Źle!“ — „Bieda z wami, duszyczko, martwi się dziadek — bieda, do piekła was nie poślę, rodziców słuchaliście, biednego nakarmiliście, nie przeczyliście Boga ani człowieka, a do czyśćca też mi was szkoda. Zróbmy tak: wracajcie zaraz na ziemię, droga ciężka, karkołomna, ale cóż robić? Wam tak wychodzi, że trzeba jeszcze raz rodzić się i biedować czy chorować, no i umierać jeszcze raz. Trzeba wędrować, trzeba poznać źródła Boże i ujścia Boże, a nie pchać się tutaj z taką głową. Cóż wam z nieba przyjdzie? To tak jakby cap przyszedł do cerkwi na Zmartwychwstanie Pańskie. Nic nie zobaczycie, krasa niebiesna nie dla kapusty, tylko dla głowy. Ja nie ostry, nie, ale co tu z wami pocznę, nie zrozumiecie nic.“ — I wróciła dusza, kto wie na jaką dolę.
Na sam koniec bierze pan Konik mapę nieba i pokazuje dzieciom: „Te szlaki niebieskie też trzeba poznać, bo kiedy przyjdziesz do nieba, synku, obco ci będzie zanadto i strasznie między światłami.“ A wieczorami kiedy niebo jasne, pan Konik razem z dziatwą drabiną na dach chaty się wdrapie. Siedzą okrakiem na dachu, a profesor pokazuje strony świata, niebo i gwiazdy: „Ot tam, dzieci, oś główna, bardzo mocna, sama stal niebiesna, trwa tysiące tysięcy lat, świat naokoło niej się kręci. A tam niedźwiedzica jaka świecąca, niedźwiedziątka sobie hoduje, na nikogo nie napada, żyje sobie, drugim daje żyć. A tam orzeł niebieski duma sobie, naokoło ogrody, w nich ptaki świecące wszystkie w zgodzie, ot tam łabędź w locie, skrzydła rozciągnięte, szyja długa. Tam znów królewna na korabiu, na wodach niebieskich, jakaż kraśna, ale co z nią? Biedaczka łańcuchami przywiązana za ręce — do czasu, o tym wam kiedyś osobno opowiem. A tamta duża czerwona gwiazda to taka sama ziemia jak nasza. To nie bajka, tam są wody, góry, a może i ludzie... Tylko szkła takiego nie mamy, nie widać. Wędrowałbyś tamtędy, nie napatrzyłbyś się nigdy, jakie różne życie. A tam wysoko nad chudobą niebieską, nad ogrodami, nad wodami, nad ludźmi tymi, zamieć, droga mleczna, sanna prosto do nieba, gościniec cudowny. A nad tym wszystkim Bóg. I posłuchajcie dobrze, dzieci — powiada pan profesor — gwiazdy szepcą i gwiazdy grają także, tu grają i tam grają, to wszystko gra...“ Tak poucza pan Konik.
Wiecie przecież, wszyscy u nas mówią, że nie wolno słuchać muzyki niebieskiej, bo człowiek dopiero przed śmiercią słyszy to granie, gdy śmierć go stamtąd wabi. A pan Konik nie lęka się, słucha, dzieci także. Siedzą na dachu, żadnemu nie chce się iść do chaty. A gdy zejdą do szkoły, zaśpiewają jeszcze przed nocą psalmy. I wszystko to w tej chatynce szkolnej, którą sami zbudowaliśmy. Do pisma i do książek jeszcze daleko, także starym posłuchać uciesznie.
Nikt już nie szeptał, wszyscy słuchali, Tanasij wzdychał raz za razem. Foka wypuścił jego rękę, a Tanasij odezwał się zmęczonym, wytrzeźwionym głosem:
— Dobrze mówisz, Foko, lepiej zawczasu. Toż i wy, ludzie, zamiast śmiać się, grzeszyć paskudnie i innego ciągnąć do grzechu, przypatrzcie się dobrze, jak ten Konik-bidaczyna płajami kamiennymi ciągnie furę z dziatwą, ciągnie tę swoją oświatę żałosną.
Tanasij wskazywał palcem na drzwi waternika. Watra prysnęła, zadymiła nagle, uderzyła dymem w oczy, znów rozgorzała jaskrawo. Wszyscy zaglądali w kierunku drzwi.
Ksiądz odezwał się pierwszy:
— Dziękujcie Bogu, że takiego człowieka wam posłał — wycierał oczy, chrząkał, znów zbierał się do wyjścia.
— A może by otworzyć drzwi? — zapytał dziedzic.
— Tak, to najprostsze — ucieszył się ksiądz — a to nam do głowy nie przyszło. Dobrze, Wasyłyno?
Wasyłyna krzyczała wesoło:
— Nie przyszło do głowy, bo gdzież ma być dym jak nie w waterniku. Chcecie, niech wam będzie.
Wahając się chwilę otworzyła drzwi do połowy. Także dym wahał się. Naprzód rozprężył się pysznym ogonem białego pawia, potem zawracany powiewem zatrzymał się w półotwartych drzwiach. Jak wyczesana przędza falował na przejrzystych płytach światła. Splątując się powoli ze światłem i powiewem, wysnuwał się z gęstych kłębów w cierpliwą grę skręconych wirów, rozciągał się w cieniutką zasłonę wirową. Utkane z dymu, ze światła i z powiewu snuły się w nim nieskończonymi pierścieniami tańce wirowe. Obraz świata jaki wysnuł się z chmurnych brył przedczasu. Waternik jaśniał powoli.
Matij westchnął z półki:
— Szkoda, że pan Konik tu biduje.
— Oj, teraz dobrze mówisz Zełenczuku — znów powolutku wywodził Skuluk — taki człowiek niech do mnie idzie w Czarnohorę, nie tam gdzie polityka. Gwiazdy — ha, gdzież takie gwiazdy na świecie jak u nas? Położysz się na mchu w lesie, głowę do gwiazd zadrzesz, a tam czeresznia stara szumi obsypana czereszenkami, tylko za wysoko. A od chaty spojrzysz, to nad Czarnohorami gwiazdy raz koło razu się sypią, srebrnie sinieją, jak jafiny świecące zboczami. Sięgaj i kosztuj. Niech nam uczy dziatwę, starszych też, a my go karmić będziemy, i warto. Od razu mówię teraz: co dnia mu mleko będę dawać, a mój wnuk niech nosi. —
Matij poderwał się na półce i przerwał:
— I ja także —
Skuluk powstrzymał go ręką, pośpieszył się nieco:
— Czekaj, Zełenczuku, to nie wszystko, dam jeszcze świeży budz raz na tydzień, a jesienią berbenicę bryndzy, taką pękatą, na całą zimę. A potem —
Matij nie mógł się opanować:
— A ja mu jesienią koniem przywiozę mąki na pół roku. —
Zsunięty w kąt i niewidzialny Andrijko Płytka wypalił z dymu:
— A ja kartofli na cały rok. Ale gdzie zamieszka, kto mu chleb spiecze?
Matij uniósł się.
— Ja sam zbuduję mu chatę, mało tego, szkołę zbuduję dla pana Konika —
— Szkoła pod Czarnohorą — mruknął ktoś z głębi waternika.
Znów śmiech po kątach zaszeleścił, rozsypał się i ogarnął całą kolibę. Matij błyskał oczyma i zębami z półki, sprężył się, jakby szukał oczyma, na którego z szyderców ma skoczyć. Skuluk podniósł głos:
— Nie ma co się śmiać! — Śmiechy ucichły i Skuluk ciągnął dalej: — Ja to inaczej jeszcze miarkuję: tam pod Czarnohorą jest ktoś taki, akuratnie dla jednego zaprzęgu z panem Konikiem, tamten Maksym, ten biały, z Jaworza. Niech się zejdą, nie dla gadania jak my tutaj, bo koło tego z Jaworza żadna polityka się nie kręci. Dla milczenia, dla szeptania.
Petrycio Siopeniuk, onieśmielony wielkim świętem i wielkim światem gazdów jasienowskich, siedział w kącie bez ruchu. Nagle ośmielił się, zapytał cicho:
— Szeptać o kucharstwie czy o szkole?
Skuluk uśmiechnął się.
— Chłopcze luby, tyś sam kucharz delorny, byłem na Riabyńcu, wiem, ale czyż to każdy wielki człowiek musi być kucharzem? Tamten Maksym nie kucharzy wcale, gotuje byle co, za to czyściutko u niego w chatynce, nie tak jak o wielkich zamawiaczach powiadają, że chata zadymiona. U niego aż świeci się.
Petrycio parsknął cichym śmiechem:
— Poznać, że oświata — —
Skuluk ożywił się, mówił jeszcze głośniej:
— Ażebyś wiedział, synku, że oświata. Bywa taka noc, z daleka widać, jak z Jaworza znad chaty Maksyma światło bije tęgie, jakby wielkie zwierciadło do słońca. Są tacy, co mówią, że to się tylko zdaje, ale ja widziałem sam na własne oczy. To oświata! A z czego? U niego oświata całkiem inna. Co szepnie, to naprzód ciemniej niż o północy, a potem jaśniej niż w południe w słońcu. Widzicie. Z niego samego, ze środka, same światło bije i dlatego błyska po nocach. To ciągnie się jeszcze u niego od dziecka. Kiedy był chłopcem, mieszkali z matką na Bereżnicy i stamtąd chodzili aż na Synycie, szperali po jamach, po podziemiach, po komorach Doboszowych, kto wie co tam widzieli. Tam pokazała mu furteczkę. A kiedy umarła, sierota, chodził do niej, przepchał się przez furtkę, otworzyła mu się i stamtąd z mchów, z nory czarnej uderzyło światło. Rozstąpiły się skały, usłyszał organy w cerkwi skalnej, a gwiazdy nad organami śpiewały, i matka nakazywała mu z nieba. I nie umarł, tylko na chwilę go obezosobiło i ożył. Potem już osiedlił się tu u nas, sam jeden na końcu świata, tam wysoko wśród lasów na Jaworzu. Stamtąd świeci, ludzie przychodzą doń z różną biedą. Bywa taki dzień, jawory szumią, Maksym słucha i słuchać każe takiemu co przyjdzie. Szepnie mu jeszcze: „Kiedy będziesz zasypiać, chwytaj pierwsze słowo ze snu, ucieknij ze snu, zbudź się a słowo trzymaj!“ — Widzicie skąd oświata: z szumów, ze snów. Do światła ludzie przychodzą, milczą albo szepcą, za to żywocina inna kiedy przyjdzie na górę, odzywa się rozmaicie. Przyprowadzą mu krowę złym okiem rażoną, zaczarowaną, ta porykuje co siły, a Maksym popatrzy — zaraz ucichnie. Zimą w zawieję o północy przychodzą sarny, żałośnie zabeczą, zaraz Maksym otawki miękkiej wyniesie i już cicho. Także zimą przed wieczorem sikorki zmarznięte całą hurmą przyfurkocą, pukają do okna. Jak wiedzą do kogo pukać? Wiosną przylatują sokolęta zbłąkane od matki, takie co jeszcze nie umieją latać. Siądą na dachu i jęczą: pi-pi-pi, a on nasypie im bryndzy suchej i już dobrze. Gady też go się nie boją, gdy który z nich stężeje, bierze go do ręki, niesie do chaty na piec, a wiosną na słońce wynosi. Buntu żadnego nie ma ni kłótni, a kiedy Maksym szepnie czasem komuś jakieś słowo, tamten schowa je, trzyma mocno aby nie uleciało. Dniowałem u niego i nocowałem także. Lasem iść na górę daleko, trochę smętnie, i wziąłem swego capa. To skalny czort chochłaty, lasem wykarmiony, zuchwały, biega za mną wszędzie, pilnuje niby pies, ale na obcego łakomy skoczyć z rogami, na człowieka i na zwierza też. Poskoczył i ku Maksymowi. Ja z daleka krzyczę: pałką mu po łbie dajcie, bo to czort skalny. A Maksym nie ruszył się, otworzył białe ręce, ręce zaświeciły, cap obwąchał i polizał. Cap także! W chacie u Maksyma gruba książka na stole, tak na oko książka niby nic. Wziął do ręki, poszurgotał listy, jeszcze nic, i przeczytał mi tak: „W domu Ojca mego mieszkań wiele, chat wiele — i pokazał na gwiazdy — widzisz tam mieszkania, chaty i cerkwie.“ To mi od razu się rozświeciło wszystko, jakby mnie macnął sporym kijem po głowie: to nie czereśnie świecące, nie jafiny tam w górze, to chaty, cerkwie Boże świecą. A dla kogóż? Ach, któż wie. Powiedział mi w końcu: „Troskasz się za dużo, a jednego potrzeba.“ „Starość — powiadam — ciężko.“ A on na to zaśmiał się: „Jakaż tam starość, to się wszystko kręci w kółko. Widziałeś sikorki, czy skarży się która, czy ciężka ze starości? Przenigdy! Skacz i ty po gałązkach, ćwierkaj wesoło do nieba.“
Olbrzym z pokolenia Skuły wstał, uśmiechał się tajemniczo.
— Popatrzcie ludzie dobrzy i powiedzcie, jakżeż stary drągal ma skakać po gałązkach i jak ćwierkać? Oświata trudna.
Ludzie podnosili głowy ku Skulukowi, uśmiechali się także. Skuluk usiadł, a Tanasij mówił chrapliwie, smętnie:
— Bywałem i ja u Maksyma na Jaworzu. Dopóki tam jestem, spokojnie, a gdy wrócę do swoich dymów, znów mnie coś pędzi. Ha, gdybym mógł go tak ciągle trzymać za rękę, jak teraz trzymałem Fokę.
Foka zniecierpliwił się już, wstawał, zbierał się do odejścia. Żartował.
— Skuluku, chcecie nam zabrać pana Konika dla waszych ludzi, dla waszych dzieci, a nasze będą płakać.
— Broń Boże zabrać — odparł Skuluk — czy ty myślisz sobie, Foko, że wszystko dla ludzi tylko? Miarkuję sobie tak jeszcze. Niech idzie wasz konik do pary do tamtego i niech ma uciechę z takiej pary koni. Sam Hospod Boh także. Niech sobie poświstuje na nie, niech pogania raz do góry, raz na dół. Zabrać? — ha, ja bym i ciebie zaraz zabrał, abyś pastuszył na połonince na Szurynie, chodził z owieczkami jak niegdyś. A Hospod-Słoneczko święte cieszył się wami, bo aż ze Smotrycza widać było, jak świeciły się owieczki białe i jak sypały się niby potoczki po skałach. Chłurentja szkoda, a ciebie najwięcej mi szkoda, Foko, ty już tylko dla ludzi żyjesz, a dla Hospoda co? Co z ciebie będzie, mój synku? Zmarniejesz, bidaku. Toż powiedz mi otwarcie, możeś i ty już także zapisany do polityki, do którejś partii, broń Boże. A może nie chcesz powiedzieć?
— Czemuż nie, chcę, ja do wszystkich partii —
Skuluk poderwał się na miejscu.
— I do popowskiej także?
— Pewnie, do popowskiej, do pańskiej, do żydowskiej, do narodnej także.
Skuluk rozgarniał zbyt długie włosy, wciąż zsypujące mu się na oczy. Ciągnął głosem zgasłym, w którym drgała żałość:
— Ty z rodu Szumejowego i do wszystkich partyj? Głowino moja bidna, ciarki mnie przechodzą, tymczasem zmarniejesz, a potem, aby nie powiedzieć w złą godzinę, może przebierzesz się na pana. Do wszystkich partii — —
— Do wszystkich partii, Skuluku, byleby tylko żyły w zgodzie, byleby razem coś dobrego robiły.
— Partie? Aby dobrze robiły? Chyba jakąś nową modę — Skuluk posmutniał.
Wszyscy milczeli. Foka wywikłał się:
— Matiju, na twoje wychodzi, Skuluk zaprasza pana Konika, godzi się, aby w Czarnohorze była szkoła.
Skuluk mówił jeszcze żałośniej:
— Nie szkoła, człowiecze, nie żadna moda, tylko niech do nas idzie człowiek dobry.
Stojący blisko drzwi ojciec Szumej przystąpił do watry, pocieszał twardo:
— Skuluku, nie martw się, moda wciąż przychodzi jak woda nowa. Woda z wód rodem, a prawda z prawd. Patrzaj, jak się ciągnie z daleka zakrętami, zlękniesz się, że nowa, to popatrz za zakręt. Ona nowa? Gdzież tam! Ona długa, korzeniasta i pierwowieczna. Ugośćmy ją, ona z wielkiej drogi.
Foka śpieszył się do wyjścia. Stojąc nadal dorzucił pośpiesznie:
— Tak samo jest z pismem i ze szkołą, od dawna było u nas pismo potajemne, teraz czas, aby było jawne i dla wszystkich. Szkoła potrzebna wszędzie, w Czarnohorze także. No, chodźmy.
Matij celnym susem skoczył z półki ku watrze, wkopał się stopami w ubitą podłogę, sprężył szyję, wciągnął głowę, jak ryś przed skokiem. Uniósł się gorąco i niespodzianie zaczepnie.
— Tak to, kiedy stara krówka dobra, to i cielęta dobre. W waszym rodzie, w naszych rodach prawdeczka stara się hoduje. Ze starej będzie nowa. Kto się boi oświaty? Kto hauka na szkołę? Zajda, zawołoka, żebrak wszawy z pustego rodu. Choćbyście się wściekli, ja zbuduję szkołę dla pana Konika czy innego! Niech mi który potem stanie do oczu i niech hauka, to go tak bardką pouczę, że mu się odechce rekursów. Gdybym ja był głównym od oświaty, to nikt by nawet przeciw niej nie pisnął. Głowa za głową leciałaby jak makówki!
Matij wyprostował swą postać giętką, prężną jak kosodrzew, który zasiał się i wyhodował się wśród skał w zaciszu bezwietrznym, a potem wyrósł prosty i żaden wiatr go już nie zegnie. Dziedzic ożywił się, wstał, oglądał z upodobaniem Matija. Tymczasem dym już przerzedził się, wszyscy widzieli się wzajemnie, polityka wracała. Od święta, od piwa, z oburzenia na Matija zadymiły się głowy, krzyki rozhulały się, i nieopisany hałas zagłuszył dalsze jego słowa. Nawet ci, którzy już przekonali się do Konika, wyzwani przez Matija pomstowali na szkołę. Ktoś mógłby pomyśleć, że lada chwila rozgorzeje bójka nie lada. Jedno za drugim wylatywały burzliwe słowa i groźby.
— Rodowi gazdowie kichają na szkołę.
— Zawołoki zawlekli szkołę, dla nich szkoła, nie dla nas.
— Żandarma od szkoły zawczasu po głowie, niech nie hauka!
— Rekurs mu bardką wypisać, aż go oświeci!
— Gdzie szkoła stanie, zaraz podpalić! Niech będzie oświata!
Twarze gorączkowo wysuwały się na chwilę i zaraz chowały się, bo wysuwały się inne, i gdyby Matij chciał palnąć którąś z nich, podsunęłaby mu się pod topór inna jakaś, nie ta co szczekała nań przed chwilą. Lecz choć przed chwilą groził, wcale nie miał bardki w rękach. Oglądał się do odwrotu ku półce, lecz osaczony niby ryś błyskał tylko zębami szyderczo. Jednak przed samymi zębami już chowały się twarze. Przerażony Grak-Januszewski, tracąc dostojność chwycił się za głowę.
— Macie politykę, jak pożar chwyta! Puszkarów zawołać! Matiju, opamiętaj się! Koniec świata!
Zwichrzony hałas nie ustawał, a Tanasij orzeźwiony kłótnią wstał i wszedł między kłótników. Stanął obok Matija. Ksiądz przeciskał się z wolna ku nim, a tymczasem Tanasij przekrzyczał wszystkich:
— Nie koniec jeszcze, poczekaj, powiem ci kiedy koniec, któż wie lepiej ode mnie! Dzieci, cóż to wam, Jurij uderzył do głowy czy piwo? Panie adwokat cicho, już idą rekursy! A wy wszyscy powoli, za porządkiem. Dziedzic powiada, że szkoła z takiej tajnej ochoty, której nie widać. Niech mu będzie. A Foka, że ich nauczyciel najlepszy. To przecież prawda widoczna, to mi się podoba i wam wszystkim także. Szukajmy tej tajnej ochoty, a nauczycieli hodujmy i słuchajmy. Bo dobrze, ba, i delornie mówi Skuluk, że Hospodu też trzeba coś dać. A gdzie i jak? Wiem to dokładnie przecież — i mówię otwarcie, gdy jest z kim mówić — że u nas, na Hucułach ludzie najgorsi na świecie. A przecie Hospod nie w innym kraju zamieszkał a właśnie u nas, tam gdzie lasy nie ruszane, gdzie połoniny nie koszone, nie wypasione, nie zaplugawione szczawiem. Może ma jeszcze trochę nadziei i czeka: „a nuż przyjdą, a nuż się nawrócą“. Najlepszy sposób by Hospoda przepędzić na cztery wiatry, to wyrąbać lasy i stratować połoniny. Szkoła będzie dobra, gdy taką nauką nas podhoduje jak by do Hospoda powrócić. Pan Konik podoba mi się. Dlatego wymiećcie kłótnie za drzwi razem z dymem, zgódźcie się, bo dzisiaj święto. Bóg nie dla kłótni dał święto, tylko dla nauki, dla oświaty.
Tłum uspokoił się, a tymczasem Matij jednym skokiem schronił się do swego gniazda na półkę. Śmiał się zwycięsko. A dziedzic podchodząc doń i oglądając go badawczo zapytał:
— Jak wy myślicie, Matiju, naprawdę ścinać ludzi, gdy nie chcą posyłać dzieci do szkoły? A potem sieroty posłać do szkoły czy jak?
Matij szczerzył białe zęby.
— Nie ścinać, głowę rozbić tyle co trzeba, w sam raz, niech się obrozumi.
— A któż ma tak rozbijać głowy?
— Sam urząd oświatowy. Jak jest sąd, jak wieszają zbójów, tak samo niech rozbijają ciemne głowy...
— A za co, dlaczego?
Matij rozpalił się:
— Aby się oświecili! Trząść nimi, trzeć głowę do głowy! tak jak się trze trzaskę do trzaski, kłodę do kłody, dla skrzesania żywej watry. Niech uczą się, niech piszą, niech czytają.
Dziedzic uśmiechał się.
— Nie macie litości...
— Nie mam.
— A czyż wy myślicie, że wszystkie książki są dobre?
— Co napisane, to dobre, to prawdziwe.
— I zmuszać do czytania, czy jak?
— Zmuszać bez miłosierdzia, aby nie haukali.
— Ach, Matiju — mówił ksiądz ku półce — stuknijcie naprzód siebie leciutko w głowę i pomyślcie tak: a co będzie, gdy napiszą w książce, że Jezus był pustym żebrakiem albo bękartem, albo że rozbijał po drogach razem z tymi zbójami, których z Nim razem powiesili? Albo gdy będzie stało w książce, że człowiek nie ma żadnej duszy, tylko toczy się jeden na drugiego jak kamień z góry?
Dziedzic zaśmiał się głośno, zwrócił się do księdza:
— To jeszcze nie koniec, księże kanoniku, dopiero gdy wszystkie książki będą głupie, dopiero wtedy będzie szczyt oświaty powszechnej, ogłupienie powszechne.
Matij łyskał zębami, nie słuchając dziedzica, w odpowiedzi księdzu rąbał niemiłosiernie, jakby odbijał na nim złość przeciw szczekaczom.
— Nie ma takich książek, książki piszą prawdę, co napisane — święte, a kto przeciw pismu — po głowie go, choćby ksiądz i pan.
Znów hałas rozniecił się, znów ten i ów ujadał z dołu ku półce jak ogar na rysia. Tanasij huknął aż odskoczyli kłótnicy:
— Przestańcie! jakiej wyście wiary, Syrojidy czy chrześcijanie swobodni? A tyś, Matiju, adwokat od ślicznego procesu. Nikt z naszych ojców i dziadów nie znał pisma, byli nawet przeciw pismu, a ty byś ich po głowie częstował i do kryminału?
Matij śmiał się, chciał odpowiedzieć, lecz Tanasij zakrzyczał go:
— Posłuchajcie, widzę jakoś, że nie przeciw szkole ani przeciw nauczycielowi gra polityka, tylko przeciw pismu. I w tym rzecz, po co nam pismo? Nie chcę ja, broń Boże, obrażać pisma, ale nieraz mnie korci tego, co z pismem idzie na mnie, zapytać — nie, źle mówię — korci mnie samo pismo, kiedy z papieru jak brzuchate gęsi z dziobami na mnie maszeruje, zapytać —
— Kogo takiego zapytać? — dziwił się Foka.
— No, kogóż? same główne pismo: „pismo ktoś ty, skąd jesteś?“ —
— Aha — mruknął Foka — to tak samo: „Didko, a ty zwidky?“.
— Broń Boże! szanuję ja pismo, szanować muszę, choćby wyrodne się stało, skoro wy moi kumy za nim stoicie. Toż i ja stoję. Ale rozumek swój mam i pytam delikatnie: „Pismo skąd ty? jakiego rodu? jakiej wiary? co tam masz za pazuchą?“ To można?
Tanasij otworzył usta w chytrym uśmiechu, czekał. Foka zakłopotał się, zwrócił się do ojca:
— Może najlepiej będzie, diediu, kiedy wy przypomniecie Tanasijowi coś niecoś o rewaszach rodowych, o starym piśmie?
Maksym Szumej niechętnie mruknął od drzwi:
— Nie, to nie teraz, powiedz sam z siebie.
— Tanasiju — biedził się Foka — wy pytacie z jakiego rodu pismo. Chcecie tak naprawdę? to powiem wam jak ja to sobie myślę: z tajnego — wyjawia co tajne, co było dla mnie tylko, albo dla kogo, niech będzie dla drugiego i dla wszystkich.
Ksiądz kiwał głową z uznaniem, Tanasij zaśmiał się głośno, machnął ręką.
— Co z tobą, Foko? Z wielką kanoną bierzesz się do małej ptachy. Rewasze i karby są dla mleka i dla bryndzy, dla obrachunku. Bryndza i mleko to także tajne?
Znów ojciec Szumej odezwał się od drzwi:
— Rewasz tajny, Tanasiju, gdzie na świecie jest jakikolwiek rachunek sumienny, to rachunek z całym światem, a niesumienny także.
Foka dodał pośpiesznie:
— Nie o mleko chodzi ani o bryndzę, tylko o karby, bo bryndzy i mleka nie z rewaszu kosztować będziecie, tylko z koneweczki, a rachunek nie z koneweczki tylko z rewaszu. Rewasz potrzebny dla rachunku, dla pamięci, w głowie pamięć się zatrze, a na rewaszu trzyma się długo.
Tanasij upierał się.
— Mnie się nie zatrze, czterdzieści lat minęło, jak wydzierałem z moczaru tam wysoko na granicy Kraśnika pole jęczmienne. Moczaru już nie ma ani śladu, a zamknę oczy, to stanie mi cały moczar przed oczyma, pamiętam każdy kąt, gdzie rosły białe jedwabiste kwiaty, te co je zowią kocie jądra, gdzie wierzby karłowate i smereki po bokach. Nawet nogi pamiętają, jak zapadały się w grząski grunt, nawet nos mój pamięta, jak pachniał moczar. I jeszcze więcej lat temu, kto wie ile! Pamiętam, jak żona wychodziła z cerkwi od ślubu w białej gugli i jak siadała na konia. I jeszcze dawniej pamiętam, kiedy byłem chłopcem i nad potokiem gnaliśmy z chłopcami za świecącymi ważkami aby uderzyć kijem, bo tak mówili, że gdy się uderzy, to będzie z jednej dwie. A sny skąd? Skąd biorą się we śnie tacy ludzie, których nie widziałem od lat osiemdziesięciu? I gadam z nimi, jakby wtedy i jakby dziś. Po co mi karby, po co pismo.
Foka odpowiadał:
— Jedno pamiętacie, a niejedno zapomnieliście. A gdy nie macie karbów albo obrazków pod ręką — przepadło.
— Młodzi zapominają, bo uganiają się za tym co naokoło, za każdą wodą, co spływa i minie. A ja stary jestem, sama pamięć, od głowy do nóg kotłuje pamięć jak kipiel.
— Niesłusznie, Tanasiju, wierzcie mi. Niestary jestem, a właśnie przypomniał mi Skuluk, jak byłem chłopcem na Szurynie, jak wypasałem owce na kabaczach i sobie samemu na fłojerze grałem. Wspominam aż lubo. A miałem tam rewasze dla udoju każdej owcy. Gdy oglądam rewasze, wspominam każdą owieczkę. Znak potrzebny dla siebie samego.
Tanasij milczał, a Foka mówił dalej:
— Znak potrzebny także dla innych, nawet niedźwiedź i niedźwiedzica, gdy mają się zejść wiosną, karbują sobie znaki na drzewach. Gdy nie przekażecie nikomu, ani nawet waszym dzieciom, to czyż każecie sobie do głowy zaglądać, czy jak? A jak przekazać na odległość za morze? A jak, by wspominali za lat pięćdziesiąt?
— Po co przekazać?
— Aby nie minął się cały człowiek, całe jego życie, ci z którymi żył, aby była pamiątka.
Tanasij zamyślił się. Watra zasnęła, dym uleciał i ukazał się waternik szarobury wytrzeźwiony a pusty, choć zapchany ludźmi i serami. Uleciała tajemniczość, a także ciepło, co zespala i godzi. W zrozumieniu tego, czy też dla zasady, że chata nie może być bez gazdy, a dym ma gazdować w swojej chacie, Wasyłyna zamknęła drzwi, dołożyła do watry. Dym zgęszczał się powoli.
Przeciwnicy dymu pomstują na palaczy tytoniu i fajki w przekonaniu, że nie z czego innego wysnuły się nowoczesne żelazne wieże, tak brzydkie i tak niepotrzebne ani dla życia ani dla modlitwy, jak z natchnienia dymowego, z tytoniu. A przecie każdy dym po całopaleniu cielesności wystrzela jej wirowe resztki w koronkowe budowle tak misterne i tak niebostrzelne, że przewyższają najśmielsze budowle ludzkie, bo są wzorem wiecznym dla zwycięstwa nad spopielonym ciałem, dla wzlotu. Oplątany kołami dymu Tanasij gładził włosy, tarł czoło, wzdychał. Ustępował powoli, mówił mrukliwie jakby do siebie:
— Znak? — Ha, niech ci będzie znak. Prawda, karbować się chce, pamiętać do cotu każdy dzień, każdą chwilę, pamięć przekazać o tych ludziach, co minęli się. A o chudobie może nie? Bo księża straszą i to bardzo, że chudoba wcale nie ma duszy i już tych bidniątek nie spotkasz nigdy. Hospody! Te barany muzykujące, te capy taneczne, te cielątka — pyszczki różowe, z oczkami durnymi a dowierzają ci jak Bogu. A te jałóweczki? Oczy senne czyż nie kraśniejsze od dziewcząt? A krówki młode? Gdy pierwszy raz poliże cielątko — srebrne od lizania. A byczki? A byki? A buhaje te? Gromowo zadudnią, gromowo uderzą. Minęło się wszystko! Ale co mnie samemu albo komu innemu przyjdzie z karbowania? Do rewaszu się przytulę? Rewasz mi zaszczebiocze albo zabeczy? Idź het! Co drzewo, co karb zdolen wiedzieć o tym, co mnie boli?
Dym zgęszczał się, wszyscy milczeli. Wtem Andrijko Płytka wysunął się z kąta na palcach, bezszelestnie stanął między Tanasijem a Foką, poderwał głowę i wypalił szeptem lecz wyraźnie:
— Powiedzcie, Foko, albo kto inny, kto wyjdzie ze szkoły, to już nie będzie ślepcem? Z pisma rzetelnie wyczyta, co kogo boli?
Lekki śmiech, potem coraz gęstszy sypnął się po waterniku. Andrijko niecierpliwie machnął ręką, po czym usiadł nisko w swoim kącie. Tanasij nie śmiał się, mruknął raz i drugi. Mówił cicho:
— Pierwszy raz ktoś coś mądrego zapytał i z tego śmiech. Powiedzcie, jak wyczytać co kogo boli? No, Foko, co teraz?
Foka znów zakłopotał się.
— Pismo wyjawia, to może także karby z serca przeniesie dla oka, na drzewo czy na papier dla innych —
Ksiądz pokaszlując zbliżył się do Foki kiwając głową żywo. Chciał coś powiedzieć, lecz Tanasij nie dopuścił go do słowa, mówił twardo, porywczo:
— Na nic! Szkoda mówić, szkoda pisać. Zakarbuj sobie na sercu i milcz. Po co rozmazywać, najlepiej zapomnieć, pogrzebać!
Mimo nawrotu kaszlu ksiądz dobył z siebie głosu alarmowego, jakby pomstował na kazaniu przeciw wszystkim grzechom głównym.
— Żywego nie grzebać, broń was Boże!
Poruszeni ludzie wychylali głowy z kątów, niektórzy wstawali, skupiali się wokół księdza, a on podniecony tym, że go słuchają, jak gdyby zdusił kaszel, mówił gładko, gorąco:
— Po co pisać, pytacie? Dla pamięci, dla sumienia, bo są różne grzechy z zapomnienia. Jest taki, co boi się swego grzechu, do kąta się schowa, pamięć zatumani jak dziecko makiem, kołysze, kołysze, niechaj śpi. A to na nic, dziecko zbudzi się, zapłacze, zechce piersi. — Przecież jest i taki, co się nie boi. Poluje na zwierza, jeszcze z ciemnej jamy go wyciąga jak Hodowańczuki niedźwiedzia. Pamięta, karbuje, jamę oświetla — dla sumienia. Takiemu pismo przyda się nie raz i nie dwa. Ale jest jeszcze inny, piśmienny, co nakarbuje sobie naokoło i na papierze i na ścianie, i nad łóżkiem nad głową — wszędzie. Wejdziesz do chaty a pismo uderzy na ciebie, myślisz, że nie wiem co. A to na to tylko napisał, aby siebie i drugich odurzyć, bo w sercu nic, jama pusta ciemna. Dobrze Foka powiedział: z serca karb przenieść na papier, ale z papieru na serce także. Od ślepoty broń nas Boże.
Niezadowolony Tanasij pomrukiwał niewyraźnie jak dzik odyniec, co na próżno ryje za korzonkami. Dziedzic wmieszał się znów do rozmowy:
— „Milczeć“ powiadacie, Tanasiju, ale zapytajmy jeszcze w jakim towarzystwie. Przedtem w izbie żartowaliście sobie, że mnie skasują. A może mnie już dawno skasowali, mnie i drugiego takiego jak ja, inaczej nie siedzielibyśmy tutaj w górach. I może teraz rozbójnik Fudor, choć nie wiem za co, skasuje mnie z zasadzki? A przecież nie ucieknę stąd, bo milczę z książkami, z dobrymi książkami aż do końca. To moi przyjaciele, nikt mi ich nie skasuje ani nie ukradnie, to nie złoto. Zagrzebałem się z książkami, z nimi mi najlepiej, jestem na tamtym świecie choć bez grobu. Widzicie po co pismo? Dla czytania książek dobrych, przyjacielskich.
Tanasij pomrukiwał nadal jakby równomiernie chrapał, albo jakby żuł w zębach długi szereg przekleństw. Foka chciał odpowiedzieć, lecz ksiądz powstrzymał go ręką, mówił do dziedzica pospiesznie, żywo i grzecznie:
— Panie dziedzicu, co tu mówić, u nas jeszcze nikt chyba tak się w książkach nie zagrzebie. Ja panu wierzę, ja pana rozumiem, ale kto wie, czy Tanasij panu uwierzy. Nie z tej strony trzeba zaczynać. No mówcie teraz, Foko.
Tanasij kwaśno uśmiechając się, wyprzedził Fokę:
— Nie! ojcze duchowny, ja wierzę panu, ale z książkami widać jest tak jak z dziewczynami. Temu co przylepił się do dziewczyny tak, że świata nie widzi i kosztuje wciąż dziewczyny, wydaje się, że ją poznał, że ma przyjaciela. I wtedy zachwala, jakby namawiał: „Ano pokosztuj! dopiero wtedy poznasz co za delorność.“ Ale jam za stary na to, dobrze wiem, że ten ją zna lepiej, kto nie kosztował.
Ksiądz śmiał się wesoło do dziedzica.
— Widzi pan, w każdym razie to, co pan zaleca, nie jest przekonywające.
Foka niecierpliwił się, ksiądz zwrócił się do niego:
— No, kończcie, Foko, widzę wam śpieszno do gospodarstwa.
Foka mówił pośpiesznie:
— Tanasiju, jakże wy byście to chcieli, aby człowiek był jak wosk, w którym miód świeżutki z całej łąki zebrany się trzyma? Aby pamięć tak samo pachniała?
— Teraz mądrze mówisz, niech mi wiecznie pachnie cała łąka, niech przepada gorycz! Taką księgę mi daj — odpowiedział Tanasij gorąco.
— A któż ma taką pamięć, może wy sami?
— Nikt na świecie chyba, ja najmniej, mnie trzeźwość dusi, nie pijaność, dym, gorycz. I niech już całkiem zadusi.
Ksiądz znów odkaszlał, mówił z uśmiechem:
— A przecie pytacie pisma, a czy wiecie, co wam pismo na to odpowie?
Tanasij z uporem przecząco kiwał głową.
— Mnie nic nie odpowie, i pisma nie znam i ciemny jestem, skazaniec na wieki, sama głuchota, ciemność.
Ksiądz podniósł głos:
— Każdemu odpowie, kto pyta i słucha. Wy pytacie pisma: skądeś ty, jakiej wiary i co masz za pazuchą. A samo pismo wam odpowie: ja od Hospoda-Słoneczka, abym was w oczy kłuło. Wiary jestem wiernej, przyjaznej, gościnnej jak komora Hospodnia, wejść może każdy. Za pazuchą nic nie chowam, koszulę rozpinam, słuchaj, jak serce moje bije, święci z nieba słowa Boże raz w raz na nim karbują. I słowa ludzkie do nieba posyłają, trzymają za rękę człowieka jak nauczyciel dziecko.
Jak gdyby łyknął nową szklanicę węgrzyna, Tanasij ożywił się niespodzianie i nadmiernie.
— To prawda święta, mój dobrodzieju lubyj! to nie puste księdzowskie gadanie! W liście z Nieba tak samo stoi, Hospod tak mówi do apostoła: Pisz, dziecię moje, te słowa prawdziwe, wierne. Pisz!
— Widzicie — cieszył się ksiądz — a nuż kiedyś Antychryst jakiś spali księgi święte, cóż wtedy powiecie?
— Powiem: choć martwią się uczeni w piśmie, ale Bóg nie zapomina, wciąż przysyła, co roku sypią się Listy i są tacy, co nam czytają.
— A kiedy całkiem przestaną uczyć pisma, gdy zapomną pisma całkiem, a listów z Nieba nie będzie komu czytać? — zapytał Foka.
Tanasij jęknął:
— Oj nie strasz mnie, to całkiem źle, aż wtedy koniec świata. Słusznie mówicie, dobrodzieju, i ty synku, słusznie mówisz, a ja całkiem durny, po trzeźwemu czy po pijanemu, głowa kiepska, nogi niepewne, tylko w pysku twardy, koń narowisty.
Ksiądz pocieszał:
— Każdy z nas trochę durny, gdy miarkuje za późno. Niech się młodzi ze starymi za ręce trzymają, a starzy z młodymi, aby się nie przerwało, to nie będą durni. Bo dobrze powiedział nasz gazda, ojciec Szumej: „Moda nowa niby to, a przypatrz się, ona starowieczna.“
Tanasij rozpogodził się, ujął księdza za plecy jedną ręką a Maksyma drugą, szli tak powoli ku drzwiom, a Tanasij wykrzykiwał:
— Teraz ja już oświecony! A wy ludzie nie haukajcie na pismo, kto na nie hauka, hauka na Boga! No kiedyż wreszcie, Maksymie, powiesz nam o rewaszach rodowych?
Maksym pomrukiwał:
— Tam na carynce już czekają, chodźcie, kto ma ochotę.
Dreptali powoli ku wyjściu, to znów zatrzymywali się. Ksiądz radował się:
— Foko, uczyć się od was można, ja sam bez was bym nie potrafił.
— Żartujecie, ojcze duchowny, to ja mam się uczyć i chcę.
— Właśnie, synku — pouczał ksiądz — tak najlepiej. Dawnymi laty był taki mędrzec naukowy i to ze wszystkich najmądrzejszy, a czemu? Bo od każdego się uczył.
Pomroczniało nagle od dymu, i Tanasij z trzaskiem wdepnął nogą w pustą dojnicę. Omal nie upadł. Sklął i rozkrzyczał się:
— Do czortowej mamy! Niech tu u nas w dymie ten najmądrzejszy spróbuje! Niech na dojnicach książki pisze! I niech czyta tym, co warzą sery —
Ksiądz przerwał pochopnie:
— Ależ ten najmądrzejszy bez żadnej książki, bez literki jednej, uczył i oświecał. —
Tanasij uspokoił się:
— No widzicie! Oświeconemu pismo niepotrzebne.
Wychodzili z domu na carynkę. Było ciepło, nawet duszno. Tanasij wskazywał na słońce zanurzone w topieli rozdymionych chmur.
— Patrzcie, czorty leją smołę na słońce. Niech leją, nie pierwszy raz, nie zagaszą, przepali im huzycie na wskroś.
W oddali na Czarnohorach rozkłębiło się widowisko niesamowite. Od chuchania świętego Jurija pękł cały stężały waternik Zimy, ukryty w Czarnohorach. Z łoskotem niedosłyszalnym wystrzelały zeń wybuchy smoły wciąż przecinane ognistymi rohatynami. Z rozchlastanej brahy chmur sadziły się strzelistymi wirami i złotoczarnymi śrubami zorze piekielne zrumienione u nasady ceglasto.
Zaskoczony we śnie młody wietrzyk połoniński sprężył się, szarpnął, zerwał pęta chmur, odbił się w nagłym skoku od miękkiego kłębowiska. W pośpiechu przecwałował przez wielkie Żabie, zarył nosem w skalne wrota na zakręcie Rzeki pod Hromową. Stanął dęba, zatrzymał się. Uśmierzony ciepłem, jasnością i swobodą, wyzwolony od chmur, truchcikiem wykręcał się przez ciepłą Krzyworównię i Jasienowo. Tańczył radośnie nad Szumejową kiczerą. Cały zielony świat tańczył z nim i szumiał.
Zaledwie goście wyszli z waternika, gazda Andrij Płytka przezwany Śmierć Leśna, który podczas rozmów ani razu nie zagrał, i zaledwie odezwał się raz i drugi, zerwał milczenie z fłojery. Zagrał skocznie, sypnął z fłojery boteje psotnych kózek i zuchwałych capów, rozpędzonych w szturmie wiosennym dla zdobycia połoniny. Za Płytką, za jego fłojerą goście z waternika sypali się jak boteje. Gawecio dopędził Płytkę, skrzypka jego dopędziła wichrową nutę fłojery. Tanasij chwycił dech z wiatru, zaśpiewał, ciskając pieśń na płaje wiatrowe:
Na wysokij połonynci tepłyj witrec wije,
Rozkołysze, rozhulaje, swit widmołodije.[10]
Stary Grak-Januszewski podreptując z tyłu za Tanasijem usiłował mu wtórować. Mimo woli utykał na kulawą nutę Hołowską senną jak wiatr przed słotą, i odstawał. Głos Tanasija na bujnym wierzchowcu prokuriewskiej nuty wyprzedził go i zagłuszył:
Oj, zełena-zełenynka, zeliń-zełenyna!
Jaka wesna zapaszneńka, zapaszna’j detyna.[11]
Gawecio stanął obok starego. Cygańskie oczy wyskakiwały za śpiewem, cygańska skrzypka za wiatrem. Jak do pożaru w wyścigu lecieli ludzie z zagrody z instrumentami i bez instrumentów. Nie gasili, sami zapalali się. Już zajęły się cymbały, trzaskały słodkimi, smolastymi iskrami. Pełkotały ognisto-mroźnymi bryzgami wodospadu, skręcanego wichrem. Brzęczały z nich roje świetlików, sypały się żółte pyły kwiatów kiedrowych. W wyścigu tonów dudka wyprzedziła wszystkie, przebiła się przez całą kapelę, potem siodłała kapelę, trzymała je w organowym przemożnym finale, aż cała muzyka, hamując nagle pęd, stawała dęba.
Wiosenny wiatr i muzyka otrzeźwiły do reszty Tanasija. Porywał do tańca stojących obok, jednego za drugim takim ruchem, jakby w rozmachu młócenia chwytał snop za snopem i ciskał je pod cepy. Zdławił w uścisku syna, Tanasija młodszego. Ten hopał w susach, rozkraczał się brzydko, aby nie prasnąć o ziem, szastał się ciężko a miękko jak niedźwiedź. Porwana przez starego, synowa ogniście łyskała oczyma, a nie mniej różowymi łydkami spod zapaski. Odwzajemniała się ojcu wirując nim zapamiętale z zaciętymi ustami. Ksiądz Buraczyński pochwycony znienacka, suwał się gwałtownie a sztywno, jak wieża tańcząca na szczudłach. Stukał butem o but, jakby na ćwiczeniach wojskowych. W przerażeniu topielca ciskanego przez fale, zanurzonego po oczy, machał oczyma jeszcze pośpieszniej niż nogami. Zaplątał się w sutannę, opadł na ręce Tanasija, dał mu się unosić jak wypchany płaszcz. Dziedzic tańczył z wdziękiem walcowym chętnie i ambitnie, lecz rychło stracił oddech, naprzód poczerwieniał, potem pobladł. Tanasij pożałował go i porwał z kolei Maksyma. Stary Maksym nie ustępował Tanasijowi. Nie puszczał go w rozmach ani na krok, ani tędy ani owędy, uparcie tańczył na jednym miejscu, niby grzyb stalogłowy wywijany wiatrem. Zaledwie dotykał palcami ziemi. Dopiero Foka w mig zatańczył Tanasija. Okręcił go i strzelił z nim w uścisku w powietrze. Przysiadł a trzymając krzepko wirował nim z przysiadu, jakby wojownik starowieku dobywał i walił wieżę oblężniczą. Cisnął go na ramię niedbale jak Dawid Goliata. Stary chwytał powietrze i błagał: „Daruj życie, dość.“ Matij czekał na uboczu gotów do tańca, lecz Tanasij był już nasycony. Na pociechę zatańczyli jeszcze dwaj najsławniejsi tancerze, znani na leckim, na uhorskim i na wołoskim boku: Foka i Matij. Skakali w objęciach w powietrze, tam błyskawicznie rozluźniali objęcia, chwytali się za ręce, spadali w kółeczku przysiadem, ukośnie oparłszy nogi wirowali arkana. Strzelili raz i drugi z pistoletu. A były to dla nich tylko przygrywki taneczne dla zabawy gości, bo dla takich zawodników taniec winien trwać dobę z poprawką. Muzyka urwała się nagle.
Tanasij jeszcze sapał i foszkał głośno jak niedźwiedź, kiedy natknie się niespodzianie na człowieka w gęstym maliniaku. Ocierał pot z czoła. Spłoszony z Czarnohory młody wiatr ustatkował się nareszcie, przejeżdżał sobie zaledwie po czuprynach tancerzy, suszył pot, odświeżał.
Wszyscy czekali na pieśń Tanasija dla chrześniaczki. Tanasij stanął obok muzyki, słuchał. Dwie kukułki, jedna przed nim, druga za nim, nawoływały się bez przerwy. Ta co przed nim, wcale daleko za rzeką pod lasem smerekowym, ta co za nim tuż obok na bukowince Szumejowej. Pierwsza oddalała się po trosze, wabiła coraz to słodziej, ta z bukowinki przybliżała się jak wiew gorący z czarowną lecz szorstką groźbą. Ta uciekająca, choć przed oczyma a niewidzialna — to młodość, a tamta za plecami — któż wie?
Wiatr ucichł. Przyczajone przed wiatrem na trawach pszczoły i trzmiele ośmieliły się. Zaskwierczały jak iskry, nie podarowały swych złotych drobin, obciążone nimi wzbiły się i zabrzęczały. Tanasij słuchał.
Muzyka zagrała nutę odmierzoną, opowiadającą pieśń dla recytacji, podającą każde słowo jak jajo pisane na jasnej jaworowej misce, a niektóre ponuro na czerwonym cisowym talerzu. Stare wino nie wyczerpało się jeszcze, Tanasij zaśpiewał:
Oj, hulaka ja, śpiwaka, staryj-ne mołodyj,
Podywitsy dobri ludy, czy ja szcze ne hoden.[12]
Tanasij przerwał i czekał. Na zew śpiewu posypało się jeszcze sporo ludzi z zagrody. Kukułki odwróciły kierunek lotu i śpiewu. Ta z daleka zza rzeki przybliżyła się, ta chropawa z bukowinki oddaliła się, wysłodziła głos. W czasie przerwy cymbały chłopięcymi kroczkami dreptały sobie wdzięcznie. Znów śpiewał Tanasij, muzyka szła za nim:
Posłuchajte dobri ludy szo chocziu kazati:
Jekim szumom zaszumiły Szumejowi chaty:[13]
Kukułki wtórowały w tym samym tempie, niemal na tę samą nutę. Towarzyszyły nieustannie. Tanasij odpowiadał kukułkom:
Nadi mnoju zazułyci, chmary czy zornyci,
Czy ony na smert’ wiszczujut, czy ony na żytje.
A jaż toto ne trebuju i w dumci ne maju,
Śpiwankamy wse łopoczu wid maja do maja.[14]
Tanasij wyprostował się, uderzył się po pistoletach, wyzywał niewidzialne wieszczki:
Kuku, kuku, zazułyci, ty wesneczko kuku!
Poky Hospod myłosernyj ne podast my ruku.
Mut zazulky prylitati, wesneczky weseli,
I mut cerkwy budowati w Synyciach anheli.
Mut wesneczky wse wstawati, zazuli tremtity,
Tanasewi spiwanoczky ne zahynut w świti.[15]
Tanasij uśmiechnął się zwycięsko, muzyka grała dalej. Z kolei opowiadał słuchaczom śpiewem dobitnie, jeszcze wolniej:
Teper sobi zaspiwajmo jek wesnow hołuby,
A komuż ta spiwanoczka? Hafijeczci lubij.
Zaszumy ty kedrowynko, Szumejowyj rode,
Boż chrestyły my detynku na ces den Hospoden,
Aby tota diwczynońka hulała-szumiła,
Tak jek wsi kernyczeńky na sjetoho Jurija,
Aby tota diwczynońka szczesływa, weseła,
Homoniła taj szumiła na wsi hyrski seła.
Oj, Hafijko bidaszeczko, bidaszko czicziena!
Połonynki zaszumiły, szumy j’ty, detyno!
Werchowynkow, połonynkow mesz witrom huditi,
Szczebetati taj spiwati, taj świt wesełyti.[16]
Tanasij przerwał, badał wrażenie swego utworu, słuchacze trwali w zadumie uważnej, tylko obie kukułki wadziły się w pobliżu zawadiacko. Szydziły nierytmicznie: chicha, chicha-chu-cho, chichi-chachu. Tanasij zakończył uroczyście:
Totu tobi spiwanoczku dido staryj złożyw,
Aby Hospod zmyłoserdyw, koby na rik dożyw.[17]
Ilekroć przyspieszał Tanasij, tylekroć tym raźniej pociskał struny i skakał razem ze skrzypką Gawecio. Przytupywał to prawą to lewą nogą, uderzał głową w powietrze, kłapał ustami, parskał, grał całym ciałem. Cymbały galopowały połonińskim tabunem grzywiastych tonów, fłojera oddychała głęboko z piersi drzewa, z piersi ludzkiej. Dudka trzymała w wędzidłach rozhukane tony. Bęben przyczepiał się do wdzięcznych nut, jak zuchwały młokos to do tej, to do owej dziewczyny. I już ją przegina, kładzie na trawę, a ona mu pryśnie śmiechem w nos, zemknie od niezgrabiasza i śpiewa ze śmiechem potoczystym, kuszącym. Ilekroć zwalniał śpiewak, organowe nuty dudki górowały nad innymi, przydając uroczystości jego słowom.
Wszyscy słuchali w milczeniu, w podziwie. Zaledwie skończył Tanasij śpiewankę, młodzi chłopcy i dziewczęta, chwytając się za ręce i wirując wokół Tanasija i Gawecia samorzutnie zaśpiewali pod nutę skrzypiec pochwałę dla skrzypka, rzetelną odpłatę za docinki i szyderstwa:
Oj, muzyku-cyhanyku, delornyj muzyku,
Majeż z tebe switok bożyj utichu wełyku.
Oj, lubyj cyhanyku, muzykante bożyj,
Sydy z namy, jisz, pyj z namy, taj kobys wik prożyw.[18]
Tymczasem najmita Trofymko wyszukał dla Maksyma fajkę jałowcową tak tęgą jak laska wójtowska. Nabijał grubo i starannie jej głowicę, tak sporą jak garnuszek, ziołami przygotowanymi w drewnianych pudełkach. Goście podziwiali niezwykłą faję. Wymyty i wyczesany nad podziw Trofymko stanął obok Maksyma z fają, nadął policzki uroczyście i czekał. Był to znak, że mogą już udać się do stołu na łąkę.
— No, już wino z nóg wytańczone, głowa wyśpiewana, swobodna, można słuchać rewaszów — stwierdził Tanasij.
Goście doborowi i liczni goście z waternika pozasiadali jak się dało przy stole i naokoło na łące. Wiatr uderzał gorącymi porywami, potem ucichł, było gorąco, nawet duszno. Dla ochłody podawano piwo garncami.
Opodal stołu, widzialny dla wszystkich, siedział Maksym z twarzą nieruchomą, z oczyma wpatrzonymi w ziemię. Poważny czy smutny pociągał z olbrzymiej fai. Dym rozprężał się z fai, jakby rozładowywał się z niej cały waternik, to sklepiał się daszkiem nad głową Maksyma, to w zakrętasach wywikływał się z popielatych włosów, których dawna konopiana jasność siwiejąc zmierzchnęła się w stop stalowy. W odróżnieniu od tylu świątecznych czupryn włosy Maksyma wcale nie były namaszczone. Czasem powiew wiatru porwał dym, i zaraz także włosy podnosiły się nieco za dymem i opadały jak niewyczerpane legowisko dymowych zapasów. Na straży stanęło za Maksymem sześciu muzykantów, dwaj trembitarze, dwaj dudziarze, dwaj fłojeryści, jednym z nich był Andrijko Płytka. Nie palili tytoniu, szeptali wstrzemięźliwie. Z komory przyniesiono skrzynię z rewaszami. Zza dymu, z surowej twarzy oczy Maksyma napinały się ku nim leśnymi błyskami, jak promień słońca, co przeciska się przez las smerekowy i zagina się między mchy i pnie, docierając do mrocznych zakątków. Tanasij usiadł najbliżej Maksyma. Za Tanasijem stało krzesło Foki, lecz on krążył wokoło zaniepokojony. Tanasij pytał:
— Ty palisz, Maksymie, od kiedy?
— Tytoniu nie palę, ino arnikę, goryczkę, różne zioła — przy rewaszach tylko.
Uwiadomieni goście z innych chat ściągali wolno po jednym, po dwóch z tej i z owej strony, zasiadali to szerokim koliskiem bliżej stołu, to nieco wyżej w cieniu wielkich buków. Trawa odrosła czupurnymi kępami, jak młodzieńcowi, który wrócił z wojska, odrastają kędziory. Zdeptać jej nie można było, a siedziało się wygodnie, miękko. Znów białość koszul płóciennych i peremitek starszych kobiet, to przykrywała trawę niedużymi całunami, to wsuwała się do niej jak do kołyski. Znów czerwień portek, zapasek i chustek jaskrawię przeczyła zieleni, wyzywała ją buńczucznie, a wciąż podkreślała jej moc wszechobecną. Ciemne jądro strojów księżych i pańskich skupiło się tylko przy stole.
Maksym wyjmował ze skrzyń powoli, z rozwagą, nie jakieś drobne deszczułki i trzaski rewaszowe, lecz same rewasze główne, tablice przeważnie jaworowe, łopaty szerokie jak pierś ludzka, sięgające od ziemi po kolana, każda zaopatrzona w krótką rączkę.
Ochrona przyszła do głosu — zagrali trembitarze, długaśne trąby jak działa dla dalekiego obstrzału uderzyły wysoko, bojowo. Od razu onieśmieliły wrogów rodu i społeczności jasienowskiej. Potem dudki zaczęły skargi jękami zalęknionej dziatwy koziej, lecz zaraz dobyły tonów cerkiewnych, chroniących. Pod ich ochroną fłojery wyciągały z łona dawności przejrzystą pępowinę, omotały nią obecnych. Muzyka urwała się nagle, i zaraz Maksym mówił, zacinając się co chwila:
— W rewaszu najstarsze to: obaj karbują wspólnie, a kasują tak samo, jeden bez drugiego nie ruszy rewasza. Tamten może sobie siedzieć gdzieś na Bukowinie, za górami, na Madiarach, czy na Létczynie na dole, a ja tutaj. I tak latami, pośpiechu nie ma. Przyjdzie kiedyś do mnie, czy ja do niego, zapłaci mnie, czy ja jemu. Znów kasujemy razem, czy karbujemy, na wszystko jest dowód — małe deszczułki, odcinki, patyki. Bez rewaszu zdziczeje gazda. — Maksym oglądnął się ostrożnie, zakończył: — Chyba odda wszystko co winien, rewaszami w piecu zapali i pójdzie.
Pociągnął z fai, dym pędzony powiewem owijał się wokół głowy, przesłaniał, to odsłaniał twarz. Tanasij skorzystał z przerwy:
— Dobrze mówisz, mnie nie od dzisiaj korci cisnąć te trzaski do pieca i pójść w świat. A tu człowiek przywiązany za nogę, jak kura pustą nitką.
Maksym wypuścił kłąb dymu, mrużył oczy, patrzył przed siebie, wypatrywał przeciwników. Mówił twardo, śmielej:
— Jeśli przywiązany, to nie nitka pusta, korzeń trzyma. A gdy twój korzeń powędrował gdzieś, za korzeniem wędruj. Tylko kiedy wleczesz za sobą korzeń, to źle. Widziałem taką rzecz: ponad Kiedrowatym w Czarnohorze tęga kiedra rozsiadła się na skale. Samiutka jak cesarz na tronie. Kiedyś zasiała się w szczelinie, a jej korzenie jak jaszczurki wlazły do środka skały. A potem wyhodowały się w skale na tęgie smoki, i skała pękła. Wypuściły drzewo do góry, potem same powędrowały za drzewem na skałę i tam na wietrze, na słońcu, czy na mrozie skamieniały. Drzewo męczyło się na tronie dobry tuzin lat. W końcu i ono skamieniało. — Nie mów, że nitka, i człowiek nie wykręci się. Jeśli chce się zabrać stąd, gdzie jest, miarkować musi gdzie korzeń. Naprzód niechaj rewasze w porządku zostawi, a potem niech sobie idzie. Temu to w rodzie naszym chowamy rewasze nasze i nie tylko nasze.
Foka podawał ojcu drżącymi rękami pociemniałe kłody, pozawijane w nowe jaskrawe chusteczki. Kłody ciosane niezgrabnie, czy to że topór był zbyt tępy, czy to że nazbyt twarde drzewo. Karby duże, wypukłe, pokryte dymem starym, niby starannie wygładzoną emalią. Na każdym rogu kłody widać było nieco jaśniejsze szarawe znaki wężowe i słonkowe. Maksym ujął od spodu obiema dłońmi stare kłody, położył je na kolana, uderzał palcami jak po cymbałach. Świadomi poznawali po ciężarze i po dźwięku, że były to kłody cisowe, a okiem trudno by rozróżnić. Maksym znów mówił ciszej, z trudem:
— To najstarsze księgi dziada gromowego. Nie krewny, ale nam przekazał. To był ślepiec, wyczytywał palcami. Kto go raz widział pod samym wierchem, pod Ihrecem, w chmurach, ten go tam szuka zawsze. I widzi jeszcze. Kudły białe do pasa, oczodoły jak watry, głos ciężki, jakby mruczało watrzysko jałowcowe. I sam kłodziasty, ciążył nad Ihrecem. Stary wiedział wszystko od korzenia aż do czubka. Dla mnie to za dużo, on od wielkiej mądrości, ja od całkiem małej. On dla innej rodziny karbował, dla wielkiej, ja dla małej. Jednak rewasz prawdziwy, wychodzi z niego, że świat do zgody ciągnie. Dla zgody miejsca dużo, długi wielkie. Foka wie niejedno, ale to dla innej okazji, nie dla chrzcin —
Starannie zawijał rewasze, dał je Foce, Foka włożył je do skrzyni, wskazywał palcem na inną skrzynię, i zaraz Trofymko, poważny, nadęty godnością przysunął ją z trudem. Maksym wziął kłodę nieco gładszą, staranniej toporem ciosaną, jak gdyby świeżą, bo czerwoną, jak łatwo poznać można było z drzewa kiedrowego. Maksym mówił:
— To dziadowy rewasz. Dziad długo żył, nikt nie wie ile lat, on sam nie wiedział. Może sto dwadzieścia, może sto czterdzieści. Krzemienny był człowieczysko, na stare lata dziecko spłodził. Pamiętam dziada — ręce jak doubnie w karbach i w bliznach, żyłami nabrzmiałe. Lice jak kora popękane i żółte i sine, i popieliste. Na głowie kosmyki stwardniałe, siwe i żółte, jak brody mchów na kiedrach. A oczy niestare, leśne, ciekawe jak u młodego wilka. Do roboty zawzięty, wesoły. Sam rębał, sam kłody dźwigał nieraz aż stamtąd z góry. Raz jakoś tak załamał się pod kłodą, serce czy co? Z drzewa urodził się, od drzewa zginął.
Poprawił fajkę, zakłębił dymem. Tanasij mruknął ostrożnie:
— No tak, żył bez końca, nie pamiętał on ani nikt, wyszło, że z drzewa się urodził. —
— Ja tam przy tym nie byłem — usprawiedliwiał się Maksym — a wszyscy tak samo opowiadali. Dziad tylko ojcu opowiadał o kiedrze, a ojciec mnie. Dziad był z lasem jak ze swoimi, wiary starowiecznej. — Maksym podniósł głos: — Tu ot, wszystkie rewasze pokasowane, same szczerby, drzewo znów czerwone jakby wczoraj ścięte, nikomu nic nie winien! Tylko nam ten jeden dług zostawił: słonkowy kołowrót. Iść za biegiem słońca! Znak taki a nie inny 卍. Bo tamten odwrotny — bezbożny, tak jakby słońce nam coś było dłużne.[19] W którym roku umarł, nie ma, kalendarza nie było. Było to dwa dni przed świętą Pokrową, dzionek był taki kraśny. Pochowali go w lesie, na górze, po dawnemu. Tak nakazał. — Maksym odwrócił głowę od rewasza, mrużył oczy: — Byłem jeszcze mały, miałem sarniuka przyswojonego i uciesznego kotka z Kut. Na Jasienowie kotów wtedy nie było. We trójkę uganialiśmy się po podwórzu, chowaliśmy się, bawiliśmy się. Dziad śmiał się jak dziecko, prosił: „Ano, Maksymku, ano jeszcze z kotkiem.“ Gdy usłyszałem wtedy, że upadł pod kłodą na górze, wziąłem kotka i capa, och jak biegłem! Pokazać chciałem dziadowi nasze zabawy, uweselić go, aby nie umierał. — Przybiegłem tam, oho! już i kotek nie pomógł. Od tego czasu pierwszy smutek upadł na Jasienowo.
Tanasij westchnął jak miech. Jakby na dany znak, wzdychanie rozszerzało się równomiernie wokół stołu, poza stół aż pod buki. Maksym potrząsnął włosami, odłożył taflę, Foka podał mu następną deskę jaworową, równoboczną, posiwiałą, także ciosaną toporem. Strzały i wężyki, zapuszczone barwą czerwoną zdobiły naokoło brzegi rewaszu. Tanasij pochylił się naprzód, zaglądał ciekawie.
— To ojcowski rewasz — mówił Maksym. — Na dole na samym końcu krzyż zakarbowałem, kiedy umarł, i sadzą zamaściłem. I kalendarz jest. Pani kasztelanowa zostawiła nam kalendarze, pouczała, że to od urodzenia Jezusa, bo starowieczny kalendarz od początku świata i trudny i niepewny. Było to na samo Boże Narodzenie roku 1837. Smutno. Pomyśleć tylko, między nami nie ma takiego tęgiego jak ojciec, wyższy był od Tanasija. Z cyćki tak się wyhodował, z batogiem biegał do cyćki. Rechotał zawsze szeroko, dla wszystkiego miał śmiech, buchało zeń jak z hołowyci, co mówię, jak z zastawy na Riabyńcu. Do czasu — — Rękę szeroko podawał, całego człowieka zagarniał. Czasem fosznął jak smoła z watry, mogło poparzyć — i znów śmiał się. Tanasij znał go dobrze.
Tanasij zakiwał głową z namaszczeniem i dodał:
— Przez całą dobę nie mogliśmy się nagadać. Co naopowiadał o junakach Wasylukowych, jak wojowali przeciw Kutom na darabach skrzydlatych, a co o Tureczczinie, to cały rok trzeba by słuchać. Pił nieczęsto, a głowę miał nie słabszą od mojej. Jemu cesarz to sąsiad i pobratym, jemu i morze po kolana. Oho, gdzie szukać takich dzisiaj w tym zamartwionym świecie.
Najbliżej Maksyma na trawie siedział z fłojerą Andrij Płytka, Śmierć Leśna. Po radosnym wytrysku swej fłojery, zacichł na nowo. Ożywił się znów przy słowach Maksyma. Otwierał usta, łowił stare wieści. Przy nowszych rewaszach wymknął się cicho z łąki, z góry było słychać głos jego zatroskanej fłojery. Znów zakrążyły wokół stołu od człowieka do człowieka szepty, a na łące także. W nich, jakby słowa do starowiecznej nuty Andrijkowej, imiona tych pobratymów z butynu, co zginęli pod lawiną na Skorusznym. Lecz zaraz szepty ucichły, bo Maksym opowiadał dalej:
— No i z tych małych deszczułek przeniesione wszystko, pokasowane, a tu dług ostateczny, pośmiertny. Szesnaście cielątek dla wdów i sierot, dziesięć dałem zaraz po pogrzebie, a potem jeszcze sześć. I dwadzieścia cztery służby Boże w siedmiu parafiach, jedna w Pistyniu w łacińskim kościele. A tu jeszcze krzyż nakazał ojciec kupić do ormiańskiego kościoła w Kutach. Aby nie byli gniewni ormiańscy święci, że nasi na darabach całym towarzystwem z ich watażkiem Dmytrem Wasylukowym napadali na Kuty. To w porządku. Ojciec pilnował rewaszy do cotu. Mnie też uczył od dziecka. Przecie jest tu jeszcze coś, także dług: dziesięć skór niedźwiedzich dla kniazia z Krzyworówni, aby się kniaź nie gniewał. Ojciec złoty człowiek, sprawiedliwy także ale gorączka, a kniaź nic nie winien. Ojciec tylko raz jeden zakarbował samowolnie na jeden bok tylko. Z tego śmiech jego wysechł. Naprawić chciał, a za późno. Za późno, no i ten rewasz nie zamknięty. Ja nie sędzia, nie, ale to nie rewasz. O tym jest jeszcze osobna deszczułka. — I znów na końcu rewasza znak stary, słonkowy dług, aby się za słońcem obracać.
Maksym westchnął cicho, przerwał, patrzył na ziemię. Wzdychanie rozsypało się i rozwiało zaraz, bo tymczasem podczas przerwy wsypało się na łąkę sporo nowych osób, które w ukryciu czekały na stosowną chwilę. Pośpiesznie szedł krokiem tanecznym w białym płóciennym ubraniu, z kożuszkiem starannie złożonym przez ramię, Słowak z Bereżnicy, badając Maksyma marząco kpiącym wzrokiem. Za nim stąpał smukły, żylasty Slipeńczuk z Krzyworówni, dostatecznie, nawet wszechstronnie uzbrojony, ciągnąc żonę, otyłą pulchną blondynkę w odmiennym stanie. Przepędził ich rój młodzieży z trzeciej chaty, rozprysnęli się błyskawicznie, migiem siedli na trawie. W ostatniej chwili jeszcze kilka starszych par z trzeciej chaty przyczłapało niezdecydowanie. Wołano je stąd, stamtąd, rozglądali się, jak krowa na nowe obłoki. Maksym czekał, ktoś syknął, ospali goście przysiedli tam, gdzie stali. Zasiała się nowa cisza, nabożna, nieco trwożliwa. Foka usiadł na krześle za Tanasijem. Maksym wziął nową tablicę jaworową, czystą, bez żadnych ozdób a gładziutką, jakby ją dopiero co ociosano.
— To mój własny rewasz. Tu po lewej stronie dwie kluczki kręte, dwa pytania — potem je odprostowałem. Jedna kluczka kiedy ożeniłem się, druga kiedy żona umarła. Za młodu chciałem się żenić z inną dziewczyną, cichą niemrawą jak ja sam. Spotykaliśmy się na carynce, oboje z owcami, patrzyliśmy jedno na drugie jak te owce. Martwiliśmy się i tyle. Ojciec mówi: „Nie! To niedobra para, kiedy zanadto do siebie podobni.“ Wyszukał mi żonę: „Masz!“ I cóż? Ja do lasu, ona do tańca, ja do chudoby, ona do szumu, głównie do tołoki. „Tak dobrze, tak najlepiej“ — mówił ojciec. A mnie gdzież do tego? Z początku myślałem, że ucieknę w świat, dumałem, aby się zatracić, co ona dumała — nie wiem. Sama nie doiła, nie przędła, nie prała, od tego są inne. Jak na tołokę muzykantów nasprasza, natraktuje, nahałasuje, tańcem zakręci, to robota sama kręci się wesoło. Cała robota śpiewa od świtu do nocy. Moja Parasczina jak błyśnie oczyma, jak zaśpiewa: „Oj koby ja ne śpiwała, taj ne hałakała, dawno by my wże zazula na hrobi kowała“[20], to przetaki stukają, to kołowrotki turkocą, a ludzie hałakają, pieśń porywa robotę jak rzeka. Nikt się nie znudzi, nikt się nie zmęczy, za dzień zrobią więcej niż my wszyscy za miesiąc. A było co prząść, wełna nie śmierdziała w komorze. Sukna natkanego kopice pod sam swołok, po latach jeszcze sprzedawaliśmy w Sygiecie. I liżnyki tak samo. Komora złota była od przędzy konopianej. I było z czego — ogrody z lnem, z konopiami zaprowadziła, nikt jeszcze u nas takich nie widział, całe pole śmierdziało konopiem. Zbudowaliśmy na samym końcu zagrody osobny skład dla konopi. Potem z tego były góry płótna. A sama Parasczina ledwo ręką tknie, tylko śpiewem ochotę zakręca. I przyjęciami. Hospody! A przyjęcia jakie? Sama z Kosowa na koniu pełny terh misek przywiozła, każdemu pod nos osobna miska, albo i dwie. Potrawy jakie! Pierogi jak na dołach, hołubci, a szczególnie ogórki kiszone, nigdzie tego jeszcze nie było, wszystkim po gębach ciekło. Jesienią zbiegali się ludzie jak do pożaru: ręce do konopi, gęby do ogórków, nogi do tańca. Ani kłócić się, ani upierać się nie miała czasu Parasczina. „Dobrze, dobrze“, a zawsze po swojemu zrobiła. Zachciało się jej chustek, paciorków modnych dla siebie samej, a dla nas mężczyzn pasów wysokich, zagórskich. Zwołała ludzi, przepasała pistolety jak watażko i hajda! Tamtędy przez chmury, przez Czarnohory, całym rojem konnym na jarmark do Sigetu. Nawiozła wszystkiego, czego u nas oczy ludzkie nie widziały, nawet dwóch najmitów wyszukała. Foka rósł w tym szumie, mówić ledwie umiał, za rękę go jeszcze wodzili, a tańczył na pokaz. Nogi miękkie uginały się, a dla tańca to akuratnie, lepiej tańczył niż chodził. Ojciec mówił: „To rozumiem, to synowa dla mnie.“ I prawda, wiedział jak trzeba, było dobrze. Ona z prawa, ja z lewa, a razem. Rozchorowała się nagle, zawołała mnie i tak powiada: „Maksymku, nie wiem coś ty dumał sobie, a może tak, że ja za chłopcami uganiam, żem na chłopów łakoma. Przysięgam ci przed Bogiem, że nie. Lubiłam tylko, aby szumno wciąż, nowo wciąż, aby rosło wszystko. Tyś nie narzekał, było dobrze, dziękuję ci za życie.“ Kiedy umarła, chodziłem po lesie, szukałem która smereka dla mnie przeznaczona do powieszenia się. Ha, gdzież takiemu długi dźwigać, co swoją własną żurbą wciąż obrzemieniony. Ale wyprostowałem się, im mniej człowiek sobą się gryzie, tym prostszy. Innych zmartwień i tak ma dość, inne rewasze też niełatwe. Odtąd niech Foka dalej za mnie karbuje i kasuje, kiedyś wam odczyta. Czy skasowane długi, czy odłożone tylko? —
Spoglądał ku Foce. Potem wziął nową tablicę jaworową, wykładaną wężykami z drucików miedzianych, paciorkami czerwonymi i niebieskimi, podobnie jak zdobi się laski. Na rogach tablicy widniały w kółkach wzory słonkowe.
— Oto Fokowy rewasz, naprzód gwiazda czerwona, urodził się w lecie na święto watrowe, było to w roku 1835, wiem, bo pytałem księdza, kiedy do metryki zapisywał. Boże, jakie to było czarniutkie, mówili, że czorteniatko, ale przecie nie, bo pokazało się wesolutkie jak żona. No i dalej rok 1848, rejwachy, wojna koszucka, wojsko madiarskie zbuntowane uciekało stąd na Węgry, za nimi wojska cesarskie stąd od strony Bukowca, a Moskale od dołu rzeki. Foka znikł z Madiarami, dwóm cesarskim wojskom pod nosem się przesmyknął. W chacie zmartwienie: „A może go porwali?“ Gdzie tam, on ich porwał, u niego na wszystko taniec i śmiech, z tej samej kości, co ojciec mój i żona. Przetańcował na Węgry i z powrotem, nakichał na pogonie. I dalej rok 1856, tak mi mówili panowie urzędowi z guberni, kiedy Foka zgłosił się, po prostu uciekł do wojska, nie pytając mnie wcale. Nie miał gdzie bliżej, prosto do Wenecji, poznać czyja natura. Ale to, to już za dużo, nie pozwoliłem, odebrałem go. — Potem tuhy rok przyszedł — u nas dość ciężko, głodnawo, ale Foka już gazda, dużo zaradził. Na Podgórzu był głód, z niektórych wsi podgórskich rozbiegli się ludzie. Potem Kałynka przyszła do nas z ojcem i z krową, przystali na najmitów. Jakoś niedawno przedtem Foka posłał swatów do młodej, bogatej wdowy tutejszej. Znali się od dziecka, razem tańczyli i śpiewali. Ja widziałem znaki a pamiętałem, co ojciec mówił: „Niedobrze kiedy para podobna do siebie“. Nie nalegałem, trwało to dość długo i wyszło w końcu, że Foka nie z tamtą się ożenił, tylko z Kałyną.
Tu jeszcze gwiazda zielona, wiosenna. Urodziła się Hafijka, rewaszu swego nie ma jeszcze, dopiero dziś chrzczona. — Maksym patrzył w rewasz, mruknął: — Czy obdłużona od razu?...
Foka niezwłocznie wstał ze stołka, okrążył stół. Pierwszy grom zamruczał z Czarnohory. Pytanie Maksyma przebuszowało przez tłum łąkowy. Ten i ów z siedzących opodal wstał, by przyglądnąć się zielonej gwieździe. Jeden za drugim wracali na miejsce, szeptali półgłosem:
— Zielona, to dobrze, to Jurija.
— Ale czy będzie żyć? — wyrwało się którejś babie.
— Któż wie — westchnęła inna.
Foka wrócił, znów usiadł naprzeciw ojca. Znów gromy mruczały z daleka, wszyscy spoglądali ku skłębionym chmurom. Maksym podniósł głos:
— Kiedy urodzi się dziecko, wspominamy dzieje rodu. Ty mówisz, Skuluku: „Biedne maleństwo, od razu je do szkoły przeznaczyli...“ Ha, gdybyż tyle biedy! Każdy biedny, bo ciążą na nim długi. Ale jest takie ziele na pół łokcia z nasieniem jak kluczka, każdy je zna, nazwane: skoczek, bo kiedy dojrzeje owoc, pstryknie i odskoczy sobie jak najdalej od matczynego ziela. A może by tak samo odskoczyć? Odskakuj, odskakuj, długi poskoczą razem ze skoczkiem, a może jeszcze prędzej, i ziele nie ucieknie. Człowiek ziele i nieziele, niech się przezwie, niech się przebierze, pobieli albo poczerni jak sobie woli i niechaj skacze. Ale wiedzieć musi, pamiętać, inaczej się nie zwolni.
Maksym zapatrzył się w rewasz. W przerwie nowa procesja gości wmaszerowała od strony zagrody. Wszyscy duchowni drugiego stopnia wysypali się z ram szklanych i kroczyli w dostojnym szeregu. W sporym odstępie za nimi drobnymi kroczkami dreptał ich szary wódz Kropiwnicki, na łączce jeszcze bardziej nikły niż przy stole. Wpłynęli, jak Riczka wlewa się do Czarnej Rzeki — a jeszcze przez dłuższy czas każda płynie osobno, jedna mleczną, druga czarną falą. Tu na łące barwy z rewaszów wydobyte przez cięcia poprzeczne czy ukośne, ukryte wzory słojów drzewnych, a stamtąd z góry z malowideł pstra mozaika bogumiłych.
Tymczasem czyhał jeszcze żywioł trzeci. Zielona trawa i młodzież na trawie. Zaledwie wyszli duchowni ze szkła, zaledwie zwolnili się z więzi, a już w oczach tłumu górskiego przybrali postać czeredy hamanów. Z trawy, spośród grona młodzieży powitały ich nieprzystojne pryski śmiechu. Duszony przez chwilę śmiech zrywał się ponownie, potem gził się, trzaskał po duchownych, jak wiatr po starych dachach. Rozpierał się, groził, że zmarnuje całą uroczystość. Uwagi szeptane, uwagi coraz głośniejsze rozśrubowywały i nicowały przybyłych. W końcu rozszerzył się śmiech niepohamowany, uprawniony. Nawet ów jedyny sprawiedliwy z trzeciej chaty, sam Piotruś Sawicki, nie pomógł. Naprzód drgały mu wąsy, potem dusił się śmiechem, wreszcie obrócił się twarzą ku trawie, śmiał się do syta jakby kurczowo. To nie sen: apostołowie ruszali się w szkle i wyszli ze szkła. To nie potwarz: łąka przygwoździła ich jako pstrokatych sczeznyków, którzy urwali się z łańcuszków przedpiekla. I nie zmyślenie to: śmiech z trawy przepędzał ich biczem nie do piekieł, lecz do cyrku nad Prutem w Kołomyi, tam gdzie ich miejsce.
Osieroceni na chwilę duchowni drugiego stopnia, jak liście zdarte i ciśnięte wiatrem o ziemię, nie mogli zatrzeć swych odrębności, a jak listki wydarte z księgi i porozrzucane bezładnie, stracili sens. Gdyby nawet wyprzedzając swoje czasy rozebrali się do naga, zrzucając szaty wielobarwne, zdzierane z nich bezlitosnym śmiechem, nie zatarłyby się przecież ich twarze wykrzywione wirami i przenikliwymi przeciągami powołań z jednej strony, a ciężaru własnego z drugiej. W trzeźwym świetle popołudnia z tych fałd na licach, dla innego światła przeznaczonych, zgrzytały rozdźwięki między zamiarem a rzeczywistością.
Z fioletową godnością, a nawet pychą jednego z diaków sąsiadowała buraczkowa czerwień, jaką się osiąga po długich latach zażyłości z trunkami. Nieznacznie wyniosły uśmiech natchnionego aktora skaził się lisią chytrością sprzedawcy medalioników, czyhającego na Bogu ducha winnych nabywców. Twarz układnego śpiewaka rozdwoiła się: masce dyplomaty-milczka urągał podlizajko księży, zamiatacz cerkiewny.
I z tego wszystkiego razem niesforna młodzież, dorwawszy i się raz rozhukanego konia, szukała sobie sposobności do śmiechu, który niełatwo dał się zagasić. Nadaremnie sykano od stołu i z góry od buków. Młodzieńcy jasienowscy, którym do śmiechu wystarczało już, aby ktoś z sąsiadów włożył kożuch z Żabiego albo postoły z Rożna, którzy znęcali się niemiłosiernie nad biednym Cyganem, nie przeczuwali wcale, że gdyby oni sami, w swych czerwono-zielono-białych strojach i w ciężkim uzbrojeniu, ukazali się kupą na ulicach stolicy Monarchii, tłumy gapiów witałyby ich podobnym śmiechem, co najmniej biegłyby za nimi, aby zobaczyć, w którym cyrku będą ich pokazywać. Wobec maskarady diaków i pielgrzymów odpustowych nie mieli żadnych hamulców.
Jak zwarty szereg wojska, zaskoczony ogniem z flanki, zanim opamięta się do przeciwataku, rozprószy się w poszukiwaniu rowów i wzniesień, tak goście z Durijki rozsypali się, szukając ratunku. Odgadli, że jedynie pontyfikalna czarność ich proboszczów może im dostarczyć cienia zbawiennej monotonii. Rozsiani i przytuleni pod skrzydłami czarnych sutann, nie kusili już nikogo. Bo zrozumiale, że także ksiądz jest człowiekiem i może mieć koło siebie swego pstrokatego czorta, a nawet dwóch.
Gdyby bogumili słuchali prawdziwych przyjaciół, nie pokazaliby się wcale na łące. Prawdziwi przyjaciele pouczyliby ich, że żyjące dzieło sztuki, jeśli od razu nie skamienieje, wyzywa do zuchwałego szyderstwa, bo im odrębności rzadsze, tym bardziej śmieszne. Niestety my wszyscy, zbyt odrębni, niechętnie słuchamy prawdziwych przyjaciół, którzy wskazują nam życzliwie, że osobistości ukryte za jednolitymi strojami mają życie ułatwione. Przeciwstawiamy się im zbyt ostro twierdząc, że gdyby któryś z monotonów odsłonił się na chwilę zza maski, spotkałby się ze śmiechem tak rozsadzającym, jak rozdźwięk jego własnych skłóconych i szczekających na się żywiołków. Jako że u współczesnych kłócą się ze sobą nie tylko nogi, tułowia i głowy, lecz każda część głowy, każdy palec skądinąd wyrwany i dla prędkości ześrubowany jak bądź. A oto dla spętania pstrokacizny naszych czasów i aby się nie rozsypała, podarowano nam niespożyte obręcze jedności: jedną przemożną walkę o byt, jedną przemożną płciową chuć i niestety już nie tak jednolicącą przynależność do klasy, i ich walkę. Jednolitość walki ma ten skutek, że klasy pękają i rozsypują się w drobiny, którym wyłażą nieznane lub niewidzialne dotąd szpony, rogi i kły.
Wpatrzony w rewasze Maksym nie zauważył na razie zjawienia się nowych słuchaczy, a Tanasij rozklejał się z zakłopotania, w jaki to Purym niesamowity roztańczyły się obrazy ze szkła. Spoglądał badawczo na Maksyma, to znów ponuro na diaka. Tymczasem uroczysta powaga ulotniła się z łąki. Śmiech buszujący po zieleni rozluźniał napięcie, ośmielał. Już cała łąka szumiała, raz tu, raz tam tryskał śmiech nowy, jak odniemiałe źródło ciepliczki. Przecie wciąż jeszcze karcąco sykano od stołu, gdy sam Maksym ogarniając wzrokiem to przybyłych, to wesołość łąki, ucieszył się. Zaśmiał się bezbronnie, głośno. Także Tanasij zrozumiał, rozweselił się. Śmiech panoszył się — znak był dobry.
I my, swoi czy obcy, po latach stu czy po tysiącu zechciejmy to zrozumieć: im więcej śmieszności, tym więcej okazji do Łaski. Jak długo duchowni byli w szkle, można się było przynajmniej przerazić. Od kiedy wypadli z ram, byli tylko śmieszni. Czyste jagniątka, czyste kurczątka boże, zdane na uśmiech łaski cierpliwego Boga, a wzywające ludzi do podobnej cierpliwości, bo nie widząc własnej śmieszności, śmiesznością gardzą i stąd nie mają Łaski. Śmieszność podfruwa z ufnością ku Bogu, jak mały ptaszek, co podąża ku orlemu gniazdu w skale. Bo najmniejszy ptaszek gnieździ się w szparach orlego gniazda, które go chroni od zakusu wrogów. Nie zadeptujmy śmiesznych, nie gaśmy ich. Wznieśmy się do spojrzenia orła, który ich nie dostrzega, a jeszcze lepiej, wyobraźmy sobie jak Łaska uśmiecha się do śmiesznych.
Żegnając się z zespołem bogumiłych, pochowanych w cieniach rewerend księżych, w jakichże wyrazach mamy utrwalić ich dla potomności? Czy w takich, aby ukazać, jakimi byli — jak to się mówi — w rzeczywistości? A zatem, same bryły, grudy, sam ił? Czy w takich, jakimi wydawali się w ramach świetlnych? Nie znęcajmy się nad sobą, stańmy po stronie światła.
W owe czasy żaden z diaków, tym mniej żaden z pielgrzymów nabożnych, nie pochodził z samej Wierchowiny. Podobny zawód nie licował ze słobodą czy nawet ze czcią, nie przypadał nikomu do smaku. Uchodził za zajęcie stosowne dla przybłędów, bo takim tylko uchodzi chleb błazeński. Toteż władze cerkiewne, nie mogąc sobie wyszukać innych pomocników, zarzucały swój niewód na wszelakie rybki wędrowne, a już ciaśniejsza sieć Kropiwnickiego ciągnęła je podług swych zamierzeń. A oto ci, których najgłośniej sławiły zaniemiałe dziś, a nieraz szydercze, ustne kroniki owych czasów. Wspomnijmy trzech najsławniejszych diaków: Kuryło przezwany Hikało (od wyklinania „ahi“), Iwan Burmyło i Józef Szprync.
Kuryło schronił się w cieniu swego proboszcza z Jasienowa. Był rodem znad Dniestru, zasłynął z tego, że jako diak tępił gorliwie przemówników, prześladował górskich pogan. Szpiegował zapamiętale czarowników, z zapałem uczył się przemówek przeciw przemówkom, przyswajał sobie prądy przeciw prądom. Nałykał się porywów, które rodzą się z wyklinania na odległość i z walki przeciw czarom. To było jego powołanie. I stąd jego przezwisko. Znad długiej węgierki kudłata bezzębna starcza twarz Kuryła-Hikała, poorana bruzdami rozpaczy, z otwartymi ustami i zwisającą dolną wargą, wznosiła oczy w oczekiwaniu wkroczenia niebios tak bolesnym, że niemal bluźnierczym.
Młody diak z żabiowskiej cerkwi, Burmyło, zasłynął jako śpiewak na całą Czarną Rzekę. Wybił się z przygarniętego przez proboszcza sierocego przybłędy. Przez długie lata był zamiataczem cerkwi i przestając z duchownymi wyłącznie, uduchownił się jak się dało. Wszelako z czasem najbardziej z wszystkich diaków upodobnił swój strój do gazdowskiego. Urozmaicał go wszakże wciąż czymś nowym, to nadającą się dla zalotnej mołodyci barwną chustką na szyi, to niebieskim kolczykiem w lewym uchu. Od lat najmłodszych wtajemniczany w sprawy cerkwi nauczył się milczenia, wyrósł na dyplomatę o wszechprzebaczającym uśmiechu. Dyplomata serca dla układów międzyparafialnych, międzygminnych, międzyurzędowych, może powołany do jeszcze rozleglejszych układów międzypotencjalnych, poza śpiewem diak miał w zapasie dla wszystkich jedno tylko wstrzemięźliwe: tak. Rzadkość na owe czasy — człowiek piśmienny, nie tylko dla chrzcin i ślubów i dla spraw chórów kościelnych — tak, także dla komisji szacunkowych, dla obdukcji zwłok — tak. I wreszcie dla spraw ostatecznych, dla pogrzebu, dla pokazowo odśpiewanej żałoby — tak.
Także potężny diak z Uścieryk, Szprync, schronił się obok swego grubego proboszcza. Był rodem spod Kołomyi, podobno pochodził z jakichś Szwabów. Z wojskowej tradycji wysłużonego podoficera pozostała mu tylko czerwona bluza ułańska przerobiona na kachtankę, jak gdyby była odziedziczona po dawnych watażkach. Na jego obliczu, nieobcym zastarzałym śladom silnych napojów i zastygłym w hektyczną czerwień, z jego zmrużonych zaciekle oczu feldfebla, gdy spręży się w nich złość do wybuchu na zastrachanych rekrutów, wstawało nieoczekiwanie surowe powołanie naocznego widza piekieł. Rozkwitało gorąco, jak oleander na śmietniku podwórza koszar, zadeptanego butami. Mrukliwy urzędnik od porządków cerkiewnych, co twardo ściągał opłaty za chrzciny i za pogrzeby, Józef Szprync władał głosem spłaszczonym, chrapliwym lecz potężnym. Podczas śpiewanych uroczystości gramolił się na głosie jego, jak na apokaliptycznym koniu ponury jeździec z trąbą sądu. Dudniły z niej ostrzeżenia zza świata i groźby piekieł, niemiłosiernie tratujące małość ludzką i grzech.
Duchowni trzeciej klasy wraz z rodzinami stłoczeni nieskładnie, jak cielęta nieco postarzałe lecz bogumiłe, stanęli na górnym skraju łąki. Utrzymując strój swego otoczenia nie mieli potrzeby rozbiegać się ani chować, lecz zakłopotani obecnością wielu ludzi, siadali niezwłocznie na trawie w tym miejscu gdzie stali. Rozweselony Maksym nie patrzył już na rewasze, uczestniczył w weseleniu się gości, a dziedzic korzystając z przerwy zapytał go:
— Cóż to za znaki słonkowe i czemuż długi?
Mimo gwar Maksym odpowiadał chętnie, płynnie:
— Dobrze pytacie, panie. Choć nie bogacka moja komora, a gdzież ma być porządek jak nie w głowie. Znak to — „och!“ Gdy w żywny czwartek pociera się drewienka, ułożone za biegiem słońca, dla dobycia watry żywej i czystej, dobrze się człowiek napoci. Gdy ogień fosznie i westchnie od ziemi: „och!“ zmachany człowiek razem z ogniem westchnie — „och“. To przypomnienie: zgodnie razem, a zawsze za biegiem słońca.
— A czemuż długi? — powtórzył dziedzic.
Łąka zamilkła od razu, słuchano bez jednego szeptu. Maksym mówił dobitnie:
— Gdy dzieci stąd z ziemi biorą dług przed Hospodem, to wcale nie tak, aby ojciec zwalał brzemię na mnie, a ja na syna. Nie! Czy to niemowlęciem, czy może jeszcze w łonie matki ja sam zgłosiłem się do Słońca na zakład dla Niego, z poręką za ojców. My wszyscy po to, aby prostować rewasze, aby ojców ciągnąć z czarnego na białe, my w zakładzie, my to Słońcu winni. Ojcowie nam wdzięczni, ich wdzięczność bierze nas — dzieci na ręce i niesie przed tron Hospoda...
Maksym obracał w rękach deszczułkę. Poderwał się na miejscu, ściągnął twarz, patrzył przed siebie surowo; wziął deszczułkę do lewej ręki, podniósł prawą otwierając dłoń. Długa dłoń z wyciągniętymi nadmiernie długimi palcami, chuda, choć ani twarda ani mozolasta, raczej miękkokostna, bez ostrych kątów, nawet bez wystającej kostki w przegubie, drgała wieloma węzłami żył jak gdyby siecią oczek. Szczególnie zwiększony puls u nasady kciuka tętnił czujnie dużym niebieskim okiem. Maksym mówił zawzięcie:
— Taka ręka, co wyciąga się do Słońca, a potem kasuje, zdradza, tfu! — to rewasz zaniedbany, gorzej jeszcze, przeinaczony, oszukańczy. Taką odrąbać, cisnąć do ognia! A taką, co słaba tylko, obezosobiona i zwiędle naprawia, taką potrzaskać dobrze, przynajmniej niech żal swój świadczy. To nie dla sądu, to dla siebie, każdy za siebie — pośpieszył się Maksym. Opuścił zwiędłe rękę na kolano, niebieskie oczka żył rozluźniły się.
Szumej potrząsał mocno obfitolistnym drzewem słuchaczy. Listki znieruchomiały, oczy błyskały cicho jak bukwy i żołędzie. Potem listki szeptały: „Nie pił przecie wcale, może to fajka, może zioła?“ Diak Kropiwnicki przyglądał się Maksymowi z nieruchomą twarzą. Maksym wziął nową deszczułkę do prawej ręki, bąknął:
— A tu już inne sprawy, to pański rewasz — pokazywał szeroką łopatę jaworową zadymioną, zakarbowaną karbami rodów pańskich z Krzyworówni i z Jasienowa. Drgnął nagle, jakby go kto obudził, zaglądnął do wypalonej fajki, oparł ją o nogę, odłożył tablicę, podniósł oczy, przybił twardo:
— Już wypalona fajka, dość! Trajkocę wam jak Waratyn i Paratczyn, jak wszystkie potoki naokoło. A tu takie sprawy z tego kąta tylko.
— Maksymie — prosił dziedzic — to mnie właśnie interesuje, to moi krewni, znajomi. A może z rewaszów wychodzi, że was ktoś skrzywdził?
— Nie wychodzi wcale. Tu goście, nie ma ich co zaginać wszystkich na nasze koło! Powiedzą: „Paple dziad“, i słusznie. To kiedyś osobno...
Pan Jakobènc cmoknął, zaprotestował samorzutnie, rozciągając słowa i zdania męcząco:
— Są-tacy-co-paplą, oho, aż-do-mdłości. O was nikt tego nie powie. Rachunek — sakrament najświętszy. Raz na rok — to można — to trzeba — taj już.
— Powiedzcież raczej — śmiał się Foka — raz na dziesięć lat, bo u ojca to tak wychodzi.
Duwyd Bernhaut wstał i usiadł zaraz. Koniec końców w ciągu całego świętowania uległ odrobinę usilnym, a nawet natarczywym zaproszeniom gospodarzy. Łyknął sobie wódki, a także piwa, nie tak dużo, wszelako trochę więcej niż w ciągu czterech szabasów razem. Mówiąc przerywał, rumienił się:
— Ja przepraszam — ja taki gość trochę z boku — chcę powiedzieć coś — ja chcę powiedzieć i to bardzo dużo, tak — ale aby nikt się nie obraził.
— Proszę, Duwydku, mówcie swobodnie — namawiał Foka — dlaczegóż ktoś miałby się obrazić?
— Dlaczego? ja nie wiem, a to wiem, że kiedy się nic nie gada, to nikt się nie obraża. A to bardzo dużo! No, to nie tak znów dużo: ja proszę, aby gazda mówił dalej.
— Ojciec ma gadać — żartował Foka — a może i na niego ktoś się obrazi?
— Utraktowaliście mnie wódką, gazdo, a teraz sobie kiepkujecie. A mnie się przypomniał mój tatuńcio, jak mówił o rodzie. Ktoś sobie pomyśli: „Ot, faktor od drzewa, od bydła.“ A ja jestem z rodu... Co tu gadać, mnie drzewo i bydło tyle obchodzi co mus. Ja na wszystkim znam się, kiedy mus, mógłbym handlować i szczurami, psami także i nietoperzami też. Tylko ludźmi nigdy, nie daj Boże! bo tatuńcio mówił, że trzeba być zawsze człowiekiem, a człowieka nie wolno sprzedawać nawet Panu Bogu. On i tak nas nie kupi, to same paskudne interesy. Gdyby tatuńcio przyszedł tutaj choć na jedną minutkę i powiedział mi jedno słowo takie jak Maksym mówi, to co ja bym dał za to? Aby Pan Bóg dał mnie i wam do kupy, abyśmy mieli to, co ja bym chciał dać za to. Czasem człowiekowi coś braknie, tak jak mnie teraz. Może powiecie, że mnie wcale niczego nie brak, tylko właśnie tej wódki za dużo. A ja powiadam, jest coś takiego, co najbardziej potrzebne, a człowiek nie wie. A kiedy się dowie, to już za późno. No i za późno, jak w tamtym rewaszu. Ale przypomnieć można? Dlatego ja chcę, nie, ja proszę, aby Maksym dalej mówili. I jak już to tak idzie, to ja jeszcze coś powiem. To nieprzyjemnie, a troszeczkę przyjemnie. Że różne rzeczy przychodzą na nas Żydów. To nie od dziś. My się czasem lękamy i bywa taki niejeden, co by całkiem chciał odskoczyć, co by się przebrał, ostrzygł i przemalował. A po co? Jego i tak poznają. To co nam pozostaje na tym świecie? Porządni ludzie. I jakby coś takiego: niepotrzebnego — to ja bym od razu przybiegł do Maksyma, jak do swego tata.
— A do mnie nie? — zapytał dziedzic.
— Ja — dla pana wszystko, pan jest bardzo fajny, bo pan jest młody, a jak pan się zrobi starszy —
— To już nie będę „fajny“?
— Kto to mówi — ja tego nie mówię, tylko pan będzie — starszy pan. To nie należy do rzeczy. Maksymie, wy mówicie, że wy od małej mądrości. I ja nie rabin, ja jeszcze od mniejszej, ja od takiej najmniejszej, że z trawy nie widać. Ale z rodu! To ja chcę tej małej mądrości słuchać aż do końca życia. I na tamtym świecie także.
— No, niech będzie — mruknął Maksym, podał fajkę Trofymowi, ten nabijał starannie wielką głowicę. Podał ją uroczyście gaździe krzesząc ognia. Maksym zadymił i mówił:
— Abyście nie narzekali, że to sprawy z torby. Ot tu pański rewasz. Naprzód był inny ród. O gazdostwo się nie kłopotali, ani o rewasze. Polowali, tańczyli, grali, a najwięcej w karty. Przecie, nie można rzec inaczej, kraśni ludzie byli. Przeciw urzędom cesarskim trzymali z narodem, ze swobodą. Przechowywali w dworze Wasylukowych junaków. A kiedy Wasylukowych przegnali cesarscy aż na Tureczczinę, i rozbójnicy z Węgier zaczęli tu hulać, panowie przechowali w dworze żydowskiego bohomolca razem z dzieckiem. A rozbójników zagórskich wyłapali. Potem przyszło prawo szubieniczne i za nim pańszczyzna cesarska. Stary pan śmiał się: „Ani ja wam nie będę robić, ani wy mnie, Szumeje. Niech pan cesarz idzie w góry skontrolować.“ — A potem książę kupił oba brzegi Rzeki. Tu jego znak — korona kniaziowa. Z kniaziem było pobratymstwo, aż ojciec go obraził. Aż po kniaziu przyszły spory o potok Riabyniec, naprzód o las, potem o pastwiska. Papiery niby to bardzo ciągnęły za panami, ale niesłusznie, niedokładnie. U nas były rewasze, tymczasem młody pan, ten nowy, kichał na rewasze, złościł się: „Skąd jakieś rewasze! tak wam zakarbuję, że pójdziecie w świat z torbami.“ Nie zakarbował, Krzyworównię przegrał w karty, a Jasienowo sprzedał. Wtedy rozdzieliły się oba majątki. Spory a nawet bójki między pastuchami ciągnęły się dalej. Aż wasz ojciec, panie, zrozumiał rewasze. U nas w komorze siadywał, uczył się rewaszów jak chłopiec. Potem jeszcze świadków starych wyszukał z Krasnoili, znajomych swego ojca. Pojednał się z nami, oddał bez słowa, ot już wyrównane nasze rewasze i pańskie. My zeszliśmy się jak dwa potoki. Wasz ojciec, panie, nie z bogatego rodu, a wszystko leci za nim, sława i majątki. Im więcej daje, tym więcej ma, sława i pieniądz lubią takiego. Ty powiadasz o nim, Tanasiju: „Lasy wyrąbał, co po nim zostanie, same szczerby.“ Rewasze zostaną! Mnie butyny nie w głowie, ale patrz, przecież po tuhym roku była z nich pomoc. Las boży, Tanasiju, dobrze mówisz, temuż i nie taki głośny jak człowiek. Niegłośno umiera i tak samo wskrześnie cicho. Nie da się. Kiedy ludzie będą z tego się uczyć, kiedy rewasze będą twarde, to Hospod szczerby zabliźni.
Maksym Szumej wziął nową taflę jaworową, sporą jak pół stołu, większą od wszystkich. Prócz dwóch głębokich wrębów była zupełnie próżna. Maksym skrzywił się lekko:
— A tu jeszcze patrzcie. Przykrość taka. Nie dla waszych uszu mówię takie słowo, ale ot, widzicie sami, przyrodzenie męskie na pół deszczułki zakarbowane i na czerwono zamaszczone, a obok szubieniczka czarna. Z tego poszło wszystko. Było to tak. Stary kneź pobratymował z ojcem, na polowania razem chadzali. Książę był bezdzietny i raz przywiózł ze sobą panicza, swego siostrzeńca. Cudaczny młodzian, trochę francuski, co dnia inne szmatki naciągał, to czerwone, to zielone, to znowu srokate. Niczego sobie chłopiec, ino strzelał kiepsko, ojciec podśmiewał się z tego. A niechby to jeszcze, najgorsze, że na twarzy całkiem wygolony, bialutką mąką posypany jak panienka. Nasi ludzie śmiali się, że skapłoniony. Ho, ho, gdzie tam skapłoniony.
Maksym przerwał, na łąkę wpłynęła miękkimi krokami baniasta kucharka Wasyłyna wraz z ochotniczym zastępem wyrostków i dziatwy. Niby z białymi pisklętami czerwonogłowa indyczka, ale raczej jak wielki indor nabrzmiały czerwienią. Spieszyła sapiąc, ciągnąc za sobą białą rzeszę o czuprynach lnianych i konopianych. Podobnie jak na wiosnę Baba-wichrowa, odziana w banie obłoczyste, świstliwa i sapiąca, ściąga rozbiegłe po niebie białoróżowe kudełki obłoczne. Wasyłyna nie tylko sapała, także zrzędziła niepotrzebnie: „Gdzieżeście wy? nie rozsypujcie się, chodźcie.“ Z uszanowania dla uroczystości sykała sama na siebie. Rozsiadła się z białym rojem u góry łąki pod bukiem. Maksym dostrzegł dzieci, uśmiechał się wesoło czy figlarnie. Dzieci z przejęciem słuchały kazania, niekoniecznie dla nich przeznaczonego. Wasyłyna zgłaszała się głośnym westchnieniem w przepisanych odstępach. Maksym mówił dalej:
— Ojciec miał siostrę młodziutką urodziwą. Nazywała się Marijka. Czarniutka tak jak Foka, lice białe jak śnieg. Od małego chyża, wesoła, szczęśliwa. Uganiała po carynkach, hałakała, szczebiotała. Od małego przezwali ją „jaskółka“. I tak została jaskółką. Co za dziewczę! Pływała po rzece jak chłopiec. Dorosła już, a jeszcze skakała ze skały do wody. Ojciec ją wstydził, że taka duża dziewka goliznę pokazuje, ale nie zakazywał, wszystkiemu rad. Dorosła już, a bawiła się z dzieciakami w biłyczkę. W mig wdrapie się na drzewo, na sam czubek. Jakich z dziesięciu malców, niby to koty osaczają ją. Lezą za nią na drzewo, ona wierzchołek drzewa rozhuśta, skoczy na drugie, oni tam za nią się drapią, ona już na trzecim i dalej. Potem brała się do chłopczyńskich sztuk i do chłopskich. Dopędzała konia, wskakiwała w biegu. I bardką ciskała i rohatyną, strzelała do szyszek, potem do zwierzyny. Ojciec rozpuszczał dziewczynę bez miary: „Jaskółeczko, moja ptacho“ i lubił się nią chwalić. W tym rzecz. Dawniej u nas — czasem jeszcze teraz — jedno dychanie dowierzało drugiemu. Dzieciaki z niedźwiadkami po maliniakach bawiły się w chowanki. Foszkały jedne na drugie. Niektórzy mówią, że to z głupoty. Ja mówię, że nie. Jaskółka całkiem niegłupia, a kiedy kto zaszedł do nas, znajomy czy nieznajomy, cieszyła się, jakby nie wiem jakie szczęście. Powiadają znów inni, że to po rachmańsku. Rachmanowie patrzą na wskroś, widzą od razu co najlepsze, dowierzają wszelkiemu stworzeniu. Cóż? Z tym paniczem chyba tak samo? Jaskółka ucieszyła się nim od razu. I to by może nic, ale zaczął ojciec Mariczkę razem z panami na polowania ciągać. Któż to widział kiedy? I panicz mało pomału do Jaskółki się przylepił. Niby to na żart. Każe ją przebierać w swoje szmatki na panicza, potem każe sługom mączyć jej lice. I mówi: „Oj jaka śliczna! boska!“ Takie słowo wypuścił z gęby głuptas do dziewczyny, sam słyszałem! Ojciec kwaśniał trochę, ale nie pokazywał, śmiał się: „Niech tam. To gość, i tak się wnet zabierze.“ I gość zabrał się bardzo prędko, ani nikt się nie spostrzegł — razem z Jaskółką. Uciekli. Dawni ludzie dobrzy byli, ufni. Ale kiedy który rozgorzał, zafurczał, to jakby zajął się las latem. Rozbuchał się ojciec, wali do kniazia. Ja za nim, bo kto wie co z tego będzie. Z panami był zawsze na równo, czasem z góry. Bo to watażko Szumej, z Wasylukowego junactwa! Oni nawet z cesarzem to jednali się, to wojowali, jak im wyszło. Przybiega do kniazia, ręki nie podaje, z miejsca krzyczy: „Panie, ja z wami jak pobratym, a wy tego psiego ch... w góry na sznurku przywlekliście. Mnie na biedę, córki nie mam, tylko tę małą siostrę. Szumejowe dziecko nie do pańskich pomyj...“
Przy brzydkim słowie Wasyłyna ochnęła żałośnie spod buka. Oczy słuchaczy zwróciły się ku bukowi. Po trawie między młodzieżą potoczył się chichot perlisty, jakby niewidzialny leśny bies zaznaczył ślad swego biegu. Diak Kropiwnicki badał wzrokiem kanonika, diak Kiryło wykrzywił się jeszcze boleśniej, diak Szprync naciągnął katapultę w oczach, dyplomata cerkiewny spuścił oczy, nie znalazł powodu, aby powiedzieć — tak. Szumej mówił dalej:
— A książę jak to książę, spokojny, grzeczny, oczy mruży, niedowidział nieboga. Patyk czy też taką rączkę ze szkłami do oczu przykłada, szczebioce: „Mój Szumeju, nieszczęście! dla was i dla nas. Ten heretyk na Podolu z majątkami u grafa miał się żenić. A teraz co: Jaskółka... widzicie, to teraz taka moda, książki takie teraz. To z książek, Szumeju“, tak cierpliwie tłumaczył. A ojciec jak rewknie na to: „Ja wiem z której to książki, z którego rewasza!“ Znów brzydkie słowo wypuścił: — „Ja tego pieska waszego, tego pańskiego chujaszka na mak posiekam. Dziewczyny pokosztował, niech dokosztuje Szumeja. Mnie za to szubienica, to dobrze, to dla ludzi przecie, a przedtem psu — psia śmierć!“ Książę chorowity, zmartwił się, w te pędy położył się do łóżka. Ojciec popędził do domu, jak grom trzaskał po podwórzach, po stajniach, aż psy skomlały. No i jakoś to przeszło tymczasem, tylko tę jaworową deszczułkę chwycił i tak karbował, tak ciął, jakby panicza rąbał. A deszczułka cierpliwa. I to przyrodzenie męskie brzydko zakarbował, czerwienią zabarwił. A obok szubieniczka czarna. Na rewasz przysiągł, że zetnie, wciąż doń zaglądał. I cóż to za rewasz? Jedno zakarbowane, a drugie nie. Tu czarne, tu czerwone, a białe gdzie? Potem odgrażał się jeszcze na panicza, nawet na kniazia. Ja wyrostkiem już byłem, korci mnie zanadto to wszystko, powiadam prosto: „Diedyku mój, twardych rewaszów uczyliście mnie, prawda? Alboż to rewasz? Bogiem a prawdą Jaskółka też trochę winna. A najwięcej kto? Któż widział pchać ją pod oczy takiemu jakiemuś!“ Ten jeden raz ojciec na mnie się rozbiesił. Lice wykrzywiło mu się zębami na wierzch, jakby chciał kąsać. „Ty mnie rewaszów uczysz, pucaku pusty? Ty wiesz jaki to ciężar przyrodzenie męskie? Przeważy wszystko. Dziewczyna winna? Nigdy! Kiedy taki szubienicznik bez honoru przyrodzeniem macha i niesie to przed sobą jak chorągiew świętą — to puści każda. Posiekam i psom rzucę ścierwo. Ale niech ci będzie rewasz! Tej srajdzie też huzycię złupię, będzie uszkodzona do końca życia.“
— Hospody, co z tego będzie — westchnęła od buka Wasyłyna. Dzieci poruszyły się niespokojnie, pytały coś szeptem. Wasyłyna sykała. Bies-chichot podskoczył w kilku koziołkach po trawie wśród młodzieży. Ten i ów z duchownych drugiego stopnia chrząknął znacząco, a inny ukrył oburzenie czy wstyd za księżą rewerendą. Maksym ciągnął dalej:
— Ja już milczę sobie, widzę jaki rewasz. Ojciec od razu posmutniał: „Ależ ona niewinna.“ I do mnie też słodko: „I tyś, synku, niewinny.“ Złoty był człowieczysko, tylko foszkał czasem ostro jak watra jałowcowa. Na swoją własną niedolę. I cóż mu z tego? Ani panicza nie porębał, ani Jaskółki nie uszkodził, zmarniał od tego czasu. Pisali oni potem — panicz i Jaskółka — przez księcia, że wrócą pojednać się z ojcem. Tego tylko było potrzeba ojcu — to u niego rana. Znów księcia niebogę obraził niesłusznie, niepotrzebnie. I w końcu słychać było, że Jaskółka całkiem przebrała się za panią. Rozbijali się po dalekich krajach, nie wrócili nigdy. Rozbijali się, aż się rozbili. Opowiadano tędy i owędy, że razem spadli do berda, nikt się tego nie dogrzebał, czy umyślnie skoczyli czy jak. Nikt nie wie, co prawda. Słuch o nich zaginął na zawsze. Boże im odpuść.
— Słyszycie, ciotko — zaszczebiotała z żalem mała dziewczynka spod buka. — Oho, przepadła Jaskółka.
Wasyłyna groźnie syknęła na dziecko, potem i ona zastękała przepisowo. Chichot na trawie nie zjawił się tym razem. Maksym kończył:
— Po latach rany przyschły, ja ożeniłem się, już i Foka się urodził. A ojcu ręce też przyschły, nie podawał ich szeroko. Nie chodził nigdzie, pobratymi z junactwa Wasylukowego dawno rozeszli się po świecie. Ojciec stary, kniaź stary — sąsiedzi, a nie widywali się nigdy. A nawet o tym nie było nigdy mowy. Przed śmiercią leżał ojciec długo, milczał, a coś miarkował. Wzdychał wciąż i raz powiada do mnie: „Dług zakarbuj, Maksymie: dziesięć skór niedźwiedzich dla kniazia po mojej śmierci.“ Dalej milczał, wciąż milczał. Przychodzę raz, myślę że śpi, a to po wszystkim. Kiedy zawiozłem skóry do Krzyworówni, stary kniaź nieboga oczyma bardzo zamachał, znów w te pędy położył się do łóżka. — Dziesięć skór... ha, dobre i to, ale ten rewasz chyba nie zakończony. Od dziada smutek został, od ojca ciężar. To nie dla osądu, nie, ino dla tego, kto przy życiu zostaje, dla rodu. Dług — od tego nikt nie ucieknie.
Spoglądnął chyłkiem ku Foce, zgarbił się, wypuścił z rąk deszczułkę. Trofym podniósł ją pośpiesznie, włożył do skrzynki. Maksym prostował się, oglądał się, słuchał. Od zachodu, od strony Węgier, grom pomrukiwał jednostajną odległą falą. Maksym mruknął:
— Czas zakończyć, już rozkudłało się niebo.
Tanasij patrzył w ziemię, przeżuwał sennie:
— Długi, same długi. Nie na nitce człowiek, chyba na powrozie, powróz bez końca, nigdy się nie wyplątać. Hospody!
Diak Kropiwnicki skrzyżował ręce na piersi, przymknął oczy, dmuchał zagadkowo. Maksym pogładził proste siwe wąsy, odpowiadał wesoło:
— Nie, Tanasiju! kiedy masz długi, to ciążą ci nie tylko we dnie, także we śnie. Ostrzej, dużo ciężej. Jakież sny! Spojrzysz przed siebie: piętrzy się i rośnie mygła. Spojrzysz za siebie: chmarą gonią, doganiają, jakież czarne! Wilki? Nie, długi. Ociec! Wzlatujesz ku niebu, ku górze, i jeszcze gorzej! Posypią się długi gradem takim, jak z mygły pod chmury, złożonej byle jak. Jedna za drugą padają kłody, kłody, długi bez ustanku, na głowę. Ale kiedy znów złożysz mygłę rzetelnie i ciśniesz na nią ostatnią kłodę z pleców, to tak ci lekko, sam do góry wzlatujesz. Tak też kiedy długi zrzucisz. Jak lód z dachu na wiosnę spadnie, i zaraz dach odetchnie, zaświeci, rozweseli się.
W sam raz mam tu jeszcze jeden rewasz, nie na to co zamknięte, lecz na to co zawieszone. Rewasz ten do czasu niezgrabnie łazi po ziemi, jak pisklę ptasie, potem odbije się. Kiedy byłem chłopcem, zaglądałem do gniazda orlego w skałach. Małe orlę, brzydsze od ropuchy, bose i gołe łazi po gołym gnieździe. Potem porasta brudnym mchem, i rosną mu kapcie włochate na łapach, zaczyna ćwiczyć, machać skrzydłami bez przerwy. Zatykałem gębę by śmiechem nie parsknąć, aby mnie stara orlica nie strąciła ze skały. Ona i dla pisklęcia nie miękka. Ledwo podrośnie małe, matka niewiele w gnieździe siaduje, pilnuje z daleka, wciąż krąży. Każde pisklę żałosne, a orlę najnędzniejsze, do chodu niezdarne, przewraca się co chwilka, strzępy skudłane zwisają mu z golizny. I taka nędza ma być królem! Pokraka łachmaniasta, karmiona nie zanadto, ale bez przerwy macha skrzydłami! Macha tak dniami, aż zgłodnieje, no i przyjrzy się gdzie matka i wyleci. Zabawa cudaczna, bo latać nie umie, nie ma czym, tylko wiruje, w przepaść spada jak martwy liść. Wtedy dopiero matka błyskawicą go dopada, łapie dziobem za plecy i zaniesie w locie do gniazda. Taka to nauka latająca.
Rewasz tak samo: pełza, pełza aż wyleci, w to, co dalekie, w to, co się zbliża. Ot, tu jest taki rewasz osobliwy, latający. Skąd rozpęd ma? Z szeptów, od tych motyli białych, co w wietrze nad przepaściami wirują i lecą dalej. A kto go trzyma za kark jak matka orłowa? Wróżby, ostrzeżenia, warty, znaki. Czy próchno zaświeci w lesie, czy sęk wybałuszył oko, czy woda zadyszała, czy paproć się zakrzywiła. Skąd to wszystko? I dokąd? Wskazuje coś złego czy dobrego? Dlatego z jednej strony trzeba zaciąć znak, a z drugiej pilnować. Bo są także zasadzki. Zasadzki na to podobieństwo: Tu — ryś, a tam — człowiek, kto prędzej skoczy, ten górą. Tego sporo, a tu przykłady.
Obracał w rękach płytę jaworową bez żadnych ozdób ze znakiem watrowym u góry, mówił dalej:
— Zanim polityka zaszumiała w górach, była tu powódź, a ojciec miał sen wyraźny, że powódź jeszcze większa toczy się od dołu rzeki z Kut ku źródłom. Nie czekał w chacie na prawo szubieniczne, na posiepaków, od razu przystał do Wasylukowego junactwa. Po latach przyszły nowe sny, ojciec wrócił... Potem znów coś innego: tuhy rok i ostrzeżenia idą głęboko. Tuhy rok u nas najwięcej z tego, że mróz przychodzi za późno latem, albo jesienią za wcześnie. Znaki idą zewsząd, wciąż trzeba karbować. Mróz około Petra przychodzi raz na dziewięćdziesiąt lat, wtedy wszelka pasznica wymarza, a to widać naprzód z różnych karbów. Patrzcie dalej, w roku 1848 urodziło się u nas cielę z dwiema głowami, z czarną i białą, żyło trzy dni. To znaczy: na dwa boki i do trzech razy. Naprzód rejwachy Koszuckie[21] — to czarne, ale zaraz białe, bo Foka wrócił do domu; potem patent cesarski, służba wojskowa dla wszystkich — to czarne, ale patent swobody też — białe. I trzeci raz, to trwało trochę, ale się sprawdziło, Foka uciekł do wojska — to czarne, wiedziałem, że musi być i białe, odebrałem go. Inne znaki z gwiazd, z chmur, od ptaków. Niejedno zawieszone, rewasz wzbije się, krąży, wypatruje czujnie, twardo.
Gdy rewasz prostował pióra, wślizgnął się na łąkę skrzywiony w kabłąk naczelnik gromady Jasienowo, wójt wytrzeźwiony na pokaz. Skradał się, jak kot dopiero co skarcony, stawiał kroki akuratne jakby nie swoimi nogami. Z umytej świeżo twarzy spod włosów jeszcze mokrych, a zwichrzonych wycieraniem, rzucał spojrzenia badawcze lecz raczej lękliwe. Odwracał się od pryskających nań chichotów z trawy. Wójtycha podniosła głowę spośród tłumu siedzących kobiet, i Głowa gromady natychmiast schronił się w jednej z siedzących gromadek. Wysuwał wszakże głowę, starając się odzyskać powagę. Spoglądając ku mówcy, mrużył oczy krytycznie, chciał na nowo stanąć na świeczniku gromady. Z nadmiaru powagi usnął na trawie, zachrapał monotonnie. Maksym kończył rewasz:
— Potem przyszły butyny na Riabyńcu. Tu zakarbowany mój sen: kłoda, tęga biłania czołga się na brzuchu, wywraca oczy na Fokę. Na łbie liczba siedem. Przekazałem zaraz na Riabyniec: „Wstrzymać butyn na tydzień!“ — Foka posłuchał, przerwał robotę (a jeden nieopatrzny duraczyna od cugów trzymał nadal konie niedaleko mygły. Dobrze, że były wyprzągnięte). Kłoda czyhała siedem dni, siódmego dnia rankiem wypadła, nikt nie wie skąd. Portasz rozsypał się i rozbił ryzę. Kłoda rozbiła mygłę, ta rozleciała się, rozbiła stajnię. Ludzi nie było w pobliżu. Rewasz wyrównany. Tu jeszcze jeden znak czeka, pokaże tam na prawo. Pan pokazywał nam swoje instrumenta, znaki dla pogody. Rewasz latający ma też swoje znaki, uczy się od wszystkiego co lata. Nietoperz nie uderzy się o ścianę stodoły, choćby jak ciemno. Pszczoły i gołębie wiedzą którędy lecieć. Cóż je ciągnie? To co dalekie daje znaki, ale nie z daleka, bo tak pozakręcane, że jest tuż obok. Pokarbuj znaki, potem nocami martw się, szukaj, sięgaj. Jednym okiem, jednym uchem ani nawet dwoma nie złowisz. Mam leśną zagórską krowę, Szestulę, tę z dzikimi oczyma. Do takich spraw najlepszą, zasyczy paproć — już uszami strzyże, dostrzeże, przeczuje, da znak, potem pasie się dalej. Sama się już nie martwi, u krowy — rewasz krowi. Jest jeszcze pies wołoski Bukołan, niech tylko żaba skoczy w łopuchach, on pyta mnie oczyma, trąca pyskiem. Niczego nie zapomni, a beze mnie nic nie zrobi. I cap Czuprej też przydatny, bystry ale zuchwały, zaraz by na rogi brał. Człowiek niech się wciąż uczy. Także od krowy, od psa i od capa, a niech nie będzie bezmyślny jak krowa, zależny jak pies, zuchwały jak cap. Niech się martwi! Są jeszcze i inni pomocnicy, różni — — Wskazują, szepcą po słówku. Rewasz ze strachu zrodzony, zmartwieniem opowinięty, odbije się, leci za znakiem, szuka. Bez tego przepadniesz. Krąż, pilnuj, abyś nie narzekał ani na dolę, ani na Hospoda. Wypadki bywają — może? — ale długów na plecy nie zwalaj ani doli, ani Hospodu. Od człowieka zależy najwięcej — — A tu już są także dla Hafijki sny i znaki.
Niesmak, uprzedzenie czy tylko obcość duchownych drugiego stopnia przecierała się z wolna jak mgła, nie gęsta a ciemna, dlatego tylko, że ma za sobą tło leśne. Przy ostatnich słowach Maksyma diak Kuryło Hikało przytulony do rewerendy proboszcza z Jasienowa wznosił głowę do góry, wypatrywał żałośnie, potem opuścił ją bezwładnie. Dyplomata cerkiewny i śpiewak Burmyło zapatrzył się przyjaźnie w mówcę, jak gdyby przygotowywał ciche: „tak“. Szprync nie po feldfeblowsku otwierał usta, z początku ze zgrozą, potem na miedzy pokusy i porywu. Wódz Kropiwnicki cedził uśmiech przez zadumę. Maksym oddał deszczułki i fajkę Trofymowi. Ten znów nadymał się, spoglądał na tłum z wysoka, zbierał tablice, zamykał je dokładnie, wynosił do komory.
— Dziękuję wam, goście — zakończył Maksym.
Znów trembity zagrały nad głową Maksyma, znów świętowały dudki, znów fłojery rozsnuły mgłę-sieć, jak pająki po przejściu natręta przez puszczę.
Milczenie trzymało stół i łąkę w bezruchu. Ten i ów z księży i ze starszych gości ocknął się nagle z zasłużonej drzemki. Na łące miłośników drzemki nie było, jedynie wójt spał niezmącenie.
Matij Zełenczuk podszedł do Maksyma, przeciął ciszę ostro:
— My wam dziękujemy, daj Boże Hafijce, daj Boże rodowi! Już po kazaniu, można iść do chaty.
Stół i łąka zafalowały, wszyscy wstali nagle. „Daj Boże, daj Boże“, przeszło szmerem aż pod buki. Białoczerwony tłum zakotłował i wzbierał wokół Maksyma. Tymczasem od razu otoczyli go zwarcie duchowni pierwszego i drugiego stopnia i goście od stołu. Tłum łąkowy osadzał się, oddzielał na mniejsze skupienia, jak płyn kipieniem rozłożony na składniki.
Ci, co wybierali się do domu, zatrzymali się wokół ścieżki poniżej stołu. Wyżej po prawej stronie stołu duchowni trzeciego stopnia zwolnieni już od wodza i nastawników, od więzi i namaszczenia, upodobnieni do innych, skupili wokół siebie tych, którzy zamierzali pozostać jeszcze w gościnie. Na lewo w górze pod bukiem Wasyłyna oblepiona dzieciakami w konopianych płótnach, o konopianych głowach, to ściągała krzykiem niesforną hałastrę, to odpędzała się od dzieci jak krowa od bąków.
— Ciotko, a co dalej z Jaskółką? — piszczała najmniejsza dziewczynka. — Ja chcę o Jaskółce. — Wasyłyna to sykała, to przekrzykiwała łamiącym się głosem ochrypłej trembity. Poniżej buka młodzi ludzie skupili się nachylając się troskliwie nad śpiącym wójtem. Pokazywali palcami, szeptali.
Maksym ściśnięty tłokiem siedział nadal na stołku. Stary kanonik stanął nad nim, obejmując go prawą ręką. Wódz diaków, Kropiwnicki, pierwszy żegnał się z Maksymem. Tanasij wyższy od wszystkich, z dala pieścił wzrokiem trzech starych przyjaciół, jak kobyła z cienia patrzy na źrebięta pasące się w słońcu. Młodszy Tanasij cisnął się do ojca jak cielę, które niechętnie rozstaje się z gazdą. Z rzeszy gotowej do odejścia wymknął się na palcach ku stołowi Nykoła Słowak. Wykręcając głowę w bok, nasłuchując chytrze, podziwiając czy nicując, badał starych uśmiechem dwuznacznym.
Kropiwnicki trzymał długo rękę Maksyma, mierzył go nieruchomym wzrokiem. Zapytał cicho: „To tak?“ — Maksym wzruszył ramionami: „U mnie tak.“ „Ale to nie wszystko?“ — odważył się nieco głośniej Kropiwnicki. Maksym patrzył pytająco. Znalazłszy odpowiedź ucieszył się: „Przyjdźcie jeszcze, przyjdźcie na dłużej, albo — zostańcie teraz, prosimy.“
Kropiwnicki oglądał długo niebo, skrzywił się, szeptał do kanonika:
— Deszcz pewny, ogórki w inspektach, a pojutrze znów święto cerkiewne, znów robota.
Kanonik potakiwał życzliwie z roztargnieniem, diak przecisnął się przez tłum, odszedł pośpiesznie. Tanasij kłaniał mu się z daleka. Słowak, krzywiąc się w rozczarowaniu, wykręcił głowę w drugi bok w ślad za diakiem. Czekał obok stołu.
Z prawa i z lewa, z góry i z dołu nieustannie cisnęli się goście do Maksyma. Ściskali go, życzyli, dziękowali.
Tymczasem od miejsca gdzie spoczywał wójt, chichot rozsypywał się deszczem. Niebawem dziwne ziele zeń wykwitło. Wśród szeptów i chichotów stąd i zowąd muzyka skupiła się wokół rumianego wyrostka o żywych oczach, zwanego Hrycio Ohyrok. Hryć upewnił się starannie, że wójtowej już nie ma na łące, po czym z powagą wygłosił śpiewankę-kronikę chrzcin, na nutę bohaterskiej dumy o Doboszu.
Oj popid haj, na horboczku
Pyw nasz wijtyk horiwoczku.[22]
Gaweciowa skrzypka pieściła starowieczną melodię, cymbały smęciły się rozlewnie, dudka kończyła zwrotkę ponuro. Młodzi sypali się ze wszystkich stron, a Ohyrok dalej trzymając się słów starej dumy wyciągał pieśń o biednym wójcie.
Wozmit mene na topory
Nesit mene do komory
Pidit jeji zapytaty
Czy szcze u pysok me chłystaty.[23]
Każdej zwrotce towarzyszył wybuch śmiechu, tylko muzyka smęciła się zadumą. Potrząsany wybuchami raz w raz we śnie wójt chrapał, jakby na znak protestu, to znów kołysany muzyką usypiał spokojnie.
Od stołu nikt nie zwracał na to uwagi oprócz Tanasija. Siedząc na ławie zaśmiał się raz i drugi. Pogrążając się w zadumę, powiedział głośno:
— Patrzcie, ludzie dobrzy, jak święto Boże wywraca. Ciska człowiekiem jak liściem. Niejeden łajdak robi się słodziutki, a z biednego wójta kiszeczki przy ludziach piorą.
Tymczasem przy stole uroczystość rozwidliła się w rozmowy przyjazne i ucieszne.
Nagle uwagę wszystkich zwróciło niespodziane zjawisko. Z góry, z prawej strony zagrody wleciało z wrzaskiem sześć pokracznych postaci. Zapachło od nich nawozem. Kobiety wykrzykiwały, bo tak się należało, i uciekały ku stołowi. Co mniejsze dzieciaki rozwrzeszczały się nie na żarty, chowały się pod zapaskę grubej Wasyłyny. Wójt zbudził się nagle, przecierał oczy. Muzyka ucichła i rozproszyła się.
Sześć pokrak — zwierzyna i myśliwi. Przodem uciekały z jękiem cztery maszkary, zamaskowane skórami zajęczymi z wystającymi spod kapeluszy uszami i ogonami zajęczymi. Ścigane ofiary były przebrane w poszarpane łachmany: gazda z siekierą i flaszką, ksiądz ze skarbonką i kropidłem, Żyd z książką i torbą, pan ze strzelbą i laską. Każdy okryty ponadto starą werecianą płachtą wymazaną obficie nawozem. Pochyleni ku ziemi podpierali się co chwila palcami, jakby niepewnie czuli się na dwóch nogach. Pędzili przed siebie, szukali schronienia. Za nimi, trzaskając długimi biczyskami goniły dwie Mary z dzikim wrzaskiem: hej, ha! bij go! pal go! Przodem kłapała ciężkimi buciskami czerwona Mara z głową dzika, z wywalonym z pyska ozorem, z rogami sarnimi na czole, z rozpostartymi skrzydłami kani na karku. Za nią stąpała cicho bez obuwia biała Mara w nie opasanej koszuli, z czaszką końską zawiniętą w białą peremitkę, zamiast głowy. Mary pstrykały susami za zwierzyną, dosięgały ją z daleka długimi batogami. Ścigana zwierzyna: gazda, ksiądz, Żyd i pan uciekali pod stół, pełzali pod stołem, tuląc się do rewerend księży. Wśród pisku kobiet czerwony rogacz z pyskiem dzika skoczył przez stół, roztrącając naczynia. Podczas skoku skrzydła przekrzywiły mu się i opadły. Jakiś dziarski chłopczyna stojący obok Wasyłyny krzyknął: „Panie czort! a skrzydła?“ Czerwony rogacz, nie dbając o to, napędzał spod stołu zwierzynę ku białej Marze. Ścigane maszkary skomlały po psiemu, klękały przed prześladowcami, po czym zmykały wcale zgrabnie i szybko na czworakach w górę aż pod buki. Prześladowcy ścigali je z wrzaskiem, czerwoniec kłapał butami, biała Mara skakała cicho. Nagle od prawej strony zagrody wyrosła z ziemi postać wysoka ponad wzrost człowieka. Pastuch w płóciennym ubraniu i w grubym pasie węgierskim, ściskającym tułów aż pod pachy, podwyższony przez to, że na twarz i na głowę nałożył ogromną spiczastą czapę ze słomy, ze słońcem słomianym w czubie czapy. Kroczył powoli, w rękach trzymał trembitę. Zadął krótko, trzykrotnie.
Przy stole Matij Zełenczuk objaśniał dziedzicowi:
— To nasz Petrycio Siopeniuk, to wszystko z jego głowy.
Skoro tylko trembitarz zagrał, obie Mary, rogata i końsko-głowa, zapiszczały przeraźliwie. Teraz i one w przerażeniu szukały schronienia, zabiegając pod stół do stóp księży. Goniona dotąd zwierzyna — gazda, ksiądz, Żyd i pan — podnosili się z wolna, oczekiwali pod bukiem, wyciągali ręce jakby do modlitwy. Pastuch dogonił jedną Marę po drugiej, każdej odebrał biczysko, strzelał batem, chłostał Mary. Mary rozdzierały się przeraźliwym wrzaskiem, śmiech przegrzmiał przez łąkę i przez stół. Trembitarz, trzaskając z bata, przepędził Mary przez łąkę ku stokowi, strącił je do jaru, schylał się nad jarem długo, jakby badał. Potem zatrembitał długo, wrócił w kierunku buka. Łąka szalała radośnie, stół wrzał przystojnie lecz głośno. Trembitarz zerwał ofiarom maski, zdarł z nich zagnojone płachty, wskazał im palcem na jar. Gazda, ksiądz, Żyd i pan pobiegli posłusznie na dół, rzucili maski i płachty do jaru. Wrócili natychmiast, obstąpili kołem wysokiego pastucha. Łąka witała ich radośnie, poznawała aktorów.
Stary Skuluk odezwał się basem:
— Widzicie, co nasz Petrycio potrafi?
Wybawca pastuch — a był to Petrycio Siopeniuk, który po swojemu wskrzesił stary zwyczaj wiosenny — zdjął wysoką czapę ze słońcem, kiwał nią powoli, kłaniał się poważnie. Nie uśmiechał się, oglądał się surowo, jakby wypatrywał śladów Mar.
— Dziwo — westchnął Tanasij — kto u nas na Żabiem tak potrafi.
Foka dał znak, Wasyłyna krzyknęła przeraźliwie, wyrostki i dzieci zakrzątały się, i za chwilę beczki z piwem toczyły się od zagrody ku stołowi. Ugaszczano przede wszystkim aktorów, wyszukano też w zagrodzie tych młodzieńców, którzy odgrywali Mary.
Życzenia dla Maksyma, odpływ gości do domu, pieśń Ohyrka, przedstawienie Siopeniuka przenurtowały łąkę i stół. Porządek wichrzył się, jak kiedy nagły wiatr rozbije tymczasowe kopiczki siana, rozniesie je po łące, a potem toczy zmierzwioną falą, aż zgęszczą się smugami przy płocie. Tłum zgęścił się wokół stołu, na ławkach rozsiedli się w gęstym tłoku goście z łąki, wśród nich młodzież i kobiety, niedbale, jak kto chciał. Z rozłamanego ruchem koła księży i panów, ciemne sylwetki, jak rozsypane i uniesione powodzią szprychy, tonęły w barwnym tłumie. Gdy otworzono beczki, Maksym znów śpiewał wytrwale swe zaproszenie. Biegał za odchodzącymi, zawracał ich przynajmniej dla jednego chłodzącego łyku. Porządek wracał powoli, lecz ławki przy stole były natłoczone, a stół otoczony ściśniętą rzeszą. Znów powoli siadano na trawie tuż obok stołu.
Nader milkliwy, gruby i powolny proboszcz z Uścieryk, który bez przerwy siedział na swym miejscu, ze spóźnionym uznaniem obwieścił ciężkim głosem, odbijając każde słowo:
— Maksymie, i ja powiadam: daj Boże! Niech was święty Jurij chroni. Rewasz sumienny, rzetelny aż dziwo. Byleby — bez tych zabobonów.
Tanasij ożywił się w jednej chwili, fosznął jak smoła:
— Zabobony! Niechby wam tak nocą, lasami pilnować! Łomowice trzeszczą, któż wie, pod niedźwiedziem czy pod czortem? Tobyście zobaczyli, jakie zabobony. Bronić się musi człek od Mar, od czorta, od końskiej głowy.
— Na miłość boską — zgodliwie błagał ksiądz Pasjonowicz — Tanasiju, nie psujcie.
Diak Kuryło współczując swemu proboszczowi wysunął żałośnie dolną wargę z niemym błaganiem.
— Któż psuje? — stawiał się Tanasij. — Księża rozpowiadają o cudach, ja nic, słucham, czasem wierzę, choć ani ksiądz nie widział cudów ani ja. Tutaj praktyczny człowiek podług rewaszu wylicza, a wy zaraz — „zabobony“.
Otoczony tłumem mołodyć stary kanonik Buraczyński pośpiesznie zapobiegł potyczkom:
— Zważcie sobie, Tanasiju, po co jest ksiądz. Ksiądz to policjant, chce czy nie. Widzieliście chyba, jak to bywa w Kosowie, kiedy przyjdą młodzi rekruci do poboru. Nie mają roboty, zbytkują, stają po uliczkach pod oknami, niby to chcą wybijać okna. I zaraz stary policjant — ten brodaty jak kacap — drepce z drewnianą szablą i wrzeszczy: „Nie wolno, odejść!“ Chłopcy pokazują staremu języki, idą w drugą uliczkę. Policjant za nimi, choćby do nocy. Z księdzem jeszcze gorzej, nieraz haukać musi do wiatru jak pies. Na gazdę się gniewajcie, nie na stróża. — Ksiądz śmiał się.
Ołenka Surbanowa spoglądała nań rozczulonym wzrokiem, mołodycie śmiały się chórem wraz ze starym księdzem. Tanasij kończył swoje:
— Są cuda potrzebne i są niepotrzebne. Potrzebne to takie, jak nasz Jezus luby chlebem karmił ludzi, to nie z człowieka, to z Boga. A niepotrzebne — mnie nikt nie nabierze — hm, a nie chcę mówić, usłyszy któryś święty, obrazi się. Niech się bawią, a niechaj też robią potrzebne. Kiedy Żydzi kamienowali męczennika Stefana, w całym Rusałymie nie znalazł się taki cudotwórca, aby kamienie w chleb zamieniał. Miałby bidak na cały rok. Mnie nikt...
Maksym obchodził stół, nalewał piwa kanonikowi, śmiał się także.
— Nie daj Hospody, mój jegomość, abym ja się na gazdę sierdził. I nie zamierzam się na okna, tylko, wiecie, z gadaniem to zawsze tak. Ze spodu wynosi na wierzch jak woda, i z tego męty.
Pan Jakobènc, który także nie opuścił swego miejsca, mlasnął językiem i znów zaprotestował, rozciągając słowa jak gdyby w wyścigu powolności:
— Nie, Maksymie! Rachunek też wynosi na wierzch. Od tego jest. Bez rachunku każdy niepewny. Mętny.
Proboszcz z Uścieryk, nieprzystępny dla chłopskiej filozofii, zwolennik Seneki, spoglądał z zakłopotaniem ku panu Jakobencowi. Przezwyciężył się, przewyższył sam siebie. Podniósł się powoli i ujmując Maksyma za ramiona obiema rękami, wyrecytował tubalnym głosem:
— Wy najrzetelniejszy, tylko — nieuczony. To szkoda, ale i tak to łaska, to cud.
Oczekując uznania oglądał się pytającym wzrokiem to ku panu Jakobencowi, to ku swemu diakowi Szpryncowi. Usiadł z godnością.
Stary feldfebel Szprync patrzał na swego mistrza w podziwie przerażenia czy oburzenia. Nagle wstał, otarł twarz ręką, sprężył się, jak przed niezrozumiałym rozkazem dowódcy i warknął jak udobruchany brytan:
— Herstellt! Oj, tak! na całej Huculiji jeden rzetelny — tutaj w Jasienowie. I to cud! Abgeblasen!
Proboszcz jasienowski Pasjonowicz kiwał głową z zadowoleniem, czekał aż go zaczęto słuchać.
— Narzekać mamy prawo, mamy powodów aż za dużo — westchnął — zabobony, herezje, czorty, czary, wiadomo. Ale mógłbym się założyć, że jest jeden pewny — i to w mojej parafii. Czyż nie można by się założyć? — pytał swego diaka, wskazując oczyma na Maksyma. Diak przezwany Hikało, prześladowca czarowników, szpieg przemówników, jeszcze bardziej opuścił zwisającą wargę. Kiwając głową smętnie, zabełkotał:
— A przecie — opowiadają różnie. Plotki... Tacy oni wszyscy, ahi! Ale i ja mówię: można się założyć. I to cud! — miłosiernie wywalił oczy w górę. Ksiądz i diak oglądali się porozumiewawczo, ksiądz Pasjonowicz miał chwilę zadowolenia.
Tanasij podniecony zgodą wszystkich do przeczenia wszystkim, powiedział:
— Rewasz twój święty, Maksymie, sakrament, niechaj będzie. A taki jest w nim brak, że nie można się ruszyć.
Maksym zgodził się:
— Brak? pewnie niejeden.
Tanasij znów sprzeciwiał się:
— Nie, nie mówię, że dwa, tylko że jeden wielki brak. Nie ma w nim tego, co się kiwa jak w życiu — głos Tanasija przeważył niesforny hałas tłumu. — W życiu ludzi jest tak, jak kiedy chłopcy położą deskę w poprzek kłody, siądą na obu końcach i huśtają się. Człowiek ma się kiwać, to trzeźwy, to pijany. Kiedy całkiem trzeźwy, to smutny, nie kiwa się, a kiedy całkiem pijany, to leży, też nie kiwa się. Cóż to za życie? Życie to nie rachunek. Tyś za mądry, Maksymie, trzeźwy? może smutny? A u mnie raz radość, raz rozpacz. Już ginę, a uratuję się cudem.
— To także rewasz — mruknął Maksym.
— Czekaj, dajże powiedzieć. U mnie taki rewasz jak u tego żołnierza, o którym Foka raz opowiadał. Drapał się na drabinę jak niedźwiedź, spadł i cudem zatrzymał się w ostatniej chwilce. Nie rewasz, ino cud... Jakżeż to było, Foko, powiedz, bo ja nie potrafię.
— Mam opowiedzieć? — pytał Foka.
Tanasij zdążył już skupić uwagę tłumu. Ze wszystkich stron powtarzano: „Opowiadajcie, opowiadajcie.“ Foka stojąc nad siedzącym Tanasijem opowiadał:
— Była raz wielka parada. Jakiś król czy prync italiański przyjechał morzem do Wenecji w gości korabiem z flotą. Cesarscy panowie przyjmowali go, i my niby to także. Cały regiment Parma wystrojony, wybielony jak mąką, wyciągnięty w paradzie. Morscy żołnierze italiańscy pokazywali swoje sztuki. Za to nasi mówili na nich, że małpy. U naszych wszyscy małpy, tylko my ludzie. U Italianów inaczej, myślą niejedno, wiedzą co o nas myśleć, a zawsze grzeczni, weseli. Italiany jacy? niejeden ich widział w butynie. Zgrabne to, praktyczne, kiedy trzeba, jak ptak chętne, a kiedy nie trzeba — wygodne sobie. Swobodni, zawsze śpiewają. Na tej paradzie tak samo, drapią się na maszty, kto prędzej. Kilka drabinek ku górze wyciągniętych aż do wroniego gniazda (tak się nazywa to siedzenie na wierchu masztu). Stamtąd można się rozglądać daleko po morzu. Italiany śmigają nogami po drabinkach, prędko, ostrożnie, krok koło kroku. Niejednemu z nas z dołu w głowie się kręci, a tamten Italian już na górze w gnieździe śpiewa. Tak jeden za drugim. Na dole cały naród klaszcze i woła: „Bravo, bravissimo!“
My staliśmy w szeregach na „ruht“, to znaczy: „spocznij sobie“. Nasz pan kapitan Pirnik rozgląda się po kompanii i woła: „Ano chłopcy, jest tam który mądry? Kto pójdzie freiwillig na ochotą na maszt? Pokażcie, co to Parma-regiment!“ Miałem ochotę. Dla nas to nie nowina, może bym tam skoczył z masztu na maszt, jak u nas chłopcy z drzewa na drzewo. To nie sztuka, ale pokazywać komedię? Nie, nie pójdę. I jakoś nikt się nie zgłasza. Aż występuje jeden z szeregu. Nie występuje, nogami wali, butami stuknął, aż dudni, broń „presentiert“, stanął przed kapitanem, krzyczy: „Hier“. Chłopisko na trzy łokcie, głowa jak bochen żytni, łapy na pokaz, w jednej łapie głowa chrześcijańska by się zmieściła. Był rodem z dołów, od Zaleszczyk, nazywał się Taras Kudła. Kudłaty nie był, we wojsku strzygą krótko, ale Kudła był. Oczy szparkowate, zerka jak niedźwiedzisko, tylko że niedźwiedź zgrabny... Nikomu nie szkodził, nikomu nie pomagał. Ponury, jakby mu kto ojca zabił. Kapitan nazywał go „Tatar“ i my także „Tatar“. Pan kapitan wąsy gładzi, pomówił z tamtymi panami, Taras Kudła odkłada gwer i bierze się do drabinki, że cały regiment Parma języki wywalił. Mnie niewyraźnie: oj, źle, że się nie zameldowałem. Bo Kudła co? Nie tańczy drobniutko na linach, nie uczy się od Italianów, dla niego to małpy. Tylko chapie się łapiskami, aż drabinka się rozjęczała. Łapy mocne, więcej łapami się posuwa niż nogami — właśnie jak małpa. Czasem nogę gdzieś wsadzi. Morduje drabinkę, takiego jeszcze nie kosztowała. Przecie dość prędko dochapał się w górę. To wysoko, wyżej niż ratusz kołomyjski. I już niedaleko pod gniazdem, pod niebem. Odetchnąłem. Tymczasem co? Zbuntowała się drabinka, rozhuśtała się, wymknęła się z rąk Kudły. Ta-rras! Spada Kudła. Puszczona drabinka zahołosyła jak baba na pogrzebie: „joj-joj-joj...“ Naród ochnął. Śmierć pewna, głowę roztrzaska. Tak jakoś zamknąłem oczy, cicho. Otwieram znów, a Kudła spadając na samym dole nogą się zaczepił, a łapą poprawił. Cud! Zagdakała drabinka: „tiu-tiu-tiu“, jęczy i prosi, ale Kudła raz chapnął i nie puszcza. Mocny był. Schodzi na dół, ani nie uśmiechnie się, głową macha w prawo i w lewo, oczyma szparkowatymi błyska. Naród wenecjański przyjemny, wołają jeszcze głośniej niż przedtem: „Bravo, bravissimo!“ Śmieją się z niego, to widać, a radzi, że obeszło się bez śmierci. Pan kapitan poklepał Kudłę po ramieniu, a Kudła pyszny taki, to tylko powiedział do Italianów. „A ty tak potrafisz, psia małpo?!“ Dobrze, że nie zrozumieli. Cały regiment wołał potem za nim: „Tatar, a ty tak jeszcze potrafisz?“ Kudła nie zaśmiał się nigdy. Zawsze ponury, jakby mu kto ojca zabił. Zresztą kto wie, może i zabił, dola różna bywa. Taka to komedia wenecjańska, Tanasiju.
Tanasij zdobył się na uznanie:
— Słowo w słowo, ze mną tak samo, w ostatniej chwili cud i jeszcze się z tego bardzo pysznię... Kiedy człowiek całkiem durny, to nic mu nie pozostaje tylko cud, a kiedy wciąż czeka na cuda, to całkiem durny...
Foka odwodził od cudów:
— Przecie zanadto ponury nie jesteście, u nas ponurych niewielu, dlatego nam dobrze z Italianami, nieprawdaż?
Pan Jakobènc wpatrując się w górę obliczał coś szeptem, sylabizował powoli:
— Ponurych mało, ale będą jeszcze, i cuda nie pomogą.
Siedzący obok Jakobenca Matij potwierdził:
— To słuszne, bez rachunków człowiek niepewny i z tego ponury. Rewasze uznają wszędzie w sądach i dla rekursów najlepsze.
Tanasij kończył:
— Kiedy mała bieda, obejdzie się bez rewaszu, a kiedy pętlica na szyi, to co ci z rewaszu?
Hatar a zarazem młynarz dworski spod Czarnohory, Mykieta Gotycz zwany Karawanczuk, przechadzając się obok stołu nieustannie ochładzał się piwem i rozgrzał się nie byle jak do rozmów, wszelako trudno go było zrozumieć, rwał związki słów, zniechęcał się, przerywał i znów zaczynał:
— Rewasz — co bidnemu rewasz? Co liczyć? Wszy? A przecie sprawiedliwie. Posłuchajcie bidnego rewasza. Nasz stary pan dziedzic — gdzież by on nocował w naszej chatynce obrosłej mchem! Skądże?! Ale przecie raz nocował. To już dawno. Ale to prawda. Ja nie kłamię, spytajcie go. Spóźnił się z butynu. No i porozkładał na stole różności, co tam ja wiem. Ale to wiem, że był dzwonek srebrny, i srebrna puszka z tytoniem. Ja z bratem, dzieciaki jeszcze, od razu do tego, bo to świeci. Ojciec ostro: „Nie rusz!“ A pan: „Zostawcie, niech się bawią“. Zabawa zabawą, a młodszy brat, jeszcze durniejszy ode mnie, schował jedno i drugie. Dziedzic szukał, szukał, potem zapomniał. Raniutko wstał, pogalopował do butynu. Gdzieś na południe przekazał z góry od haci: „Odesłać tabakierę.“ Ojciec od razu z paskiem do nas: „Oddajcie, złodiuhy“. Przysięgam, że nie wziąłem, brat za mną przysięga. Ojciec wyparzył nas paskiem, no, węgle na skórze! Ja nic, a brat: „Nie ukradłem, ale oddam“. Ojciec go jeszcze wyparzył, myślałem, że pasek zniszczy: „Wstyd mam łykać za ciebie? ty jastrzębiu, złodiuho leśna! Migiem odnieś panu!“ Brat wyrwał się jakoś, uciekł do lasu. Dzień czy dwa w lesie, zgłodniał, wrócił, oddał dzwonek i puszkę. Ach, ojciec wtedy bił. Bił z bidy i ze wstydu! „Odniesiesz zaraz, złodiuho palona?“ Inny by już zginął, mały brat siny, trzęsie się cały: „Nie odniosę, wstyd.“ Hospody, jaki rewasz dostał! We śnie podskakiwał, trząsł się jak na mrozie, chlipał i haukał we śnie. Przemienił się jak umrzyk, a nie poszedł. Ojciec go zostawił, poszedł sam. Miarkujcie, proszę, to po trzech dniach. Brat na piecu spuchnięty, nie wie, na którym boku ma leżeć, a mnie ojciec ciągnie do pana, nie wiem po co. Nie ukradłem, nie schowałem, idę. Ojciec biedak tak się skręca przed panem, jakby my jego wyparzyli paskiem, a nie on nas. Zadyszał się i mówi: „Panie dziedzicu, chłopiec złodiuha, ale nie ten, tylko tamten mniejszy. Złupiłem mu huzycię, nie może się ruszyć. Za ten wstyd darmo wam odrobię, dziedzicu.“ A stary pan na to: „Jakiś ty dziwny, człowiecze! Gdyby u nas tak wszystkie złodziejstwa karali, toby połowa narodu wyginęła. A to dziecko przecie, fe! Nykoło.“ Tabakierkę z tytoniem wziął, a dzwonek srebrny oddał: „Daj chłopcu, niech się bawi.“ I przyjął ojca do roboty. Kazał mu od razu wydać mąki, soli, słoniny na zadatek. Ojciec wrócił zadowolony. Potem i mnie przyjęli do roboty, a później brata także, ja wyszedłem na hatara, a brat na kierona w lesie. Rewasz kosztował, skóra nasza zapłaciła, a warto. To raz tak. A gdyby człowieka obsiadły rewasze jak krowę gudzule, to nie miałby swobody. Żydzi lubią rewasze, panowie także, niech je mają. Teraz inne czasy, cesarz dał patenty, panowie chleb, po co nam lepsze rewasze i cuda.
— A powiedz mi, Mykieto — pytał Tanasij — który numer ma ta swoboda patentowa. U was teraz gazety w Czarnohorze.
— Bez gazet wiemy dokładnie — odpowiedział żywo Mykieta — o naszą skórę chodzi. Wy duka i wy Tanasij, z biednego śmiać się nietrudno.
Tanasij spojrzał spode łba:
— Z biednego?! Patrzcie dokąd zajechał. Nie pouczaj mnie, Mykieto, jak z biednymi, mnie ktoś inny poucza. O swobodzie patentowej mnie poucz, wiesz dokładnie.
— Wiemy dokładnie bez gazet — twierdził Mykieta — Motryna z Kraśnika, baba mądra, co? A śmiała, to wiadomo. Raz w Kosowie na rynku, w jakieś wielkie święto dała którejś tam po pysku. Uszkodziła ją, odsiedziała to w kryminale. Tam się wywiedziała wszystkiego. No i wracała do chaty, a moja spotkała ją wysoko na Bukowcu. Tamta idzie górą, krótszym płajem i z daleka wykrzykuje do mojej: „Marijko, swoboda! Cesarz pochylił się, Prusak go nadłamał.“ To dość. Moja wróciła, opowiada. Co za dziwo... I prawda rzetelna. Nasz sąsiad Iwanko Matarhowy, Juroczka brat, właśnie wrócił z pruskiej niewoli — do cotu powtórzył. Tłumaczył nam Iwanko: „Cesarz sierota, tu go Prusaki przycisnęli, a tam panowie w buncie hurmą obstąpili. Cóż ma robić? Patent napisał: «Do moich kochanych ludów». Widzicie? Panowie między sobą się szarpią, dla nas to najlepiej. Jest swoboda, cóż nam więcej potrzeba.“
— Teraz już rozumiem — potakiwał Tanasij — jedna z kryminaru wróciła, a drugi z niewoli. — Wiedzą wszystko — przynieśli swobodę. Cuda!
Dawno otrzeźwiony od wina, chłodząc się nieustannie, Tanasij podniecał się z wolna piwem. Mówił powoli:
— Gorąco, piwo chłodzi, ale trzeba by go pić dużo przez osiem dni bez przerwy, aby coś poczuć. Tymczasem człek się już wyśpi. Taka twoja swoboda cesarska, mój Gotyczu, ciebie odurza, mnie nie. Mnie nikt nie odurzy, ani nie zdurzy.
Duwyd półgłosem mruknął dziedzicowi:
— Słyszy pan? Bida odjechała, swoboda przyjechała.
— Nie bój się, Duwyd — złościł się Tanasij — bida przeklęta wisi nad głową, nie odjechała. A swoboda nie przyjechała, jest tu w domu. Może dla Żydów przyjechała, za to my zębami kłapiemy, że odjedzie... Mnie nikt nie zdurzy, patentowa cesarska swoboda, to pieczony lód. Od kiedy las wygolony, dla swobody tyle miejsca co dla orła w kurniku.
— Słyszy pan? Las znowu przyjechał — chichotał Duwyd.
— Coś ty się uwziął, Duwyd, do góry nogami gadasz. Las rzeką wyjechał i koniec. W tym rzecz.
Duwyd skurczył się jak strofowany uczniak, chichotał cichutko, Tanasij wziął rozpęd do kazania:
— Polityka! tak narzekają wasi duraczkowie w Jasienowie, a nasi w Żabiem. A czyż wy wiecie, co to polityka? Polityka, proszę was, panowie i ludzie, to tak jakby malutka myszka miała porodzić niedźwiedzia. Kości jej potrzaska, pęknie biedactwo, przeklęty cud! Była tu już raz polityka, szubienice skrzypiały, dzieci kołyskowe się trzęsły, nawet muchy przycichły. To — polityka! A nie te wasze duractwa. Pamiętajcie, dzieci, wy wszyscy naprzeciw mnie dzieci, wszystko mija i wszystko wraca także. A co najgorsze — najłakomiej. Przed końcem świata taka będzie polityka, że hej. No, i czterdzieści lat temu łoskotała tędy polityka, tfu! I raz jakiś pohany grajkomisar od polityki przyjechał, nocował u mnie. U mnie tak: gość to gość, choćby Turek. Ugościłem Heroda wódką, już mu się wąs nie czupurzył jak kły u dzika. Rozkiwał się trochę i tłomaczył mi jakimś językiem rozkraczonym, trudno to do kupy zebrać. „Hlupy wasz naród, żal im ślebody. Co za śleboda? Każdy pan u was cesarz, każdy watażko kniaź, każdy gazda — pan i kniaź. Co pagórek, to inna ustanowa. Teraz dopiero będzie słeboda. Zamiast stu, macie jednego pana we Wiedniu. Najjaśniejszy pan was wyzwolił.“ Dolewam mu wciąż, to pohana wiara, psiołupnik, ale gość. I tak mu w oczy dym puszczam: „Tak, tak, panie grajkomisar, i niech dalej zdrowo się trzyma pan cesarz, z daleka we Wiedniu. My z pierwowieku na panów kichamy. Od panów las dawno nas wyzwolił, dlatego nasi chłopcy wylatywali sobie stąd na świat, potrząsali kogo trzeba i nabierali wszelakiego dobra. Ale i od tego nas teraz pan cesarz wyzwolił, już siedzimy w norach jak borsuki, oj tak! Przecie las jeszcze jest, od niego nas nie wyzwoli, dlatego modlimy się dzień i noc, aby siedział sobie dalej zdrowo, tam daleko we Wiedniu, pan cesarz. I niech się nami nie martwi.“ Komisarz pohany, ale durny, poczerwieniał jeszcze więcej i językiem wykręca jak krowa, kiedy chce się wyplątać z pętli: „To ladna gazdo, barz ladna. Modlicie się za cesarza?! Napiszę raport do gubernium, tam same hlawy.“ — „Piszcie, piszcie głowom — powiadam tej kapuście szwabskiej — z raportu będzie swoboda.“ — No, a teraz widzisz, Duwyd, przyszli tacy, co nas wyswobodzą od lasu.
Oprócz wikarego księża drzemali. Dziedzic wstał i prostując się przechadzał się wokół stołu. Uwaga słuchaczy słabła powoli. Tanasij ciągnął dalej zwracając się do Mykiety:
— Rewasz twój kosztował, a swoboda jeszcze więcej. Nie patentami trzyma się, nie rekursami, koszty wielkie — —
— To co? — zapytał Duwyd — kupić swobodę? za ile? A może rocznie płacić? To byłoby najmądrzej.
— Chłopcze — uśmiechnął się Tanasij — żydowska mądrość wywraca mądrość. Byli już u nas tacy, co za żydowską poradą wozili do cesarza skarby, zapłatę za swobodę. A co kupisz od takiego, który ci mocen jest zabrać wszystko? Nie! To całkiem inna mądrość, to cud.
— A przedtem mówiliście, że cudy dla durnych.
— Ja nie papa rymski, ja omylny. Zawsze przedtem mówię głupstwa, dopiero na końcu mądrość. A liczy się, co zrobię.
— Co wy jeszcze możecie zrobić?
Tanasij poczerwieniał od piwa i od porywu:
— Patenty podarowali, patenty odbiorą, to pewne. Znów będą wątroby wydzierać, do podłogi wiązać w jabłuszko i zmuszać chodzić na czworakach. A wtedy na takich jak ja wszystko stoi! Na takich jak Dobosz! Wy młodzi róbcie co chcecie, a ja Tanasij Urszega w las, w opryszki idę, będę pędzić, ścinać, a potem napadać na dwory i na miasta.
Nagły wybuch śmiechu przerwał Tanasijowi. Zbudzeni śmiechem księża podnosili głowy.
— Śmiejcie się — czupurzył się Tanasij, uderzając się po pistoletach — a w dodatku powiedzcie jeszcze: „Stary Urszega bogacz a rozbójnik.“ A który to rozbójnik? ten, który innemu chleb jego rozbija, swobodę. Śmiejcie się zdrowo, a coś miarkuję, że nie będziecie się śmiać, kiedy starego Tanasija powieszą w paradzie przy bębnach w Kołomyi czy we Wiedniu. A ja wtedy będę się śmiał, jak ten stary Cygan pod szubienicą: „To puste, panowie, wy mi nic nie możecie zrobić, ja jeden swobodny.“
Głowy zza stołu i z trawy obróciły się ku Tanasijowi, ręce z garncami piwa zatrzymały się w powietrzu. Tanasij perorował zwycięsko:
— Ty chwalisz, Gotyczu, papierowe podwaliny swobody, a mnie śmiać się chce, jak czortu staremu, aby panowie dawali nam chleb, a jakiś paniczyk z Wiednia swobodę. Może zasiali las tam na Ruskim czy na Riabyńcu? Czy połoniny? Widzisz, nie patentami, nie rekursami trzyma się swoboda, tylko tak jakoś, dopóki las lasem, a człowiek człowiekiem. To cud.
Wikary łaciński, ksiądz Trembicki, wyzwalając się łokciami z tłoku na ławce i rumieniąc się lekko, zapytał sucho:
— Cud, cuda — Gospodarzu, jak to właściwie, czy wy śmiejecie się z cudów, czy jakieś nowe cuda zaprowadzacie, trudno zrozumieć.
Nykoła Słowak, rozklejając się pochlebczo, dodał powolutku:
— Właśnie, gazdo godny, od was warto się dowiedzieć — od kogóż innego — wy o cudach jak?
Tanasij nie zwracając uwagi na Słowaka, zmrużonymi oczyma patrzył przez ramię na wikarego:
— Ha, cud, mógłby być co dnia, to pewne, tylko w tym bieda, że nie ma. A wy widzieliście kiedy cud, pan-otczyku?
Ksiądz, oddzielony tłokiem od reszty duchownych, nadaremnie oglądał się za pomocą.
— Nie widziałem, ale —
— Ale co? — wpadł Tanasij — cudu nikt nie widział, to nie dla widzenia, to tak jak powietrze.
— Jakże to — pytał młody duchowny nieśmiało — a któż zaświadczy?
Tanasij pominął pytanie:
— Ja przeciw temu, aby robić cud przy ludziach, to nie cyrk. Rób sobie cud u siebie w komorze, w lesie. To ładnie, że Petrycio nam dziś pokazał swój cyrk. To dla zabawy, dla nauki też. Ale gdyby zaczął robić cuda przy ludziach, także wart by był długich batogów.
Dziedzic poweselał:
— To dobra myśl, kumie — prywatny cud.
— Jaki? — rozkogucił się Tanasij, patrząc nieufnie.
— Prywatny — tłumaczył dziedzic — to znaczy nie dla wszystkich. Gościniec jest publiczny. Sąd i szkoła także, a wasze własne podwórze, wasza ścieżka, to prywatne.
— Gospodarzu, a któż go zaświadczy? — powtórzył ksiądz wikary.
Tanasij pociągnął piwa, czekał chwilę i opowiadał:
— Był u nas na Żabiem dawnymi laty niestary człowiek, Ołeksa Matarha, rodem z Bereżnicy. Znałem go. Biedak był. Bereżnica od tego się nazywa: — tam brzegi same, jamy, przepaście, u nich tylko las i niedźwiedzie. Przystał na hodowańca do bezdzietnego gazdy Łoskuriji, niedaleko Bereżnicy, tam na Jamach. Sprawny był człowiek a nabożny, pamiętam zawsze chodził bez kapelusza, aby słońce święte uczcić. Oczy miał słabe, widział coraz gorzej, no i prawie oślepł. Kłopot z tym w gospodarstwie, co ma robić gazda? Drugiego hodowańca wziąć, a tego porządnego napędzić? Posyła go tedy ojciec przybrany, Łoskurija, na odpust do świętego chramu w Maniawie. Wtedy tam jeszcze był monastyr. Było letnie święto, Spasa, i tłum biedaków przyszedł do Maniawy do źródła prosić o cuda. Jednego wiozą na taczkach, bo porażony, drugiego prowadzą, bo ślepy, trzeci głuchy sam jakoś drepce, i dużo jeszcze takich pokręconych tamtędy idzie. Modlą się głośno i jęczą: „Spasie, wróć mi oczy, Spasie, daj abym mógł chodzić, Spasie, daj abym usłyszał“. I tak każdy ze swoją biedą. Ołeksa Matarha — sam opowiadał — nie jęczy, tylko tak mówi: „Spasie, Jezusie słodki, Twoja święta wola, daj tak aby było najlepiej.“ A to Spas wyszedł cały złoty ze słońca i woła do niego: „Ołekso, widzisz mnie?“ „Widzę, Hospody“ — mówi Ołeksa. Przejrzał.
— No patrzcież, gospodarzu — ucieszył się wikary — o ile prawdziwy cud, to widoczny, można zaświadczyć.
— Nie! na Żabiu ludzie mówili, że nieprawda. Oczy mętne miał, często zamrużał, jakby ich nie potrzebował. Nie zaświadczali, powiadali, że nadal ślepy, tylko coś mu się przywiduje, nie boi się chodzić bez przewodnika i jakoś daje sobie radę z chudobą. A ja wierzyłem, rzetelnie wam mówię! Widział, co Bogu potrzebne, co jemu potrzebne. Chodził sam we dnie i w nocy, gazda Łoskurija chciał go już żenić, ale niedługo potem Matarha umarł.
— Prywatny cud? — zapytał dziedzic.
— Nazywajcie sobie, jak chcecie — odpowiedział Tanasij.
— A któż go zaświadczy?
— Zaświadczy Bóg, zaświadczy sam człowiek, tym co robi. — Tanasij znów przerwał.
— No i co z tego wynika? — zapytał Duwyd.
Tanasij namyślał się, odpowiadał cicho:
— Ze swobodą tak samo: Bóg nią kołysze, dopóki człowiek człowiekiem, dopóki Bogu dowierza.
Ksiądz wikary wzruszył ramionami, ziewnął. Księża co starsi drzemali ponownie. Ksiądz Buraczyński chrapał, oparty o stół, dziedzic pokonywał senność z trudnością. Widząc to Foka zapraszał gości do grażdy na drzemkę. Tymczasem już stary kanonik bez zaproszenia wyspał się za stołem. Pokrzepiony drzemką a zbudzony zaproszeniem, zachęcał zdrzemanych słuchaczy do przechadzki po łące. Dziedzic przyłączył się do nich, Tanasij nadal wykładał przy stole o swobodzie.
Gdzieś na łące niewidzialny Andrijko Płytka zagrał na fłojerze starą nutę motylą, co leciutko wytryska i tonie w świetle.
Niezwłocznie szepty okrążyły stół. „To gra Witrołoma, tego z butynu, z tych co zginęli w śniegach.“ Tanasij przestał mówić, zadumał się. Powiedział cicho:
— Nie, to stara Doboszowa gra, ale może Witrołomowa też. Posłuchajcie, wspominajcie sobie, to lepsze od mego gadania.
Czarnohory zatonęły w kłębach mgieł, czarne chmury tłoczyły się zewsząd, nieznośna duszność dławiła. A z Andrijkowej nuty prysnęły bryzgi Doboszowego potoku i rosy z mchów: „Nie woda to lodowa grzmi lecąc ze skały.“ — Matij zaśpiewał przy stole:
Czy duma Doboszowa, Doboszowa-j woda,
Czy twoja, mij werszyczku, witrowa swoboda?[24]
Z końca stołu odpowiedziała mu Ołenka szczebiotliwie:
Czy skrypka czy fłojera, czy bujna wodiczka
Czy płacze stara mama, płacze-j mołodyczka?[25]
Przez cały stół przeleciały Doboszowe zwrotki. Jakaś mołodyczka śpiewała głębokim niskim głosem:
Serce my sy rozkołoło, serce my sy wzwyło,
Kołych moho Ołeksoczka na marach uzdriła.[26]
Stara kobiecina w peremitce zaszepleniła roztrzęsionym głosem:
Czy ptaszky-sokolietka, ditietka sokoli?
Czy ludzki dity płaczut w pohanij newoli?[27]
Tanasij zakończył basem:
Kiedrowata połonynko! Kobyś sy wtworyła,
Ciłyj swit bys pryhornuła, j-na swit zaswityła.[28]
Spacerowicze, doszedłszy w dół do jaru, oglądnęli chudobę na pastwiskach i wrócili do stołu. Młody wikary odświeżony przechadzką i wzbogacony w argumenta, wygłosił ze spóźnieniem przemówienie zbawienne, lecz mało zrozumiałe, zwłaszcza, że mówił wyłącznie po polsku:
— A b c! a b c! Bóg kazał połknąć całą książkę prorokowi Ezechielowi, aby przemawiał do domu Izraela. I my duchowni połykamy książki, łykamy, łykamy. I wówczas prorokowi kazał patrzeć na obrzydlistwa, które popełniał lud: oto odwróciwszy się od świątyni Pana zwróceni ku wschodowi kłaniali się Słońcu, Słońcu jak tutaj... Wystawili bałwany w sercu, katalog grzechów: Cudze łoże i z tego była lamentacja. Ahola, Akobah, kąpały się w cudzołóstwie, egipskie, asyryjskie łoże... Gog. Magog. A b c!
— A któreż to a b c? — przerwał Tanasij.
Ksiądz odparł:
— O swobodzie można mówić, kiedy się zna a b c, politykę państwową, kościelną, prawo publiczne i konstytucję. Latami trzeba studiować w szkole, w seminarium, w akademii. Są od tego książki, grube tomy, biblioteki. Wyście już stary, nikt od was tego nie może wymagać. Że ktoś nieuczony, to jeszcze nie bieda. Posyłajcie wasze dzieci, wnuki, prawnuki do seminarium na księży, do Lwowa, niech studiują, a tymczasem najlepiej — milczeć. A b c — a b c!
Tanasij przybliżał się na falach piwa do prawd trwałych:
— Milczeć to zdrada, takie a b c! Czekać, aż dzieci się wyuczą w swynarii? Zapierać się swobody? A tymczasem mnie się zaprą na tamtym świecie. Najgłupsza krowa nie zapiera się gazdy. A teraz ja wam powiem, co w liście z Nieba pisze anioł: „Mam coś przeciw tobie! Porzuciłeś twoje pierwsze miłowanie. Tyś ani zimny, ani gorący, tyś letni!“ — Widzicie: z letnich zło się zaczyna, z milczenia — zdrada.
— Niech odleci precz — westchnął Maksym.
— Niech odleci — powtórzył Tanasij — swoboda nasza mama, słabuje, ręce do nas wyciąga, a my...
Ksiądz wikary, patrząc porozumiewawczo na proboszcza Pasjonowicza, zapytał śmiejąc się wyniośle:
— Chora?
— Pewnie, że chora — zaświadczył Tanasij.
— A wy chcecie zagadać matkę na śmierć — śmiał się wikary.
Ksiądz Buraczyński zaśmiał się zaraźliwie, i zanim Tanasij zdążył odpowiedzieć, pośpieszył się:
— Tanasiju, wy praktyczny gazda, a wciąż o opryszkach, o Doboszu. Popatrzcie do rewaszu. Z jednej strony niechaj będzie Dobosz, chociażby taki śmiały i mądry jak wy. Z garsteczką junaków, ot takich jak Matij, a niechaj wam będzie i Grak-Januszewski, on najwięcej na generała wygląda. A z drugiej strony na nich ławą się zwalą wojska, armie, armaty, bomby, szarże grube, generały. Gdzież to wytrzyma, człowiecze!?
— Wytrzyma, jegomość, wy najlepszy, wy i mądry, a za dobry, bo dzień w dzień do tej Ewangelii świętej zaglądacie. Tam o wojowaniu mizernie stoi, tylko tyle: „Kto wojuje, ten zginie.“ Co mi to za groźba! Od tego jest! Niechby był górski las, taki jak dawniej, a nie było zdrady. I Dobosz! Nie dziadyga jakiś, jak ja, tylko pan Dobosz, ptaszek młodziutki, sokolik wesoły, co dzisiaj tu, a jutro tam o sto mil. I koń-przyjaciel. Taki, co wymknie się z zasadzki, taki, aby na brzuchu pełzał i po wiatrołomach się wspinał i w burzę szedł, gdy całe wojsko po norach się chowa. A z nimi pobratymy bez przymusu, bez rozkazu. Niech będą tacy jak Matij, albo i tacy jak Grak czy Serebraniuk, nie zdradzą. A nad nimi święty Eliasz niech naokoło gęsto gromami okłada. A koło nich gdzieś w skrytce taki stary chytrun jak ja, na rabina od opryszków. Tylko baby żadnej, broń Boże! Zła — zdradzi, dobra — będzie jęczeć: „Szkoda ciebie, Doboszu.“ — „Nie szkoda, ja na to — aby zginąć!“ I niech na nas potem człapią wojska, kanony, bomby, brzuchate komendy. Ptaszka nie dosięgną. Naprzód las muszą rąbać, tymczasem wojska rozlezą się do chat, kanony ugrzęzną w błocie. A wtedy Dobosz krzyknie na narody, zatrembita i nagle...
Stary kanonik wzruszył ramionami:
— Któż go widział? Ja nie i wy na pewno nie.
— Las go widział, a ja widziałem las. Tam koło skarbów na Kiedrowatym. Doboszowy las o wschodzie słońca: pałasze i bardki złote, rohatyny miedziane, pancerze i skrzydła. Cała swoboda słonkowa — a potem to znikło. Gdybyż to słowo znać — westchnął Tanasij.
Mykieta Gotycz ośmielił się raz jeszcze:
— Nie pogniewajcie się na mnie, gazdo, i ja coś powiem.
— Mów swobodnie, wykładaj na stół — zachęcał Tanasij.
— Bogacz — mówił Mykieta — syty, przeto łakomy tych Doboszowych bajek, tych skarbów. Ciągle mu trembitają, a biedny na to głuchy.
— Biedny czy bogaty — przerwał opryskliwie Tanasij — który w strachu portkami trzęsie, ten głuchy.
— Bogaty — ciągnął spokojnie Mykieta — o jutro się nie kłopoce, z bujności będzie trembitać, a biedny co? ma głowę nadstawiać!? Posłuchajcie, jak to było naprawdę z moim ojcem. Puszcza słabo karmi, zanim przyszły butyny, zarobków nie było żadnych. I stary Szumej nieraz tam coś podarował, to cieliczkę, to owcę, to kożuch, to beczkę bryndzy. Ojciec chciał mu jakoś odsłużyć. „Dobrze — powiada Szumej — chodź ze mną na polowanie.“ Cóż robić? Szumej niósł strzelbę, miał pistolety i bardki za pasem. Ojciec niósł mu rohatynę i miał swoją bardę leśną. I było tak: niedźwiedź w ucieczce już w gęstwinie dostał od Szumeja kulkę. Wściekł się, stanął dęba i wrócił do nich. A Szumej: „Nykoło, dawaj rohatynę, a sam od wypadku nabij mi strzelbę. Mnie do fajki korci.“ Zakurzył fajkę, stanął z rohatyną. Niedźwiedź tuż-tuż, na ojca sunie, nie na Szumeja. Ojcu ręce się trzęsą, gdzież mu do nabijania, upuścił strzelbę. Szumej sklął groźnie, piorunem, ojcu pod nosem, niedźwiedzia rohatyną prosto w serce. Kurzy dalej, spluwa i śmieje się: „Oj, ty Nykoło, daj się wypchać niebogo, ze strzelbą w ręku portkami trzęsiesz?“ A ojciec: „Wy Szumej i wy pan watażko, gdzież mnie do was.“ Macie. A taki sam wypadek ja miałem z panami. Stary dziedzic nie poluje, tylko raz dla gościa kazał przygotować polowanie. Pobereżnik co tygodnia kładł padlinę na tym samym miejscu, w pryłuczce leśnej, na moczarze. I niedźwiedź przynęcił się, wciąż tamtędy przechodził. Pobereżnik nakazał mnie i bratu ustawić w gęstwinie strzelby przymocowane na gesztelach i nacelowane na padlinę. Dla gościa pańskiego zbudowaliśmy na drzewie ganeczek z drabiną.
— Pan sam się bał, a was posyłał — wtrącił ktoś z tłoku.
— Poczekajcie, zaraz opowiem. Przychodzi polowanie, my w schowku, pan na ganeczku. Niedźwiedź jak zawsze do padliny, szamoce się, łamie kości i ryczy. Strach nas obleciał, nie ruszamy się z miejsca. Pobereżnik z pałką nad głowami, szczuje nas jak psy. Podbiegliśmy wszyscy trzej, ja, brat i pobereżnik, wypaliliśmy ze strzelb przymocowanych. Któraś kulka dosięgła, ugodziła niedźwiedzia w takie miejsce, że dopiero cała siła z niego wyskoczyła. Rozjuszył się i prosto na nas. My w nogi, pobereżnik tam i sam lata, laską po plecach do strzelb nas zagania. A niedźwiedź prosto do strzelby. Już i pobereżnik umknął do nas, choć to dobre. Klnie nas w gęstwinie, a tymczasem niedźwiedź potrzaskał strzelby, dalej węszy z rykiem. Wtedy pan zeszedł z ganeczku, położył go... I śmiał się z nas, aby w nim się śmiało na tamtym świecie. Taki wściekły byłem, że nie do niedźwiedzia bym strzelał, tylko do pobereżnika i do pana.
— Puszczowy człowiek, a taki bojahuz z ciebie, Mykieto — szydził Tanasij — a przecież u was pod Czarnohorą mieszkają Hodowańczuki, tacy sławni.
— Z czego sławni?
— Niedźwiedzie biją, wybijają.
— Może u nas jest gdzieś któryś taki sławny, że żonę bije, a mnie co do tego. Bogaty niech sobie robi, jak mu ochota przyjdzie, a biedny? Ja bojahuz i nie bojahuz. Do Kołomyi nie ucieknę, wolę codziennie spotykać niedźwiedzia na płaju. Niedźwiedź mnie nie napada, a jakby co, ucieknę do chaty. Po co biedny ma być śmiały? Byleby chaty nie dał nikomu. Od tego są patenta, jest prawo. Po co mnie skarby, cuda?
Tanasij smętnie kiwał głową:
— Dobosz dla biedaków się rozrywał i za to ma wdzięczność.
— Nie prosiłem go — odparł rezolutnie Mykieta — i co mu z wdzięczności.
Tanasij poddał się:
— Tak, tak, miastowym panom czy majstrom w to graj, aby im się tacy na służbę wieczną zapisali.
— Graj nie graj — odpierał coraz śmielej Mykieta. — Jak my ich, tak samo oni nas potrzebują, jeszcze więcej. Do miasta za nic nie pójdę, a do mnie przyjeżdżają. Nikomu się zanadto nie kłaniam. I macie cuda.
Ośmielony ksiądz wikary potakiwał żywo:
— Całkiem rozsądnie! Za dużo gadanych cudów, to niezdrowo. Tylko Kościół święty ma klucz od cudów. Od kiedy przyjechałem, wciąż mi tu brzęczą w uszach: diabły, czary, prywatne cuda —
— Wam ktoś u nas pokazywał cuda? — cedził Tanasij wzgardliwie.
— Tego by jeszcze brakło — żachnął się młody ksiądz — i tak już nasłuchałem się za dużo, a na dobitek swoboda, podburzanie, w głowach skarby, rozboje, potem za to kary, i słusznie. Widocznie za mało karzą...
Tanasij uderzył się po pistoletach, zamilkł niesamowicie. Stary kanonik uspokajał wikarego:
— Ależ bracie, wygadają się przy piwie, piwo wywietrzeje.
Ksiądz wikary, nie zwracając już uwagi na Tanasija spojrzał badawczo na kanonika. Posmutniał i szepnął:
— Uczyć się tyle, borykać się z ciemnotą, a potem ulegać?
Kanonik wstał, nagłym ruchem objął młodszego księdza za plecy. Odparł ciepło:
— Uczmy się jeszcze, uczmy ciągle, aż się rozjaśni... — Zaśmiał się głośno.
Tanasij nadal mierzył nieruchomym wzrokiem księdza wikarego, jak by go chciał ugodzić. Duwyd, jak przedtem w izbie, pośpieszył się zapobiegawczo:
— Proszę panów, Tanasij lubi złościć i potrafi. A kto dwa razy da się rozzłościć? Pan wikary słusznie mówi, cud to bardzo niebezpieczny kawałek, a ja mówię, najgorszy cud to swoboda; to trzeba obchodzić cichutko. U Hucułów ciągle na języku „swoboda“. Znałem takiego pana, co przy każdym słowie trzepał: „Panie dobrodzieju“. Złapał złodzieja w domu i krzyczy: „Ty, panie dobrodzieju! złodzieju jeden, a szlag by cię trafił, panie dobrodzieju!“ Tak samo u was, na swobodzie każdy jeździ jak na skradzionym koniu: „Galop! i niech zdechnie.“ A tego ledwie można dotknąć językiem. Ja bardzo przepraszam, ale już daleko zaszło, to ja opowiem żydowską bajkę o swobodzie. Nie! to nie bajka, to cud prawdziwy. — Duwyd oglądał się i zakłopotał się jakoś. — No, ale to żydowskie sprawy o rabinach, co komu do tego.
Tanasij ucieszył się, miał sposobność odwzajemnić się za kpiny.
— Opowiadaj, Duwyd, o cudach rabinackich, to najucieszniejszy cyrk. Mnie raz jeden mądry Żyd wytłumaczył, jakie to cuda. On jest Ekstra, i tak go zwą, widział świat, co roku jeździ tamtędy, gdzie Prusak zagarnął. Przysiągłbyś, że Szwab, gdyby nie nos śliczny. Coś takiego rozpowiadał, że nawet mnie zatkało. Herezje także, mówił, że teraz całkiem inaczej, moda taka nastała, że ziemia obraca się naokoło słońca. Nie kłamię, opowiadał, że to nie bezbożnik jakiś, tylko łaciński ksiądz wysztuderował. Niedługo wysztuderują, że to ziemia grzeje słońce, aby nie zamarzło. Niech się bawią. Ale o cudach rabinackich Ekstra mówił rzetelnie.
Duwyd machnął ręką.
— Któryż to Ekstra? Abrum Szternszus? Co taki może wiedzieć?
— Posłuchaj, co mówił. Powiada mi Ekstra tak: — Tygodniami, od soboty do soboty szepczą sobie Żydzi: „Coś będzie, rabin coś powie“. Z szeptania robi się huk: „On coś powie“. Czekają tydzień, miesiąc, dużo miesięcy: „Powie czy nie powie?“ Znów pod szabas krzyk straszliwy: „On jutro powie“. Zbierają się w sobotę, w samo południe u rabina. Cisną się, hałasują strasznie. Wtem któryś krzyknie: „Sza-sza-sza, on zaraz powie, on już mówi“. Wchodzi rabin, nie patrzy na nikogo, cicho jak w lesie. I przemówił, trzy słowa tylko: „Teraz jest dzień“. Cicho jak w lesie, cud! Usłyszeli, wylecieli, wykrzykują po uliczkach: „Powiedział, powiedział!“ Był dzień, a nie widzieli. I patrzą, naprawdę dzień? Cud! Co to może znaczyć?
— I słusznie, Tanasiju, zrozumieć trzeba, co On myślał. Może odwrotnie?
— Co myślał? Pokazał, że durnie, Bożego dnia nie widzą, i pozbyć się ich chciał, nudzą go Żydy durne. A nasi z tego samego boteju, cudów łakomi. Człowiekiem być? Ha, to za dużo kosztuje. W liście z Nieba anioł tak pisze: „Zapłakałem wielce, bom nie dojrzał człowieka.“ No, a teraz bawmy się. Hajda, Duwyd, zajeżdżaj z cudami.
— Tanasiju, z wami się odechce. Taki pobratym, idzie mnie wyśmiać przed światem! Wypożyczyliście sobie durnego Żyda do wódki, a teraz sadzicie się. Spróbujcie mądrego, zobaczymy, kto będzie się sadzić.
— Nie pouczaj mnie, ja pouczony; tylko całkiem marny Żyd sadzi się, mądry rachunkami obstawiony, martwi się, nie cieszy się nigdy.
— Co znaczy „nie cieszy się“? Cóż wy rozpowiadacie.
— To co wiem dobrze. U nas na święta, na Nowy Rok także, cieszą się, że doczekali. Żydom tego mało, jak tylko Nowy Rok pod Sądny dzień idzie, zaraz płaczą: „Co to będzie?“ Dla nich kto wyratował się, temu jeszcze gorzej.
Słuchacze śmiali się głośno, a Duwyd pytał obcesowo:
— Czemu ma być gorzej? Kto wam takie głupstwa nagadał?
— Gorzej, bo dla takiego za pazuchą gdzieś schowana bieda najgorsza, czarny cud.
Duwyd gorączkował się:
— Ładnie wy pouczony, wszystko ciągniecie od tego Ekstra! Co to za Żyd? Jemu i nos nie pomoże. Niby on z rodu? Sam sobie napisał Adolf zamiast Abrum, to cały jego wielki ród, idzie się sadzić komuś, że ziemia się kręci.
Dziedzic zainteresował się:
— A wy jak myślicie, czyż ziemia stoi?
— Co ja mam myśleć, ja widzą. Ale niech się kręci! Abrum na pewno jej nie nakręcił. Co nam do tego? Przeciw temu ja wolę nic nie mówić, bo teraz w szkołach państwowych jak dzieci uczą, to cesarskie. A swoją drogą rabini śmieją się z takich cudów. W Talmudzie stoi, że już dwa tysiące lat temu byli tacy wariaci, co chcieli kręcić ziemią. Rabinacki cud całkiem inny, to nie gadany cud, to zrobiony, niebezpieczny cud. Ale skoro Tanasij wyśmiewa, to szkoda mówić — Duwyd udawał obrażonego.
— Zostawcie, Tanasiju — prosiła Ołenka.
— Zostawcie go — prosili inni, jeden przez drugiego.
— Opowiadajcie, Duwyd — proszono chórem.
Tanasij chichotał zadowolony.
— Ja także proszę, a on się wciąż kłóci. Opowiadaj, ja zawsze łakomy bajek.
Duwyd podniesiony na duchu ocierał czerwoną chustką zaróżowioną twarz i ogłosił:
— To nie jest żadna bajka, u nas nie ma bajek, to jest prawdziwe opowiadanie o Boku. Było to tak:
Rabi Mojsze Kitower był bardzo sławny. Ale zanim stał się sławny, nie był wcale sławny. To od razu chciał zrobić coś najsławniejszego. Przyszedł do Kut — nie wiem skąd. Przyszedł sam, bez żony, czy nie był jeszcze żonaty, czy zostawił gdzieś żonę u rodziny — tego także nie wiem. Chciał być całkiem swobodny, dumać sobie na osobności, czytać Talmud, czytać wielkiego Megida, słowa samego Baal-Szema. Kto Baal-Szem — wiecie. Na Jasienowie każdy wie. I rabi Mojsze poszedł sobie prosto na Sokolską Skałę, do tej samej jaskini, gdzie kiedyś mieszkał Baal-Szem-Tow, tam poniżej potoku Sykawka. Z dumaniem jest tak samo jak z watrą: musi być sucho i aby nic nie wiało. No i tam na górze w jaskini sucho było i cicho od wiania. Ale przecie musiał schodzić na dół aż do Kut po jedzenie.
Zaraz, ale po co on się drapał na skały? To już gdzie indziej nie cicho? A może rabin do polowania zawzięty? A może miał tam do współki z watażkami skarby Doboszowe? Nie! W sokolskiej jaskini jest taka malutka szczelinka, kiedy stanąć przy niej, to jesteś akuratnie nad ziemią świętą, prościutko nad Erec. I więcej nie potrzeba. To jedni tak mówią, a inni krzyczą, że nie, tylko że z Jasienowa jest tajemna ścieżka do Erec, do miasta Safed. Mądrzy kłócą się naokoło, tak jak Tanasij, a głupi jak ja woli sobie zważyć ile funtów, zmierzyć ile łokci, i nie potrzebuje się kłócić. Za to mądry ma listy. I rabi Mojsze Kitower miał listy. Jakie listy!... Co znaczy listy? On miał Słowa, on widział Słowa. A które? Niech nas Pan Bóg broni. On co dnia był nad ziemią świętą, co dnia rozmawiał z Potęgą. No — jak mu nie przeszkadzali. To się nie da pojąć...
I czemuż on zrobił taką rzecz? Różnie mówią: był młody, chciał zasłynąć od razu, bo jeden rabin z Pragi już to zrobił. Inni mówią, że chciał mieć służącego, a inni jeszcze gorzej: chciał mieć człowieka. Uczniów już miał i to kiepskich, to niech jego myśli zgaduje — akuratny człowiek.
Zaraz, ale co on zrobił? Przepraszam, już nie mogę odłożyć, bo nikt nie zrozumie. Kłopot... Ciężar nie do wytrzymania. Ulepił sobie z gliny — człowieka, tak! Bardzo pracowicie, podług nauki, podług przepisu, aby był bez błędu. Na błędach ludzkich znał się, uczniów durnych miał, niedużo uczeńszych ode mnie. Dokładnie zamiesił, napakował do niego same dobre słowa: aby był żywy, nie leniwy a posłuszny, aby nie gadał, aby jak najmniej pytał, tylko robił. Aby odgadywał myśli.
No, to dla rabina, a co dla samego człowieka? Rabin był sprawiedliwy, wiedział, że żony mu z żebra nie wyciągnie, tego jeszcze nie wypraktykował, to niechaj jego człowiek nie ma dzieci — po co ma podawać dalej, partaczyć? — Akuratny człowiek nie potrzebuje dzieci. Zamiast mieć dzieci i rosnąć w poprzek, niech rozwija się jak drzewo, niech rośnie do góry. — Na samym końcu malutki warunek dla nich obu — mówią, że tylko bezbożnik bez warunku robi — że im więcej jego człowiek będzie rość, tym mniej zechce jeść.
Napracował się rabin, aż sczerniał i schudł całkiem. Wysuszył na słońcu swoje dzieło, tchnął w nie słowo z tego miejsca, gdzie wszystkie płaje się zbiegają, i wyskoczył taki czarny z kozimi oczyma. Nie duch nieczysty, fe! nie myślcie — to nie bajka, to naukowe, to z rachunku — tylko człowiek. Ciało ludzkie, krew ludzka, skóra ludzka, oczyma mruga, słyszy, mówi — rękami także, jak Żyd porządny. No, człowiek! Oczy — miał odrobinkę inne, ciekawe, kozie... A w środku co? Może ktoś wie, ja nie wiem. Może coś, a może nic.
„Trzeba go ubrać“ — myśli rabin. Każdy to wie, na Jasienowie najlepiej, że wielki Baal-Szem-Tow miał tylko jedno ubranie wiejskie: płóciankę i kożuch. To z pokory, bo chciał być niepoznany. Mojsze Kitower miał dwa ubrania, jedno chłopskie jak Baal-Szem-Tow na co dzień, a drugie od święta, fajny atłasowy chałat rabinacki. I on pokorny, ale jakoś nie mógł się przemóc, aby świętować w kożuchu.
„Jakżeż ubrać człowieka?“ — Rabin był przecież chusyd, pokorny — „niech jego człowiek nosi rabinacki strój!“ —
Człowiek gotów, rabin był rad, to nie byle co. Człowiek bez błędu według przepisu, sława od razu. Zawołał go: „Człowiecze!“ Ten przylatuje do rabina z takim łoskotem, że kto inny by się przestraszył. A rabin nie! Ogląda go, widzi: dobrze zrobiony, nie ospały, oczy mądre. Z miejsca zgłasza się: „Ojcze, do czego ja?“ Nie wiem jak tam było, może rabin zapomniał na chwilkę, że to nie boski stwór i odpowiada mu: „Dla swobody.“ Człowiekiem coś rzuciło, a rabin dodał prędko: „Moje myśli zgaduj, abym ja był swobodny.“ — „Ojcze!“ — krzyknął człowiek, skoczył w kierunku miasteczka, pogalopował jak koń. Rabinowi to trochę nieprzyjemnie, ale człowiek może mieć różny krok. Za godzinkę przynosi człowiek oderwaną połać świni. Gdzieś tam na polu pasły się świnie, on prędko oderwał szynkę, przygalopował z powrotem. „Cóż to?“ — pyta rabin. „Nie widzisz, ojcze? Szynka ze świni, zgadłem twą myśl.“ Rabin chciał Się rozgniewać, ale był sprawiedliwy. Prawda, był głodny, wzięła go chętka, czy to na niejedno człowiek ma chętkę, bo nie wolno. Obrzydzenie go bierze, a człowiek nie rozumie dlaczego. I pyta: „Czy mam ugotować?“ — „Zakop to — mówi rabin — i oczyść się, to nieczyste.“ — „Ojcze — odpowiada człowiek — ty mi zawsze mów, która myśl, czy ta co przedtem, czy ta co potem.“ A rabin na to: „Tylko dobrą myśl zgaduj.“ — „A któraż to dobra?“ — „Ta, której Bóg chce.“ — „Ja nie zgaduję co Bóg, tylko co ty, ojcze“ — odpowiada człowiek. Rabin widzi, że takiej ciężkiej sprawy jeszcze nie miał. Człowiek bez błędu, a nie wie co dobre. Namyśla się i powiada tak na mniej więcej: „Silna myśl to dobra, a taka jakaś zachcianka — to zła.“ Rabin był wielki, ale bardzo wygłodzony, zmęczony cudem, i głównie o tym myśli, że chce jeść. Człowiek znów biegnie, a rabin w strachu krzyczy za nim: „Co bądź, tylko nie świnię, i ugotuj od razu.“ Człowiek pogalopował, oderwał ogon jakiemuś bykowi, co się pasł tam na łące, pokrajał, skrzesał ognia, upiekł i przyniósł. Rabin zjadł prędziutko, a dalej jeszcze głodny, myśli, że mało. Ale już nie powiedział człowiekowi, aby upiekł. Ten skoczył znów na dół, okaleczył stado wołów, przyniósł mu dziesięć ogonów.
Tymczasem człowiek wybiegał się i urósł. Kiedy go rabin stworzył, był mu wzrostem równy, teraz już wyższy o głowę. „Trochę za prędko“ — myśli rabin. Człowiek odgadł, kurczy się jak może.
Od razu straszny kłopot z człowiekiem. Chłopi, Żydzi już mu się przypatrzyli, szukają za śladami, nazwali go Bok, to znaczy kozioł, przez te oczy. Przybiegają na Sokolską Skałę. Nic nie rozumieją, tylko krzyczą na rabina, aby im zapłacił za wszystkie woły. Skąd? Z jakich pieniędzy? — to im nic. Najgorzej kłóci się, nawet grozi rabinowi, taki Żyd, co właśnie kupił woły na handel — tak jak ja — i zapłacił gotówką. Chłopi jak chłopi, naprzód chcieli zabić siekierami Boka, potem już żałują biednego rabina, widzą, że głodny, że sam w skałach. A na Boka myślą, że duch nieczysty, strachają się. A swój, Żyd, zawsze najgorszy. Skacze do rabina, wywija pięścią: „Płać, płać!“ Tak mu dopiekł, że rabin się rozgniewał, był jeszcze młody. Bok odgadł od razu myśl, szarpnął Żyda za brodę, wyrwał mu brodę. Widać myśl rabina była silna, a dla Boka to znaczy dobra. Rabin krzyknął na Boka, Bok odstąpił posłusznie.
Powiada potem rabin ludziom tak: „Mój człowiek odrobi wam szkodę.“ Ludzie boją się tego z kozimi oczyma, nie chcą o tym słyszeć. Cóż robić? A było właśnie tak, że panowie kazali zbudować drogę tamtędy popod skały, Czeremoszem i Białą Rzeką aż do Burkutu. Rabin najął Boka do drogi. Musi go jednak pilnować, nie ma swobody ani do Talmudu, ani do dumania, tyle że obaj mają co zjeść. I po to on wędrował aż w góry?
Minęło jakie pół roku. Bok pracował za dziesięciu, odrobił szkody, zapłacili, jeszcze dla rabina zostało trochę pieniędzy. Tymczasem Bok znów wyrósł: o dwie głowy wyższy, o trzy głowy, rabin przy nim mały. Kiedy poszli razem do Kut, aby zapłacić szkody, ludzie mówili na Boka że rabin, bo wielki i ubrany świątecznie, a na rabina — „ten mały pastuch“.
Wrócili na skały. Rabin jeszcze więcej święty niż przedtem, musi pilnować każdej myśli, bo nie wiadomo co zgadnie Bok, a potem poleci między ludzi, i nowy kłopot. Najlepiej rabinowi kiedy się modli, kiedy nic nie chce. Tego jednego musi pilnować dzień i noc, aby nie pomyślał czegoś o ziemi i o ludziach. I to ma być życie! I Pan Bóg ma kłopoty z człowiekiem, bo go stworzył, to wiadomo, ale przynajmniej człowiek nie kontroluje Pana Boga. Rabin chciał swobody od ziemskich spraw i teraz ma niewolę.
Myśli w końcu tak: „Nie mogę ja być swobodny, to niechaj on będzie.“ I modli się tak: „Boże daj, aby ten mój człowiek był swobodny, i niech mnie zostawi w spokoju.“ Bok odgadł, posmutniał, zrobił się swobodny. Rabin odetchnął, sam chodzi do Kut, sam dźwiga mąkę, sam męczy się. I tak wyszło, że nie miał czasu, aby siedzieć w skałach i dumać jak Baal-Szem.
A Bok ciągle coś robił, leniwy nie był, odwrotnie, tylko nie wiedział co robić. Z tego plaga poszła na całe Kuty i na cały Czeremosz. Nauczył się przedtem pracować nad rzeką i pobiegł od razu tamtędy. Nie miał się z kim zaprzyjaźnić, to zawarł pobratymstwo z jakimś żebrakiem z postrzeloną głową, z takim co pomylony na rozumie. Stara się odgadnąć wariackie myśli, to mu za trudno, i czeka, co wariat nakaże. Naprzód tamę zrobił ze skał, aż Czeremosz zalał pola. Ludzie pobili Boka kołami a wariat krzyczy: „Odwróć rzekę!“ Bok zaczyna podkopywać i podsypywać łożysko tak, aby woda płynęła z powrotem ku źródłom. Pracuje za stu, a nic mu się nie udaje. Tymczasem dzieci biegają za oboma wariatami. Psotne zbytniki śmieją się, proszą Boka, aby je przerzucał na drugą stronę rzeki. A wariat znów krzyczy: „Przerzuć, przerzuć!“ Bok jak najchętniej, cisnął jednego, drugiego i trzeciego dzieciaka. Któryś tam złamał nogę. Znów ludzie pobili Boka kołami. I wielkie szczęście, że na takiego poczciwego wariata natrafił, co mu nakazywał same durne kawałki. Bo wszystko możliwe, mógłby napadać na ludzi, mógłby zabijać tysiące i więcej.
Dopiero z tego wielki kłopot! Poszło to w świat, czy ja wiem, aż do krajsamtu, aż do gubernium, może do Wiednia. Jest źle, panowie i podpanki, urzędnicy i szandary mieszają się do żydowskich spraw. Mówią jak zwykle: „Wszystko przez Żydów“. I to prawda, jak zawsze, jeden Żyd coś nabroił, a po Żydach strach idzie jak wiatr. Przybiegają z Kut aż na Sokolską, i stary rabin z Kut także. Zmęczeni, źli — to daleko, to wysoko — krzyczą na rabina: „Coś ty za rabin, taką plagę nam tu sprowadziłeś.“ Stary rabin z Kut, nie taki wielki jak Mojsze Kitower, a swoją drogą miarkował chyba, jakie ptaki gnieżdżą się na Skale Sokolskiej. Takich wielkich Słów nie znał, ale Bidę jeszcze dokładniej znał niż Talmud. Klaruje młodemu rabinowi tak głośno, aż trzaska po skałach: „Ty rabin? Ty cadyk?!! Ty z tych, co chodzą ścieżkami do końca?!! I ty nie chcesz widzieć, co będzie z tego Przepisowego? Najstraszniejsze nieszczęście na świecie: jeden wielki cmentarz dla Żydów i Gojów, i to wspólny! Zabierz go zawczasu, zniszcz go, bo...“ I tak to idzie. Grozi mu chejrem, niech zabierze Boka, niech go przywiąże, niech go zatraci.
Cóż on bidny ma robić? Zabić go nie może, to człowiek, mówi mu „ojcze“, odgaduje myśli, ani razu mu się nie sprzeciwił. Popędził nad Czeremosz, odszukał Boka, zawołał: „Człowiecze!“ — Bok przygalopował, uśmiechnął się po raz pierwszy. Człowiek był... — Znów byli razem.
Kiedy Bok wrócił ze swobody, wyrósł jeszcze więcej, dokładnie dwa razy taki jak rabin. Od wzrostu i od wariackich robót potrzaskało na nim ubranie i ściągnęło się. Nogawice po kolana, chałat podciągnął się wyżej brzucha, pępek goły, a dziura koło dziury. Istny łachmaniarz a ogromny, rabin przy nim całkiem malutki. „Ładny interes“ — myśli rabin — „w dodatku niedługo będzie goły chodzić.“ Bok odgadł, położył się na ziemi, aby nie spoglądać z góry na swego mistrza; w jaskini chodził na czworakach, kurczył się jak mógł, aby nie było widać golizny. Rabin to odwraca się, to modli się, ale wciąż go korci. Wciąż myśli o Boku, martwi się Bokiem. Bok odgaduje, martwi się także, wzdycha. Człowiek był... Przecie wpatruje się wciąż w rabina, położy się na ziemi i patrzy jak pies na pana.
Pan dziedzic lubi różne zwierzęta, nieraz pokazuje mi Zagraja, tego wielkiego gończego psa z kudłami, i mówi: „Widzicie, jak on ładnie patrzy?“ I właśnie, już przywykłem, niech patrzy, bo i ja wolę kiedy pies patrzy po ludzku, niż kiedy człowiek po psiemu albo po koziemu. Pod noc nawet nieprzyjemnie coś takiego przypominać. Klarujcie sobie, tak wielka kłoda, cała smereka z kozimi oczyma, chce zgadywać myśli brr... A Bok tak był spragniony zgadywania, jak inny człowiek wody albo piwa. Jest komu zgadywać, tak! tylko nie ma co, bo rabin boi się myśleć, nie chce myśleć. — — —
Duwyd zamyślił się, skrzywił się, po czym mówił ze szczególną rozwagą:
— I teraz, proszę was, co ja będą udawać, że ta cała mądrość ode mnie. Dzisiaj wesołe święto, a kłamstwo nigdy nie wesołe. Po co mam ukrywać? Mnie to wszystko rozpowiedział jeden bardzo mądry, praktyczny człowiek. A który? Nieprzyjemnie. Taki, do którego każdy z nas przyjdzie, bo on chowa wszystkich, tam gdzie nikt nie ma ochoty, jednakowo i mądrych i głupich, dobrych i najgorszych. A nikogo łopatą po głowie nie trzaśnie, nie kopnie, spodni ani chałata z nikogo nie ściągnie, choć go nikt nie dogląda. To stary „mołoczy“, grabarz na cmentarzu żydowskim w Kutach. Mówi mi tak jeszcze: „Klaruj sobie, Duwyd, ten Bok to przecież człowiek! Co jemu szkodziło tam na górze w jaskini schwycić rabina za gardło i ryknąć mu: «Zaraz kup mi ubranie, pucuj buty!!» A może to jednak nie człowiek? Zanadto zacny, za poczciwy, idzie zgadywać myśli u takiego jakiegoś malutkiego. Ale to przecież człowiek — przepisowy! To się nie da pojąć.“
Mnie od tego klarowania pokręciło coś takiego, że wstyd powiedzieć, mówię krótko mołoczemu: „Kiedy ze swobodą zacząć, to takie kawałki z tego, że można zwariować. Opowiadajcie prędzej, bo mnie coraz bardziej kręci“.
— „Masz rację, Duwyd“ — powiedział mołoczy i tak właśnie dokończył:
— Tak się to ciągnęło, aż Pan Bóg zlitował się nad rabinem, bo to mędrzec jeden z pierwszych a bogobojny. I nad Bokiem też. I jak to było? Przypadek, Pan Bóg chowa się za przypadek. Rabin nie tylko pilnował myśli, tych głupich najwięcej, nie puszczał nigdy Boka od siebie ani na krok. Ale zdarzyło się tak, że trzeba było zejść na dół, do Kut. Rabin myśli: „Trzeba go przywiązać“. Bok zaraz znalazł powróz, sam się przywiązał do rabina. Idą tak do Kut, rabin uważa na swoje myśli i na Boka, droga mu się dłuży. Jakoś tak pomyślał: „Ach, jak nudno, gdyby to prędzej“. Bok silnie pociągnął sznurek, pędzi jak koń, wlecze rabina. Obaj na tym samym postronku, rabin ledwie ma siłę powstrzymać Boka. Rabin nie może już więcej myśleć, Bok nie może się ruszyć. Idą tak sobie dalej, gdzieś koło Tiudowa, a nad wodą pasie się taki bardzo czarny byk, jakby tam umyślnie posłany. Rabinowi z nudów pusto w głowie, znów pomyślał: „Ach, jaki brzydki byk, gdyby go wyprać“. Bok odgadł, odwiązał sznurek, zaczął myć byka.
Powiedziałem: głupi przypadek, a posłany z nieba. Bo wtedy rabinowi przyszła wielka myśl, jeszcze większa niż stworzenie człowieka. Dać człowiekowi zajęcie takie, aby się nie oderwał. Kupił byka, miał z niego jedzenia na długo, a Bokowi kazał prać skórę, aby była biała. Bok prał dzień i noc, prał zawzięcie, nie odrywał się wcale. Był stworzony podług przepisu, nie tylko zgadywał, także robił wszystko akuratnie. I błotem i szutrem szoruje bez ustanku, a im więcej pierze, tym skóra czarniejsza. Rabin niespokojny, wciąż czuwa, to schodzi z góry na Tudiów, to z daleka ciągle myśli to samo: „Prać skórę, prać skórę, prać skórę“. Bok skoro tylko poczuje tę myśl, pierze jeszcze zawzięciej. Rabi posyła mu także w nocy z jaskini prądy, swoim sposobem: „Prać skórę“. Kiedy modli się, wciąż przerywa: „Prać skórę“. Zasypia: „Prać skórę“. Budzi się: „Prać skórę“. Dla rabina tak nudzić się i nic nie myśleć, to najstraszniejsze nieszczęście, to piekło. A przecież czasami pomyśli, ale co? „A co będzie, kiedy już wypierze skórę? Brr“.
Na szczęście, im więcej Bok pierze skórę, tym czarniejsza. Czemu na szczęście? Bo i sam Bok tym czarniejszy. Róść — rósł dalej, ale dzięki Bogu już go nikt nie widział, a malutki warunek był taki, że im Bok większy, tym mniej chce się mu jeść. A jak długo można wytrzymać przy takiej robocie? Sczerniał do reszty, wyczerpał się, zginął w końcu, a skóra byka pozostała czarna. Nawet rabin przez ten czas poczerniał.
Rabin odnalazł mołoczego w Kutach, zapłacił mu jak mógł. Mołoczy pogrzebał Boka na boczku cmentarza, bo przecież człowiek był, i to przepisowy. Namęczył się, że popamiętał, to nie fraszka takiego wielkoluda grzebać. Dlatego od dawna w Kutach jeden mołoczy drugiemu przekazuje to dokładnie. I to jest prawda. Takiemu, co sam pogrzebał, jeszcze pewniej można uwierzyć, niż temu co mówi, że zrobił. I to całkiem pewne, że nikt za Bokiem nie płakał. Całe miasteczko świętowało, cieszyło się, że już się nie będą więcej mieszać do Żydów. Od kiedy człowiek pogrzebany, rabi Mojsze Kitower stał się sławny, wielki.
Duwyd przerwał i znów wycierał twarz czerwoną chustką i zakończył:
— I proszę was, cud za cudem, a widać — swoboda niebezpieczna. Mój tatuńcio mówił takie słowo chasydzkie: „Tylko morze jest swobodne, bo ma brzegi.“ Dla rabina brzegi za ciasne, jemu swoboda wciąż szumi aż do cudu. Dla Boka wszystko za szerokie, jemu skórę prać. I z tego nauka: ja nie Bok, po co ja mam zgadywać, a potem skórę prać? Ja nie rabin, po co mnie swoboda i kłopoty z cudami? Ja mam przepisy wyraźne, ja słucham.
Księża potakiwali życzliwie, nawet kanonik nie zdrzemnął się ani razu. Szmer uznania czy podziwu szerzył się wokół stołu. Foka podnosząc głowę zapytał nagle:
— A wy zawsze słuchacie przepisów, Duwyd, naprawdę?
— No, ja czasem słucham, czasem nie, ale chcę.
— Czego się go czepiasz — szydził Tanasij — on czasem słucha a czasem swobodny, jak mu wygodnie —
— Tanasiju — śmiał się Duwyd — wy koniecznie chcecie i mnie rozzłościć, a to darmo. Ale jak z wami gadać? Ja wam tak jeszcze powiem, śmiejcie się a posłuchajcie. Wy mówicie, że ja swobodny, kiedy mi wygodnie, to znaczy po prostu: ja łajdak, bo nie słucham przepisów. Dobrze, wielki łajdak ja nie jestem, łajdakiem być nie chcę, broń Boże, ale ja wciąż w strachu, że kiedy całkiem nie będę łajdakiem, to zginę razem z moimi dziećmi. Dlatego ja jestem — kapinkę swobodny. A któryż jest ten całkiem swobodny? Wielki łajdak! Swoboda to nawet dla największego rabina kłopot, a dla zwyczajnych ludzi — to rozbój. Wyście tu wszyscy solidni gospodarze, a wciąż o swobodzie, nie dziwcie się potem, kiedy was osądzą.
— Nareszcie — wytchnął wikary — gwóźdź prosto w głowę, logicznie — —
Tanasij przerwał księdzu nieopatrznie:
— Sam mówisz, Duwyd, że twój Bok według przepisu, z rachunków i przez to najdurniejszy.
Ksiądz wikary już dobrze cięty na Tanasija spoprzeczył go ostatecznie:
— Gospodarzu! trelujecie jak słowiczek na wiosnę, warto by dać do gazet, ludzie śmialiby się do rozpuku. Wciąż o swobodzie, a sami jesteście — rosyjski car.
Tanasijem rzuciło, odtrącił garniec, aż piwo się rozlało, wstał, patrzył nieruchomym wzrokiem na wikarego. Odbijał spokojnie a ponuro:
— Ojcze duchowny — wy gość — lepszy ode mnie. Takiemu wolno wypić — dwa razy więcej. Ale nie słyszałem, aby gość obrażał gościa, choćby marnego. Dla jednego ja „filozof“, dla drugiego car i do gazet.
Dziedzic nagłym ruchem posadził Tanasija.
— Kumie, wy najlepiej znacie się na żartach, któż inny.
Słowak oblepił się kuszącym uśmiechem:
— Oj, nie, panie dziedzicu godny, ksiądz nie żartuje i Tanasij nie na żarty. Posłuchajmy, to sprawy ważne.
Tanasij, nie ciekaw słodyczy Słowaka, zaśmiał się i usiadł.
— Właśnie, że żarty. A czemuż ja car, pan-otczyku?
— Niech będzie żart — zrezygnował ksiądz, śmiejąc się kwaśno — car-samodzierżca nigdy nie dopuści, aby ktoś mógł zgadnąć, jak trzeba postępować. Dziś tak nakaże, jutro przeciwnie, a pojutrze znów inaczej. A wszystko pod karą na to, aby wypróbować posłuszeństwo, aby mógł trząść poddanymi, uciskać i nękać. Wy raz przeciw rachunkom, potem przeciw cudom, raz przeciw Patentowi swobody, a potem swoboda — to cud. Raz człowiek zakała, potem człowiek to cud. Raz cudy dla durnych, a raz przepisy dla najdurniejszych. Nikomu nie dajecie swobody. Teraz pan kupiec mówi zupełnie słusznie o religijnych przepisach, a wy w poprzek. — Młody ksiądz rozpalał się coraz gorliwiej.
Tanasij westchnął cierpliwie.
— Słuchajcie do końca, pan-otczyku lubyj, ja wam nigdy nie przerwę kazania, choćby sama sieczka.
Poperecznyk świdrując zuchwale oczyma spoprzeczył pośpiesznie:
— Patrzajcie, gazdo Urszego, jak nasz naród niewdzięczny! Jeszcze sześćdziesiąt lat nie mam, a takiego smarkacza-drapichrusta jak ja, już nazwali ludzie Poperecznykiem. A was dopiero młody ksiądz z Rzymu odkrył. Kołomyja wielkie miasto, zabłądzić łatwo, a w Piśmie Świętym jeszcze łatwiej. Ja w Piśmie nieuchodzony, ale dobrze pamiętam, jaka tam kara stoi dla niewdzięczników: „Lepiej będzie Sodomie i Gomorze niż im. Już małym dzieciom prawda odkryta, tylko im nie.“
— Poperecznyku — odburknął Tanasij — idź i ty do Rzymu, do papy, Ojca świętego. Właśnie ogłosił ksiądz, że niemylny, jemu taki jak ty się przyda. A mnie po co?
Poperecznyk opuścił głowę niby to pokornie, dorzucił cicho:
— Tak, tak, wy i papa rymski i poperecznyk w jednej osobie, cud —
Osaczony Tanasij, stosownie do nagany dla cienkiego piwa, pociągał je długotrwałym łykiem, jakby zamierzał unicestwić je. Gdy wszyscy umilkli, ciągnął dalej:
— Jak przepisowy, to nie człowiek. Człowiek — swobodny. To mi wielki cud takiego z gliny zamiesić. Według przepisu potrafi każdy, tak jak z mleka wyglegać bryndzę, ja także.
— Ale skąd przepisy — łyskał oczyma Duwyd — może z waszej majsterni?
— Ty pewno myślisz, że od Boga? Niejeden tak mówi. Ale to brechnia, u Boga przepisy na nic. Cud najtrudniejszy być człowiekiem.
— Cóż to za cud?
— Cud cudenny, swobodnym być, a kochać ludzi. Ja to wiem najlepiej, bo nikogo, nikogo na świecie nie lubię! — krzyczał Tanasij. — Gdybym choć raz polubił, byłby ze mnie człowiek prawdziwy, to byłby cud.
— Znów figlujecie, kumie, raz w ten bok, raz w tamten — rzekł dziedzic — nie lubicie nikogo? Gadanie!
— Sam wiem najlepiej, a kto mówi, że lubię ludzi — bresze.
— Kumie, a ja wiem, że mnie lubicie.
— Dziedzicu, ja was tymczasem kapinkę lubię, nie dlatego że wy pan, ja panów nie znoszę na zapach. Nie dlatego, żeście wy młody, z młodych wszystko złe, ledwie jeden stary skruszeje jak gotur w bajcu, znów z młodych bida odrasta. Tyluśko was dolubiam, bo wy cierpliwy. Czekacie, czekacie, żal patrzeć, a doczekacie się, że cała kawaleria hurmą na was najedzie.
— Człowiecze, ja daleko od świata, nie chcę nic od nikogo, któż na mnie najedzie?
— Ohoho! Z nieba najedzie, spod ziemi najedzie, a jak nie będzie komu, własne dzieci najadą.
— Nie lubicie żadnego pana? — wtrącił Foka ze śmiechem — a starego dziedzica? Któż go nie lubi, łaskawy, przyjemny...
— Nie, nie lubię. Co pan ma być łaskawy? Niech krowa będzie łaskawa! Co ma być przyjemny? Niech dziewczyna będzie przyjemna. Pan ma być twardy, a honorowy. Ludzie rozpowiadają, że niby to lubią starego pana, a po cichu szepcą sobie: „on nas potrzebuje.“ To durnota! Co taki głowacz może potrzebować biedaków? Chłopu daruje, niech się udławi, a potrzebuje go chyba dla zabawy, aby z niego gdzieś w Stanisławowie tym durniejszym panom cyrk pokazywać. A swoją drogą on potrzebuje, oj i za dużo, od kogo? Od Boga, od ziemi świętej. Nie lubię ani kapinkę, panów nie znoszę, jednego Skarba grafa — tak, bo pomylony na rozumie, bo już nie żyje.
— Czekajcie, kumie, po cóż tak, cóż wy naprawdę macie przeciw memu ojcu? — przeciwstawił się dziedzic nieco sucho.
— Nic nie mam naprzeciw, za to go najbardziej nie lubię. Rewasz jego sprawiedliwy, do błota nosa nie zanurzy, bo pan. Ale po co on się tak śpieszy? Niech biedny Żyd ze strachu się śpieszy! Taki stary nieszczęśnik jak ja niech się śpieszy. Uciekam, póki mogę przed dolą, z jawy do snu, a od snu znów do jawy. A pan co? Świat przebędzie? Nie lubię!
Śmiech rozszerzał się przy każdym słowie Tanasija.
— Maksyma Szumeja lubicie, to widać — powiedział dziedzic.
— Nie lubię, bo chciałbym być taki jak on, a nigdy nie będę. Odrobinkę lubię, bo dzięki Bogu on nie taki pohany jak ja.
— Ależ Fokę lubicie?
— Znam go od dziecka, jak moje cielątka, cóż ja czort jakiś, abym cieląt nie lubił?
— A dzieci wasze lubicie.
— Gadaj z wami, to sztuka, to cud. To bogacze, setki krów trzymają za ogony, wszyscy ich nienawidzą, któż na Boga ma lubić moje dzieci? Takie to lubienie...
— Gawecia lubicie.
— To sierota, popatrzcie na niego. I niech mi inny tak zagra na skrzypkach, to zaraz — Nie dokuczajcie już, nikogo nie lubię.
— Duwyda lubicie.
— Lubiłbym go bardzo, bo także z cyrku, ale nie lubię, bo Żyd...
Poperecznyk podskoczył z ławy.
— Tanasiju, dopiero co na Wielkanoc koło cerkwi mówiliście, że nie ma lepszych od Żydów, sam słyszałem.
— Czyż ja wieszczun jestem, abym już na Wielkanoc wiedział, co powiem na Jurija?
Foka poparł Poperecznyka:
— Tak, tak, nieraz słyszy się od was: niech będzie Żyd, mnie to nic nie szkodzi.
— Mnie nie szkodzi, może pomaga, sobie szkodzi. Żyd nigdy nie wie, że durny, myśli, że najmądrzejszy, musi to pokazać. Sam z cyrku, a cyrk psuje. Nie lubię.
Śmiech falował coraz żywiej, ludzie wstali, skupiali się obok Tanasija, wyzywali go na żarty, trudno było zrozumieć i odpowiedzieć. Foka przebił się gromkim głosem przez gwar.
— Tanaseńku, cóż wy tak czarno? Wspominacie nieraz tych ludzi, co poumierali, tak ich lubicie, że wam wspominać ciężko.
— Od rzeczy mówisz, Foka, niby to uczysz się, a widzę nigdy się nie nauczysz. Gdyby już wszyscy szczęśliwie minęli się, poumierali, to tak bym ich pokochał, że joj! Byłbym na wpół taki święty jak nasz Hospod, słodki Jezus. Ale na nieszczęście żyją dalej. Nikogo nie lubię, chyba tyle co stary buhaj, brahy sobie pochłepcze, liże kogo zechce, a potem zaraz na rogi.
— Księdza Buraczyńskiego to naprawdę lubicie.
— Księdzu potrzebne moje miłowanie? Aby go buhaj stary jęzorem oblizywał? Ja chleb też lubię i zjadam, nawet to kiepskie piwo lubię i żłopię. Z księdza zostały już same kosteczki, to z tego lubienia. Papa-rymskij poda go na świętego. A dużo skorzysta biedak, taki obgryziony. Dajcie już spokój z lubieniem! Człowiek tyle lubi drugiego, aby go na targu sprzedać. Od miłowania jest Bóg święty i Jego łaska, to cud.
Duwyd westchnął:
— To przykro, cóż zrobić, a za to was wszyscy lubią, nie możecie narzekać.
— Nie narzekam, może lubią, bo nie widzieli fajniejszego. Z daleka padlinę słabo czuć, a w dymie smród się przewędzi. Niech sobie lubią. Co mnie do tego? A niech każdy dobrze do sumienia zagląda.
— Któż by was nie lubił — wołał Poperecznyk — wy na całe Żabie Salomon najsławniejszy.
— Mnie nikt nie zdurzy ani nie odurzy, cóż to za Rusałym, kiedy taki Salomon?! Rabin z Kut jeszcze sławniejszy, Boka zrobił, a także do chrzanu.
— Jak możecie tak mówić? — ujął się grzecznie Foka — dla Żydów on sławny i to jakoś —
— Sławny czy nie-sławny, co dla mnie Żyd, ksiądz czy pan?! Wiem co mówię! Balszem ten nasz z Jasienowa także był Żydem, a z innego wydoju. Każdy to wie dokładnie i tutaj, a na Riczce Diduszkowej jeszcze lepiej, od Fedieczka tego co pomagał rabinowi, a z moim ojcem był kumem. Niech mi ktoś coś powie przeciw Balszemowi! Ten miał łaskę u Boga, ludzi z gliny nie lepił ani ze słów, ani z rachunków. Widział na wskroś, a kochał wszystkich. Dlatego z największym watażkiem, z Doboszem, żył w przyjaźni. Był swobodny, rozumiesz? Wieczorem martwił się troszeczkę, pewnie i jemu już dojedli. Na noc uciekał do Boga, a rankiem wstawał nowiutki. Co ranka wiosna — to cud! Nikogo nie bał się, nikogo nie potrzebował i Boka nie trzymał. Ludzie usługiwali mu z ochoty, człowiek był. No co? Zatkało ciebie, Duwyd?
Znużony Duwyd poddał się smętkowi.
— Nie zatkało, Tanasiju, a co tu mówić? Tego jeszcze w świecie nie bywało: przez cały dzień pouczacie księży o chrześcijańskiej wierze, a teraz Żyda o rabinach. Chcecie, to wam odpowiem. Największy ze wszystkich rabinów w pobratymstwie z najstraszniejszym watażkiem — to w porządku. Rabin swobodny i watażko swobodny, ten na biało, tamten na czarno, rabin żyje z jałmużny, watażko z rozboju... Był taki rabin, co zapomniał ożenić się, a inny zapomniał żonę gdzieś po drodze, a watażko co popatrzy na kobietę, to zaraz zapomni, że to cudza żona. I z tego ma być tachles? Rodzina? Porządek? Kto ma robotę, rodzinę, temu swoboda nie w głowie, broń nas Boże.
— A przedtem sam przyznałeś, że jesteś trochę swobodny.
— Muszę! mam dzieci, żonę, boję się tego świata, wykręcam się od przepisów, dlatego jestem troszeczkę łajdak. To przykro, wierzajcie mi, a inny nie tak samo?
Tanasij rozkrzyczał się:
— Nie! Ja dlategom zdatny na łajdaka największego, bo nikogo nie lubię. A ja przeciw strachowi. Ja przeciw czortu, ja przeciw Bidzie — kurwie tego świata, ja przeciw wszystkim. I jutro do szubienicy gotów, to prawda! I gdyby to pomagało, to byłby ze mnie człowiek prawdziwy. Sam siebie tym durzę, a co mi z tego?
— Tanasiju — ucieszył się Duwyd — wy wciąż mówicie, że was nikt nie zdurzy, ani nie odurzy.
Tanasij ściszył głos, kiwał głową.
— Tak, mój synku, nikt mnie nie zdurzy. Cóż z tego, kiedy jest jeden taki oszukaniec wielki, co mnie wciąż durzy — to ja sam. Któż mnie od takiego obroni? Chyba Łaska Boża. — Tanasij zamilkł, opuścił głowę.
Parność dławiła, już i piwo przestało chłodzić. Ze wszystkich stron nieba, od zachodu, południa i północy gromy dawały sobie mrukliwe ważkie znaki. Duwyd oglądał uważnie Tanasija.
— Co z wami, Tanasiju? Widzicie? Z takiego gadania same smutki. To nie nasze interesa, od tego są rabini, księża, trzeba im zapłacić i słuchać. I święte słowa pana Jakobenca: „Nie gadać do cudzych interesów!“
Pan Jakobènc wydął wzgardliwie wargi, bąknął głucho: „Taj już“.
Tanasij posmętniał od piwa, od duszności czy od dusznych myśli, opuścił głowę i drzemał.
Stół i łąka trwały w milczeniu. Ściśnięty gęstwą chmur i zmierzchem świat ponurzył się w trwożnej ciszy przed burzą. Foka usiłował podtrzymać rozmowę:
— Panie kupiec — zwrócił się do Jakobenca — zgoda, u nas nieraz gadają dużo. To już tak jedno z drugiego. W połoninach przez pół roku pilnują języka. Tam bardzo samotnie, z tego niesamowicie. Można by krzykiem Marę jakąś zbudzić. Spętają mocno konia, aby się nie podepchał wilkowi w gardło. A przyjdzie który między ludzi na świętowanie — hajda! Konia na pastwisko, niech bryka. Rozluźnia język. To zrozumcie i wybaczcie.
Pan Jakobènc otworzył usta, potem machnął ręką, a Foka ciągnął cierpliwie i ujmująco jak zazwyczaj:
— Panie Jakobènc! Uhonorowaliście nas w dniu dzisiejszym, przeto i wy opowiedzcie nam coś o wielkim świecie. Debrecen u was w kieszeni, Turcja i Francja też. Słychać, że nawet do cesarza wasz towar idzie. Pouczcie przynajmniej od święta.
Chochlik z oczu pana Jakobenca błysnął i poprawił się mocno na siodle. Po czym pan Jakobènc oglądał nos starannie i dmuchnął w nos. Ciągnął tak powoli, jak gdyby słowo od słowa wzięło rozbrat, jak gdyby każde było samotne.
— Pouczyć? ha, niech to wam będzie moja nauka: odwrotnie!
— Cóż takiego odwrotnie? —
Pan Jakobènc pośpieszył się odrobinę, lecz powolnością wciąż wystawiał słuchaczy na próbę najwyższej cierpliwości.
— W połoninach rozpętać, wykrzyczeć się do ciszy, a w domu spętać.
— Jakżeż? Z gośćmi zamilknąć?
— Przy obcych. Podsłuchają, zdradzą, taj już.
— Goście to swoi, w gościnie nawet czort swój.
Pan Jakobènc odpowiadał niechętnie:
— Swoi to nic, i tak nie rozumieją. A goście? Przecedzić! Rachunek! W słowach najwięcej. Nauczyć się, taj już.
— Jakżeż się uczyć? Uczymy się właśnie, od gości, od panów mądrych, od Żydów, czyż to nie dobrze?
Pan Jakobènc uśmiechnął się cierpliwie.
— Panowie — mądrzy? — tak. Na wystawę do Wiednia. Żyd — mądry? póki między wami się kręci, a odskoczy troszkę — przepadł. Chyba... — Pan Jakobènc kichnął głośno i zamilkł.
— Chyba co, panie Jakobènc?
— Chyba odskoczy od swoich cudów — do innych.
— Do innych cudów?
Pan Jakobènc pominął pytanie.
— Jedźcie do Kut, kto tam był, już mu w głowie jaśniej.
— Bywałem w Kutach, tam wesoło, prawda, a od czegóż jaśniej niż gdzie indziej?
— Od tego co najciemniejsze — cedził pan Jakobènc.
Foka podszedł, przysiadł się na skraju ławki obok pana Jakobenca.
— Wybaczcie, panie Jakobènc, jakżeż to rozumieć?
Pan Jakobènc spojrzał uważnie.
— Nie przeczę, Foko, bywacie w Kutach, bywaliście też w świecie, wyście chętny. A główna nauka nawet się wam nie przyśniła.
— Jakaż to, panie Jakobènc?
— Główny smutek.
— Smutek? nie słyszałem nigdy.
— Usłyszeć trudno, cieniej piszczy niż mucha w lepie.
— A któż go usłyszy?
Pan Jakobènc westchnął.
— U nas w Kutach kiedy dziecko urodzi się i ono trochę smutne. I my się nie cieszymy. Tyle dobrego, że Ormianin.
— Mnie od Kut nie smutno — odpowiadał Foka — przeciwnie. Ani nikomu. I dziad mój bywał w Kutach i to na darabach z całym junactwem. Przywiózł dużo pieniędzy. Nie rachował, a śmiał się ciągle.
Pan Jakobènc przechylił się z uwagą.
— Naprawdę? A skądże wziął pieniądze?
— Z kasy cesarskiej, po prawdzie od Ormian także. Sami ładowali mu na konie. Dukatów miał pełną baryłkę.
Pan Jakobènc wydął wargi.
— I cóż z tym zrobił?
— W czasie głodu hodował ludzi.
Pan Jakobènc machnął dłonią jak na muchę. Wzniósł oczy ku chmurom, szukał czegoś, przymrużył oczy, uśmiechnął się zagadkowo, odsunął tabakierę.
— Ach tak, moja babcia opowiadała. W owe czasy mój dziad Paschalis był burmistrzem nacji ormiańskiej. Zabawę mieli z tych gości. Mówiła babcia: rozbójnicy, a tacy zabawni, wcale komplementarni. Sypali dziadkowi banknoty z finanskasy, pili zdrowie i wciąż krzyczeli: „Mentale, panie luby, dawajcie mentale.“ Dziad też komplementarny, kazał im coś tam nasypać. Jaki to metal był, ba, to jego rzecz. — Pan Jakobènc zaśmiał się krótko, dodał w zadumie: — Inne czasy, premie były na wariatów, jak teraz na ogiery. To minęło. Mój Foka, aby nauczyć się, trzeba naprzód zapomnieć.
— Nauczyć się a zapomnieć?
Pan Jakobènc niespodzianie zachłysnął się słowami:
— Ma zapomnieć wół, że cielęciem był. Postarzeć się musi człowiek, zgarbić, bo jeśli wiecznie cielęciem będzie, to na sznycle go posiekają, taj już.
Tanasij ocknął się nagle, podniósł głowę. Ni stąd ni zowąd odezwał się ochrypłym głosem:
— Czekajcie, czekajcie, panie kupiec. Ja mówiłem i teraz mówię, żem cielę, ale naprzeciw Boga tylko. I chcę być cielęciem na wieki, i każdy ma być. Naprzeciw ludzi ja nie tylko buhaj rogaty, ja dziki wieprz z kłami i gorzej.
Pan Jakobènc skrzywił się, spojrzał z wyrzutem na Fokę, odparł mrukliwie:
— Mówimy o czym innym, a wy znów — — To nie nasz rachunek. Zabłądźcie sobie w nocy i spróbujcie, czy wyprowadzi was Bóg czy co innego.
— Mój koń mnie wyprowadzi, a Bóg konia — odpalił Tanasij.
— Chcecie o Bogu się pouczyć, to jedźcie sobie do Lwowa, do księdza metropolity, taj już.
Tanasij brnął dalej:
— Szanuję ja pana kupca rachunkowego, przeciw Kutom i Ormianom wcale nie buntuję, a naprzeciw Boga nasz metropolita, władyka preoświeszczenyj, takie samo cielę jak ja. Może trochę większe... I dobrze, że cielę, bo inaczej —
— Dokąd wyście zajechali, kumie? — opamiętywał dziedzic.
— Co pan się dziwi? — szepnął Duwyd. — Cielęta obrażone.
— Wy pewnie coś innego chcecie powiedzieć — pośpieszył gorliwie stary kanonik — można mówić niejedno, ale nie równać się z władyką.
Ksiądz proboszcz Pasjonowicz spojrzał surowo. Walczył ze sobą, cedził irytację przez zęby:
— Pan Jakobènc dobrze wam życzy, do rozumu przywodzi, a wy ni z tego ni z owego przeciw metropolicie. Tanasiju, jeśli będziecie trzepać coś takiego, to pójdę sobie het. Maksym wybaczy, ale ucieknę.
Tanasij zbudził się zupełnie:
— A ja truchcikiem pobiegnę za wami, luby jegomość i was nie puszczę. A potem na mój koszt do Lwowa jedźmy, do metropolity. Niech nas rozsądzi, po czyjej on stronie, cieląt czy smutku. Tymczasem, jegomość sołodenkij, pokutę przyjmijcie, jeśli łaska: kapę do ołtarza i tuzin grubych świec. Patrzaj mi, Duwyd, aby to prędko było na Jasienowie! I na mój pogrzeb was zapraszam. Pamiętajcie, dzieci — krzyczał Tanasij w stronę syna i Gawecia — najkraśniejszą jałówkę dla jasienowskiej parafii po moim pogrzebie! I wy, panie kupiec lubenkij, nie bądźcie mi gniewni. Capy wam przygotuję, aż Debrecen się zatrzęsie. Zapłacicie jesienią. A jeśli umrę, dacie na cerkiew.
Mimo duszność śmiech zerwał się jak rój motyli, co skryje się przed deszczem i zatrzepocze przy pierwszym promyku. Pan Jakobènc uśmiechał się leniwie.
— Na was, Tanasiju, gniewać się nie można. Z was innej pociechy już nie będzie.
— Ha, pewnie, smucić się nie będę, cóż ja mogę jeszcze: na pogrzeb zaprosić.
Pan Jakobènc rozbroił się, jak wyszarpana chmura jesienna, przez którą przesącza się blask.
— Nie w tym rzecz, a całe to gadanie wasze od święta — dziecinne. I wy ludzie — dziecinni. To czasem przyjemnie, a na jak długo starczy? U nas — pan Jakobènc machnął ręką, ziewnął. Foka znów usiłował nawiązać:
— Panie Jakobènc, was to trochę nudzi, nie dziwota, wy z wielkiego świata. No dobrze, wariaty czy ogiery, niech będzie, a jedno przecie u nas dobre, sami wiecie.
— Cóż takiego? Kozy? Capy?
— Uścisk dłoni — mocny a pewny.
Pan Jakobènc przecierał oczy.
— No, to prawda, taj już. A cóż z tego?
— Jest dłoń, bo jest radość. Gdybyśmy chodzili zamartwieni, niewolni, na czterech nogach, toby przepadło. A prędzej koń będzie chodzić na przednich nogach, niż my na czterech.
— To dobrze, ale to mało — rozładował się Tanasij — niech kto spróbuje postawić mnie na cztery łapy, cesarz czy biskupi, i na smutek przekabacać!
Znów gromy toczyły się od południa z zachodu i północy, jakby zajeżdżały dalekie powozy jeden za drugim. Pan Jakobènc przemógł się, poderwał się na ławie. Zgęszczone milczeniem słowa wypychały jedno drugie, tłocząc się w bełkocie trudno zrozumiałym:
— Ludzie, co z wami! Mnie to wszystko nie szkodzi, a nie chcę być świadkiem w krajsamcie, gdyby tu jaki łajdak z lasu podsłuchiwał. Duchów w połoninach się boicie, a łajdaków nie. Gadaj do was. Jakże was pouczyć? Patrzcie, co wam cały dzień z języków skacze. Ja nie mówię, kto powiedział, ja wcale nie mówię, że powiedział, na mnie pułapki nikt nie wynajdzie! Ja tylko mówię, co łajdaki powiedzą w krajsamcie: obraza najjaśniejszego pana i jego rodziny — pierwszy paragraf, obraza religii, metropolity — drugi paragraf, pochwała buntu, rozboju, rozbójników — trzeci paragraf. Paragrafy aż czarno, a tam w krajsamcie...
— Ależ panie Jakobènc — przerwał dziedzic — nie ma już krajsamtów, jest konstytucja.
Pan Jakobènc zamurował usta, gorączkowo sięgnął po tabakierę, pociągnął zbyt dużo i kichnął.
— Nic pan więcej nie ma dla konstytucji? — zapytał dziedzic z uśmiechem.
— Cóż takiego? Nic nie powiedziałem.
— Tylko kichnięcie?
Pan Jakobènc skamieniał, popatrzył surowo, niemal dziko.
— Panie dziedzicu dobrodzieju, panu tak nie wypada. Łajdaki wyszukają przeciw mnie — i przeciw panu także — jakiś nowy paragraf o obrazę tej — konstytucji. Będzie pan świadkiem albo współwinnym. Pan tego nie chce i to nierozsądnie. Ho, ho, na to ja za mądry, o konstytucji powiem panu w cztery oczy. A teraz tylko to: że kogo paragrafy wypatroszą, to nic mu z tego, jeśli go potem konstytucja wypcha papierem jak puchacza i zawiesi na honorowym miejscu. Nie mój rachunek, a całkiem ponury, taj już.
— Właśnie — podchwycił Foka — to możliwe, to pewne, że czasem coś któremuś spadnie z języka. A światły sąd rozwikła chyba, że z braku nauki. Ale zawsze lepiej zawczasu wiedzieć. Przeto pouczcie nas, jeśli łaska. Z samego milczenia nikt się nie pouczy.
Pan Jakobènc poprawił długi surdut, wytarł nos starannie, wydął wargi. Pytał sam siebie:
— Jakżeż pouczyć? Pouczyć? — spoglądał wokoło. Z tłumu prysnęła odpowiedź mimowolna: „pouczcie“. — Głowy zakiwały się, poniosło się szmerem: „pouczcie“.
Barwy zapadały powoli w mrok. Zieleń szarzała, czerwień czerniała, tylko twarze świeciły się, tylko oczy błyskały. Najdłużej świeciły białe czupryny starców i białe peremitki starszych kobiet, a nade wszystko okulary księdza wikarego.
— Pouczyć? — pan Jakobènc rozciągał słowa jak ciasto francuskie, a czasem dmuchnął je w nos porywiście jak kłęby dymu. — Niełatwo, taj już. Tymczasem — jedno szczęście macie ludzie. Bez nauki, bez mądrości, w górach siedzicie schowani. Szczęśliwi jak młodziutkie kozy na wiosnę. Ale kozy postarzeją się, będą z nich łupić skórę. Zmądrzeć? Ha, to trzeba naprzód na głowie stanąć, potem ponad głowę wyskoczyć, spoglądać daleko, dwie ulice za siebie i przed siebie. A w końcu dobrze oczy zamrużyć, głową nurka do wody i tam przeczekać. — Pan Jakobènc oglądnął uważnie słuchaczy, rozsiadł się szeroko i cedził: — Po-u-czyć. To z daleka idzie, od samego potopu świata. Przed tysiącem lat nasi przodkowie także w górach żyli. Pod wschodem słońca, w Armenii. Tam nie to co tu. Skały pod niebo. Góry Ararat trzy razy wyższe od Czarnohory. W skałach ukryty ogień grzeje, czasem piecze. Ogień w kasie, a woda też. Stamtąd na wschód słońca i na zachód ogromne rzeki się toczą. Tamtędy dołami był potop świata. Wyratowało się w korabiu co najlepsze. Podczas potopu Noe wylądował na samym wierchuszku gór Ararat. Wody opadły, Noe patrzy: w dole się świeci, zielony kraj. „To dla nas! Synku najmłodszy, wypędzaj trzody na paszę, a wypuść zwierzęta z arki na swobodę.“ Od tego syna nasz ród. W armeńskich górach, bogactwo, skarby w skałach, srebro, żelazo, miedź, pewnie złoto, któż wie co jeszcze. Nasi przodkowie pierwsi odkryli. Trzód hodowali bez liku: bawoły, konie, kozy, owce, a także wielbłądy garbate i osły z długimi uszami. Pierwsi budowali zamki, każdy zamek osobne królestwo na skale. Między skałami wąziutkie szczeliny, nad każdą zamek wartuje. I mysz nie prześlizgnie się i kot się nie wdrapie. Swoboda. Setka lat, dwie setki, swoboda kapie spod Araratu. Już dziesięć setek lat — swoboda szumi. I drugi tysiąc lat i trzeci tysiąc. Szumi to szumi, górskie królestwo pierwsze na świecie. Pierwsi rycerze, pierwsi panowie, pierwsi chrześcijanie. Zacni, uczeni, możni a zawsze grzeczni. Różnych przybłędów z trawy przygarnęli i pozwolili im osiąść pod bokiem. Z daleka do nich królowie, król Persji, mocarz z Carogrodu szlą list za listem: „My przyjaciele na wieki.“ Swoboda, swoboda, gościnność, gościnność, kościoły, książki, pieśni, zabawy — — A gdzież rachunek? To nie dla nas. Liczyli na Boga i na cuda, bardzo — A na rachunek? — to nam nie wypada. Za dobrze im było, zwady, pojedynki, przeciw zamkowi zamek, przeciw dworowi dwór, między sobą tak po junacku i po rycersku rąbali się, zawsze honorowi, zabawą się kończy, a coraz więcej zwad. Z trawy wrogowie wywąchali wszystko i wpadli na nich. Nasi junacy zbudzili się nagle, trochę za późno — o tysiąc lat. Ze skał się długo opierali wszystkim. Nawet gdy przemógł który, znów go zrzucili ze skał, aż powinęła im się raz noga. Końscy złodzieje, rojami, hordami z traw wyskoczyli, naszym do gardła i na powróz. W mig opuścili ich przyjaciele, Bóg najprędzej. Pobratymi zobaczyli, że już po nich: „O fe, Armenio, tak nie można, wszystko dla Turków? Nam też daj twej skóry.“ Złupili do współki z Turkami. Podług rachunku nas niszczyli, a teraz także. Potop! I gdzież my teraz? Tu, na wolności, wolno spoglądać nam na wschód słońca, patrzeć jak palą się góry Ararat — — Macie naukę, słuchajcie ludzie, ja wam źle nie życzę. Na gwałt potrzebny rachunek, od zaraz, od dziś, od wczoraj. Potop nad głową, taj już.
Jak fala od fali rozszerzało się w zmierzchu kiwanie głów, także trawy zakiwały się od wiatru, a drzewa wtórowały. Pan Jakobènc huknął nieoczekiwanie jak główny pasterz: „Bo czy wy wiecie co się stało?“ — Niewyraźny, trwożliwy szmer przeleciał przez tłum. Pan Jakobènc powtórzył:
— A czy wy wiecie, co się stało? Świat przemądrzał, że cud! Na cztery piętra podskoczył. Ja sam bardzo mądry, taki mądry, że nieraz lęk mnie chwyta przed moją mądrością, a przecie czasem gębę rozdziawię. A wy co? Niedobite owce. Wy gdzie? Na krajuszku świata, co tu mówić, nad przepaścią.
Pan Jakobènc rozsiadł się jeszcze wygodniej, kichnął prędko, a mówił jeszcze powolniej:
— Kto nie był daleko, nie wie nic, myśli, jak capy na pastwisku: wszędzie trawa, świat zielony. A to dopiero cud, cud tu, cud tam, cud na każdym kroku, miasta ogromne, piętra pod chmury, komin koło komina. Słońca nie widać. Po cóż im słońce? noc jaśniejsza od dnia. Łuna nad miastami od latarń, a jeszcze więcej od gorączki. Tam huk, tam ruch, ogłuchnie człowiek, po co mu słyszeć? Po co mu góry, po co potoki? Góry pieniądza w kasach, gotóweczka szumi głośniej niż Czeremosz. Szumi dobro wszelkie, okręty, wozy parowe. Wóz parowy ogniem bucha, pędzi, za pół godzinki byłby stąd w Kutach. A za nim ludzie zasapani pędzą w gorączce, galopują, gonią. Nie wloką się jak woły w jarzmie, nie łażą jak żaby po deszczu, śpieszą się, chcą być jak najprędzej —
Tanasij nie wytrzymał, zapytał z przejęciem:
— Gdzież chcą być? Dokąd się śpieszą? Do papy rymskiego czy do Rusałyma?
Pan Jakobènc tchnął zduszony śmiech i słowo w nos jak kłąb dymu:
— Do Jeruzalem? Do Jeruzalem! Gadaj z wami. Do interesów, do kontraktów! Śpieszą się, aż w głowie się im kręci. Języki wywalą, padają, tratują się a śpieszą.
— Śpieszą się — zaseplenił żałośnie bezzębny dziadulo Serebraniuk.
— Śpieszą się — wzruszonym basem powtórzył Skuluk.
— Śpieszą się — przeszło szmerem przez przejęty tłum.
Pan Jakobènc spoglądał z zadowoleniem i wygłosił monotonnie:
— Śpieszą się wciąż, a nigdzie nie dojdą.
— Cóż ich zaczarowało? — wyrwał się Mykieta Gotycz i zaraz pochylił głowę ku stołowi.
Pan Jakobènc wypalił:
— To, że ziemia jest okrągła. Wyjdziesz, Mykieto, stąd jutro rano na wschód słońca do Kut. Jedziesz na oślep do morza, potem wciąż morzami, tak przez trzy lata, a wrócisz stamtąd z tyłu od Węgier i od Żabiego.
Słuchacze wzdychali, Duwyd cmoknął ze smakiem:
— Tamten Abrum zakręcił, że ziemia się kręci, a pan Jakobènc, że okrągła. Także śliczny cud.
Pan Jakobènc spojrzał niedbale:
— Do tego, mój Duwyd, potrzebne gimnazja, to bardzo trudna, pozakręcana nauka, nie dla was interes. I co komu do tego, czy ziemia się kręci czy nie. To głupstwo. Ale dla każdego ważne, że okrągła, to wiedzieć trzeba, że człowiek śpieszy się, a nigdzie nie dojdzie. Może tak biegać tysiąc lat naokoło, a ciągle to samo. Tego się nauczcie: człowiek kręci się w kółko.
— Wciąż w kółko? To można zdurnieć — szepnął Duwyd.
— Można i trzeba. W Kutach mądrych dość. Ormianin mądry od urodzenia, a kiedy pojedzie do mądrego świata i zacznie biegać, także się skurczy. Już by chciał biegnąć do Kut, do domu. Zbaranieje, scapieje.
— Wybaczcie, panie Jakobènc — szepnął Foka — ma zmądrzeć, a zbaranieje?
Pan Jakobènc ożywił się:
— Aby zmądrzeć, trzeba naprzód całkiem zdurnieć, to pierwszy warunek.
— Od czegóż się mądrzeje?
Pan Jakobènc ominął pytanie:
— Ziemia okrągła. Kto był na Podolu, albo w stepie w Besarabii, albo na Madiarskiej puszcie, temu się wyda, że grunt równy jak placek. Każdy tak myśli: mój grunt stąd dotąd, moja chata z kraju. A według rachunku to nie tak, każdy grunt zakręcony, każdy zapada się nie wiadomo dokąd, nawet woda w morzu zakrzywiona.
— Podole zakrzywione? Hospody! — przeraziła się Kateryna.
— No dobrze — zaiskrzył w mroku oczyma Duwyd — a tam pod spodem głowami na dół chodzą, czy jak?
— Jedźcie do Ameryki, Duwyd, i oni chodzą głowami na dół i my także.
— Głowami na dół — wyszeptał zabobonnie Grak-Januszewski.
— Tak — potwierdził wolno pan Jakobènc — z rachunku wynika. Widzicie, naprzód trzeba zdurnieć.
— Oj zdurnieć — przeszło pomrukiem przez tłum.
— Najakuratniej! Bez tego mądrości nie ma. I to dopiero pierwsze piętro, a już ciemno jak na piekielnych piętrach. Bo zakarbujcie sobie, co wam teraz powiem.
Słowa pana Jakobenca błyskały oślepiająco, jak zwierciadło wydobyte z futerału na słońce:
— I czarne nie czarne, tylko dziura, po prostu nic. I białe nie białe, tylko wszystko światło w ukropie zmieszane kipi, groch z kapustą. I dziecko starsze od starca, bo zanim postarzał się, był dzieckiem. I jutro starsze od dzisiaj, bo poczęło się przedwczoraj, i przedwczoraj młodsze od dzisiaj, bo ma w swoim podołku jutro. I dzień nie dzień, bo w Ameryce noc. I noc nie noc, bo teraz u nich świt. A naokoło noc wielka. Stamtąd każdy przyszedł i tamtędy mu droga. Wszystko się kręci.
— Hospody! tańczy świat. Tańczmy i my! — wykrzyknął Tanasij.
— Oj, tańczy, Tanasiju, a nie dotrzymacie mu kroku, nie ma przytułku, nie ma ratunku, tylko w rachunku.
Pan Jakobènc starł w ręku krztynę tabaki na proch i wsypał ją do tabakiery.
— My już na drugim piętrze. I teraz tak: świat tym mądry, że nie znosi mądrych, każdą wieżę skruszy na proch, na śmiecie, kościoły kominami oparkani i zapcha do dymu. Dlatego każda głowa chować się musi, udawać, że nie głowa. Dla Ormian to nie nowina, my nauczeni od dawna chować się, udawać głupich.
— A z czegóż się mądrzeje?
— Czekajcie, my dopiero na drugim piętrze.
Pan Jakobènc skrzywił się, rozszerzył oczy bezwładnie, mówił powolutku:
— A dalej droga długa, bardzo daleka, a wciąż w kółko. Długo jeździć, wciąż śpieszyć się. Nie myślcie, że wystarczy na wycieczce pogapić się, taj już. Nie. To nie wystarczy. Naprzód kontrakty, dużo kontraktów. Kontrakty aż czarno, a tylko rachunkiem rozjaśnisz.
— A któreż to piętro?
— To będzie trzecie, drapmy się wyżej, teraz najważniejsze czwarte piętro. Gęsto od łajdaków, czarny szept z kątów. Chce człowiek spojrzeć z piętra, zmartwi się, aż kurcz go pokręci, w oczach czarno jak świni, gdy ją obuchem zwalą, a potem oślepi jasność. Od łajdaków mądrzeje się najwięcej.
Pan Jakobènc westchnął.
— Au nas nie starczy łajdaków? — zapytał ktoś z łąki.
Pan Jakobènc wybijał twardo:
— Tutejsi łajdaki durniejsi od capów, nikt się nimi nie martwi. A tamtejsi łajdaki całą mądrość, wszystkie cuda zaprzęgli i biczem popędzają.
— A łajdaki od kogo się uczą?
— Od innych łajdaków, to z daleka idzie, z dawna, z pokolenia w pokolenie.
— Powiedzcie, panie Jakobènc — wtrącił Foka ze śmiechem w głosie — od kogóż można się więcej nauczyć, od łajdaków czy od dobrych ludzi?
Pan Jakobènc tarł długo tabakę w ręku, dmuchnął silnie, aż się rozwiała. Odpowiedział z rozwagą:
— Od dobrych ludzi też, ale bardzo trudno, najwięcej chyba od Ormian.
— To wśród Ormian nie ma łajdaków?
— Ormianin nie kradnie, Ormianin nie oszuka, Ormianin nie poskąpi, a najważniejsze, Ormianin nigdy się nie chwali. Ormianin milczy i liczy. A komu nie w smak, proszę mospanie, rachunek pokaż przeciw rachunkowi — jeśli potrafisz. A skąd poszło to? Nasz stary gazda Maksym karby ma maluczkie, a o rewaszach niegłupio mówił. Lubię was, a jego najwięcej. Cały rok milczy, albo i dziesięć lat, raz się odezwie a sakramentalnie.
— I cóż mu z tego, łajdaków nie pozna, jakże zmądrzeje? — westchnął Tanasij.
Pan Jakobènc podniecił się.
— Pozna ich, pozna! Nie wy do nich, to oni na was ławą spadną. Tanasij mówi: chłop rąbie las, a durny. A czemuż durny? Bo nie wie, że z tego będzie kolej parowa. Tanasij mówi: światem rządzi diablica, ta jakaś całkiem nieprzyzwoita. To prawda. A co przeciw niej przydatne? Rachunek taj już.
— Rachunek przeciw łajdakom, przeciw cudom?
— Tak, rachunek to najstarszy cud.
— A w Kołomyi mówią Żydzi — wmieszał się Matij — że kolej żelazna to nie żadne cuda. Kiedy przyjedzie, będzie bardzo dobrze, nawiezie mąki, soli, żelaza, gwoździ, nie trzeba będzie nypać dołami, trudzić się wierchami.
— Odechce wam się! Mąką wam gardła a solą oczy zasypią, niech tylko usłyszą bałaczki dziecinne, niech wywąchają wasz rozum słaby. Potop nad głową, jak nawis śnieżny na Czarnohorze. Ktoś głośniej krzyknie, już spadnie. A wy? Toż mówię — Pan Jakobènc otworzył usta i przerwał: — Jedno mnie cieszy, widzą pośród was nosy tęgie, pewnie tu musi być ormiańska krew.
— Od kiedy wasi chodzą do Debreczyna, nasienia tego u nas dość, niejedno bywało.
— No to dobrze. To korzeń trwały. Jedna szklaneczka tyle warta, co drugiej wiadro.
— Warta do czego?
— Do smutku twardego, potem do rachunku, nie na dziś tylko. My na czwartym piętrze, a teraz do rewaszy, idźmy wyżej.
— Jeszcze wyżej?
— Na inną wieżę, taką na której jest miara na wszystko. — Pan Jakobènc zadarł głowę ku chmurom, obwieścił głośno i gładko jak tekst wyuczony: — Wam się wciąż zdaje, że świat od przedwczoraj, pamięć dziada, pradziad już daleko, dalej już drzewa — wielka mi parada. Świat was wyśmieje, świat stary, świat chytry, widział to i owo. I już zapomniał. Stygnie. Może do jutra wystygnie. Rewasz ormiański najlepszy, najstarszy. Zakarbowany od tysięcy lat. Dla nas lat tysiąc to drobiazg, to nic. (A zważcie: tysiąc lat — to dziesięć setek). Mówią tu „szlachta, szlachta“, a gdzież szlachta? Nasza najstarsza i nasi królowie! Wciąż powiadacie: „junactwo, swoboda.“ A gdzież junactwo? Posłuchajcie ludzie, nie mój interes, a szkoda was przecie. Był u nas junak-król, zwał się Sembat, z wielkiego rodu Bagracjan — to nie z książek, ta krew jest jeszcze, kto by się tam chwalił... Sembat, król spod Araratu, „źródło, źródło cnót“, pisze książka stara. Mocny jak pancerz, sam, dzień-noc w pancerzu. Raz jechał na wojnę przez las, koń też w pancerzu, i coś do głowy mu przyszło, spiął konia, ścisnął nogami mocno, uchwycił gałąź, podniósł się wraz z koniem. Widzicie — trzymał się tak długo, aż mu się sprzykrzyło.
Trawy kiwały się w gorącym wietrze, głowy wtórowały nieustannie. Pan Jakobènc dmuchał na wiatr i recytował dalej:
— Śmiały zanadto król z garstką śmiałków z gór przeciw tysiącom się ważył. I co? Rozbił raz, drugi, dziesiąty jak ryś owce. Aż go nakryli jak liściem i trawą i do niewoli, aż do Carogrodu. Tam go do cyrku zawlekli na pokaz między niedźwiedzie, byki, lwy: „Pokaż, mospanie-królu, co potrafisz!“ Carogrodzianie myślą, że już po nim. A to był Sembat. Król Ormianin, junak król. Grzecznie uśmiechał się, a powolutku jednego byka za rogi — łap, trzask. Drugiego byka — trzask, kark mu skręcił. Niedźwiedzia pięścią po łbie — buch! kark skręcił. Lwa garścią zdusił, usiadł sobie na nim, uśmiechał się grzecznie. Lud w cyrku oszalał: „Cześć mu, to król, nie piecuch skapłoniony!“ Cóż zrobił cesarz? Zaraz do pałacu ceremonialnie prosił na kolację. Tam fetowali Sembata: „Niech żyje król junacki a wieczny nasz przyjaciel.“ I pod Ararat wrócił król Sembat w honorach, nawet z niewoli zwycięzca. Taki był Sembat, król spod Araratu, „źródło, źródło cnót“ — pisze książka stara. A inni królowie rycerze — podobni, sztaby żelazne w kółko zginali, niedźwiedzie i lwy przepędzali kijem, takich kawałków u nas bez liku. Raz kiedy wróg otoczył garstkę śmiałków z gór, i już im koniec, na czele wojska anioł z nieba stanął. W puch i proch rozbił armie niezliczone. Cud. Tak uroili sobie, tak rozpowiadali i tak ufali, a wciąż w ten deseń: „Czuwa Bóg“. I cóż z tego?
Usta słuchaczy otwierały się, zęby błyskały, pomagając chwytać uszom. Westchnienie sypało się od westchnienia jak ziarno z beczki. Tanasij stęknął głęboko jak dudka, zawierająca akordy kapeli.
— I cóż? — powtórzył bezdźwięcznie pan Jakobènc — jakoś nie widać tego czuwania. A za to nasi do Boga jak mogli wciąż się garnęli. Kościoły gdzież takie, z lawy wykute, nawet mury grzeją. Z kopuły ogień ku niebu się pali. Święci ormiańscy — któż ich wysłucha? Modlitwy, śpiewy, a księgi nasze święte od listka pierwszego oślepią. Pismo w nich stare, nie ruskie, nie polskie, greckie, łacińskie, żydowskie, arabskie nam niepotrzebne. Swoje, z dawien dawna ormiańskie trzaska przez listki, grzeje każdy list. — Pan Jakobènc opuścił głowę, wachlował ręką czoło, żuł krztynę tabaki w ustach i mówił mniej wyraźnie. — A teraz? Właśnie przypomniałem sobie. Byłem w untergimnazjum w Czerniowcach. Pełne trzy klasy celująco. Była tam jeszcze czwarta klasa, ale już trzeba było gnać trzody z Besarabii. Ja od małego uczony. Z ojcem wciąż po łacinie i teraz umiem grekę i łacinę. Tam w szkole takie zdanie było: Nostri priores bellicosi erant. To znaczy: Nasi przodkowie byli wojownikami. Raz pan profesor wywołał: „Jakobènc, tłomacz“. Tłomaczę składnie słowo za słowem, a jakiś taki koleżka, sam z trawy rodem szepce mi do ucha: „Kuba, twoi przodkowie bili kozy.“ Cóż miałem mu odpowiedzieć? „Ty wyskoczku z trawy, twoi przodkowie na drzewach z małpami — tego, kiedy u nas już było swoje pismo.“ Byłem mały-stary, nic mu nie rzekłem. Koleżka cymbał, a czyż miałem kiedy z kim mówić? Co zagadnąłem kiedy, profesor nie profesor, każdy mnie pouczał: „Czytaj, czytaj książki z mądrego świata, nie te jakieś dawne, ucz się.“ Czytałem. A jakież to najgłówniejsze książki z mądrego świata? —
Pan Jakobènc cedził słowo za słowem, jak gdyby dyktował:
— Najważniejsza nazywa się „Princeps venenorum”, to jest „Książę trucizn“, dokładne pouczenie o wszystkich truciznach, poradnik dla królów, książąt, ministrów, urzędów i policjantów. Jak truć bez fatygi, sztudernie, a tak uczenie, aby nikt nie poznał i aby lekarz od razu mógł wypisać świadectwo, na jaką chorobę zmarł otruty. Na okładce rysuneczek bagatelny: dzieci bawią się w piasku. A druga książka: „Biblia ludu czyli największe łajdactwo dla największej liczby łajdaków“, na okładce narysowane chleby rozmnożone jak w Ewangelii, chleby bez końca. I trzecia książeczka nazywa się: „Smar bez konkurencji“, jak przekupywać urzędników, namiestników, ministrów i prezydentów. Im wyżej, tym trudniej i tym kosztowniej. Podręcznik dla przekupujących i przekupionych, aby życie było łatwiejsze. I rysuneczek też, kółko się kręci, a pod nim napis mądry: „Kto smaruje, ten jedzie“. Czytałem i czytam. A czyż ktoś wie, czy kto słyszał, co to jest Matenadaràn? Gdzież większe cuda?! Matenadaràn! — tysiąc rękopisów! Matenadaràn! — dwieście tysięcy starych dokumentów. Nam nawet greka niepotrzebna. U nas siedmiu mędrców: Sokrates, Plato i ten trzeci (pan wytłumaczy, panie dziedzicu), od dawna po ormiańsku wszystko, od tysiąca lat. Panie dziedzicu, gdyby pan zobaczył księgi tysiącletnie, oślepią pana, jak świece w ołtarzach —
— Tak, tak, — potwierdził dziedzic — to znane, to się nazywa iluminacja.
— Iluminacja, mój dobrodzieju! U nas we wszystkim iluminacja. W oczach i w głowie, w sercu i w mowie. Mówicie „oczy, dobre oczy“. Gdzież takie oczy ciepłe i wierne? Mówicie „słowo, gdyby znać słowo“. Gdzież takie słowo, mocne, serdeczne, stalowe a grzeczne! Iluminacja... Gdzie przyszli nasi, Carogród czy Polska, Wiedeń, Wenecja czy Francja, wszędzie wraz z nimi — iluminacja. I cóż z tego? —
Głowy zastygły, znów wiatr uderzył, zaszumiały trawy, lasy i kiczery, widzialni i niewidzialni słuchacze zakiwali się słuchając pana Jakobenca.
— I cóż z tego? — powtórzył głośniej pan Jakobènc. Odpowiadał sam sobie, to dławiąc się słowami, to odbijając je zawzięcie. — Łajdacki, przemądrzały świat, tam wysoko na sam wierchuszek się wdrapał. Matenadaràn — skarby w skałach dzwonią. To dopiero trembita święta. Matenadaràn — a świat cóż na to: Ze swego czubka, stamtąd z góry kicha na nas a kicha — pan Jakobènc zadyszał się. — A zresztą — wytchnął — to się nie da zrozumieć, to strasznie głęboko idzie, strasznie wielkiej nauki potrzeba, taj już.
— Cuda — mruknął Tanasij.
Pan Jakobènc znieruchomiał, żuł tabakę zgrzytając zębami, oczy błysnęły raz jeszcze jak topiel, która zamknęła się nad topielcem. Wycedził półgłosem mściwie:
— Oj cuda, Tanasiju. A szlag by ich trafił z ich mądrymi cudami! I trafi, taj już. — Wyprostował się, mówił powoli, z troską. — A czemuż ja tak? Ja was przecież lubię, was Szumeje, was Tanasije, was Skuluki i inni. Czemuż bym nie miał was lubić? Pilnować was nie trzeba, słowo macie i rękę też. Capy wasze świecą się, skóra śliczna aż szkoda sprzedawać. O pieniądze mnie nie nudzicie, bo mnie znacie. Toż mówię wam jak swoim: to już nad głowami wisi, ratujcie się... A czyż ja sam? — Pan Jakobènc zaciął się i zamilkł.
Gorący poryw wichru przeleciał przez doliny, zwichrzył wody, zatargał bukami, uderzył głucho o las. Przejechał się po stole, zadzwonił w naczynia. Pośpiesznie zbierano ze stołu, niektórzy wstawali i wychodzili na palcach. Chmury to tłoczyły się, to wyjaśniały się na chwilę, potem znów zgęszczały się, ciemniało coraz bardziej.
Dziedzic ożywił się:
— Kochany panie Jakobènc, pan poucza ciekawie, oświeca umiejętnie. Jednak muszę powiedzieć, że chociaż bywałem w kilku krajach Zachodu, widziałem to i owo, a tych łajdaków mądrych, tak w kupie nigdzie nie dostrzegłem. Słodka Francja, śpiewająca Italia, Szwajcaria i Niemcy, gdzież tam łajdaki? A może jestem głupi?
Pan Jakobènc wyprostował smukłą postać, podniósł się z ławki, skłonił się żywo. Chochlik zasiadł mocno w strzemionach, łyskał w mroku.
— Co innego pan dziedzic, panu mądrość niepotrzebna, pan się mądry urodził. Pański tatko ma kabzę nabitą, majątki tu i tam, po cóż panu łajdaki? Tanasij prorokuje, że pana skasują, a pan się śmieje. Nasi przodkowie tak samo, dopóki wszyscy kłaniali się im w pas. Niech pan przeczyta. A teraz co? „Kabzany, kabzany“, mówią. Inny bogatszy ode mnie, a nie kabzan... A kto z rachunkiem patrzy na świat, nie wygrzebie z niego śmiechu.
Dziedzic ośmielił się jeszcze.
— A jakież to dzieła dobrodziej cytuje? Tytuły jakoś mi nie znane.
— Panie dziedzicu dobrodzieju — z patetycznym wyrzutem odbijał pan Jakobènc — pan dobrze wie, o czym myślę. „Księcia“ przez długie lata miałem pod poduszką. Przynajmniej na kopyto wywala, co wszyscy robią i myślą. Czyż może mam cytować caput et paginam[29], jak nas w untergimnazjum tresowano? Insinuare et fraudem innectare[30] — nie uchodzi. Oprócz Duwyda i Foki nikt nie umie czytać, a dla księdza dobrodzieja chyba non est desiderabile aedificandi causa tales auctores citare.[31]
— A innych książek już nie ma?
— O innych szkoda mówić. Te wymienione to chyba vertices minaces, monumenta scelerum praeteritorum et anticipatio futurorum.[32]
— Ale czyż na serio taki a nie inny jest ostateczny sens „Księcia“?
— Najostateczniejszy, nie quasi ani quatenus tylko quin. Zresztą litterae et liturae expressae.[33]
— Co do doniosłości tej książki, jak co do jej wartości, mam silne wątpliwości, a w każdym razie pan dobrodziej nie darzy sympatią ani uznaniem nowego świata.
— Non tantum hostilis — odpowiadał dobitnie pan Jakobènc — quam maestosus et maerens, sed tamen sine ulla humilitate.[34] Uszanowania nie mam dla tego, co uszanowania niegodne.
— Podziwiam pana łacinę, ale trudno mi już podążyć — wymówił się dziedzic i zamilkł.
Tanasij wytykał surowiej:
— Panie Jakobènc lubenkij, to w sam raz dla mnie śpiewanka, od potopu świata do króla Sembata. Ale co z tego, kiedy po tym wszystkim nam czarną plecionkę pleciecie. To na nic. Tam w Wormenii całkiem inaczej.
Pan Jakobènc oniemiał, wydobył z siebie z trudem:
— Inaczej? A wy byliście...?
— A wy byliście? — przerwał Tanasij.
— Nie byłem, ale...
— No to widzicie, od wschodu słońca ciemność nie ciągnie, tam nawet skały gorące. Całkiem inaczej. Mnie nikt...
Duwyd zbudził się z zadumy, jęknął do dziedzica:
— Słyszy pan? Już i pan Jakobènc pouczony!
— Nie pouczony — niecierpliwił się Tanasij — a co tu dużo mącić. Jest białe nasienie bogumiłe, to od wschodu słońca i jest to drugie z nocy, oddzielić!
Pan Jakobènc odgrywał się cierpliwie.
— Najakuratniej, Tanasiju, oddzielcie. Może zechcecie krajać wasze dzieci i wnuki. A siebie też. Gdzież to białe?
Tanasij zakłopotał się:
— Krajać? Pewnie! I wyrąbać... — skrzepił się raz jeszcze. — Mam i na to List za pazuchą, a nie powiem. Was nie widać w ciemności, mnie nie widać, prawdy nie widać, i my ciemni.
Dziedzic podjął na nowo swój wątek:
— Panie Jakobènc łaskawco — mówił nader uprzejmie — pan starszy, pan doświadczony i mądry naprawdę, pozwoli pan, że pana zapytam.
— Proszę, proszę, panie dziedzicu jaśnie wielmożny — ze śmiechem w głosie wygrzeczniał się pan Jakobènc.
— Czy pan nie uznaje postępu? — zapytał dziedzic.
— Postęp, pośpiech? Owszem, panie dobrodzieju, świat pędzi na złamanie karku.
— A właśnie przeciwnie, i to widoczne. Świat jest coraz lepszy.
— Finta z giełdy lyońskiej. Lepszy? dla kogo? Każdy wóz wyjeżdżony trzaśnie, jeśli go nie smarują.
— Ostatnie wieki, ostatnie lata wskazują na coś innego.
— A z czegóż to pan suponuje, gdzież to pan obserwuje? — jadowitym falsetem silił się na wymowę pan Jakobènc.
— Prawo zwycięża, wolności coraz więcej.
— Dla kogóż, panie dobrodzieju?
— Dla narodów, dla człowieka.
— Dla jakich narodów? Taki z pana Polak? Ledwo się pan z tej sieci wyplątał, i już: wolności coraz więcej. Nie dziwię się tym oto, że bają trzy po trzy, to wielkie dzieci, ale pan?
— Wiem co było, wiem co grozi, zdradzili nas, chcieli zakuć, to świeże rany, ale...
— „Zdradzili“ — przerwał pan Jakobènc — wszędzie ta sama katarynka.
— Przynajmniej zdradzili — wtrącił Duwyd — Żydów nawet nikt nie chce zdradzać. Od razu obiecują coś takiego, że — nieprzyjemnie...
— Zostawmy to — mówił dziedzic — to stary ciemny świat. Tak nie może trwać dłużej, to po prostu niezdrowo. Ze społeczeństwem jest tak samo jak z organizmem, gdy nie zaradzi się w czas, przychodzi wstrząs, rewolucja. Świat oczyszcza się i postępuje.
Pan Jakobènc parsknął:
— Ciało od chorób postępuje? To osobliwe, a czy nie umiera przypadkiem?
— Narody są nieśmiertelne.
— Pańskie fanaberie. Rewolucja to nie choroba tylko, to fanfaroństwo i bezwstyd bezrachunkowy. Na to, aby stare papiery z kanałów wygrzebać, śmieciem w oczy sypnąć i popsuć kontrakta. Dwadzieścia lat temu była u nas rewolucja. Panowie zbuntowali się. Za to dla panów postawili szubienice. I co? Portrety tych panów pozawieszali na szubienicach na pamiątkę. Panowie śmiali się i za kilka miesięcy byli ministrami. A gdy Tanasij albo drugi taki mądry was posłucha, na pewno go powieszą. I co? Będzie panu przyjemnie? To postęp?
— Tak, tak, polityka dla panów — przyznał Duwyd — niech który z nas coś takiego spróbuje! Żydów utopią ze swobodą i bez swobody.
— Niech pan spojrzy na narody wolne — wołał dziedzic coraz żywiej — na Anglików, Francuzów i innych. Prawo, parlament, radzą się, sami o sobie decydują. Rewolucja po to jest, aby wymieść śmiecie, po rewolucji przychodzi konstytucja.
Matij wypalił niespodzianie:
— Pan jeden mówi do rzeczy. Ani na Boga nie zwalać, ani nie wadzić się, tylko radzić się, rekursy! A jak nie, to my sami sobie poradzimy.
— Żydzi od kiedy się radzą — mruknął Duwyd ze straconego posterunku — wszystkie narody do kupy tyle się nie kłócą, i co z tego?
Pan Jakobènc stuknął ręką o stół, karcił dziedzica jak ojciec syna:
— Widzi pan, na pański dzwonek już się Matij zgłasza do rewolucji, a inni może także. Panu wszystko wolno, bo pan jest pan. Tymczasem. Proszę się nie gniewać, ja pana szanuję, a pan jest cała książka. Panu jeszcze tylko brak tej — iluminacji. Jeśli bisurmani nie spalą, książka zostanie w klasztorze, i ktoś przyjdzie kiedyś w niedzielę popłakać sobie, jeśli w sobotę zrobi dobry kontrakt. Panowie Polacy chcieli tak od ręki, a potem żal do całego świata: „Zdradzili nas“. Któż zdradził? Sami rozum zdradzili i rachunek. A teraz znów samych siebie zdradzają, z książek koniuszki nosów wysuwają tamtędy, gdzie te jakieś narody wolne. Znam ja te narody...
— Można krytykować — mówił dziedzic — i trzeba, to cecha postępu. Od ręki nie da się nic zrobić, to błąd, postęp wymaga cierpliwości, wytrwałości. A konstytucja to fakt, zmiana konieczna i widoczna.
Pan Jakobènc uspokoił się, wyczekał:
— Konstytucja, panie dziedzicu dobrodzieju, konstytucja — wydmuchiwał słowa i śmiech przez nos jak dym — ja przecie gimnazjalista. W obergimnazjum nie byłem, trudno, łajdaki od razu mi akademię zaaplikowali. Od lat naleciało mi do głowy tyle języków, turecki, arabski, francuski czy inny, że gdyby nie rachunek, toby mi całe łajdactwo z wieży babilońskiej szczekało w głowie. Przeciw konstytucji nic nie mówię, to nie mój interes, a wszystkich konstytucji razem, równiutko na kupę poskładanych nawet na licytacji za dziesięć procent nie kupię. Powiem im: papiery śliczne, trzymajcie sobie mospanowie, może zaczną zwyżkować. Mnie po co papiery? Buchhaltung, comptabilité, księgę główną mam w głowie, zbudź mnie, dobrodzieju, o północy, wyrecytuję do grosika. Proszę zapytać na wielkich giełdach w Lyonie czy w Lipsku, w Debreczynie czy w Istambule. Cóż powiedzą? Jakobènc firma. Nie Jakobènc i syn, ja dzieci nie mam. Sam Jakobènc jak ta skała, co świeci z daleka w Istambule. Mnie nikt nie winien, o nie! A z kredytem do mnie się pchają: „Proszę, panie Jakobènc, pan jest bank na nogach, na mocnych nogach. Pan jest oberbank!“ Gdy u mnie ktoś chce coś złożyć, przyjmę pod ścisłymi warunkami. Do sądu nie pójdę, adwokat może dreptać koło mnie aż do ostatecznego sądu, u mnie na niuch tabaki nie zarobi. Wolę od razu przepłacić za capa. Na rozum nie reflektuję. Patrzaj, dobrodzieju, na tysiąc lat naprzód i tysiąc lat wstecz, konstytucja krótka: co w głowie i w garści, taj już.
— Ależ ja to na serio — tłumaczył dziedzic — pan przecież czytuje gazety, monarchia przebudowana, dwa państwa, kraje koronne, federacja i dla nas... może...
— Panie dziedzicu, diabeł też na serio i to bardzo, gdy z zębów wypuszcza, przypina na łańcuszku.
— Ale przecież to we własnym dobrze zrozumianym interesie.
— W interesie rzetelnym aktywa na stole, tu skóra, tam pieniądze, ponadto targ i rachunek ząb za ząb. A cóż to za interes? Daj pieniądze, daj krew, a ja ci coś kiedyś obiecam.
— Bądź co bądź to stara dynastia o wielkich tradycjach, jak żadna, ma szanse teraz.
— To prawda, w teraźniejszym świecie gdzie stąpić, nieprzyzwoite wyskoczki z trawy i z błota łapią za nogi. Dynastia stara, a Kain to jeszcze starsza dynastia, ma szanse zawsze.
Dziedzic zniechęcił się.
— Panie Jakobènc, to wszystko nie takie proste, mieszkamy bądź co bądź w Europie, a nie na Kaukazie ani w Turcji.
— Panie dziedzicu dobrodzieju — zachłysnął się znów pan Jakobènc — jeszcze wam Europa nosem nie wylazła? To wylezie. To wszystko skończy się jak dzisiejszy dzień. O świcie raj, a wieczorem dychać nie daje. I Bóg zza chmur nie pomoże. Europa! A na Kaukazie to już nie boli? „Armenio nie krzycz, choć tną cię na żywo! Cicho, Armenio, bo zmartwią się narody wolne!“ A te narody mówią o was tak samo jak pan teraz: „My nie w Polsce, my w Europie, to coś innego“. Łajdaków pan nie dostrzega, tylko książki i wycieczki. Z Alp śliczny widok. Rwetes to postęp, z rwetesu świat podobrzeje? Co ja panu powiem, pan skrzywi się: „Kabzan, mówi“.
— Ależ, panie Jakobènc, mnie o rzecz chodzi.
Pan Jakobènc z trudem opanowywał niecierpliwość:
— Wam tacy potrzebni, jak mój kuzyn Edward. Nie powiem który, pan sam wie. Indygenat polski sobie wygrzebał, o wierze ormiańskiej zapomniał, pieniądze przez okno wyrzuca i wycieczkuje do Monte Carlo, tam gdzie narody wolne się zjeżdżają. I mówią o nim panowie Polacy: „To nasz brat, to szlachcic.“ A stary Iwanier z Kołomyi, prosty Żyd, a rozum ma na ogół ormiański, dobrze go odmalował: „Ny, ny, pan ojciec był sobie kabzan, za młodu chodził piechotą. Teraz kabza nabita, tarantasikiem jeździ. A młody pan? Aj waj, wielki Polak. Od razu czwórką i karetami, a na starość będzie piechotką.“ Takich przygarniacie.
— Ja przygarniam? — żachnął się dziedzic.
— No nie, ja dla exemplum tylko. Pan jest skąpy, przykładny, to wiadomo. Ale z tych książek znów to samo wylezie. I jeszcze takich nieszkodliwych jak tutejsi ludzie od was zaraza ogarnie, „lepszy świat“.
— Czegoś podobnego nie słyszałem jeszcze. Chyba od razu położyć się i umrzeć.
— Mój panie dziedzicu, niech nasze wrogi się położą, a razem z nimi wolne narody. Niech ich wszystkich szlag trafi, taj już! Ja twardy. A jakżeż nie widzieć, że świat może się tylko pogorszyć. To wynika z rachunku.
— Z jakiegoż rachunku, na miłość boską!
— Proszę przeczytać historię Armenii, to warto. Około roku czterechsetnego był złoty wiek w Armenii: budowle, oświata, książki, iluminacja. Sześćset lat później, to jest około roku tysiąc sto, srebrny wiek, trochę lichszy, ale jeszcze jaki taki. Obliczmy teraz: sześćset lat później, to jest około roku tysiąc siedemset — blaszany wiek, a jeszcze sześćset lat później — sama glina.
— Jeśli tak, to smutne, ale to może odnosi się tylko do jednego narodu.
— Najakuratniej. Mądry świat nie taki powolny. Nie odczeka sześciuset lat, już od dawna zagalopował do błota. Postęp okropny, a dalej, pięćdziesiąt lat nie minęło i już w dymie. Dymowa epoka. Niedługo czekać — pan Jakobènc przerwał, szukał tabakierki.
— Na co czekać jeszcze?
— Wiatr powieje i w ogóle nic nie zostanie, tylko ciemność.
— A przecież pan sam twierdzi, że wszystko powraca, a nie tylko do ciemności leci.
— Może powraca jak dzień, a ktoś przecie musi ogrzać świat i posmarować. Może posmaruje? Nie bardzo w to wierzę, my nie doczekamy. Tymczasem — jest tak, jak Tanasij rozpowiada o tej diablicy nieprzyzwoitej, tylko po co mówić.
— W tych czarnych górach — zaśmiał się wikary — jak widzę, niemało czcicieli szatana i ciemności.
Pan Jakobènc chrząknął niecierpliwie:
— Tego by jeszcze brakowało, aby paragrafy kościelne straszyły nas tym jakimś durnym szatanem. To przynajmniej minęło. Choć kto wie? — nie mój interes.
— Mówimy nie o szatanach tylko o ludziach — naprowadzał spokojnie dziedzic — nie o tym co było, tylko o konstytucji, o tym co realne.
— A któreż to realne, panie dobrodzieju, to sprzed czterech lat, z powstania, czy to co za cztery lata będzie? Pan sam wie najlepiej, jak teraz w naszej cesarskiej Galicji śmieją się z powstańców jak z pajaców w cyrku. Wczoraj jeszcze szu-szu, a dzisiaj niejeden powstaniec przed śmiechem chowa się do wody. A za cztery lata? Ja się nie śmieję. I nas rozćwiartowali trzej tacy — jedni przyjaciele fałszywi, Persja, cywilizacja! I stara dynastia, do współki z wyskoczkami z trawy. Razem z nimi Turcy, co przedtem służyli u nas za policjantów i koniuchów, i ci trzeci, przedtem ich nawet nikt nie chciał na targu niewolników kupić, aby koni nie zawszyli. U nas podziałów bez liku, a wolne narody...
— I cóż wasi? Poddali się? Pogodzili się z tym?
— Trzeba koniecznie przeczytać, panie dziedzicu. Nie pogodzili się, gdzież tam! U nas powstań bez rachunku, takiemu kto by to zliczył, warto dać furgon safianu. Postęp okropny, po każdym powstaniu mądrych coraz mniej, za to Turcy wcale nie postępowi, wzięli się na rachunek, policzyli sobie nas dokładnie, wyniszczają podług rachunku i wyniszczą. A wolne narody?
— Na pewno wiedzą. Francja, Anglia protestują chyba. Może ingerują?
— Tak, tak, ingerują szeptaniem: „Cicho, Armenio!“ A książkami po trosze podpalają: „Trzymaj się, Armenio!“ A kiedy nas już całkiem wyniszczą, na prezent wielkanocny przyszlą nam papier — złotą hramotę, fałszywymi brylantami wykładaną: „Wolna Armenia“. Nikt tego nie dożyje, a gdyby który dożył, to mu nawet nie pozwolą tego papieru zawiesić na rynku. A kiedy tacy jak my, no, niedorżnięci, każdy z jednym okiem wybitym, a drugim podbitym, uciekną do Lyonu, panienki lyońskie ubiorą się na święto w jakieś jarmułki, powiedzą, że ormiańskie i będą szczebiotać: „tiu-tiu-tiu! Witajcie na wolności.“ Przez całe dwa tygodnie w modzie będą te jarmułki. Wolność! —
Dziedzic uderzył ręką w stół niecierpliwie.
— W walce zdarzają się klęski. Proszę, panie Jakobènc, odpowiedzieć mi prosto, bez kpin. Z jednej strony wolność ludzka, prawo i postęp, a z drugiej tyrani, pachołki tyranów i ciemność. Walka nieubłagana. A pan, poważny człowiek, stanowczo twierdzi, że tyrania zwycięża, i to z rachunku, czyż tak?
— Z rachunku, panie dziedzicu, jeśli walka nieubłagana, to zwycięży większy łajdak, a jak go nazwą, to zależy od gustu zwycięzcy.
— Same szyderstwa, urągania i muszę już powiedzieć zbyt łatwe, a pan mówi, że się nie śmieje.
— Nie, ja nie śmieję się. Ja wiem nawet, że kiedy papiery spadną całkiem na dół, to wtedy najlepiej je kupować. Ale ja za stary na to. To nie dla mnie, tylko gotówka. Ale wspominam, przypominam, wcale niewesołe i z tego...
— Więc cóż pozostaje? — szarpnął się dziedzic.
— Zawsze milczeć.
— I na tym koniec?
— Nie koniec. Zawsze pamiętać.
— A tymczasem co? Kupować kozy czy jak?
— Tymczasem — można kupować książki, iluminować albo lubować się lasami jak pan. Wolny wybór i tyle wolności.
— A cóż będzie z tego dla naszych dzieci, na przyszłość?
Pan Jakobènc stęknął, przygasił głos:
— Mój panie dziedzicu dobrodzieju, pan sam się podpalił książkami, a teraz mnie przypieka zanadto. Pan młody, ma rodzinę, dzieci, ja stary, bezdzietny. Kontrakta na co dzień, a do poduszki possę sobie palec. Tak jakoś myślę o Armenii, a nawet tam nie byłem. Jak gdybym zasnął pod baranicą, a potem głowę wychylił na mróz. Wącham z wiatru jak pies.
Wiatr uderzył nie na żarty. Wszyscy wstawali, wymykali się, znikali w mroku. Przy stole pozostali tylko pan Jakobènc, Tanasij, Maksym, dziedzic, wikary, Duwyd i młody Matijko. Podczas dialogu pana Jakobènca z dziedzicem, Tanasij przysunął się do nich całkiem blisko. Z obcych mu słów niewiele mógł pojąć, przeto oglądał chciwie w mroku twarze, jakby chciał wzrokiem coś uchwycić. Powiedział powoli, smętnie.
— Słucham, a słowa dla wiatru, nie dla mnie. Oglądam, a lica i usta w mroku. Gdyby to w świetle, tobym was rozkąsił. A tak — to ja ciemny. A przecie uciesznie posłuchać pańskiej kłótni o polityce, swobody wam wciąż za mało. — Tanasij zaśmiał się. — A ty, Maksymie, płótno swoje rozciągnąłeś na całe popołudnie, a teraz już nic nie poradzisz panom? Jakaż wróżba z rewaszów?
Maksym mruknął niewyraźnie:
— Ta sama, pilnować.
— Dobrze, a kogo? Łajdaków czy cesarzy? Moskali czy Turków?
— Siebie, długów.
— Widzisz przecie — kpił Tanasij — jak martwią się panowie, sprawa pilna, a ty wciąż swoje.
Maksym zaśmiał się także:
— Dobrze, Tanasiju, niech długi zrzucę, zaraz do polityki, tak za sto lat może? Ale polityka będzie inna.
Tanasij pocieszał:
— Nie bój się, bracie, polityka taka sama i za sto lat i za tysiąc także. Może nie, panie Jakobènc?
— Akuratnie powiedziane — przyznał pan Jakobènc — widzicie teraz sami, małe w wielkim, wielkie w małym, a wciąż to samo, taj już.
Pierwszy piorun rozłamał niebo, rozdarł ołowiane pierzyny chmur, wyrwał z ich wnętrza miękki chłód i cisnął go płatami na ziemię. Grom potoczył się zuchowatą kawalkadą. Świeży powiew z zasobów chmur orzeźwił wszystkich, oswobodził od duszności. Tanasij zerwał się nagle. Ku zdziwieniu wszystkich zatańczył i klaszcząc w dłonie zaśpiewał pieśń węgierską, skandowaną tętentem końskim i chrzęstem szabel.
„Sej-haj! Kis Komàrom — nagy Komàrom, nagy Komàrom — kis Komàrom.“[35]
I huknął jak gdyby chciał przygłuszyć toczący się grom.
— Widzę już, luby panie Jakobènc, i wiem. Dwadzieścia lat temu zbuntowani Madiary to śpiewali, a teraz dopiero zrozumiałem. Cały świat to tylko troszkę większe Żabie. I łajdaki na górze i skarby w skałach i tak samo zakręcony — Tanasij krzyczał coraz głośniej. — I stracone wszystko, nie ma gdzie się schronić, a kto by się spieszył?! Tańcz sobie tędy i owędy! A dawniej myślałem sobie, że tam daleko, w wielkim świecie, ludzie szczęśliwi. I was, panie Jakobènc, na Wschód niesie do waszej Wormenii, a przyniosło z tyłu od Zachodu na Żabie, na Jasienowo, i wy z nami.
Ściemniło się zupełnie, a pan Jakobènc rozjaśnił się. Twarzy nie było widać, lecz głos, wbrew chłodowi, pocieplał i błyskał. Mówił z przerwami, jak gdyby przypływ ciepła zatapiał słowa:
— Naj-akurat-niej — Tana-siju... Ja tam, skąd ruszyłem... Mnie — z wami — dobrze! Ja was — lubię. Po co mi mądrzy? Ja sam mądry. Dzieci nie mam, a z wami dobrze. Dlatego tak — ot po przyjaźni — pouczam. I to jeszcze źle mówię: ja was tak proszę: „Uczcie się, ale nie aby do łajdaków się przylepić, tylko aby od łajdaków się odczepić.“ Dzieci to szczęście, niech brykają, cielęta też... A ktoś musi pilnować, słuchać smutku po nocy. Choć kilku, choć jeden, taj już!
Wiatr zawył, deszcz lunął nagle. Maksym ujął pod ręce pana Jakobenca i dziedzica, a Matij Duwyda i wikarego, aby nie obeznani z terenem nie potknęli się w ciemności. Zmykali jak mogli. Z dołu od ścieżki dopędził ich ciemniejszy od mroku wysoki człowiek w długiej czarnej mantyli. Poznali go od razu, powitali głośno, otoczyli. Wprowadzili do zagrody. Był to pan Władysław, przyjaciel dziedzica, tajemniczy zbieg z Sybiru, który od niedawna objął w Jasienowie posadę zarządcy leśnictwa.
Kumy wraz z księdzową siedziały w drugiej izbie obok łóżka gazdyni Fokowej. Dziecko spało wysoko w starowiecznej kiedrowej kołysce.
— Kałynko — mówiła księdzowa — tyś zupełnie niepodobna do kaliny, tyś istne płótno.
Blada, surowa twarz Kałyny rozjaśniła się cierpliwym uśmiechem. Księdzowa pytała:
— A piersi jakie masz? pokaż. Brodawki w porządku? — Kałyna ociągała się, księdzowa pośpiesznie rozgarnęła koszulę — Śliczne, bielutkie, jabłuszka-papierówki, trochę za blade — pogłaskała ją po głowie — Włosy masz gęste, miękkie złoto, to największe bogactwo Foki. Ja już wiem. On też — odkryła liżnyk, badała nogi — Długie, jędrne, wcale nie chude, a kiedy chodzisz, wygląda żeś trochę twarda, za chuda. To z tego, żeś wysoka. Ale ty, Kałynko, nie z tego świata, dzięki Bogu, żeś nie wyszła za mąż za mego księdza jegomościa, bobyście oboje poszli do klasztoru. Ród by zaginął. Tak nie można.
— Jejmość — przerwała Kateryna — ona i w tym świecie już przed świtem krowy doi. Doi za sześć dziewek.
— Krowy to mało, trzeba umieć z mężem, zabawić go, aby mu było wesoło. Jak coś takiego, to śpiewam mężowi i już mu lepiej, już odprasowany. Najważniejsze, aby mąż miał swoje zabawy, inaczej skręci do bab. Mój jegomość nigdy! Ma on dwie lube: jedna cerkiew święta, tam w świątyni na poduszkach atłasowych, a druga ja, w pokoju — na lnianych. Żadnej nie ma krzywdy. Obie ładne, nieprawdaż? — Księdzowa pogładziła się po biuście. Ciągnęła dalej: — Ja nie zazdrosna, broń Boże, poduszki moje wycałowane, kiedy prasuję poszewki — wspominam — I cerkiew Boża też zadowolona. Kałynko, tyś zanadto blada. Od snów zależy wszystko. A przemównik od czego? Kiedy jegomość zgryzie się grzechami ludzkimi, to zaraz ma sny. Mam stary sennik od mameczki, wszystkie sny naukowo ponumerowane, zaglądnę i już wiem. Ze snami zmartwienie.
— A przemównika wołacie do jegomości?
— Gdybym nie daj Boże przed nim umarła, toby trzeba było, a tak to ja sama przemównik. Wszystkie zgryzoty mu wygadam z głowy. Kałynko, ja tego nie zniosę, trzeba coś zaradzić, od czegóż jestem? Zmartwię się tobą, rozchoruję się sama, jegomość będzie płakał. A tu tyle roboty, któż zrobi? Katerynko, mężczyźni niedbali, zawołać najpierwszego przemównika. A którego by to?
Kumy znów porozumiewały się wzrokiem. Kateryna uśmiechnęła się. Za tyle serdeczności należała się szczerość. Rzekła półgłosem:
— Jejmość, już był. I jeszcze przyjdzie. Dosłyszałam, co mówił: o korzeniastej boleści, wyrwał jej korzeń, teraz to jeszcze boli w środku. Wyklinał, że strach.
— A któryż przemównik?
Kobiety wymieniły uśmiechy.
— Mówcie śmiało. Jegomość czasem pomstuje na przemówników. Musi. Ale rozumie, przeciw dobrym nic nie mówi, bo ludziom pomagają, to chrześcijanie. Jegomość mówi, że — jak się to nazywa — w tych Listach apostolskich, święty Jurij, ale nie, może święty Jan, wszystko jedno, no, tak pisze ten święty: kto nie kocha ludzi, nie pomaga, ten nie chrześcijanin, choćby wciąż o Bogu pytlował. Jegomość święty człowiek, tyle ma zmartwień z grzechami ludzkimi. A kiedy się rozzłości na ludzi, to martwi się, że sam grzeszny. Same zmartwienia. Co by on robił beze mnie. Kałynko, a który przemównik?
— Ten mały, garbaty z Bukowca, z wierchu — szepnęła Kałynka.
— On z wielkiej szkoły, od dziada ślepego ciągnie znanie — dodała tajemniczo Kateryna.
— Już wiem. Cichutki człowiek, nie taki rozsławiony, ale to lepiej. Dzięki Bogu! Kałynko, jaskółko moja, mam trochę tych dzieci, ale chciałabym cię mieć za córkę. Takich jak ty na Hucułach nie ma. Tutejsze niewiasty jakie? Nie gniewajcie się, Kateryno, ja już wiem.
— O cóż się gniewać, jejmość, znam ja tutejszy naród babski — mruknęła złowrogo Kateryna i splunęła.
— Patrzcie na te oczy — wołała księdzowa — święte promienie. U księdza Kobryńskiego w Rożnie taki obrazek, italiańska Bogarodziczka, oczy wywrócone do góry, Kałynka wykapana. Szkoda, że tobie nie dali na imię Maria, bo ja Maria, ale już przepadło. — Wstała, pocałowała Kałynę, Kałyna pocałowała ją w rękę — A dziecko do kogo podobne? O! czarne jakieś, szkoda, że nie do Kałynki. Ale może się poprawi. A jaki sen miałaś, Kałynko?
— Oj, przykry bardzo, jejmość.
Kateryna wyręczyła kumę.
— Taki czarny, ogromny lodową ręką za rękę ją chwycił, trzymał, nie puszczał i ciągnął. A może to śmierć? — cedziła słodko Kateryna, dodała po chwili: — Cóż by to mogło być?
Kałyna patrzyła pytająco dużymi bladoniebieskimi oczyma.
— Spirytus kamforowy! — wybuchnęła księdzowa — nacierać, nacierać! Przemówki swoje, spirytus swoje. Poszlę ci jutro. I w senniku znajdę numery. Czekaj, to będą trzy numery albo cztery: czarny, ręka, zimno. A kiedy to było? Przedwczoraj, czwartego maja, to także się liczy. I czekaj jeszcze: pigułki na przeczyszczenie. A najważniejsze, moja gołąbko — lewatywa, lewatywa! Ale pamiętaj, zaklinam was, nie pomieszajcie, pigułki do ust, a lewatywa odwrotnie. Będziesz zdrowa, ptaszko, sama do mnie przylecisz, dam ci konfitur słodziutkich. Jegomość też będzie rad, a na tego smarkacza Jurka, mego synka, nawet nie spoglądaj. Baby rozpuściły go, szczebioczą mu, że ładny, już do mołodyć się nastawia. Z nim także jegomość ma zmartwienie, ja nie bardzo, bo jak trzeba, to za czuper i w kark i już odprasowany. Jegomość cieszy się gośćmi, a ja najwięcej. Zimą gości nie ma, najsmutniej. Raz na miesiąc list z Horodenki od ciotki Pelagii. Przez cały wieczór czytamy jak list z nieba. Na drugi wieczór odpisujemy, trzeciego wieczora posyłamy na pocztę do Uścieryk. Na Boże Narodzenie stara pani dziedziczka pisze nie byle jak, na welinowym papierze i opłatek przysyła. I tyle. Teraz pan Konik przychodzi, czyta z jegomościem, to szczęście.
— Któryż to pan? — zapytała Kateryna.
— No, pan profesor.
— A, pan Florenti, a czytać umie?
— Co wy? Kateryno, to uczony człowiek, jegomości w kazaniach pomaga.
— Z kazalnicy przemawia? Patrzajcie, nie widziałam go jeszcze.
— Nie, Kateryno — pouczała księdzowa — kazania trzeba napisać, przygotować sobie tak, jak plan dla budowli. Pomyślcie sobie: co niedzieli gadać, gadać. Nie można pleść byle co, trzeba tak ładnie odprasować. W Jabłonowie był ksiądz łaciński, co nigdy nie przygotowywał kazań, taki zdolny. Tylko rano wstał, szklankę wódki łyknie i tak z ambony sypie, że ludzie się popłaczą. To nie każdemu dane. Dawniej jegomość nieraz mnie się radził, ja ludzi znam, ja już wiem. Narobię się, zmęczona, zmęczona, już zasypiam, a tu grzechy ludzkie i kazania na karku. Teraz pan Konik pomaga. Zawsze u nas na kolacji w sobotę, a taki dziwak, nie chce jeść. Ale ja nie pytam, nabiorę mu pełny talerz, krzyknę, i już je ze strachu. Gdybyście wiedzieli, jak on się zna na gotowaniu, takiego jeszcze nie widziałam. Drugich by karmił, a sam nie do jedzenia. Czekaj, ale to niedobrze z tym spirytusem, u was pomieszają. Dałam raz Marijce Jurotczaczce, powiada, że zaszkodziło. Słowo do słowa, pokazuje się, że wypiła zamiast nacierać. Sama przybiegnę jutro, przyniosę wszystko, spirytus, pigułki, lewatywę, numery z sennika. I konfitury też. Do nacierania potrzebna siła, ja krowy zawsze sama nacieram. Czarna Łasunia ledwie dyszała, tak ją nacierałam, że stękała bidula. No i już zaprasowana.
Księdzowa mówiła bez ustanku, mówiła o sprawach nieba i ziemi, kościoła i rodziny, domu i stajni. Czas mijał. Tymczasem ściemniło się, błyskało, dały się słyszeć grzmoty, deszcz szumiał i dzwonił o szyby. Zmęczona Kałyna zasnęła. Zbudzona grzmotami ocknęła się z drzemki. Izba pogrążyła się w mroku i w szumie. Pocieszenia księdzowej nie odniosły skutku, Kałyna płakała. Wtem wszedł Foka. Kałyna rozjaśniła się w uśmiechu, patrzyli na siebie długo. Świat zatrzymał się. Błyskawice rozjaśniały szczęśliwie zastygłe uśmiechy. Nawet księdzowa zamilkła.
Pukano do izby. Weszli obaj ojcowie chrzestni, Tanasij w serdaku i dziedzic w płaszczu. Przyszli po dziecko, by według zwyczaju wynieść je na pierwszy deszcz wiosenny. Księdzowa ożywiła się ponad wszelką miarę. Szastała się po izbie, komenderowała, zawinęła dziecko w grube płótno, ubrała prochownik.
Tymczasem Tanasij hałasował ganiąc żartobliwie Kałynę:
— Cóż to za moda nowa, cały świat świętuje, a ty główna — cherlasz. Gdyby nie święto, powiedziałbym, że święto psujesz. Mam lat dość, a czy widziałaś, abym się wylegiwał?
— Opamiętajcie się, Tanaseńku — wołała księdzowa — to poród, rodziliście kiedy?
— Wielka sztuka! Slipenczuczka, ta z wierchu, z Tarnoczki, czworaczki urodziła, biegnąc ze wsi na górę. Każde na jednym przełazie, buch do podołka i dalej. U was na podgórzu miękki naród. Aby wyzdrowieć trzeba świętować, tańczyć.
— Tanasiju, wybijcie sobie z głowy, to końska kuracja, zamęczycie kobietę — opamiętywała księdzowa.
— Niech mnie Bóg broni, abym konia i kobietę męczył. Ale sam położę się do łóżka godzinę przed śmiercią.
Kałyna usprawiedliwiała się z uśmiechem, szepnęła:
— A może bym wstała, jejmość? Przynajmniej teraz do wieczerzy.
Księdzowa rozłożyła ręce, krzyczała:
— Po moim trupie! To poród, Tanasiju! A wy czy byliście przynajmniej w pierwszym miesiącu?
— Wielka sztuka.
— Pokażcie tę sztukę!
Księdzowa i Tanasij przekomarzając się przyskakiwali ku sobie jak dwa koguty. Kałyna, Foka i inni śmiali się serdecznie. Tanasij pogłaskał Kałynę po głowie:
— Leż, dziecinko, tyś jak pański koń, szanować trzeba. Ale na pierwszym chramie muszę tańczyć z tobą, choćby koniec świata.
Księdzowa niecierpliwiąc się pierwsza wybiegła z dzieckiem na deszcz, za nią podążali pośpiesznie kumowie. Deszcz szumiał tęgo, lecz mocny głos księdzowej przedzierał się przez szum.
— Sławku, gdzieś ty, Sławku? — Zaniepokojony ksiądz wybiegł spod dachu na zew żony, w samej sutannie.
— Czekaj, Sławku — wołała ciągnąc go pod ramię — bez ciebie się nie obejdzie.
Deszcz ustawał kilkakrotnie, wiatr uderzał, deszcz rozpadał się ulewnie. Wyszli poza zagrodę.
Wiatr roztańczył się po wodach w skokach-obertasach. Błyskawice oświetlały jego pląsy. Czarno-zielono stawała dęba Czarna Rzeka u stromych brzegów, Biała Rzeka syczała mleczną pianą, zalewając mieliznę. Pryskały i koziołkowały Waratyn i Paratczyn. Świat się poruszył, uginały się lasy, trzaskały drzewa. Padały do przepaści co słabsze, naruszone, lecz także mniej chronione. Do Jurija doczekały, a dalej... Tylko to co całkiem małe, niziutkie tańczyło bez lęku: krzewiny, kosyczki, murawy. Przeciw małemu moc burzy niemocna.
Pierwsza burza wiosenna. Siarczystym batogiem przepędzał święty Jurij swe tabuny na pierwszą pohulankę wiosenną. Chmura za chmurą toczyła się od Czarnohory w kłębowisku. Tysiące koni niebieskich kołysało się, dudniło. Piętrzyły się, wałowały się zarodnie, zapładniały ziemię.
Pierwszy deszcz wiosenny. Tysiące strun deszczowych rozciągnęło się nad ziemią. Trawa ssała mannę, liście chłeptały deszcz, zieleń łowiła skarby niebieskie. Polami bulgotały i szumiały spore ruczaje. Chudoba w wyścigu uciekała z pola. Za bydłem wyłaniały się w blaskach błyskawic i znikały w mroku postacie ludzkie. Wśród nich poznał dziedzic Maksyma. W podskokach młodzieńczych, ba, chłopięcych biegł za krowami, okrążał je zabiegając drogę, aby przerażone burzą nie zbłądziły, aby nie wpadły do jaru lub do któregoś z wezbranych strumieni. Bardziej od Maksyma spóźniły się młode pary, niekoniecznie małżeńskie, które przed wyruszeniem mężczyzn w połoninę żegnały się po jarach i zaroślach. Deszcz je wypłoszył, błyskawice je zdradzały, lecz ciemność znów kryła wiernie. Chichoty, piski i wesołe przekleństwa nie dały się przygłuszyć gromom. Śpiewanki odpowiadały jedna drugiej, przebijając się przez burzę.
Wyjszow byczok u płaiczok, taj porykujuczy
Ide bidnie u połonynku tak nakazujuczy.[36]
Dziewczyna odpowiadała przez szum deszczu:
Izhadaj mie, myj myłeńkij, chocz razok na dnynu,
A ja tebe izhadaju sim raz na hodynu.[37]
Ojcowie chrzestni wraz z księdzem, z Foką i ze skrzypkiem Gaweciem stanęli z dzieckiem nie pod dachem, lecz poniżej buków wśród pełnej ulewy. W nieprzebitej ciemności błyskawice rozświetlały białe płótno z dzieckiem, wskazywały im drogę. Tanasij trzymając dziecko, powoli, a donośnie modlił się pół śpiewając, pół mówiąc:
Lej deszczyku, lej, lej, lej,
Cebrem, wiadrem, doniczką,
Na wszechziele-paszniczkę!
Deszczu-wodyczko, święta Jordanyczko!
Boży języczku i boża cycko!
Kogo nie lizniesz, ten w brudzie, zmazie,
Kto cię nie possie — zeschnie się, skazi,
Odnów się, świecie, przyjmij to dziecię.
Raduj się.
Potem powtórzył całą pieśń ułożoną dla Hafijki. Deszczowe struny grały coraz szumniej. Gawecio stojąc obok starego dogrywał na skrzypcach. Śpiew Tanasija mocnym rytmem stąpał poprzez szum niezbyt prędko, niezbyt powoli.
Bodaj tota diwczynońka hulała-szumiła
Tak jek usi kernyczeńky na sjetoho Jurija.[38]
Znów święty Jurij łyskał, trzaskał batogiem. Tabuny chmurowe rżały zwycięsko. Odnawiał się świat, znak był dobry.
Tanasij odśpiewał swą pieśń. Przemoczeni kumowie i inni człapając i ślizgając się po mokrej trawie, zmykali przed ulewą. Księdzowa w zupełnie zmoczonym pudermantlu, ze zmoczonymi włosami, rozweselona i zadyszana nagliła, upominała:
— Czekaj Sławku, prędzej, prędzej. Zaraz zrzuć sutannę, daj suszyć. Panie dziedzicu, płaszcz zapiąć, pan jeszcze młody, trzeba uważać. Tanasiju, nie żartujcie z deszczem, wy nie taki młody.
Wpadła do Kałyny, w zapale trzaskała drzwiami, rozgarniała dziecko.
— Kałynko, duszko, Bóg łaskaw, święty Jurij też, nie martw się, ptaszyno, znaki doskonałe, ja już wiem!
Ukryta w środku zbiegających się ścian komora była najcichszym zakątkiem zagrody. Tam równocześnie schronili się przed groźną nawałnicą Maksym wracający z pastwiska i Tanasij, który na czas odniósł chrześniaczkę do matki. Z przodu zwierało komorę szczelne grażdowe podwórze, lecz z obu boków świadomym otwierały dostęp otulone daszkami budowle, ni to wrota, ni to bramy, raczej kapliczki, tak zniżone, jak gdyby dwaj klęczący diaczkowie strzegli dostępu do ołtarza.
Im dalej zanurzali się obaj starcy w łono komory przez kapliczki, przez poddasze, przez długi ganek, tym było ciemniej. Sama komora, pozbawiona okien nie dopuszczała ani światła ani ciepła, ani nawet głosu. Ukryta jak gdyby pod ziemią, oddaliła od razu burzę, tylko jednostajny szum deszczu otulał ją w drzemkę.
Otrząsali zmoczone okrycia. Maksym szukał na półce krzesiwa. Już miał je w ręku, lecz upuścił, trącając stos drobnych rewaszy, który rozsypał się z trzaskiem, po czym na podłodze zaszurgotało coś hałaśliwie i zapiszczało.
— Myszy w komorze? — zapytał Tanasij.
Maksym nie odpowiadał. Na podłodze rozszastało się coś i zachichotało jak dziecko.
— Czekaj, nie wyrywaj... — szeptał Maksym w ciemności z cichym śmiechem.
— Cóż to? — pytał Tanasij głośno.
Maksym wyszeptał:
— To on, mój chłopczyna, leśny Semenko, wiesz...
— Aaa, cieszy się Hafijką, gośćmi? — szeptał Tanasij.
— On zawsze tak. Nie mówmy, dosłyszy kto...
— Nno! Niechby tu księża i wasz diak — chichotał Tanasij.
— Ksiądz Buraczyński wie. Słysz, idzie ktoś.
Z nadworu dało się słyszeć głuche wołanie Foki: „Ojcze, tu pan Władysław“.
W kącie uspokoiło się.
— Widzisz, zacichł — cieszył się Tanasij.
— On zawsze tak — szepnął Maksym i wybiegł na ganek, po czym rozmawiając głośno weszli do komory: Foka, ksiądz Buraczyński, dziedzic z Krzyworówni i pan Władysław. Foka potarł zapałkę siarkową i zaświecił dwa potrójne świeczniki ze świecami woskowymi. Otrzepywali deszcz z okryć, duże strugi wody ściekały z płaszczów wijąc się po podłodze. Przybysze zrzucili okrycia, wszyscy oprócz pana Władysława. Stojąc w długiej czarnej mantyli, gotów do drogi, żegnał się z Maksymem i z Tanasijem w milczeniu, patrząc przenikliwie. Maksym pomrukiwał:
— Panie lubyj, gościu najlepszy, w taką pogodę? Zostańcie proszę.
Wszyscy oprócz dziedzica prosili nieśmiało pana Władysława, aby pozostał. On przecząco kiwał głową w milczeniu, pośpieszył się, ogarnął się mantylą i wyszedł. Tanasij szeptał do księdza:
— Macie politykę! Kniaź, mówią z królów, w łańcuchach na Sybir, tyli świat piechotą. A dobrze, że w nogach miał rozum, to najlepsza polityka, uciekł. Teraz służy u innych, zarządca, tfu, jaki tam z niego zarządca. Oczy ma ostre jak ten stary doktor, co mnie kłuł oczyma, myślałbyś, że ostry. Po lesie chodzi, na złodzieja nosem natknie, potem ciągnie na wódkę do domu, pociesza złodzieja: „Biedaku, daj spokój, biedaku!“ Złodziej pod wódką przysięga, że już nigdy, potem innym płaikiem to samo. Taki on zarządca. A warto z nim żyć. Tylko rozgadać się nie sposób. Co spróbowałem: uciekł.
Maksym martwił się:
— Może my źle zapraszaliśmy? Ja zawsze niemrawy taki, gość za górami, a mnie dopiero na język lezie co powiedzieć. Czemuż ty go nie prosiłeś, Foko? Taka ulewa!
— Diedyku — tłumaczył Foka — nikt go nie uprosi. Rękę uścisnął, życzył dziecku, umoczył usta w winie i tyle. Nie usiedzi.
Tanasij szeptał do księdza jeszcze ciszej, wciąż oglądając się:
— Na szubienicę herody zasądzili i żonę także. W ostatniej chwili łaska, kajdany, Sybir. Car! Niechby się łaską udławił!
Dziedzic unikając tej rozmowy i pytań oglądał komorę, tymczasem Foka zbierał się do wyjścia.
— Zostańcie tu na czas burzy — rzekł — wieczerza nie zaraz. Ja skoczę do gospodarstwa i do gości. — Wyszedł pośpiesznie.
Krążąc po schludnej, obszernej a chłodnej komorze dziedzic zobaczył stosy rewaszy. Odciągał uwagę od tamtej rozmowy.
— Ach, tu jest wasza kancelaria, Maksymie, stolica rewaszów. Kiedyż wy macie na to wszystko czas?
— Czegóż mam więcej? Wyjść poza gospodarstwo nie ma czasu, ale u siebie czasu dość i za dużo — skrzywił się Maksym.
— Narzekać nie trzeba chyba, powiadają: czas to majątek.
Maksym zaśmiał się kwaśno:
— Skarby, berbenica pełna zmartwień, wyżej szyi.
— Czegóż się martwić? Wszyscy u was zdrowi, niedostatku nie zaznaliście.
— Czym się martwić? Czym się nie martwić? Ciągnie do zmartwienia.
— Któż by to o was powiedział, chyba teraz na starsze lata?
— Dawniej więcej, aż wstyd.
— Czemuż wstyd, może taka natura?
— Wstyd jakoś, bo każdy zapyta tak samo, a pomyśli jeszcze gorzej: to jakiś ślimak, pewnie skąpiec.
— Was martwią ubytki w gospodarstwie?
— Gdyby to tylko! Prawda, cielę skaleczy się, jagnię zginie, mnie już przegryza. Ale to jeszcze gorzej.
— Nie bardzo rozumiem.
— Wiecie, Maksymie — wmieszał się ksiądz — mnie się wydaje tak, że kiedy człowiekowi dolega coś przez całe życie, to lżej mu, kiedy opowie.
— Lżej od gadania? Nie! chyba od rewaszów — uśmiechnął się Maksym.
Tanasij dodał:
— Kiedy swoim opowie, pobratymom, w taki dzień jak dziś, Maksymie. Uważajmy, aby nie zmącić wody chrztu, aby czymś święta nie skazić! — kiwał uważnie palcem Tanasij.
Maksym od razu ożywił się nadspodziewanie:
— To prawda. Abym tylko umiał! A komuż powiedzieć jak nie wam? Tam na łące przed ludźmi trąbić wszystko głośno nie uchodzi, a bez otwartego rewaszu święto nie idzie głęboko.
Wyszukał tęgą rewaszową faję, nabił ziołami głowicę, skrzesał ognia, zadymił. Usiadł, zadumał się jakby usnął. Deszcz otulał komorę szumną drzemką. Czasami uderzył grom odległy lub bliższy. Komora, jakby schowana pod ziemię, ledwie drgnęła. Maksym mówił:
— Wyrosłem bez matki. Ciągle sam. Od śmierci dziadowej żurba sypała się na mnie najwięcej. I tak to szło. I jakież zmartwienia? Trawa wiosną pyszna, bukowinka ucieszna, paprocie wzorkowane, gdzież takie majsterstwo na świecie? Przyjdzie jesień, bukowina skamieniała, paprocie — szkoda mówić, sierocy świat. Na drugi rok już wiosną korci do smutku: zielone to, a jak długo? I dalej, stary sąsiad chodził koło chaty, Hospod wie od ilu lat. Tędy i owędy co dnia jak słońce, co dnia zagadał. Umarł, zamilkł. Im dalej, tym więcej strat, ubytki, same ubytki. Cały świat na wierzchu zielony, w środku czarny. Ubytki niezmierzone, przybytku nie widać. Żurba zamknie cię, jakbyś chłopa w malutkiej skrzynce zamknął i zaryglował. Ojciec dostrzegł od razu, mówi mi: „Tyś co? chłopiec czy baba pogrzebowa? Prostuj się, bądź twardy.“ I potem jeszcze wciąż mówił, sam zmartwiony: „Oj widzę już Maksymku, synku jedyny, pociechy z ciebie nie będzie, durniejesz z dnia na dzień. Tyś już zdurniał. Nieszczęście!“ — Gadanie na nic, rewasz nauczył. Jest strata, jest i przybytek, nawet z naddatkiem, trzeba być wdzięcznym. Popatrzcie, jesienią potoki wymarzną, rzeka milknie, potem już pochowana pod śniegiem, sierocy świat. A wiosną kiedy słońce roztopi, wszystko syczy. Nadzieja. To z rewaszu. — Maksym przerwał.
— Z rachunków nadzieja? — żartował dziedzic. — To dobrze, do tego trzeba być bogatym.
— Nie tak od rachunków — biedził się Maksym — jak z rewaszu. Gdy dłużej żyje się podług rewaszu, widzi się, że nadzieja zaczęła się dopiero. Każdy zaczyna i każdy kończy. Ale kiedy nadzieja raz rozmarznie, widać, że się przeleje przez brzeg, gdzieś tam dalej... — Maksym pociągnął fajkę, wstał, chodził powoli po komorze.
Ulewa falowała poszumiście. W łonie płynnego szumu zamknięta szczelnie komora unosiła się bez drgań jak korab płynący głębiami. Wyprostowane świece świeciły równo.
— No jakże tam, Maksymie — przypomniał Tanasij. —
Maksym ocknął się. Smukły, prosty, jak gdyby wyższy w komorze niż na dworze, stąpał powoli, zatrzymał się przed ścianą. Rysował palcem na ścianie.
— Jest taka kreska nadziei, jak u pana dziedzica na instrumentach od pogody. Dwie kreski, jedna czerwona, a tuż zielona. Co to jest prawda? To zieleń. Cienista bukowinka. Tam Hospod zapuścił korzonek. Kiedy zasyczy nadzieja, uśmiechnie się dychanie. Mówią, że człowiek od śmiechu się zaczyna. A to całkiem pewne — uśmiecha się wszystko. Koń nieraz się uśmiecha. Mieliśmy taką kotkę, chciała rozbawić swego kociaka, chowała się do siana, wyskakiwała, miny do niego stroiła, wszyscy widzieli na podwórzu, pokładali się od śmiechu. I wszędzie to samo. A zobaczyć trudno, jeszcze więcej czasu trzeba. I mądrości dużo. Gdzież mnie do tego z moimi rewaszami?
Grom chlastał tu i tam wesoło jeden po drugim, jakby święty Jurij w myśliwskim rozmachu rohatyną ciskał za rohatyną.
Maksym chodził po komorze.
— I przywykłeś? — zapytał Tanasij. — Nie wraca żurba?
— Tanasiju, przywyknąć? Sam widzisz, konopie na len nie przeuczysz i watrą nie przepalisz. Zawsze śmierdzą, konopie i już.
— Powiadasz przecie, rewasze nauczyły.
— Od kiedy zacząłem rewaszować świat — lepiej mi trochę. Mówiłem sobie raz po raz: zamartwiona głowo, po cóż to, przestań już, rewasz prostuje! A to nie tak, bez zmartwień jestem jak bez oczu, bez zmartwień nie ma co prostować. Ty powiadasz, Tanasiju, ona Bida niechlujna w pazurach trzyma świat i nęka. A ja ci powiadam, za darmo na nią wyrzekasz, Tanasiju, ona potrzebna, Hospodu pomaga. Hospod ma brać coś takiego śmierdzącego do ręki? I świat nie pada. Ludzie zawsze tacy. Raz tak mówią: „Ziemia — święta, matka, karmi nas i trzyma.“ A drugi raz śpiewają: „Ziemia — surowa, to nie matka, a grób nie kołyska.“ A może by do rewaszy? Dopóki trzyma — to mama, a jak ogarnie — to już nie? Godzi się tak śpiewać? I z wodą tak samo i z drzewem i z ogniem. Dopóki spragniony człek, modli się: „Wodo, wodyczko, święta Jordanyczko“, a kiedy woda zatapia i kości wypłucze, to już nie, powiada wtedy: „Woda niedobra, oj nie, ładna woda, ale groźna.“ Człowiecze, tędy patrz i owędy, woda zawsze ładna, toż i dobra. I z drzewem tak samo, póki karmi jabłonka, póki grzeją polana, póki buduje, desek natnie, lubuje się: „To złoto, a nie drzewo.“ A kiedy stuknie się w ciemności łbem o drzewo, wymyśla: „Ty pniu przeklęty, abyś trząsł.“ Przeklina jeden drugiego tak samo: „On twardy, głuchy jak pień.“ Poczekaj głuchaczu, gdyby pień był miękki, mógłbym budować? Dzieło Hospodnie dla ciebie przeklęte? Popatrz, kiedra bardzo twarda, siekierę wrąbać bardzo trudno. Rąb sobie, a potem powąchaj siekierę. Od smoły kiedrowej pachnie na długo i na zawsze. Widzisz jaka twardość? Gdyby ci świat ślozy zaczął pokazywać, te zatajone, smakowałyby ci? Nie wytrzymałbyś. Tylko dla siebie samego chce karbować człowiek — białe, wciąż białe, aż mu oczy pobieleją. Za niewolnika chciałby mieć dzieło Hospodnie. Za takiego sługę, aby mu nic nie płacić. Bez rewaszów żyje. Tak jak ja z moimi zmartwieniami, o mało nie zdurniałem. — Maksym zadymił z fai, usiadł na kraju dużej skrzyni kiedrowej. Mówił dalej: — Ksiądz na kazaniu raz opowiadał, że dawniej jacyś poganie byli i drzewom się kłaniali, i że to po durnemu, bezbożnie. Powiada ksiądz tak: „Postawi słup przed sobą, na czarno pomaluje i kłania się mu do ziemi — to poganin.“ Mnie to się w głowie nie mieści, bo inny chyba taki mądry czy głupi jak ja. Chyba takim słupom kłaniali się, jak u nas byli dawniej mandatory i posiepaki w czarnych mundurach, bo taki słup czarny i czapkę i głowę mu strąci, gdyby się nie ukłonił. To jakoś inaczej. U nas od dawna chrześcijanie starowieczni witali się z drzewem, i teraz tak. Pastuch samotny i drzewo samotne. Pastuch na połoninie nie gada, języka pilnuje a z drzewem się wita. Z kimże się ma witać? U nas dawniej chrześcijanin drzewo rąbał, kłaniał mu się i przepraszał. Widzicie, czemu kłaniał się! Powiem wam, goście moi lubi, ja także z drzewem jak umiałem rozmawiałem, to niełatwo.
Maksym wstał, pociągnął faję, usiadł na drugiej skrzyni.
— Może tobie łatwiej, Maksymie — wtrącił Tanasij, — mówią, że wasz ród...
Maksym zaśmiał się:
— Ludzie śmieją się, że człowiek z drzewem krewny, a czy to śmieszne? Pewnie śmieszne, wszystko trochę śmieszne i tak ma być. Zmartwienie to bezdna, człowiek od śmiechu się zaczyna. I śmiechem wygramoli się spod smutku także. Ha, w tym rzecz. Kto się śmieje, ten się nie starzeje. Rzetelny śmiech nikogo nie sądzi. Posiżinie przy zmarłym bez śmiechu za smutne, a chrzciny nie inaczej. Sam Hospod śmiech cierpi i sam się uśmiecha, kiedy świat wysiewa, kiedy zamiata i przewietrza. Zmartwień ma dość, może czasem Hospodu z nas wszystkich śmiesznie, a nikomu nie przeszkadza: ucz się, próbuj, waż się! Uczyłem się i ja od rewaszy jak mogłem, żurbę leczyłem, czym mogłem. Do drzewa zaglądałem, aż do dna, tam widać jak w wodzie. Jeden w papierowe prawo ufa, pewnie coś widzi tam, a drugi w drzewo. A to bez miary, każde drzewo ma swoje imię, bez pomocy ani jednego nie odgadniesz. Sierota, bez matki, od żurby zdurniały, zardzewiały, nasłuchuje naokoło, szuka pomocy, szuka głosów. Gubi się w połoninie, świat za wielki, za daleko widać. Wiatry wędrują z całego świata, głosy także. I wdzięczny jest, kiedy w kącie leśnym, tam na dole głos przyjazny szepnie. Powiadają, że to czorty leśne przeklęte i skazane. A duchy leśne są różne, wszystkie z oddechu Hospodniego. Najważniejsze to, do czego je zaprzęgniesz i kto jesteś ty. — Maksym przerwał, oglądał się, wszyscy słuchali, w ścianie zaszurgotało coś, zachichotało piskliwie jak dziecko. Stary ksiądz uśmiechnął się, wytchnął cicho: „Wszelki duch poddany Bożemu zamierzeniu.“
— I poddany, jegomość, ojcze mój luby — ucieszył się Maksym — a nadal tajemny. Im dalej od piersi Matki Bożej, tym prędzej zbłądzi. I on sierota. A bywa taki człek, że chce także duchy zaprzęgać i do niewoli ujeżdżać. Z siebie samego czorta wysnuje, wywlecze — ze zdrady. Tfu! — krzyknął Maksym. — Niech precz od nas odleci! To wybijmy sobie z głowy, świat nie jest dla człowieka tylko, świat dla wszystkich, różne wiatry z daleka wędrują, a wszystko trzyma się. „Ciągnie do zgody“ — pouczał dziad gromowy. Cóż jestem ja? Tyle co robak w drzewie, chatę wydrążył, gospodaruje, drepce. Nie wielki a twardy, światełko ma w głowie. I wszystko patrzy, pyta, czeka. Czy paproć, czy grzyb na drzewie, czy korzeń zakręcony, czy taki mech, taki malutki a brodaty. Każdy mówi: „Zobaczymy jakiś ty.“ Nie popuścić, nie zdradzić, trzymać! Każdy człowiek martwi się zanadto, świat chce dla siebie zagarnąć. Rozweselić serca nie umie. Naprzód zdradzi Hospoda dla wszystkich rzeczy, dla czarów, dla majątków, dla zabaw, dla żarcia, dla picia. A potem one wszystkie zdradzą człowieka. Wtedy czorta wysiedzi. Tfu! Z rąk chapających, z oczu chciwych jeszcze bardziej.
— Zatem nie ma złego ducha, tak myślicie? — zapytał dziedzic.
— Wszelki duch poddany zamierzeniu Hospoda — powtórzył Maksym słowa księdza. — Słoneczko wszędzie, w czorta nie wierzę, czort to zdrada, tfu! — Maksym przechadzał się po komorze, pociągnął mocno fajkę, zakaszlał się, dmuchnął i wypalił:
— Ja w piekło też nie wierzę — patrzył na księdza, pociągnął fajkę, wypuścił tęgi kłęb dymu, aż przyćmił świece. Niezbyt bliski, a szczególnie ciężki grom wyrwał się z chmur i uderzył, jak skała wydarta z nieba. Świece zamrugały, dach jęknął, jakby siadł. Ksiądz zakaszlał od dymu, smętnie kiwał głową, wzdychał:
— Bracie mój, piekło to straszne, tak. Wiem, jak wzdryga się człowiek, kiedy pierwszy raz usłyszy o piekle. Żałuje, że się urodził. Odcięte wszystkie nitki, matka rodzona na górze, a tyś tam w jamie na wieki. Albo gorzej jeszcze: ona na dole, a ty na górze, nie pomożesz. Boże mój jedyny! A przecież czytałem o tajnych naukach, to bardzo tajne! tego nie trzeba mówić! tego nie wolno powtarzać! — krzyczał ksiądz — że piekło skończy się... Świat jest sitem dla Boga, a jak, któż wie? A przecie wszędzie ślady piekła, wszędzie niszczy się nadzieja. Już dzieci małe chwytają chrząszczyka, co dopiero wyleciał z bukowiny, obrywają mu skrzydła, żywego przebijają kołkiem. W gnieździe karki skręcają wroniętom, małe kociątka wrzucają do wody. Ja wam jeszcze coś powiem, Maksymie, wy wciąż w lesie, na pastwisku, skąd do was piekło? Kiedy w człowieku kotłuje głód, złość piekielna, strach, wtedy już piekło.
— Piekło? — odpowiedział Maksym żywo — ha, kiedy mi ojciec wyszukał żonę nie po mojej woli, myszkowałem pod Bukowcem, szukałem sobie szubienicy. Ta niemrawa dziewczyna wciąż mi na oczach, a nad głową huczy mi hałas i śmiech żony. I cóż? Kiedy żona umarła, jeszcze gorzej. Żurba? może to piekło? A przecie nie piekło.
— Maksymie — mówił cicho ksiądz — powiem wam, im dłużej żyję, tym widzę dokładniej, że bez piekła byłoby gorzej jeszcze. Takie zbrodnie, takie podeptanie bezkarne. Wy gazet nie czytacie, jak tam daleko w Indiach tych gołych nędzarzy do kanonów przywiązywali i rozrywali. To niedawno. A w Sybirze, w podziemiach kajdany całe życie, nawet śpią w kajdanach. To wszystko ma przepaść? Ten straszny gnój z krwią dokąd się podzieje? Wierzcie mi, nie dlatego mówię, żem urzędnik cerkiewny, piekło jest, kiedy człowiek jest w sieci. Tak jak Derewiuk na swoim świeczniku te figurki w pajęczynie złapane wydłubał. Wy nie widzicie piekła, macie czas rewaszować, zastanawiać się. Dziękujcie za to Bogu. Bez swobody, bez rozumu zaraz zobaczylibyście je, ot tu pod podłogą, w komorze także. Piekło potrzebne, sąd, ręka Boża, w niej miecz rozpalony.
Maksym milczał. Burza nad Jasienowem wyładowała się. Krótki grom uderzył w pobliską kiczerę, rozlatując się z trzaskiem. Komora zadrżała dostrzegalnie, świece zadymiły. W ścianie zajęczało coś cichutko jak mysz nadeptana. Znów ulewa szumiała wszędobytnie, gromy oddalały się w wyścigu. Ukołysana deszczem komora pogrążyła się jeszcze nabożniej w blasku zadymionej ciszy. Tanasij spoglądał długo na Maksyma.
— No, cóż ty na to?
Maksym odpowiadał:
— Ja nigdzie nie chodzę, jeszcze mniej uczony jestem niż kto inny u nas. Ale to słowo pamiętam, Jezus nasz mówi: „Nie sądźcie.“ To znaczy ani słowem, ani przekleństwem, ani na szubienicę, ani na piekło. Człowiek jeszcze mały, jeszcze słaby, a już sądzi, wiesza słowem. Cóż będzie z ciebie, człowiecze, kiedy będziesz mocny? A teraz tak! Porządek jakiś przecie musi być, skoro Jezus poucza: „Człowiecze, nie bądź srogi dla drugiego“, to sam Hospod srogi? Nie. Każdy wybiera sam. Kiedy już zasypywała żurba, przebiłem się. Karbuję dla swoich, dla rodziny, dla chudoby. Z mego rewaszu wychodzi, że nie ma piekła. Każdy robak w drzewie niech zamiata, niech nora jego będzie czysta. Czy przedrze się do innych? Jeśli nie spróbuje, nigdy nic nie będzie. Co na małym płaiczku, to na wielkim. Pilnuj a wciąż zaczynaj. To skok, to próba. Kiedy z pierwowieku, pierwszej wiosny, pierwszy liść wyskoczył, to z tym pierwolistem już wszystkie liście. Dlatego liść w księdze. To widzę: bez grzybka marnego, bez porostów, bez poszycia po wyrębaniu marnieje las. To rodzina, to niańki, to dzieci. Dlatego ten grzybek mały brodaty także się trzyma... Zatnie się, nie da się.
— Cóż z tego, że jeden uprze się — mówił Tanasij — inni popsują.
Maksym odpowiadał:
— Inni tacy jak ja, starzeją się jak ja. Rewasz pokazuje na to, co było, na to, co będzie także, a najwięcej na to, co jest zawsze. Zawsze młode, zielone. Do młodego wciąż sięgaj, mówił mój sękaty dziad, ty człowiecze i ty robaku w drzewie! Nie zasuszaj się w starym smrodzie. Płaj pozakręcany, świat młody. Wiosna! gdzież tu miejsce dla piekła? Czasem zamajaczy mi coś z daleka, błyśnie, jak ryba na dnie wody, widzę — — ale nie piekło.
Grom toczył się tu i tam, wzdłuż i w poprzek nieba. Deszcz osłabł, wiatr świstał batogiem, trzaskając po dachach zagrody. Komora była nieporuszona, po czym znów deszcz puścił się szumnie, jednostajnie. Nabijając starannie zioła do głowicy fajki, Maksym uważnie oglądał obecnych, mówił z trudem:
— Goście moi lubi, po cóż ja tak? Tyle czasu język za zębami, to już musi wyskoczyć? Czy ja się zbieram jutro umierać? Ja wybieram się tak długo żyć, jak Hospod da. Ale człowiek taki, że go wciąż ciągnie do nory. Zapomina list, że przynależny do księgi. Karbuje dla siebie. Przeto niechaj drugi choć raz mnie posłucha. Niech wyprostuje teraz albo potem. Od czegóż święto? Inaczej wyjdzie, że ja najlepszy. Ja nie najgorszy, tylko za blisko trochę swego konopia. A drugi tak samo. List bez swojej księgi marnieje i schnie.
— Ciebie prostować, Maksymie? — uśmiechał się Tanasij. — Powiem ci tak: ciebie i tak widać na wskroś.
Maksym zaśmiał się, uderzył się palcami po głowie, podniósł rękę, otworzył dłoń. Dygocące światło świec wydłużało palce w białe smugi. Okrągła żyłka u nasady kciuka zadrgała niebieskim oczkiem.
— Oj widać — mówił — żem rodem z drzew, bo wyciągam jak z drzewa. Rachmańska wiara poucza, że ufać należy dychaniu: „Przeźroczysty bądź dla dychania, to ono będzie dla ciebie.“ To z dawien dawna. A jeszcze pouczył nas bohomolec żydowski, Jekely, ten któremu na Jasienowie rozbójnicy z Węgier żonę zabili, że człowiek choć raz w życiu wszystko opowiedzieć musi, nawet to co z żoną w łóżku. Tak pouczał. I bądź tu przeźroczysty.
Maksym ośmielił się, pokazując na ścianę mówił z porywem:
— Po cóż macie myśleć, że ukrywam. Nie ja wołałem tego malca, ino mój smutek. To było tak. Wiosna w górach, noc, potok w księżycu, szum i piana miga i żyje. Naokoło kłody zamszone, korzenie, łatwo się może coś przywidzieć, a trzeba pamiętać, że ja pierworodny i ojciec mój także. Tacy łakomi widzieć na wskroś. Ja nie trwożliwy, nie uciekam od razu, zawsze się przypatrzę. I wtedy tak samo. Potok wciąż syczy, wtem chichot z wody. Spomiędzy kłód rączka kosmata mnie chwyta. Dreszcz mnie zmroził, jakby mroźna woda przeszumiała przeze mnie. Nie uciekam, dokąd i po co? Co mnie jeszcze może się stać? „Chodź ze mną — szepce ten kosmaty — ja szczeznyk, samotny, a ty także.“ Widzę go w księżycu, powiadam mu: „Ja nie szczeznyk, a ty bratczyku, ze mną chodź do chudoby, ja jej nie zostawię.“ Od tego czasu my razem koło chudoby, razem do śmierci. To nieprawda, to głupota, abym ja duszę zapisał do piekła. Za co do piekła? Że chudobę ratuje? My obaj zapisani temu, co nas potrzebuje. On smutny beze mnie, ja bez niego. Znaleźliśmy się i razem baraszkujemy. Taki nie do piekła? Dawniej bywało przy watrze tańczymy. Naprzód ja za ręce z nim, potem każdy z nas z młodym capkiem. Capki jeden za drugim czekają na taniec, owce przytupują, krówki wzdychają. I teraz w święto Rozihry grywam im na fłojerze. On dziecko na zawsze, wciąż drepce za mną jednakowo ucieszny. Ja już wyrosłem, już niby stary, a tej kosmatej rączki nie wypuszczam. Beze mnie on lęka się, do dziury się chowa. A ze mną, ho, ho! śmiały, słucha tu i tam, czego nie dosłyszę ja, zaraz mi wskaże. Ja jemu wdzięczny, on mnie. Chudoba też wdzięczna. Jeszczem nie spotkał niewdzięcznej żywociny. I w tym rzecz cała.
— W czymże? — pytał Tanasij.
Maksym wypalił bez związku:
— Nie gryźć się, nie starzeć się, przeciw umieraniu!
Tanasij odburknął niechętnie:
— Jeszcze czego. To w ręku Bożym.
Maksym odparł głośno:
— Hospod dał ręce, aby szukać.
Tanasij przerwał opryskliwie:
— Czegóż szukać, skarbów czy ziela bezśmiertnego?
— Szukać rąk — mówił Maksym — a czyż my wiemy, kto nas trzyma, kto ciągnie? Człowiek, gdy jest sam jeden, żurbą się zabija, ciemność go ściska, co dnia się starzeje. Powiada w końcu: „wszystko mi jedno.“ Niektóry sam się powiesi, a inny po trosze wiesza się co dnia. I kiedy trzymam tę rączkę, ciągnie mnie ze smutku do góry. Cała zieloność z tego korzonka, cała nadzieja szczepiona na nim.
W ścianie rozszastało się dreptanie rytmiczne jak taniec drobniutki. Dziedzic zerwał się jakby w przerażeniu, potem zaśmiał się głośno i usiadł. Ksiądz zamknął oczy i kiwał głową. Deszcz szumiał równo, coraz łagodniej. Milczeli długo. Dziedzic przerwał milczenie:
— Wy mówicie, Maksymie, że coś zamajaczeje czasem i że widzicie daleko. A cóż tam widzicie?
— Nie tak daleko znów — odpowiedział Maksym. — Daleko nie bywałem, raz tylko we Lwowie. A co widzę? Porządek. Naprzód tu blisko. Tu Czarna Rzeka a tam Biała. Czemuż Biała, wybielił ją ktoś? Nazwa nie zanadto tajna. Trza do rewasza patrzeć. Zbocza łagodne, brzegi płaskie, rąbać łatwo, wyrobić łąki też łatwo. Nie osypią się ani nie wyschną, bo woda blisko. Jasno i biało. A czemuż Czarna, czy kto sadzą wysmarował? Rąbać trudno, przepaści, bez lasu całe zbocze zjedzie na dół, pola nikt z niego nie wyrobi, las wciąż sieje się bujnie, dziedzictwo leśne z pierwowieku. Ziemia czarna, źródła ciemne i pozostanie Czarna Rzeka. Tak potrzeba, Czarna i Biała a razem. Potem idźmy dalej. W Czarnohorze jest połoninka Kiedrowata, wasza własność, panie dziedzicu. Dojście na czworakach potokiem albo z góry przez skały, wiecie sami. Naokoło skały i las kiedrowy, widać tylko do nieba. Powiadają, że tam są skarby, że można by je wykopać i znaleźć. Ileż o tym gadania, jeszcze więcej szeptania, a najwięcej głupstwa. A iluż tam kopało o północy albo w burzę. I ja chodziłem do komór Doboszowych, ale nie kopałem. Poznałem jakie skarby. Tam każdy ma swoje prawo. W gęstwinie człowiek taki sam biedny i ściśnięty jak drzewo. A od czegóż ma nogi? Może sobie pójść na Kiedrowatą sam, spać ile chce i śnić i spowiadać się sam, a zmartwienia przerobić. Chociaż ja już gazda, chociaż ojciec i dziad, chociaż zadłużony przed całym światem, tam ja jeszcze dziecko. A chociaż jutro mam umrzeć, zawraca czas, biegnie do źródeł. I malcowi tam najlepiej, buszuje i trzaska po gęstwinach. I owcom najlepiej, jak w festunku bezpiecznym, rozejdą się, każda siada w osobnym kątku, osobno. Przecie nie zawsze to samo. Raz o świcie w naszym festunku straszny popłoch między owcami. Hurmą ściskają się koło mnie, budzą mnie mokrymi nosami. Szukam, gdzie malec kosmaty. Nie ma. Po chwili przyleciał, rękami strasznie macha, krzywi się i jęczy, oczy mu wyłażą, pokazuje, że u jednej owcy krwawią wymiona. Od razu poznałem, że ryś. U nas tak się baje, że gdy wilczyca urodzi siedem wilcząt w zapusty, to siódme jest ryś. W tym tyle prawdy, że jeden ryś starczy czasem za siedem wilków. Tak czy tak, trzeba było pilnować. Paliłem wciąż watrę pod samymi skałami i tam spałem, a owce zapędziłem do komór Doboszowych, tam gdzie skarby. I to by nie pomogło. Ryś zwęszył, wcale nie szedł ku mnie, tylko ku komorom. Malec został przy owcach. Kiedyś znów budzę się o świcie, owce rozbiegły się w popłochu. Patrzę, a malec razem z rysiem prosto do mnie. Co za dziwo? Tego jeszcze nie było. Ryś jeszcze młody ale dorodny, nie bał się mnie. Ani ja jego. Przecie z leśną chudobą najgłówniejszy sposób, aby nie podchodzić, nawet ręki nie wyciągać do niej, tylko siedzieć bez ruchu, ale broń Boże nie uciekać. Z rysiem nie inaczej: oczy mu się mieniły tęczą, patrzył bacznie jakby mnie przecinał. Podszedł, obwąchiwał mnie, dałem mu od razu mleka. Pochłeptał sobie sporo. Mało pomału łasił się jak kot, a kiedy go głaskałem, mruczał głośno, że owce znów się płoszyły. Malec fikał koziołki, a ryś przez niego, gonili się jak dwa młode koty. Potem co ranka o świcie przychodził do nas na mleko, na pieszczoty, na zabawę z kosmatym. Owce przywykły, legiwały sobie, gdzie której najlepiej. Ale bieda nie śpi, przychodzi kiedyś przed świtem młodszy Hodowańczuk ze strzelbą. „Gazdo — powiada — wy nie wiecie, co koło was się kręci? Ryś! Wszystkie owce wam pokaleczy! Nahockałem się po skałach i darmo, muszę tu zasiąść, a w nagrodę — skóra moja, dobrze? Tymczasem dajcie coś zjeść, bo zgłodniałem.“ Co takiemu powiedzieć? Ani tak ani siak. „Dziękuję ci, bratczyku — powiadam — ja rysia się nie boję i szkody mi nie robi. A strzelbę ci zwęszy, nie zobaczysz go nawet, ale proszę, rób jak uważasz.“ Więcej nie mówię, bo po co? Hodowańczuk został, czatował jedną noc za drugą, bez końca opowiadał swoje strzeleckie kawałki o niedźwiedziach, o rysiach. Potem parę sposobów tajnych puścił w ruch, przemówki mruczał. Nadaremnie. Taki głośny młyn nie zmiele ani nie zwącha tego, co tajne. Mój malec skrył się w gęstwinie, ani mru-mru. W końcu Hodowańczuk znudził się i zabrał się do chaty. Ledwie odszedł, w te pędy Semenko z rysiem przybiegli. Ryś głodny, Semenko także, sporo mleka wychłeptali, a ryś kuleszę jeść zaczął. Oj, potańczyli sobie dobrze. Chcąc nie chcąc grałem im na fłojerze. Ładne lato było. Żal odchodzić. A co? Brać rysia do chaty? Jak?
Ksiądz uśmiechając się udawał oburzenie:
— Rysia brać do wsi? Toż to tygrys karpacki najbardziej krwiożerczy.
Tanasij oburzył się nie na żarty:
— Co to, to za dużo. Ja także o strzelbę nie dbam, z rohatyną brałem się do niedźwiedzi, z rysiem to na nic. Ileż owiec mi zmarnował — to najgorszy czort.
— A przecie — podchwycił żywo dziedzic — Maksymko dał dobry przykład. Jestem pewny, że ze zwierzyną łatwiej niż z ludźmi. Koniec końców, chciałbym wiedzieć, jakież tam skarby na mojej połoninie, Maksymie?
— Takie właśnie — śmiał się Maksym. — A jakich lepszych skarbów potrzeba? I mnie i Semenkowi i rysiowi, i owcom?
Tanasij uśmiechał się chytrze:
— Wszyściutko wiesz, Maksymie, o skarbach i o rysiowych też. I nic nie mówię, do rzeczy. Ale to nam jeszcze powiedz, czemu nasza rzeka nazywa się Czeremosz. Co to za Czeremosz? Z jakiego rewaszu i co na to malutki pobratym?
— Nieraz o tym myślałem, szukałem, ale takich rewaszy nie ma, to musi być zagadka.
— Szymbałe, szymbałe, cóż to za zagadka? — szydził Tanasij.
— Trzeba szukać. Kto zabłądzi w syhłach, w puszczy, za Riabyńcem albo dalej, zdaje mu się, że przepadł. I kiedy uwierzy w to — przepadł. Musi dobrze słuchać. Najwięcej wody. Woda zawsze poradna, woda wesolutka. Jesienią i zimą biedniejsza niż latem w zaroślach a bliższa. Ją samą słychać. Tak jak kiedy człowieka spotkasz w puszczy, on też biedniejszy niż w chacie, a lepiej go widać, niż gdy schowany między bogactwem. Tak samo z wodą. Ja nie dosłyszę, mój malec dosłyszy. Jedna maleńka struga szepnie i my już przed zagadką, idziemy za nią przez wiatrołomy, przez gęstwiny, przez berda, dojdziemy do Czeremoszu, zagadka jasna.
— Cóż za zagadka? — niecierpliwił się Tanasij.
— Zagadka taka: każdy sam, każdy ma prawo swoje. Kiedy wyjdzie z puszczy ku rzece, usłyszy z daleka: „Cze-re-mosz, Cze-re-mosz“ i już nie sam. Czeremosz łączy wody i ludzi do zgody. „Posłuchajcie, dziadulu — mówi mi kosmaty — jakie tu zebranie, stary Czeremosz poucza każdą strugę.“ „Jakżeż poucza?“ — pytam kosmatego. „Poucza tak: bez ciebie nic nie będzie, choćby wszystkie strugi wyschły, ty nie schnij.“ I zrozumiałem, w tym rzecz, wszędzie to samo. Nie wyczerpać się, nie puścić, nie zdradzić! Taka zagadka dla zgody.
Tanasij uśmiechał się smętnie.
— Do zgody? Nie nasłuchałbym się ciebie, Maksymie, a dopóki Ona carycą tego świata, do zgody tak daleko, jak wczoraj i przedwczoraj. A czyż ty wiesz, czy słyszałeś może, jakie ma Ona imię tajne a prawdziwe?
— Nie, nie słyszałem.
— Wybaczcie, panowie, to ohydne. Ona się zowie „Tajna-Babylon“ — wyszeptał Tanasij. — Dopóki Ona, zgody nie będzie, aż przyjdzie ziemia nowa i niebo nowe. Tak anioł pisze, to...
Tanasij rozglądał się badawczo, czy tajemne słowa Listu dotarły. Maksym mówił twardo:
— Człowiek dobrze wie, że wszyściutko na nim stoi, a lubi się wymawiać, aby karbować tylko dla siebie. Spróbować nie chce, niech inny spróbuje. Niech ziemia próbuje, niech niebo próbuje. A Jezus nasz powiada: „Ja spróbuję. Ja biorę na siebie wszystkie długi.“ Przeto ja sobie tak miarkuję po chłopsku: „Człowiecze, opamiętaj się i ty! Na ciebie kiwa niejeden list, korzonek niejeden czeka cierpliwie. Wszystko na tobie! Trzymaj się, tyś sam jeden dłużny. Trzaśnij, a nie puść, nogami się trzymaj, zębami się trzymaj. Waż się!“ — I taki mój rewasz końcowy.
Goście spoglądali długo jeden na drugiego. Tanasij westchnął:
— Ty ważysz się, Maksymie, i może jeszcze ktoś się waży... A bardzo się boję...
Na dworze słychać było kroki, drzwi otwarły się nagle. Wszedł Foka. Wionęło chłodem i wilgocią, błyskawice rozlewały się, gromy odjeżdżały jeden za drugim.
— Proszę was na wieczerzę — ogłosił Foka.
Maksym zakończył:
— Kiedyś Foka przeczyta wam ciężkie rewasze dziada gromowego. Ten się ważył! Nie to co ja z moimi deszczułkami.
Stary kanonik chrząknął kilka razy, wstał, wyprostował się, zapytał poważnie, urzędowo:
— A wy się modlicie, Maksymie?
— Modlę się.
— A jak?
— Tak jak mnie nauczyli, po starowiecznemu i po cerkiewnemu, a przeważnie sam z siebie, tak jak wtedy, kiedy byłem mały i sam.
— No, to pomódlmy się po waszemu — rzekł ksiądz.
Wszyscy wstali, Maksym mówił głośno zwrócony ku kątowi:
— Hospody-Słoneczko, jakaż mraka gruba, jakaż żurba bezkonieczna berdami się ciągnie od świata ku Wam. Wyście watah doskonały! Z mraki wybawcie, pouczcie czym spoprzeczona droga modlitwom naszym, czym zarąbana? Pouczcie nas wszystkich, a zacznijcie od smutnej chudoby, ode mnie. I dzięki Wam, Amen.
— Amen — powtórzył głośno ksiądz.
— Amen — powtórzyli inni półgłosem.
Tanasij podszedł do księdza, szeptał tajemniczo lecz wcale głośno:
— Nie pogniewajcie się, ojcze duchowny, teraz widać kto biskup. A może jeszcze...
Ksiądz wskazał palcem w górę. Maksym wytrzepał starannie fajkę, włożył ją ostrożnie do wysokiej skrzyni, troskliwie zamknął krążek z ziołami, umieścił go w innej mniejszej skrzyni, zamiótł dokładnie stół i podłogę.
Wyszli z komory, wiatr smagał po dachach, a w ścianach komory roztańczyły się drobne kroki. Dziedzic stanął, spoglądał na księdza. Ksiądz rozłożył ręce. Zanurzyli się w mroczne przybudówki.
Późnym wieczorem wieczerzano w trzech chatach: w grażdzie, w chacie szumnej, w chacie dumnej, a także w watemiku. Tylko szklana przybudówka, obmyta deszczem i ciemna, zamiast bogumiłych gościła błyskawice.
Wieczerzano pożegnalnie. Jutro połowa ludzi ruszy w połoniny, w świat bez kobiet, bez dzieci, bez rodzin, w bezludzie. Tym rozkoszniej zanurzali się w Jurija, jak w ciepło chaty przed wyjściem na mróz. Grała im jeszcze polityka, wciąż inna, jak pożegnalny taniec przed postem, jak ostatnia bajka przed spuszczeniem kłód na wodę.
Polityka to nie samo tylko cygaństwo najgorsze, także nuta cygańska dla dreszczu: pułapka gdzieś tam sobie czyha, a tymczasem bajką podnieci, odurzy i potem przewieje. Bardziej uciesznych rozmów o polityce nie usłyszycie niżeli od tych, co przez pół roku będą doić owce w mgłach. Po polityce grały skrzypce, cymbały i fłojery. Rozsypywały się pieśni połonińskie z podwórza na podwórze. Młody głos śpiewał z ganku szumnej chaty:
Oj, rozłuka, diwczynońko, rozłuka, rozłuka,
A ja pidu poza jawir, a ty poza buka.
Oj pidu ja w połonynku, ta w zełenu puszczu,
Usi lisy zarubaju, nykoho ne puszczu.[39]
Dziewczyna odpowiadała z chaty Fokowej:
Wid koły tebe ne wydko, moja niczka mała,
Oj, jak tota połonynka wohnykom pałała.
Ja hadała, mij myłeńkyj, hasyty, hasyty,
Pysanymi horszieczkami wodyczky nosyty.[40]
Polityka przyczaiła się, po czym wstawała znów z każdej okazji.
W grażdzie zasiedli znów sami doborowi goście. Zanim zaczęto wieczerzać, polityka grała równiej niż za dnia. Jak wody górskie po burzach i szumach, gładząc długo brzegi i dno, w mrukliwym bulgocie przyjaźnią się ze skałami, tak szumne święto wygładziło różnice w przyjaźń trzeźwą lub wytrzeźwioną. Rozmowy bulgotały stłumionym pomrukiem przez grażdę.
Była to okazja dla kanonika Buraczyńskiego. W ciągu dnia wydrzemał się nieźle i pod noc ożywił się, jak niejeden stary człowiek. Z obowiązku, dla usunięcia wątpliwości powetował niedomówienia całego dnia w dłuższym wywodzie o polityce, ni to kazaniu, ni to improwizacji poetyckiej zaczerpniętej z długiej praktyki, a przeznaczonej zarówno dla zapewnienia hucznemu świętu spokojnego finale, jako też dla trwałego zapamiętania. Uśmiechając się figlarnie tak też kończył z zapałem:
— Stara przypowiastka głosi: procesja idzie, trzymajcie byki! A ja powiadam: pętajcie języki! Mówi się to i owo, mówić wolno, a co na sercu — mówić trzeba, ale przed głównym karbem, hou, stójcie wy byki, dębiejcie języki! A któryż to karb? Bóg i człowiek. Cerkiew święta — wrota i serce otwarte dla każdego. I prawo. Każda wiara ma swoje prawo. Szanuj jednako, nie naruszaj chrześcijanina czy Żyda, pana czy Cygana. Turka, Anglika, Niemca choć niemy, Francuza choć bezbożny, lutra choć z pałką, nawet kacapa choć z harapem, nie naruszaj! Nie wolno, to prawo Boże i prawo ludzkie! Czy on biały czy czarny, czerwony czy zielony, biedny czy bogaty, gładki czy srokaty, chudy czy brzuchaty, goły czy kudłaty — to twój brat, twój bliźni, basta, nie naruszaj! A jeśli oni sami siebie naruszają? Ty trzymaj się, zatnij się, pęknij, a nie naruszaj! Bierzcie sobie przykład z tego naszego brata, Maksyma Szumeja! Żaden pies nie zaszczeka nań, żadna żmija nie zasyczy, żadne stworzenie nie poskarży się Bogu, aby kiedy które naruszył. A z językiem tak samo. Z językiem przede wszystkim, a pod koniec święta najwięcej. Proszę was, ludzie dobrzy, lubietka moje serdeczne, ja tu z łaski Bożej wasz sługa, pasterz najstarszy, proszę was, trzymajcie byki, pętajcie języki. Bo spoza języka jeszcze gorszego coś czyha od byka. Ręka, a w ręce — lepiej nie mówić. I tym się kończy wasza polityka. Rębanie, a potem jednanie. Jednać się dobrze, a najlepiej pojednać się przed zwadą. A zamiast tego, co u nas się dzieje? Choć włos siwieje, um dziecinnieje, rozum się kurczy, a język wciąż furczy, w pysku ani zęba, za to grzech główny wciąż staje dęba.
— Oj, staje — żałośnie westchnął dziadulo Serebraniuk.
— Staje, staje — przeszło nabożnym pomrukiem przez gromadę gazdów.
Kanonik śmiał się głośno, lecz podniecił się powodzeniem, a wiedząc że ostatnie słowo najtrwalsze, to żartobliwie, to poważnie gromił nadal, mimo że języki już dostatecznie rozpętały się w ciągu dnia, a pod wieczór tylko zaciszne pogwarki bulgotały zgodliwie.
Podczas perory kanonika ksiądz proboszcz Pasjonowicz półgłosem a przyjaźnie polemizował z dziedzicem:
— Za moich młodych lat nazywano to bajronizmem. Pan dobrodziej dziedzic wciąż pobłażliwie, romantycznie i bajronicznie. A przecież Fudor autentyczny prawnuk Dobosza grozi panu, zasadza się na pana. Nie lekceważmy tego i nie ośmielajmy —
Dziedzic odpowiadał spokojnie:
— Z Fudorem to wszystko przypadkowo, osobiste i koniec końców głupie, irytujące, bo przerasta moje siły. Jestem młody. Lecz bajronizm obcy mi i niemiły. Księże dobrodzieju, watażko dawnych czasów to coś odmiennego, to nie bandyta i nie korsarz bajroński, to wojak ludowej rewolucji, niewątpliwie nawet heros wolności, tylko że jakoś — poroniony. Mówi się dużo o Napoleonie, a któż to był? Watażko z watażków korsykańskich. I nie taki znów wielkoduszny. Polował na królów, oni na niego, wydrapał się na nadkróla. Upolowali go niby, a widzi ksiądz, dynastia wróciła, utrwala się, trzęsie światem. Francja i Europa potrzebowałyby watażka. Nasze dzieje niestety, zasnęły w martwocie, przyzna ksiądz.
— Bardzo to oryginalne, co do Napoleona trudno uwierzyć i trudno przeczyć, ale...
Księdzowa siedziała wciśnięta pomiędzy Tanasijem a panem Jakobencem. Naprzód przyglądali się sobie z panem Jakobencem badawczo, oboje zdziwieni. Nie zamienili ani słowa. Przeto księdzowa, to nastawiała uszu przemówieniu kanonika, to szeptom męża z dziedzicem. Podrywała się co chwila z miejsca, wyrywając się tęsknocie do żywego słowa. Niemniej Tanasij nie mogąc przemówić kłapał co jakiś czas ustami, jak ryba wyjęta z wody. Niestety zapamiętałe milczenie pana Jakobenca, ponadto jego karcący wzrok i donośne kazanie kanonika zmusiło oboje do milczenia.
Kanonik wołał dalej w improwizacji mniej lub więcej udanej, lecz na pewno nie czerpanej z ksiąg świętych. Pod bujną strzechą siwych włosów spłukane wiekiem oczy trysnęły niebieskim blaskiem.
— „Prawo to pęta, prawo to niewola“, powie niejeden górski mądrala. Ludzie dobrzy, przyjrzyjcie się! Gdzież na całym świecie bożym jest swoboda święta, jeśli nie u was w Jasienowie, jeśli nie u Szumejów i nie dziś na chrzcinach! Któż śmie narzekać? Swoboda — to kiedy druh druhowi rękę poda i serce. A może ktoś powie, że my duchowni przeciw swobodzie uczciwej? Czyż ja zabraniam wam oczy wznosić do słoneczka podczas modlitwy na połoninie? A dokądże zaglądać? Krowie pod ogon? Czyż ja zabraniam dobrych przemówek, co Boga i świętych pańskich wzywają aby pomagać bliźnim? Prądy czy nie prądy, nasłania czy nie nasłania, a to najważniejsze, że serce posyłają. Bo jakżeż głosi starowieczna przemówka: „Po wszystkich płajach, po wszystkich płaiczkach, po wodach rosiczkach, i tak dalej — ludziom, chudobie, dychaniu wszelkiemu, Hospody-Boże, święta Dziecino, rączką gromniczną, łaską księżyczną błogosław każdej żywocinie.“ Tak przemawiajcie śmiało co ranka, co wieczora, błogosławcie wszelkiemu dychaniu. Tylko ta przemówka łajdacka i z czorta idzie, którą nasyła złe serce, złość i śmierć. I my także, bracia ojcowie duchowni, nosów nie zadzierajmy, brzuchów nie wydymajmy, jakbyśmy Pana Boga za nogi chapnęli. Nawet czorta za ogon jeszcze nie złapaliśmy. Strzeżmy się pychy, uważajmy, aby on nas nie złapał. Pięknie to mówią łacinnicy: „Spiritus fiat ubi vult.“ To nie ten spiritus z flaszki, bracie Tanasiju, ale ten Duch Boży z Listów, wieje, gdzie mu się podoba. Bracia duchowni, nie brońmy owieczkom naszym obyczaju starego. Czytałem o takim biskupie jednym w dalekim kraju, co podczas Pasterki na Święty Wieczór o północy drzwi kościelne kazał zamykać i stawiał przed nimi policję ze strzelbami. A czemu? Bo ludzie mieli taki zwyczaj, że o północy wychodzili na chwilę, aby łykać ziarnka gorczycy. Co zegar uderzy z wieży, to każdy łyknie sobie jedno ziarnko. A nas broń Boże od takiej policji! Łykaj sobie, łykaj gorczycę, przypominaj, co gorzkiego cię czeka, bylebyś innego ziarna nie łykał, czortowskiego ziarna — złości, nienawiści, zemsty, bo ci się w brzuchu zasieje i z gardła wyrośnie czortowską kudłatą wiechą. A tymczasem co się u was dzieje, jaka swoboda? Hałaj-bałaj, hulaj duszo i rąbaj ręko! I nasz sąsiad, Bernhaut, na izraelicki rozum mądrze was dziś upomniał: „Opamiętajcie się ludzie! Swoboda to nie kradziony koń, co galop! i niech zdechnie.“ I ja też powiadam, mój bracie Tanaseńku, najstarszy List z Nieba o swobodzie prawi. A co w nim stoi? Szanujcie ludzie swobodę, ona wasza krówka dojna. Doić i doić? A któż jej sianka poda? Kto podhoduje?
Nagle otwarły się drzwi zewnętrzne jak zwykle surowo i mrukliwie, za to wewnętrzne drzwi jeszcze radośniej niż zwykle zaśpiewały: a-a-a... Otworzyli je młodzi chłopcy, stając we drzwiach i trzymając, aby się nie zamknęły. I zaraz wszedł Foka, niosąc w jaworowym korycie stos baranczyków odlanych świeżo z owczego sera, zahartowanych czy wygładzonych w roztopionym maśle. Wczoraj o północy wydojono owce po raz pierwszy i zaraz zabrano się do odlewania baranczyków dla gości.
Polityka urwała się nagle, kanonik usiadł. Radosny gwar powitał baranczyki. Do gości wyglądały z koryta gładkie figurynki rogate, to zadzierzyste, to potulne, to w biegu, to w spoczynku, częściej jeszcze niż do baranków podobne do jeleni, do łosi, do koni w galopie. Niejednemu barankowi rogi rozczapierzyły się w skrzydła orle, a innemu zaledwie w uszy zajęcze. Jeszcze Foka nie zdążył rozdać baranków, gdy w towarzystwie Semena i dwóch bab huculskich, niosących spore półmiski, wkroczył we własnej osobie pan kucharz dworski, człowiek w sile wieku, z zadzierzystym wąsem, z okularami na nosie, w palonych butach, w bielutkim chałacie i w białej czapce. Niósł uroczyście ogromną dymiącą wazę. Jeszcze nie postawił jej na hrubie, a już Serebraniuk powstał z miejsca dla uczczenia mistrza sztuki. Za nim jeden za drugim dość pośpiesznie wstawali gazdowie. Pan kucharz nie szczędził poważnie łaskawych uśmiechów, własnemu panu nie udzielił ich więcej niż innym. Postawił ważnie i ostrożnie ciężką wazę na hrubie, poczem mitygując hołdy, kiwał dłonią pobłażliwie, dając znać hołdownikom, aby siadali, a tego i owego klepał przyjaźnie po ramieniu.
Następnie hodował osobiście, celebrował ucztę, kierując podawaniem. Sam nalewał zupę, a na skinienie jego oczu Semen w uguzikowanej liberii natychmiast podawał gorące, przypiekane i chrupkie kapuśniaczki.
Nie była to byle jaka zupa, lecz prawdziwy „złoty rosół“ z drobiu, według przepisu z wesel żydowskich. Potem pstrągi po huculsku na śmietanie skakały do ust chyżej niż przez wodospady. Potem kurczęta przetykane czosnkiem, a tak rozmiękczone, półpłynne, że nawet kosteczki nie chrupały, lecz zaledwie kwiliły w ustach. Potem głuszce w bajcu, tak skruszone, że rozpływały się w ustach jak pasztety, potem jarząbki — — Pan kucharz z surowym chłodem doglądał podawania równie ważnego w jego oczach jak sporządzanie potraw. Semen i obie baby pociły się pod brzemieniem odpowiedzialności.
Wszyscy umilkli. Księdzowa, nabierając pierwsza i dokładając ostatnia, wyrażała uznanie, wpadając w marzycielstwo:
— Przy takich specjałach człowiek szczęśliwy, zaraz wspomina specjały najspecjalniejsze — barszcz z uszkami tak nadziewanymi, że grzybki zachodzą w rybki, a rybki w grzybki, nie można odróżnić. Młoda tłusta szynka w sosie czekoladowym, nikt nie odgadnie, czy to przekąska czy legumina. I sorbet, sorbet! Ale biały migdałowy, taki, jak czasem bywa leśny spadziowy miód, najlepiej, gdy odrobinę wanilii, a nawet krztynę pieprzu dodać. Moja ciotka Pulcheria to majster od tego, a czy uwierzycie, nasza pani dziedziczka młodziutka, prawie dziecko, także majster od sorbetów. To tureckie, z Bukowiny.
Z kolei zajadano białe ciasteczka w kształcie półksiężyców zwane cynamonikami.
— Chrupie jak piasek, a smakiem ciągnie do nieba — mówił z uznaniem Tanasij.
Księdzowa potakiwała żywo. Pan kucharz, widocznie na skutek umowy z gospodarzami, dyskretnie kierował podawaniem napitków. Wino było lekkie i znacznie mniej niż podczas obiadu. Tanasij uparcie nie kosztował wina i chwalił jedzenie:
— Potrawy pańskie delorne, przy nich cała polityka na nic — zwracał się do kanonika. — Mam i ja za pazuchą List o polityce taki, że grzmi, ale nie powiem, bo u jejmości uszka delikatne, nie takie jak u naszych bab, trzeba szanować.
— Jakiż list, Tanasiju? — zaciekawiła się księdzowa.
— List z nieba, jejmość.
— Ach, Tanasiju — wzdychała księdzowa, chrupiąc makaroniki — macie rację, nieba mam już po same uszy, nawet piekła. Bo nie wiadomo co tym jasienowcom obiecać i czym ich straszyć, zmartwienie. Chcieliby być tylko w Jasienowie, tu im raj. Ja taka sama, a jakżeż bez tego nieba i piekła kazanie ułożyć, no jakżeż, panie dziedzicu, niech pan sam powie.
Dziedzic odpowiadał wstrzemięźliwie:
— Pani dobrodziejko, czytałem, że mahometanie —
Księdzowa przerwała:
— Mahometanie? To Turcy, ci co mają wiele żon?
— Tak, widzę, że przed panią dobrodziejką nic nie da się ukryć... — odparł dziedzic uprzejmie.
— Ho, ho, ja już wiem, i co dalej?
— Mahometanie obiecują tym, co najlepsi, w niebie różne przysmaki, głównie mleko, no a dla innych — właśnie inne rozkosze, ale to chyba —
— Święte słowa, gdyby jasienowcom zagrozić na kazaniu, że na tamtym świecie nie dostaną huślanki, bryndzy i wódki, toby —
— Ależ Marysiu — wtrącił z dobrotliwym wyrzutem ksiądz małżonek.
— Czekaj, Sławku, wiem co mówię, ja też z Jasienowa, kiedy byłam mała, myślałam, że w niebie cukiernia, a stamtąd spadają na drzewko pachnące pierniczki i pozłacane orzeszki. Na wigilię patrzałam przez okno, carynki w śniegu, a dla mnie to torty lukrowane, i ja już w niebie, szukałam aniołów przez okno.
— Dziecko, to coś innego — odparł ksiądz Pasjonowicz.
— Czekaj, Sławku, a potem za młodu myślałam też, że restauracja taka, jak u pana Romanowicza w Kołomyi, ho, ho, tam po wiedeńsku — ogródek, nowa moda, ach, to —
— Restauracja to główne piekło, jejmość — przerwał Tanasij.
— Restauracja pana Romanowicza piekło? Nadziewka z trufli, krem francuski z poziomkami, jarząbki w majonezie, to piekło? Chciałabym być w takim piekle.
— Wiem, co mówię — upierał się Tanasij — mnie nikt... mnie nikt tym nie kupi. Restauracja to piekło, ja tam byłem.
— W restauracji?! Cóż wy wygadujecie, kiedy?
— Za mego życia, nie tak dawno, jaki dziesiątek lat temu.
— Cóż się wam stało, Tanasiju — przeraziła się księdzowa — zaprosili was czy co?
— Oj, dobrze mówicie, jejmość: stało się. Zaprosili? Zawabili do piekła, że popamiętałem.
— Któż zwabił?
— Któż by? Panicz. Cały bialutki jak ksiądz dla służby Bożej niedzielnej. Jeszcze bielszy, bo nogawiczki też miał białe. Teraz już wiem, kto taki na biało się przebiera. A wtedy... późna noc, lepiej nie wspominać.
— Ależ opowiedzcie, Tanasiju, mnie język ucieknie z ciekawości. Wy i restauracja?
— Tak, jejmość, restauracja. Przyprowadziłem wtedy razem ze starym Pawłem Palijczukiem konie do komisji wojskowej w Kołomyi. Sprzedałem jakiś tam dziesiątek koni, płacili nie najgorzej. Pawło już stary poszedł spać do swoich Żydów i do koni, a ja młody jeszcze, skorciło mnie wieczorem gapić się po mieście. Poszedłem razem z najmitą Fedorem. Lato było, pogoda i pan Romanowicz do ogródka muzykę sobie zawołał. Dużo gości pańskich tam siedziało, jedli, pili i śmiali się. A przed ogródkiem panek młodziutki, gładko wylizany, cały biały, z długą białą chustką pod pachą sobie spacerował. Widać synek pana Romanowicza. Ja gapię się, słucham, muzyka bucha, podoba mi się dość. A bialutki panicz grzeczny jak rodzony syn do mnie: „Może pan dobrodziej-gazda pozwoli, będzie łaskaw do nas.“ Cóż takiemu powiedzieć, ani tak, ani nie. Najmita mój, Fedor, chłopiec dobry jak chleb i dlatego durny. Chciałem go się poradzić, a on spłoszył się, hyc! uciekł i zostawił mnie samego. Tymczasem panicz pobiegł do środka i coś tam powiedział: śmiech wielki, radość i tam. I zaraz wrócił jeszcze z jednym paniczykiem, jednakowusieńko białym, także z chusteczką białą pod pachą. Biorą mnie pod ramię, proszą tak grzecznie, no trudno powiedzieć: „Proszę, może naprawdę wielmożny-pan dobrodziej-gazda do nas pozwoli“. Cóż to ja luter czy Turek, abym nie rozumiał co gościnność? Powiadam im tak: „No, moi panicze, dobrze, ale warunkowo, że wy potem do mnie na Żabie, ja Urszega!“ — „Ależ dobrze, dobrze“ — śmieją się i prowadzą mnie do środka. Skoro tylko weszliśmy, muzyka buchnęła jeszcze głośniej na powitanie, i goście ucieszyli się jeszcze więcej. U pana Romanowicza nie siedzą wszyscy przy jednym stole tak jak my tutaj, tylko osobno przy małych stolikach, tak im przyjemniej. Bialutki panicz jeszcze coś powiedział głośno, a na to wszyscy w dłonie zaklaskali: „brawo, brawo.“ Przeczuwałem coś, bo nie wiedziałem, co to takiego „brawo.“ Sadzają przy osobnym stoliku, przynoszą list. „A to co?“ — pytam. „To spis potraw — mówi panicz — jedzenie i picie do wyboru.“ „W gościnie wybierać? — powiadam — dawajcie co łaska, mało ja nie lubię, bez picia i dużo mi nie smakuje.“ Znowu po stolikach krzyki: „brawo, brawo!“ Sami przyjaciele. Panicze znoszą różności, znoszą, znoszą. Już osobny stolik do tego przystawili. „A wina jakie pan dobrodziej-gazda?“ — pytają. „Jak wasza łaska.“ „A może dobre, te najdroższe, do usług.“ „Niech będzie, skoroście tacy czemni, daj wam Boże zdorowieczko“ — odpowiadam.
Niedaleko mnie przy stolikach siedzieli goście paniczyki, ale nie biało ubrani, tylko całkiem czarno. Śmiali się do mnie przyjaźnie. „Chodźcie, panicze moi, do kompanii, najmita durny uciekł. Co ja będę sterczał i wino żłopał sam, nie znoszę tego.“ Panicze jeszcze serdeczniej zaśmiali się, obsiedli mnie rojem, ściskają ręce, a wciąż dziękują. „Za cóż dziękować — powiadam — dziękujcie gaździe.“ Znów synek pana Romanowicza, ten w białym z chusteczką, przyleciał i pyta: „A może dla tych panów coś podać?“ „Daj wam Boże długie życie, paniczyku, a jakżeż inaczej, co mają mi w zęby zaglądać, dajcie każdemu szklankę.“ Cały ogródek cieszył się, gościnnych u nas nie brak, ale takich jak tam w życiu nie widziałem, uwijali się jakby gromadzili siano tuż przed burzą. Gdybym był mądrzejszy, tobym od razu zmiarkował, kto tak się uwija.
— I zmiarkowaliście? — zaciekawił się dziedzic. — Jakżeż to było?
— Było tak, że znosili jedzenie i wino, jak na Wielkanoc. I poszły te nazwy straszne, podobne jak jejmość teraz mówi, co miska to straszniej się nazywa. A wina jeszcze straszniej. Zobaczyli, że mam dobry spust. Ci panicze co koło mnie, nie tak bardzo, ale było ich dużo. Flaszka koło flaszki w rzędzie wartowały wiernie koło nas jak żołnierze na paradzie. Wino nie takie jak dziś w południe, ale dało się pić. Dolewałem sobie i innym, opowiadałem dużo, cały ogródek słuchał i cieszył się. Goście obstąpili mnie hurmą, dotykali pistoletów, włosy także macali, bo miałem wysmarowane masłem ślicznie. Jeden stary panek, wysoki ale chudziutki nieboga, po kożuchu mnie klepał przyjaźnie. „Ależ to tęgi człeczysko.“ Było wesoło. Dobrze po północy muzyka zmęczyła się, i do domu. U nich nie bawią się tak długo. Tymczasem biały paniczyk szepnął mi: „A może pan dobrodziej-gazda coś dla muzyczki.“ „Słusznie — powiadam — a ile?“ „Tak guldenek albo dwa.“ U nas za te pieniądze graliby dwie doby, ale dałem. I goście powoli zaczęli się rozchodzić, machali do mnie odchodząc jak stare pobratymy. Jeść już się nie dało, a z tymi co zostali koło mnie, piliśmy wciąż i dość. Coraz mniej ludzi, już i panicze od mego stolika bardzo dziękują i także do domu. Sam gazda pan Romanowicz nie pokazał się ani razu, może stary już albo chory, ale od czegóż ma synów.
Już świtało. Podali mi w końcu panicze jeszcze jeden list. „Nie, paniczu mój drogi — powiadam — daj wam Boże niebo, ale jeść już więcej nie mogę, a wino jeszcze nie skończone i nie ma już z kim pić.“ „Nie, proszę dobrodzieja-gazdy, to zapłata.“ „Co?? Aha, pewnie za muzykę jeszcze?“ „Nie, to za jedzenie i za picie“ — uśmiechają się obaj ledwie-ledwie jak wstydliwe dziewczątka. Oniemiałem. Pułapka na niedźwiedzia! Zmiarkowałem, ale cicho, sza! Nie dość, że obrabują, jeszcze wyśmieją. Nadąłem się trochę: „A ileż tego, czytajcie, paniczu.“ „765 guldenów.“ Równo 14 krów! Skamieniałem. Krew mi do głowy uderzyła, ale ani mru-mru, trzeba pokazać, że Urszega i że nie dureń. Trzymam się dalej śmiało, jak koń na płaju nad przepaścią. Mówię powolutku, aby nie poznali. „Ej, paniczyku, wy na pewno pomyliliście się.“ „Nie, to niemylne, proszę pana gazdy-dobrodzieja“ — przyskoczył z listem i zaczął mi trzepać jedną straszną nazwę po drugiej. — „To tyle, to tyle, a tu suma razem 765 guldenów. O, nasz rachunek niemylny!“ „Ależ za drogo — powiadam jeszcze — znam się na tym, opuśćcie.“ Nadąłem się sierdziście. Paniczyki jeszcze prędzej pobiegli gdzieś tam do ojca i zaraziutko wrócili: „pan gospodarz umyślnie dla łaski pana dobrodzieja-gazdy daje taniej i prosi, aby zawsze był łaskaw do nas, zawsze zniżymy, do usług“. „A ile teraz?“ „692 guldeny“. Oho! ja zapamiętałem, folwark by można kupić! A ja jeszcze próbuję, nadymam się ostro: „A gdybym nic nie zapłacił?“ „Pan-dobrodziej-gazda ładnie żartuje, to przecie nas kosztuje.“ Wyłożyłem im wszystko, co miałem na konie i jeszcze coś tam z drugiej torby i ja już czyściutki, chcę uciekać. A panicze jak zaczną się kłaniać i machać chusteczkami: „A dla nas pan dobrodziej-gazda coś zostawi z łaski?“ „Co takiego?“ „Pieniążki na piwko.“ „A z tamtych ojciec wam nie da?“ „Taki to i ojciec“, mruknął smutnie panicz. Nic nie rozumiałem, ojciec wyrodny, czy to służba pana Romanowicza? Ale skądże by taka uczona służba. Nie chcę pokazać, żem durny i pytam: „Tyle co dla muzyki wystarczy?“. „Według łaski wielmożnego pana dobrodzieja-gazdy.“ Wyskrobałem z drugiej torby i dałem trochę więcej: „Macie!“ Tak kiwali się, jak czorty przed Doboszem na zamku na Pietrosie, tylko że ci kołomyjscy biali. Ledwo odwrócili się, a ja smyk! Wymknąłem się im. Tak samo jak Dobosz czartom, bo także lęku nie pokazał. A restaurację popamiętałem —
Śmiech zrywał się kilkakrotnie i huczał po izbie. Ksiądz kanonik wycierał obficie łzy, a także dziedzic śmiał się jak dziecko. Tanasij zakończył poważnie:
— Pomyślcie sobie teraz, co by o mnie powiedzieli na Żabiem, gdyby moje dzieci albo najmici zaciągali gości z ulicy do chaty, a potem ściągali z nich skórę. A jejmość powiada, że restauracja blisko nieba.
— Ależ to kupcy, Tanasiju, nie trzeba ich sądzić tak ostro — tłumaczyła księdzowa — karmią ludzi, sprzedają potrawy, to ich kosztuje.
— A was nie kosztuje, jejmość? A może byście tak samo zaciągali Anglikanów od ryby i kazali sobie płacić?
— Broń mnie Boże — przeraziła się księdzowa — do tego jeszcze nie doszło.
— I niech nas dalej broni, nie ma grzeszniejszego niż taki, co za miskę strawy i trochę wina skórę zdziera.
Dziedzic śmiał się niepohamowanie, ksiądz kanonik niemal zmęczył się śmiechem, pan Jakobènc uśmiechał się cicho, przyglądając się z lubością Tanasijowi, jak gdyby miał przed sobą szczególnie dorodnego capa.
Cynamoniki znikały szybko, powtarzano je zapobiegliwie, a w dalszym ciągu podawano kawę, orzechy kuckie, suszone owoce, jabłka, nawet figi. Tanasij chwalił nadal:
— Najlepsze zajęcie na świecie to jeść, tak jak dzisiaj, byleby w chrześcijańskiej gościnie, nie w restauracji. Koń także wciąż je, dlatego nie grzeszy. Gdyby człowiek mógł jeść przez cały dzień, toby się skonił i przestałby grzeszyć.
Wikary podchwycił złośliwie:
— Ale jest jeszcze jedno stworzenie, które je dzień i noc, a czyż warto je naśladować?
— Nie! — żachnął się Tanasij. — Nie dla waszych godnych uszu takie słowo, to świnia, tak jak grubas miejski, co obeźre się, zaśnie i szczęśliwy. Koń przeciwnie, z jedzenia bujny jak wiatr.
— Ależ bez ustanku jeść to obżarstwo — pouczał uparcie wikary.
— Słusznie — zgodził się Tanasij — trzeba też dobrze popić, ale trzeba umieć.
— Z tego dopiero grzech — odparł wikary.
— Taki jak ja, pije ile wlezie, z tego nie grzeszy nigdy, a inny, nieumiejętny, ha, może grzeszy.
— Kto innych do grzechu ciągnie, grzeszy najwięcej — dobitnie wyrecytował wikary.
— Czym ciągnie?
— Drażnić, wyśmiewać, ganić i złościć innych, to chyba grzech?
Tanasij popatrzył uważnie, zrozumiał:
— A czyż ja złoszczę kogo? — rozglądał się wokoło.
— Mnie na pewno nie — wybełkotał pan Jakobènc pośpiesznie.
— Skądże — potwierdził dziedzic śmiejąc się.
— Ej, kto by się złościł — szczebiotał Serebraniuk — z tego mówienia nauka na cały rok.
— Któż by się złościł przy święcie — ośmielił się dobrotliwie kudłaty wujko z Bukowca — niech Bóg broni.
— Niech Bóg broni — przeszło przez rząd gazdów.
— A może ja was złoszczę, pan-otczyku? — cedził słodko Tanasij.
Wikary prychnął lekceważąco:
— Phy, mnie na pewno nie, wyście nie z mojej parafii. Ale to nie znaczy, żeście bezgrzeszni.
— Gdzież tam bezgrzeszny, pan-otczyku! na koniec święta wybaczcie, proszę, mój rozpętany język, a na pokutę — kapę do kościoła wam ofiaruję.
Wikary nadął policzki.
— Kapę? A czyż nie lepiej na pokutę przestać pić?
Tanasij uśmiechał się cierpliwie.
— Ojcze duchowny, rzetelnie wam mówię, ja nie z picia grzeszny, tylko z krwi paskudnej.
— Z jakiej tam krwi?
— Z mego rodu. Ród z popów, a popy z Mazurów, Mazury to zaciekłe jakieś, nieustępliwe.
— Ja także Mazur, a czyż przez to grzeszniejszy od innych? — odciął się ksiądz.
— Pewnie, że ksiądz ma najwięcej furtek do grzechu — mówił Tanasij z rozwagą — ale to nie moja rzecz. Jakiż wy tam Mazur? Wy pańskie dziecko. Mazury to kamieniarze, niesamowici, ja to wiem najlepiej.
— A czy byliście kiedy na Mazurach?
— Po co? Jeszcze mnie tam brakowało, a kto ich tak zna.
Ksiądz starał się zachować spokój.
— Pomyślcie, gospodarzu, Armenię znacie, to widać, to słyszeliśmy, a teraz Mazurów też lepiej od innych. A siebie?
— Niby po co? Co na mnie ciekawego?
— Wszyscy jakoś grzeszni, tylko wy nie, co więcej wyście nieomylny.
Tanasij przemilczał, mruknął po chwili:
— Ach, tak, najlepiej jeść, to nikt nie zgrzeszy.
Księdzowa ożywiła się:
— Ach, grzechy! Zajadam się makaronikami w chacie Kałynki, a ona nawet nie pokosztuje. Serce boli, idę do Kałynki. — Zerwała się nagle i wyszła.
Na dworze deszcz wyczerpał się, syczał zaledwie sennie, z oddali huczały potoki i strugi. Rozmowy wyczerpały się, lecz nikt nie wstawał. Wobec powszechnej trzeźwości wikary wzorem kanonika, ba, starając się go poprawić i przewyższyć, uważał także za stosowne powiedzieć, co dawno miał na języku. Nie zwracając się wprost do Tanasija, strofował pychę, nade wszystko strofowanie innych. Mówił płynnie, wywodził długo, lecz stylem nazbyt wysokim, ponadto mówił wyłącznie po polsku i tak zakończył:
— Któż innych może strofować! Chyba kaznodzieja powołany przez kościół? A każdy inny śmiertelnik, jeśli jest chrześcijaninem, winien przede wszystkim zrobić swój rachunek sumienia, a potem dopiero może innych poprawiać, radzić, a jakoś tak delikatnie, a nie wyszydzać. Rozumiecie, gospodarzu? Radzić można, a nie złościć.
Tanasij skrzywił się:
— Kto by tam radził, poprawiał, przyjdzie do mnie głodny albo durny, co zarobić nie umie, dam mu jeść naprzód, dopóki mnie nie zaczepi jak tamten bezbożny.
Młody ksiądz, przeświadczony o złośliwości Tanasija, gorączkował się:
— Są tacy ludzie, jak gdyby przez diabła posłani, którzy każdym słowem drażnią i wyzywają innych do grzechu. Pobłażać nie przystoi, nam duchownym nie wolno. Bo kto mówi, że jest chrześcijaninem, nie wytknie nic drugim, dopóki sam nie zrobi rachunku sumienia. A jeśli już chce ostrzec innych, niechaj wyzna: „Ludzie, ja sam grzeszny w tym, w tym zgrzeszyłem i was ostrzegam.“ A nie rozpierać się i sądzić, jakby sam był nieomylny.
— A któż jest niemylny? — podchwycił Tanasij szeptem.
— Nieomylny? Papież. To jest, nieomylność papieża odnosi się do spraw wiary, a każdy inny omylny i jeśli chce głośno spowiadać ludzi, niech się sam naprzód wyspowiada. Rachunek sumienia, swój a nie innych. Chyba ksiądz, chyba kaznodzieja...
Tanasij przyłożył rękę do ucha, przechylając się przed nosem księdzu Pasjonowiczowi. Nie rozumiał dobrze, a więcej jeszcze udawał, że nie rozumie.
— Rachunek? Jaki? Może z restauracji, niemylny? Na papierze niemylny? To nie sztuka. Oj, zobaczylibyście, pan-otczyku, jaka to nieomylność, gdybyście o nasze mołodycie ognia skrzesali.
— Ależ, Tanasiju — tłumaczył pośpiesznie ksiądz Pasjonowicz — nie na papierze, tylko że papież to znaczy papa rymski, ojciec święty jest niemylny. I nie żaden rachunek z restauracji, tylko że rachunek sumienia za pazuchą trzeba mieć, rewasz grzechów, rozumiecie? Zarębywać grzechy na własnym rewaszu, a nie na cudzym.
Tanasij poddał się:
— Święte słowo, pan-otczyku! taki starygan jak ja, któremu każdy dzionek boży podarowany, powinien mieć swój rachunek za pazuchą.
— Teraz przyznajecie sami — rzekł wikary spoglądając nieufnie — a tak trudno do was trafić.
Tanasij wyprostował się.
— Trafić nietrudno, ślicznie szczebioczecie, pan-otczyku, tylko mowa ptasia trudna. „Porodyła lacha ptacha.“[41]
— Cóż to za gadanie? — nastroszył się ksiądz.
— Nie gadanie, stara śpiewanka o wszystkich, o Polakach także.
— Wy i o Polakach też najlepiej wiecie — wypalił wikary tracąc cierpliwość.
— Co wiem to wiem, a śpiewanka mądra. Ślicznie szczebioczą Polaczkowie: „się-się-się, pię-pię-pię“, a jakie ptachy, to wiadomo.
— Cóż za ptaki?
— Przypatrzcie się bliżej — indyki i pawie.
Dziedzic uśmiechał się nieznacznie.
— Wy naprawdę tak źle myślicie o Polakach, kumie?
— Mówiłem wam w południe, paniczu, chcę mówić kumie, ja myślę różnie, raz tak, a raz inak. Wygląda mi, że taki ród, co na pokaz szczebiocze, a serca nie ma tyle, co gnoju za paznokciem — najgorszy na świecie!
— Od razu najgorszy? — zdziwił się dziedzic z lekkim wyrzutem.
— Wybaczcie, Tanasiju — wtrącił cicho Duwyd — wasz przyjaciel pan kowal może nie był Polakiem?
— Dajżeż powiedzieć! Nie! Pan kowal Sawicki to był człowiek.
— Teraz już wiem — zrezygnował Duwyd — bo ja myślałem sobie, że Polak to także człowiek.
Tanasij niecierpliwił się:
— Dajcież dokończyć! A potem przychodzę do swoich Ruśniaczków, a oni jeszcze gorsi. Śpiewanka słuszna: „Rusyny z sołonyny.“ —
Ksiądz Pasjonowicz przerwał:
— Tanasiju, kiedy dobry gazda znakuje chudobę, nawet owcom uszu nie wypala, tylko maluje, a wy od razu swoich piętnujecie.
— Nie, ja ich nie piętnuję, ojcze duchowny, sami siebie piętnują, a nibyż wy nie wiecie?
— Cóż mam wiedzieć?
— Niepewny naród, gdzie stąpisz — tłusty moczar, zapadniesz. Śpiewanka słuszna —
— No i cóż z tego? — pytał ksiądz Pasjonowicz jakby dotknięty.
— Dokładnie nie wiem, a coś mi się zdaje, że na topliwo dla piekła jak najprzydatniejsi. Nie lubię ja tych naszych — strach!
— Przynajmniej swoich moglibyście troszeczkę lubić — mówił z żalem ksiądz Pasjonowicz.
— Któż ich lubi? Takie sadło borsucze dla czortowej huzyci najstosowniejsze! Na pierwszym miejscu do piekła! Ja nie święty, ja twardy.
— A wy sami na którym miejscu? — zapytał obcesowo ksiądz.
Tanasij odpowiedział bez wahania:
— Przytomne pytanie, twardy najgorszy. A śpiewanka słuszna: „Mazury z suki burej.“ Taki i ja. Mazur robić umie, myśli, że świat przetrwa, a do grzechu nigdy się nie przyzna.
Poperecznyk z cichym chichotem przerwał Tanasijowi:
— Mówicie wciąż: „mój ród z pierwowieku“, a teraz okazuje się że z Mazurów, po prostu z zajdów. Jakżeż to? Żartujecie chyba.
Tanasij odgryzał się niecierpliwie:
— Nie to ważne od kiedy ród jakiś, tylko kto z rodu.
— Więc koniec końców któż na pierwszym miejscu do piekła? — ciekawił się ksiądz.
— Tacy jak ja, Mazury, a po nich nie wiem już dokładnie kto bliżej na drugim czy na trzecim miejscu, Polaczkowie czy Ruśniaczkowie, a po nich na czwartym miejscu Żydkowie. Te cztery wiary Bóg postawił na przestrogę dla innych ptaszków.
— Dla jakichże ptaków?
— Dla łajdaków innych. Pan Jakobènc zanadto się chwali łajdakami światowymi, a dla naszych za dobry. A kto naszych przejrzał, na tamtych nakicha, bo grzech i smród gdzie? Na dnie. Z naszych domowych łajdaków Żydzi najbiedniejsi, bo niechrzczeni sierociska. Hospod Boh ich żałuje, dlatego kiedy Żyd się pomodli to pomaga najwięcej. Ja ich także żałuję — smęcił się Tanasij.
Ksiądz wikary zniecierpliwił się. Powstał z miejsca i znów usiadł jakoś bezradnie.
— Pan Bóg żałuje i wy także, można gadać do rana, wszyscy na drodze do piekła. My z księdzem proboszczem o rachunku sumienia, a wy o takim-jakimś rachunku.
Tanasij słuchał uważnie.
— Pewnie, że tak, ojcze duchowny, porządek do piekła trzeba znać, aby wiedzieć na którym miejscu. Z łajdakami Hospod pokazuje cierpliwość świętą — do czasu. Z Żydami i z Polakami stare dzieje, to wiem, a na tamtych czeka jeszcze — czarny cud.
Wikary łykał wciąż coś z trudem, jakby gorzkie pigułki.
— Wszyscy na drodze do piekła, tylko wy nieomylny.
Tanasij rozpalił się.
— To niemylne, że na pierwszym miejscu do piekła tacy jak ja. — Tanasij podniósł głos jakoś niezwykle: — Ostatnim łajdakom daje Hospod co najlepsze i czeka.
Młody ksiądz, nie wiedząc co począć, gryzł wargi i uśmiechał się cierpko.
Duwyd usiłował mu pomóc.
— Tanaseńku, dopiero co mówiliście, że polityka na nic, a teraz o tych nacjach tak ślicznie, że aż fe. A zapomnieliście jeszcze Szwabów, Wołochów, o Cyganów nie pytam, oni na pierwszym miejscu do nieba.
Tanasij zbudzony z zadumy ofuknął go:
— Gdzież tu polityka? Szwabi — najgłupszy naród, dlatego Pan Bóg troszkę lituje się nad nimi, niech służą wszystkim. Nie tak jak Polaczkowie, tylko do panowania.
— Nareszcie — śmiał się Duwyd — przynajmniej Szwaby nie do piekła.
Tanasij niecierpliwił się:
— Dajże powiedzieć! Szwab bardzo dobry, dopóki służy, a po co teraz gębę do komendy otworzyli. „Wyr-dyr-hyr“, psu by się pysek rozleciał, tyś Niemiec, niemym cię Bóg stworzył, służ komu trzeba, zaniemiej, a do ludzi się nie mieszaj. Za ten pysk, za tę ohydę piekło pewne!
— No, a Wołochy do nieba?
— Wołochy? to z Ruśniaczków wyrodzone: „lubesku, triesku, popysku.“ Takie słodziutkie, tylko jeszcze miększe łajno. W niebie na nich niełakomi.
— A Cyganie?
— Cóż komu winni? Umiałby kto konie podkuć albo na skrzypcach zagrać? Ze ukradnie troszeczkę? Od biednego nie ukradnie. Cyganie nic nie winni.
— Teraz w porządku, najlepiej być Cyganem, proszę, oto jest zapowiedź Tanasijowa — ostentacyjnie zrezygnował Duwyd.
Ksiądz wikary zniecierpliwił się ostatecznie:
— Gospodarzu, od święta pouczałem o papieżu, o kaznodziejach, o rachunku sumienia, a ksiądz proboszcz także, a wy nam takie bańki w nos puszczacie. Za cóż wy nas macie?
— Zaraz powiem — mówił Tanasij z namysłem — synku mój, gdybym ja był w Rzymie jak wy, tobym się brał do tego, aby góry wyrównać z dolinami. I wam się nie dziwię. Ale wy jeszcze młodziutki, jeszcze ciepły, prosto spod świętej kwoki. Boję się, że gdybym zaczął trzaskać moim rachunkiem, tobym was zmroził. Szkoda mi was.
— Słyszane rzeczy — rozdrażnił się wikary — niejedną spowiedź słyszałem, a nie zmroziła mnie. Chybaby — jakieś zbrodnie zbójeckie, no, to nie nasza rzecz, tylko policji, i już was potem wasz proboszcz nie wyciągnie.
Zaczepiony ksiądz Sofron proboszcz z Ilci, duszpasterz Tanasija, przez cały czas karcił go wzrokiem. Wreszcie chrząknął znacząco, kiwając głową powiedział smętnie:
— A co? Nie mówiłem wam Tanasiju? Najlepszy wsadzi się w pułapkę i zrobią go najgorszym. Ostrzegałem —
Tanasij przerwał:
— Wy święty, skąd wam wiedzieć. Mnie nikt nie wsadzi, chyba taka pułapka, której sam chcę. Policja? Stareńki ksiądz z Krzyworówni pouczył nas dzisiaj na carynce, że ksiądz to policjant. To w porządku, a niechaj mnie zaczną policjanty i siandary ciągnąć za język! Prędzej język wyrwą i nic nie wyciągną.
— Nikt was nie ciągnie, do chrzanu potrzebne nam wszystkim wasze gadanie i wyzywanie! — wypalił wikary niegrzecznie. Wstał jakby chciał odejść, księża zakrzątnęli się, zaszeptali i posadzili go na miejsce. Stary kanonik mruknął coś po niedźwiedziemu, jakby ganił nie wiadomo kogo. Tanasij był nieporuszony.
— Mój pan-otczyku duchowny, ja was nie całkiem rozumiem, a wy mnie jeszcze mniej. Dajcież dokończyć. Pytacie za co was mam? Wy dla mnie wnuczek miły i prawnuczek luby.
— Cóż znowu — mruknął młody ksiądz.
Tanasij ciągnął dalej:
— Przed takimi co po nas przyjdą trzeba zdać rachunek, a kiedyż jak nie dziś. Szkoda mi waszych uszu, ale posłuchajcie, pozwolicie, że powiem?
— Byle do rzeczy — bąknął wikary ponuro.
Tanasij opowiadał. Wikary siedział nadęty, rzucając nieufne spojrzenia, inni nastawili uszu, a ksiądz Buraczyński zadrzemał od razu.
— Mówią u nas tak — powiadał Tanasij — Żyd a ksiądz wtedy tylko dobry, kiedy przypieczony. I to prawda. Najgorszy taki ksiądz, który żony nie ma. Po prostu całkiem nie pieczony —
Ksiądz Buraczyński niespodzianie zamruczał z głębi drzemki:
— Tanaseńku, pętajmy języki, dobrze?
Tanasij zmieszał się nieco:
— Ja właśnie wciąż pętam — znów wziął rozpęd — a niby wy tego najlepiej nie wiecie? Dopiero gdy żona przypiecze, gdy bieda przypiecze, gdy dzieci chorują, umierają, a drugie wyrosną i przypiekają, gdy mądrale kichają na księdza, a smarkacze śmieją się z cerkwi, a na koniec łajdaki hurmą przypieką, dopiero wtedy on człowiek. Wie, że co mnie boli, to i jego. A czemuż to mówię? Widziałem księży niemało, a najlepiej wspominam naszego spokojnego stareńkiego księdza z Ilci. Ten był pieczony na wszystkie boki i nas przypiekał słusznie, a po chłopsku. Po pańsku nie szczebiotał. Niewielki, czarny, chudy, a twardy jak stary worek kozi, na połoniny, na polowania chadzał bez strachu. A pierś miał jak dzwon. Jak huknie, to wszystko przysiądzie do ziemi, i wiatr przycichnie. To był ksiądz! I ten mnie spowiadał, ale raz tylko. Nie rozgadałem się z nim jak należy, bo umierałem.
Posłuchajcież, który główny grzech. Tych młodych, cielęcych lat i grzechów cielęcych nie liczę. Ożeniłem się za młodu, i dobrze nam było, ale grzesznikowi nikt nie dogodzi. Największy grzech — mnie nikt nie zdurzy — to Boga naruszać, święto Boże! Świętować trudno, a czas świąteczny, wolny od prac, spaskudzić najłakomiej. Bóg podaje ci rękę, a ty świętujesz gorzej od wieprza. Nie dlatego, aby grzech było jeść albo pić, broń Boże, ja wciąż na to biję, że koniowi bujnemu jedzenie nie szkodzi. Jest tu coś innego. Do roboty zawzięty byłem jak koń i jeszcze bardziej, zawszem myślał, że świat przetrwam. Praca, a najwięcej chudoba ratowała mnie. I weseliły także. Bo u mnie tak. Kiedy sianokosy, wyrąb czy budowa — to bajki, zagadki, śpiewanki, a także tańce szumią bez ustanku. Bez nich rozsypie się wszystko. Bo gdzie jest troszeczkę cichego miejsca, czort zrobi się malutki, wciska się, rośnie i judzi. Gdybym gębę zamurował sobie i innym, zostałbym żebrakiem i łajdakiem. Dzień i noc się dziwuję, jak pan Jakobènc może wytrzymać bez mówienia. I ja twardy, ale u mnie w środku wciąż się kłębi dym. Głównie w niedzielę, w święto Boże, grzech od korzenia rośnie najchętniej, a z tego dla mnie koniec. — Tanasij zamilkł, żuł coś w zębach, zasmucił się.
— To wasze kazanie całe? — zapytał wikary.
— Nie kazanie, pan-otczyku, to rachunek, dopiero zaczęty, teraz idzie najgorsze.
Ksiądz kanonik chrapał równomiernie, a Tanasij opowiadał powoli, dobitnie.
— W owe czasy, za młodu, przyjdę z żoną do cerkwi w święto, i bardzo źle. Zaraz naokoło mnie grzechy zaszumią. Zapaski szumią, spódnice szumią, koszule i chustki jedwabne szumią. Szumią szepty i śmieszki. Mołodycie zęby pokazują i zaraz chowają, oczy otworzą i zaraz zamykają. Kiedym blisko — źle, kiedym daleko — jeszcze gorzej. Kiedy oczy otworzę — pohano, a kiedy zamknę — jeszcze pohaniej od szumu. Czort uwija się między mną a tymi spódnicami. Potem skacze coraz śmielej, wabi mnie pod spódnice i to dobrze wiem, sam mnie judzi, a zaraziutko na wołowej skórze ten grzech najpaskudniejszy zakarbuje.
— Może by to schować lepiej do spowiedzi, na ucho? — mruknął gruby proboszcz z Uścieryk do wikarego — zostawmy go, księże, po co zaczynać!
Tanasij podniósł głos:
— Mój rachunek czy wasz, ojcze duchowny? Teraz ja swój towar rozkładam, a potem wy choćby do rana, and pisnę. No i dalej nasz ksiądz pokojnik, niemłody, od kiedy go pamiętam, ten właśnie grzech z kazalnicy najostrzej przepalał. Miechem dmie jak kowal, a potem rozbija młotem. Krzyczy tak: „Jedna była tam z jednym, na górze na stogu siana, a tamta z tamtym piekielnikiem w łęgach nad rzeką, a tamci oboje pod czorta opieką na połoninie. Siedzicie z czortem, chowacie się za czorta, grom Boży jego i was wyśledzi, na węgiel spali. Widzieliście owce, kiedy podepchają się pod piorun? Tak z wami będzie!“ Nie mówi kto. Strzelec on dobry, ale na ludzi? stój! na oślep nieboga celuje, jakby po nocy. I tak nic nie wie, skądże. U nas naród wstydliwy, skrywać, udawać, kłamać każdy uczy się od młodu. A stary ksiądz bez wstydu patroszy grzeszną skórę, niech się wyśmierdzi. A mnie cóż z tego? Im więcej ksiądz przypala, tym więcej mnie rozpala. Słucham i chętki we mnie buszują. Już skakałbym jak ogier albo gorzej... Czekajcie, czekajcie, księże dobrodzieju, to nie wszystko, grzechów fura. A jutro może być za późno. Wychodzę z cerkwi, zdaje mi się, że za tą albo za tamtą pobiegnę, to jedno tylko knuję: a gdzież by to. Tymczasem wietrzyk mnie owieje, żona zagada słodko, ja trzeźwy już, gdzież czort się schował? Z żoną zgoda, ona wesoła i nie uparta jak ja, kiedym niecierpliwy — zaśmieje się i już dobrze, a zrobi, jak zechce. Nie skryłem przed żoną, powiadam prosto z mostu: „Ja na baby łakomy, a czort na mnie, w największe święto w cerkwi pcha mnie do gnoju. To nie żarty, ja już po brzuch w piekle. Chodzić do cerkwi czy nie?“ A żona na to: „Tanaseńku, nie martw się, serce masz na wierzchu, w środku złości nie chowasz, zazdrości ni ziarneczka. A że kukuryczysz się trochę, to zaraz się śmiejesz. Tyś najlepszy na świecie.“ I dalej takie babskie bajdurzenie. A ja jej na to: „Moja duszko, pokaż mi twoje cycie najlepsze na świecie, ale przed samą cerkwią, to może będę lepszy.“ Teraz ona na mnie fosznie: „Tobie tylko to w głowie.“ A na to ja: „Widzisz jaki najlepszy?“ Ale też nienasytec byłem, gdzie jaki kąt na pastwisku czy w lesie, tam byliśmy razem i tam zaraz...
— Powiadacie, że u was wstyd — przerwał ksiądz wikary.
— Tak, u nas wstyd — pośpieszył się Tanasij — jeszcze jaki, majsterny, łajdacki wstyd! Grzech na światło nie wypełza. Zasklepi się jak dym podziemny, z tego czad. Gdzie indziej ludzie lepsi, a coś niecoś widać. U nas wstyd, niejedna dziewczyna z brzuchem ściska się do ostatka, dziecko urodzi, a za nic w świecie nie powie od kogo. Wstyd! Wstyd! Mołodyczka co nocy z kim innym na inną kiczerę się ciąga, a wstydliwa, że takiej na świecie nie ma. Choćby durny mąż dziesięciu puszkarów zapłacił do nagonki, to na nic. Taki zawzięty wstyd! I ja byłem taki, ale Bóg mi świadkiem, że do każdej dziurki nie zaglądałem jak cap na wiosnę. A może dla was nasienie wstyd? Tam gdzie bywałem z żoną, tam trawa najsytsza, a nawet żyto. Ja w inny wstyd celuję. Święte wasze słowa, pan-otczyku, że kapa dla ołtarza albo świece to mało, to nic. Przed słońcem mi wstyd do końca życia, że święto Boże plamiłem, żem tak żarłoczny był w cerkwi i podczas kazania do tych babskich łydek. To hańba! I jeszcze jeden wstyd, żem zamęczał moją niebogę. Nienasytec byłem i tym pewnie ją ze świata za prędko zegnałem, życie jej wyssałem, to gorzko. — Tanasij opuścił głowę: — Dobrze! chcecie mnie pouczyć, powiedzcie, proszę wy albo który: gdzież to szczęście? gdzież się podziało nasze stare szczęście? Co naobiecywało, a dokąd się rozsiało... Ani śladu, ani dymu. To tak! — wołał Tanasij. — Ja nikogo nie lubię, ja bardzo grzeszny, ja całkiem omylny, ja poperecznyk główny, z wódką pijak, a bez wódki dużo-dużo gorszy. Mnie piec żelazem, nie przestawać! Ale aby tak pozostać z próżnymi rękami. „Goły i nędzny“, pisze List. Stare szczęście, gdzież ono? Może tam na Menczełyku pod skałami w Czarnohorze? Tam na wiosnę sianem jesiennym razem chudobę hodowaliśmy. Ziemia jeszcze mroźna, całkiem biała, a niebo gorące, mgły przylecą jak białe gęsi, chłodek umrozi. Znów odlecą, znów niebo gorące. Potok z lodów wyrwał się, hałasuje po skałach. Żonwy mają roboty dużo, pokrzykują po lasach: „Zbudź się las!“ A drozdy także wciąż gwałtują: „Utik, utik, utik.“ Co uciekło? — My oboje razem. Nocą żurawie ciągną: „Żur-ba, żur-ba.“ Jakaż żurba? Czego się skarżyć? My oboje razem. Potok w nocy najgłośniejszy, głosi nam kazania, my oboje razem. Kiedy indziej zimą wysoko nad chatą w górnej stai hodujemy chudobę. Wieczorem wracamy na saneczkach na dół. Sanie staną na dole, na pryłuczce. Pierwsze gwiazdy świtają — my oboje razem. Wieczorem w chacie bajki. Ja opowiadam o zamkach szkłowych, co błyskają na Smotryczu. Ona zagadki rozsypie jedną po drugiej: „Szymbałe, szymbałe, cóż to za zagadka?“ Powiedzcież i wy mnie teraz, cóż to za zagadka? Jesienią otawę gromadzimy, ona na kopicy, ja na dole, zwijamy się, bo krótki dzień, noc zaraz opadnie. Otawa pachnie, dzień krótki ale szczęśliwy, my oboje razem. Śliwy dojrzewają gorące od słońca, mech na nich siwy. Ja trzęsę śliwy, żona zbiera. W cygańskim miedzianym kotle warzą się powidła, od nich słodki dym, gdzież on teraz? — Potem przychodzi Wieczór Święty, dwanaście potraw, drzwi chaty otwarte, z chaty gorąco bucha na świat. Co las się ruszy, dzieci wypatrują czy nie skrzydła. Czekamy na kolędników, z daleka dzwonki, trembity, skrzypki przez śnieg do nas się zbliżają. Gdzież to wszystko teraz? Za co? Kto zda rachunek? Stare szczęście, nawet smutek to szczęście. Zona miała psa starego, w połoniny za nią chodził, potem zasłabł, rozchorował się, wrzodami okryty, jeden wrzód. Smarowała go masłem, karmiła łyżką, obwijała szmatkami: „Browku, mój Browku.“ Kiedy zginął, płakała: „Tanaseńku, gdzież mój Browko? Powiedzcież i wy teraz, gdzież Browko, gdzież to wszystko?“
Tanasij spuścił głowę, potem spoglądał wokoło, zawołał głośno:
— Do kogóż pójść z tym? Nikt nie wie. Stare szczęście gdzież ono? Haj, rozpętały się wszystkie moje byki. I buch do jeziora.
Kanonik zbudził się i mruknął półprzytomnie:
— Pętajcie...
Tanasij wołał dalej:
— Czemże je będę pętał? Jak doganiał? Poszedłbym ich szukać przez ogień, szedłbym i za wodami, tam gdzie wszystkie wody się zbierają, po cóż tu sterczeć? Suchy świat. —
Tanasij wyprostował się, uderzył ręką po pistoletach:
— I cóż myślicie? Żal za żoną przepalił mnie, trzaskał mną jak wiatr, tak że się kułakami po głowie trzaskałem, a czy myślicie, że mój grzech przepalił? Gdzie tam. Ochłodziłem żal w gnojówce i w ludzkim wstydzie. Miałem lubaskę najwstydliwszą. Nigdy przed północą nie przyszła, jak nietoperz, ledwo chuchnie, już jest, ledwo chuchnie, już odleciał. Im ona wstydliwsza, tym ja grzeszniejszy. Tak wstydziliśmy się, tak chowaliśmy się, że nigdy nikt na świecie nie dowie się która. Nawet imieniem jej nigdy nie nazwałem, aby kto nie podsłuchał. Zwałem ją Pomyłka, bo szła do kogoś innego, pomyliła się i jakoś zaszła do mnie. Zatailiśmy grzech na wieki. Księża piętnują ten grzech, powiadają: „Do cudzego łoża.“ Fe, po co mi to? My po kątach leśnych, po syhłach i jarach chowaliśmy się, a nie w łożu. Ochota ze wstydu, ochota ze skrytości trzymała nas pod czadem. Co prawda, w cerkwi już byłem spokojniejszy, ale nawet przy robocie wciąż o niej myślałem, za to w cerkwi ani spoglądnąłem. I ona stała w cerkwi z oczyma spuszczonymi, ani nie mrugnęła. Najwstydliwsza! Potem ze wstydu znów gdzie indziej pomyliła się. I ja też jeszcze nieraz pomyliłem się. To takie śmiecie grzechowe, tfu, i splunąć szkoda, wstyd.
Przeciw temu harowałem jak wół w jarzmie, czad mijał, byłem spokojniejszy. Ale tymczasem drugi grzech główny, poprzez robotę, rogi pokazywał. A potem wyhodował się gruby brzuchaty, jak z małej żmii smok w Czarnohorze. Pycha! Ja najlepszy gazda, ja najpracowitszy, ja najporządniejszy, nie ma nade mnie. Macie! Od tego nie ma ratunku. A przecież była gdzieś jeszcze w Bożych komorach dla mnie schowana Łaska.
Już nie tak młody byłem, będzie lat temu ze trzydzieści, zarazę z miasta przyniosłem sobie, rozchorowałem się, gorączka niespamiętana, po gorączce słabość, koniec. Stareńki ksiądz pokojnik przyszedł mnie spowiadać. Naprzód po wierzchu smagał, potem obracał grzeszną duszę, parzył po swojemu, grzechu nie zostawił ani tyle co pod paznokciem. A był tam ten grzech, nawet go nie zwąchałem, dopiero ksiądz mi go pokazał. Ja, uparty z dziada, pradziada, hardy, pyszny. Za tę kluczkę czort chapnął, zaciągnął mnie, zaprzągł i ujeździł. Pycha! „Kto najlepszy gazda, kto najsprawiedliwszy?“ Stary ksiądz pokazał mi czorta i czyja ja chudoba. Stareńki ksiądz nie taki rachmanny jak ksiądz Buraczyński, ani taki cierpliwy, jak wy wszyscy ojcowie. Srogi, dziki, przeciw czortu najlepszy. Wyciągnął ze mnie czorta za ogon. Ja już zdycham, z wywalonym językiem za porządkiem grzechy wygdakuję, malutki kaganek w głowie mi się dopala. Ale swoje wiem na pewno. I tak mu mówię: „To pewnie główny czort, ojcze, ten co mnie jak psa do bab szczuje w domu Bożym, w największe święto, wtedy kiedy Bóg wrota od nieba otwiera.“
A ksiądz jak ryknie: „Nie kręć, nie oszukuj sam siebie! Spróbuj, niech raz wyskoczy ze środka na swobodę, niech ogon podniesie!“ — „Któż taki, jegomość?“ — pytam. A ksiądz krzyczy: „Główny czort — pycha! Puść go na wolę, zobaczysz, ciebie kopnie, gazdostwo, dzieci twoje i cudze stratuje, krew ludzką będzie chłeptać, sprawiedliwych ukrzyżuje, krzyż na gnój ciśnie, on główny pracownik. To on tak się chełpi: «Ja gazda, ja najpracowitszy.» Co ty mi się pchasz wciąż z twoją marną pućką, zmęczy się ona i upadnie. Pycha się nie zmęczy, ona główny piekielnik, Bogu huzycię pokazuje i wciąż krzyczy: «Nie ma nade mnie!» Znijaczy ciebie, jak myszkę zimą wygłodzoną, takiego porwie cię i poniesie na sąd. Głos z góry zadzwoni: «Nie ma żadnego Tanasija, jest myszka w zębach u tamtego.» «A gdzież Tanasij?» zapytają dobre dusze. — «Z siebie czorta wyhodował, a sam w jego zębach do bezdny pojechał.» — Bij się w piersi, ogniem wyzołuj, bo jużeś tam!“
Tak mi pokojnik rozpalone żelazo podłożył pod serce, zakręcił i szarpnął. Ciemno w oczach, padam w przepaść, pewno do Bezdny? Widzę jedno: korzeń szponiasty, łapy i pazury zwierza korzenią się w dół bez dna. Niech mi ktoś gada co o tamtym świecie, korzeń widziałem, wiem najlepiej! Znów ksiądz pyta coś. Ocknąłem się, i ja znów na łóżku. Zdycham powoli, jak woda kiedy zamarza, raz jeszcze syknie i już cicho. A swoje wiem, twardo: główny grzech — Boga naruszać i święto Boże. Ale księdzu ustąpiłem, niech mu będzie, kiedy taki szczery.
— Księdzu ustąpiliście? — zapytał z chytrym uśmieszkiem Poperecznyk.
— A komuż? nie tobie przecie.
— To pycha nie główny grzech? — pytał niewinnie Poperecznyk.
Tanasij zrozumiał, żachnął się, ale pominął milczeniem. Opowiadał dalej.
— I potem już z wywalonym językiem powoli, za porządkiem grzech za grzechem wycharczałem. Widział on biedak, że ledwie zipię, sam mnie wypytał, ratować chciał. Pytał jeszcze, czy nie oszukiwałem, czy zasadzki nie zastawiałem na bliźnich. Odpowiedziałem mu: „Chyba abym sam tego nie wiedział, ale abym ja pułapkę na człowieka zakładał, ja Urszega, gazdowskie dziecko z pierwowieku, tobym chyba do wodyci świętej, do najmniejszej kryniczki zaglądnąć nie śmiał, bobym wszędzie oszukańca zobaczył.“ — „Widzisz? — rewknie ksiądz — korzeń pychy głębiej korzeni się niż najstarsza śliwa. Człowiekiem bądź, nie jakimś Urszegą!“ Tak mnie pouczał. Może słusznie? Nie oszukiwałem, bo nie potrzebowałem i pewnie ze wstydu, ja dość chytry, to i drugi także, odkryje mnie, po co mi wstydu? Łajdacki wstyd, a nie abym ludzi miłował! Tak, koniec końców, pokojnik na wszystkie grzechy nakichał, a o pychę strasznie mnie termosił. Co mu jeszcze gdakałem, że główny grzech święto Boże obrażać, słuchać nie chciał. Ja swoje, on swoje, a siły już nie miałem. I żałował mnie i przebaczył, i ja już wolny.
Tymczasem dzieci jeszcze z Kosowa doktora przywiozły. Nocą przez Bukowiec wertepami, pewnie przy pochodniach. Tamtędy i we dnie kark złamać najłatwiej i już dla biednego doktora nie ma doktora, żaden instrument mu nie pomoże. Doktor brodaty, to pamiętam, ze szczypcami, z nożami ostrymi, a oczy jeszcze miał ostrzejsze. Kręcił się koło mnie, do gardła pchał instrument, a do brzucha zapchał długą rurkę skórzaną, aż bulgotało. Cały dech mi z brzucha wyciągnął. Ja pomiętoszony jak tamtegoroczna paproć, ledwie oczy otwieram, niech męczy! I tak wiem, że kiedy doktor, to śmierć. To jeszcze nic, a oczyma mnie najzawzięciej kłuł i szarpał. Takich oczu jeszcze nie zaznałem. Choćby raz spojrzał po ludzku! Rozśrubował mnie, jak stelmach stary wóz. Rozćwiartował mnie jak rzeźnik świnię: głowę osobno, wątrobę osobno — same flaki. W nocy koniec. To widoczne. Strach na mnie wali czarną ławą. Widma, zmory. Przychodzi trzydzieści doktorów i trzydzieści śmierci, wszystkie sine, gołe, bezwstydne. Pomyślcie! trzydzieści doktorów i trzydzieści śmierci! coraz bliżej, nagonka na mnie, uciec nie ma dokąd. Hospody Jezusie miły! krzyknąłem. I była łaska, bo cóż ja widzę? Doktory jeden po drugim brody zdejmują — tak jak nam dziś Petrycio pokazał — zdejmują spodnie, zrzucają pańskie szmatki, przemieniają się i już nie doktory to, tylko mołodycie w chustkach kraśnych i trzydzieści śmierci tak samo, goliznę siną okrywają, na głowie włosy zaplatają, przemieniają się i jest trzydzieści dziewcząt. Trzydzieści mołodyć i trzydzieści dziewuch — sama krew z mlekiem. Zapaski szumią, spódnice szumią, chustki szumią. Oczy błyskają, mrugają, śmieją się. Strach przewiał. Wywijają się w tańcach, koszule to podnoszą się, to opadają, jakby wietrzyk wiosenny igrał. Mało pomału ściągają koszule. Wszystkie wysmukłe, piersi jak jabłka, przyrodzenie jak górskie źródło mchate. Koło mnie zastygłego kładą się jedna po drugiej, jakby kto na zmarzłą pszczołę chuchał, aż zacznie bzykać. Wstają, tańczą, śpiewają cichutko, odchodzą. Wyzdrowiałem. Smagnął mnie każdy, jak należało takiej chudobie. Ksiądz mnie rozpiekał rozpalonym żelazem, aż grzech przestał piec. Doktor niesamowity biedę z brzucha wypompował, rozśrubował mnie oczyma i już wóz stary po kątach rozstawiony, nie skrzypi. A mołodyczki-dziewuszki straszyły gracko, niedługo, a całe zimno ze mnie wyciągnęły. Tak jakby wszystkie mołodycie z cerkwi do mnie głodomora przyszły i zagrzały: „Na masz, stary nienasytcu, ogrzej się raz na wszystkie lata.“ Od tego czasu ja stateczny. Do cerkwi chodzę i nic mi to, w święto nie grzeszę.
Wyzdrowiałem, z brzucha matki-śmierci, ze śmierdzącego łóża i z dymu narodziłem się znów na świat. Kiedy zległem, była zima, kiedy wstałem — wiosna. Świat czekał zielony, młodziutki. Był podwieczerz. O lasce wydreptałem na podwórze. Słońce już zaszło, wszędzie cicho, tylko od strony Krywopola leśny Dił jak kopica siana czubkiem od słońca się świecił prosto na mnie półzdechłego. „Bądź sobie chory, bądź zły i najgorszy, a jest ktoś taki, co jeszcze patrzy na ciebie. Nikt o ciebie nie dba, nikt nie wyprostuje, komuż to w głowie dziada parszywego prostować? Ja wyprostuję, dopókiś wdzięczny. A chociażeś niewdzięczny, Ja zostaję nadal, świętuję za ciebie.“
Ale było dalej tak, jak mówił ksiądz na spowiedzi: pycha przyczaiła się chytrze, niby to malutka i nietutejsza, a korzeniła się powoli, burzaniła się bujnie. Z niej różne wszy po moim kożuchu ziemskim się rozlazły. Oj, warto by dać do ognia, aby potrzaskały, cóż kiedy człowiek biedny kałaj, ma tylko ten jeden kożuch. I tak to szło, wlokło się latami, aż kiedy się stało to w butynie — — Ale nie zaraz, aż wiosną, na święto Dziadowe w Krzyworówni, Hospod zaszumiał Listami, zaglądnął raz dobrze, i ja całkiem wypalony. Święty Hospod wciąż woła: „Raduj się świecie! raduj jak jagniątka i cielątka do słońca dziś skaczą.“ To ważniejsze niż zaglądać do wszystkich grzechów śmierdzących.
Tanasij zwrócił się nagle do księdza wikarego:
— A za to pan-otczyku młodziutki, że tak do czorta śmiało stajecie, wam ode mnie starego błogosławieństwo należne. Niech wam Hospod da co najlepsze i niech od przykrej starości ochroni. Starość to jeszcze coś gorszego, niż gołe-bose nic! Nic przynajmniej nie piecze. A za mój pysk toporowaty, wam do kościoła w Pistyniu na pokutę kapę ofiaruję, jeśli wasza łaska.
Ksiądz wikary utrzymując się twardo na swojej pozycji, zapytał chłodno:
— A o wódkę nie należało spytać starego księdza?
— Pytałem, rozpowiadałem, sam wiedział wszystko najlepiej, moja chata tuż obok cerkwi. Sam nie piję, tylko z gośćmi. Mówię wszystko pokojnikowi, a on na to: „Cóż? porąbałeś kogo? Zabiłeś, wszedłeś w zwadę?“ Mówię mu: „Dobrze wiecie sami, ojcze, jak to jest, znacie mnie od trzydziestu lat. Spust mam głęboki, a głowę jak beczka cisowa, nie przecieknie. Biedy nie było żadnej, tylko jednanie i śmiech.“ I to mi przebaczył.
— Tanasiju — z rozwagą powiedział ksiądz Pasjonowicz — niezła nauka, a wy sami zajechaliście tak daleko, wasza wola. Może o czarach jakichś czy herezjach ani o tych „Listach“ nie było na spowiedzi mowy, nie czas był na to, ale pamiętać o tym trzeba.
Tanasij milczał przez chwilę, odpowiedział poważnie, z naciskiem:
— Stary ksiądz pytał, czy przeciw Bogu i przeciw ludziom nie miałem ciasnego albo złego serca. „Korzeń odkryj, jakbyś starą śliwę karczował!“ Odkryłem do cotu, a co między mną a Bogiem, o to ksiądz nie pytał, od tego jest sam Bóg.
— Bóg z wami — wytchnął ksiądz Pasjonowicz.
Księża spojrzeli po sobie w milczeniu. Tylko ksiądz Sofron, własny duszpasterz Tanasija, powiedział tajemniczo:
— A co? jaki Tanasij? Ja swoich parafian znam. Mój poprzednik święty człowiek, a trochę za srogi. Ja nie taki, ale znów za miękki, tak też nie można —
— Wyście za dobry — przerwał Tanasij — za to każdy do was się stawia, żeście jeszcze za mało dobry. Ludzi lubić należy, na to są przykazania, a nie warto, i jak to zrobić?
— Tanasiju — rozgadał się ksiądz proboszcz z Ilci — wciąż mówicie, że ludzi lubić nie warto, ale przecie wiecie sami, że kto traci, ten zyskuje. I wy siebie jakoś zanadto czarno smarujecie, a przecie macie zasługi, to trzeba powiedzieć: o ołtarze dbacie, o cerkiew, o cmentarz. Nie każdy to wie, a ja wiem dobrze.
Tanasij zniecierpliwił się:
— Ojcze duchowny, nie wybielajcie mnie! ja wciąż na deszczu, szkoda waszego wapna. Cerkwie a cmentarze najbardziej, toż ostatnie sieroty, któż ich potrzebuje? Mnie ich żal. I co tu mówić? Ja sam do nich więcej przynależny niż do was wszystkich. Bo ludzi nie lubię, a zasług nie mam żadnych, do targu nie mam się z czym pokazywać.
Poperecznyk świdrował zuchwale oczyma:
— Batku-Tanasiju, ja tak dla własnej skóry chciałbym coś wiedzieć...
— Cóż ty jeszcze chcesz wiedzieć, synku?
Poperecznyk nagiął się przez stół, mówił ściszonym głosem i jak gdyby poufnie, niby to jąkając się:
— Wy tak na przykład — ktoś powie środa, a u was niedziela, ktoś czarne, a u was białe... Ale księdzu nie spoprzeczyliście wtedy, to chyba największa zasługa?
— Kłócić się na spowiedzi? — bąknął ksiądz Pasjonowicz.
— Nie kłócić się, tylko przeczyć —
Tanasij uśmiechał się.
— Kruk kruka odszuka, dobrze mówi Nykoła, ja poperecznyk główny, na spowiedzi też próbowałem sprzeciwiać się, ale sił już nie miałem, a najwięcej dlatego, że stary ksiądz bardzo chytrze mi zajechał: co pysk otworzę, to będzie pycha. A swoje wiedziałem i wiem.
Nykoła zwany Poperecznykiem udawał zakłopotanie:
— A czyż to nie wielki grzech być głównym poperecznykiem? Ja dla siebie to pytam.
— Człowiecze! widziałeś kiedy kożuch całkiem zawszony, tak że się rusza?
— Nie widziałem, a co to ma do rzeczy?
— A ja widziałem. Raz włóczęgę za najmitę przyjąłem, nędzarza z dołów, najlepszy był ze wszystkich, choć wszawy. I jak ty myślisz, co zrobić, uganiać się za każdą wszą czy wypalić?
— Jasne, że wypalić.
— Takie i to, to nieobjęte, to bez końca, bez końca wszawe, rozumiesz?
— Coś rozumiem.
Poperecznyk spoprzeczył raz jeszcze:
— Wszystko dobrze, gazdo, ksiądz i doktor i ołtarze i cmentarze, a tym mołodyczkom i dziewuszkom także należałyby się jakieś świece, albo coś takiego. A cóż im daliście?
Tanasij zaśmiał się smętnie.
— Człowiecze, mołodyczki z nieba, ze snu bożego, im potrzebne moje świece?
Poperecznyk chciał jeszcze drażnić czy weselić, zwrócił się do Duwyda:
— A cóż wy, panie Duwyd na to, jakie zmartwienia mają te proste goje, niepiśmienni?
Duwyd ocknął się z drzemki, spojrzał kwaśno wzgardliwie na Nykołę.
— Czego czepiacie się, Nykoło? Jak Żyd to zaraz huzia na niego. Ja nic nie mówię, to nie moje mówienie.
Dodał po chwili:
— Ja jedno mówię w oczy i poza oczy: Tanasij porządny, o jedną deskę się pokłóci, a kiedy trzeba ratować, wyciągnie tysiączkę. To każdy wie.
— To każdy wie — powtórzył rozbrojony Poperecznyk.
Duwyd rozognił się nagle:
— Co znaczy porządny? Ja wiem, że on jest taki, jak był mój tatuńcio! Boga się boi, nie ludzi. Jego warto w rękę pocałować, choćby jeszcze więcej dopiekał. A co on wciąż wygaduje? Ja się boję tamtędy zaglądać, boję się zarazy. Umierać? W dodatku nie umrzeć, a przed śmiercią wciąż zaglądać do śmierci? Spowiedź? — niech to woda zabierze.
Było cicho w izbie. Burza już dawno przeszła, deszcz stąpał sobie jeszcze tu i ówdzie drobnymi kroczkami, ksiądz Buraczyński znów chrapał równomiernie nad stołem. Z rozmachem nowej burzy wtargnęła do izby księdzowa.
— Prędzej, Sławku — wołała — do domu, do domu! Raniutko wstawać, medykamenta dla Kałynki, medykamenta!
Ksiądz Buraczyński zerwał się, inni księża wstawali powoli. Tanasij ocknął się z zadumy. Zwrócił się obcesowo do wikarego:
Powiedzcie, ojcze duchowny, otwarcie, nie chcecie mojej ofiary dla kościoła? Tak czy nie?
Wikary zakłopotał się.
— Nie myślcie, że dam się przekupić kapą, pobłażliwy nie będę.
— Wy pobłażliwy? Uczepiliście się mnie, jak pies Żyda za chałat. I tak ma być! ksiądz ma haukać na świat. Teraz młodzi księża nie tacy. A, rozumiem, jedna kapa wam mało... Ileż ołtarzy macie w Pistyniu?
Ksiądz ustępował powoli.
— Jeden ołtarz, jednej kapy dość i to za dużo.
— Nie — upierał się Tanasij — jedna kapa na co dzień, a druga z dzwoneczkami będzie na wielkie święto. Niech pamiętają łacinnicy Tanasija. To załatwione. Zamów to zaraz, Duwyd.
Wikary ożywił się, odpowiadał z uśmiechem.
— Ależ gospodarzu, dziękuję. Rozdarowywać wszystko to niezdrowo, to nawet grzech, rozrzutność. Lepiej by...
— I to także grzech? — zaperzył się Tanasij. — Dziedzicu, który z moich pistoletów wam się podoba?
— Wszystkie ładne — odparł dziedzic.
— To bierzcie wszystkie.
Rozbrajając się pośpiesznie, wyciągał jeden pistolet za drugim i wciskał je dziedzicowi do ręki.
— Ależ kumie, dzięki — oparł się stanowczo dziedzic — jeden wystarczy, reszta to pamiątki dla rodziny, albo darujcie komu innemu.
Tanasij rozpalił się:
— Starczy dla rodziny, starczy dla wszystkich. Panie Jakobènc, bierzcie ten wielki pistolet. Cała harmata! Watażko Pihuł-Popecun zastrzelił z niego dziewięciu węgierskich naraz. Akuratnie na drogę do Debreczenu przez puszcze. Niech was kto zaczepi! Będziecie, jak wasz król Sembat. Bierzcie, bierzcie.
— Ależ, Tanasiju — chłodził pan Jakobènc cedząc powolutku — ja strzelb nie znoszę, kij mi wystarczy.
— No to bierzcie pas.
Tanasij szarpnąwszy sprzączki jednym rozmachem zdjął potężny pas. Został w rozpasanej koszuli. Pan Jakobènc opierał się, jednak Tanasij opasał go w mig ciężkim pasem. Izba szalała z radości.
— Foko, daj mi jakiś powróz do opasania — prosił Tanasij śmiejąc się — bo tak jakoś nie uchodzi. A ty, Duwyd, bierz ciężki pistolet!
— Gwałtu, Tanasiju, co wam się stało? — bronił się Duwyd, udając przerażenie. — Od razu z pistoletem; chcecie abym uciekł?
— Dobrze — zgodził się Tanasij — to masz kapelusz, abyś troszkę po ludzku wyglądał. To stosowniejsze, patrz, naokoło kapelusza monety, jest i złoty talar Marii Teresi.
Duwyd obraził się:
— Ładne pobratymstwo, naprzód strzelanie, potem obrażanie. Jak Żyd, to zaraz pieniądze.
— Nie sprzeciwiaj się — grzmiał Tanasij, przekrzykując powszechny śmiech — inaczej nie chcę cię znać. Jednego byczka, jednej deski nie dostaniesz.
— Napad na gładkiej drodze, a ja wiem swoje, wliczam to do rachunku — poddając się szeptał smętnie Dawid.
Tanasij bił się z dumą w piersi.
— Od rachunków jestem ja, a święto nie do rachunków.
Wciskał pośpiesznie Duwydowi na głowę ogromny watażkowski kapelusz, wysoki i twardy jak cylinder, obwiedziony szerokimi kresami, a ozdobiony monetami i kolorowymi kitami. Przeznaczony dla gęstych kudłów Tanasija, zbyt obszerny kapelusz zsunął się Duwydowi na oczy.
— Gdzieś ty się podział? — narzekał Tanasij starannie poprawiając kapelusz. — Patrzcie jaki ładny, trudno poznać, że Duwyd. — Gorączkując się zwrócił się do Poperecznyka: — A ty, Nykoło, bierz wielki pistolet! — i zaraz do Serebraniuka: — A ty, Juroczku, ten malutki wykładany! — i znów do Foki: — Tu masz dwie prochownice i torbę, tam także trochę złotych pieniędzy dla chrześniaczki. A ty, Maksymie, bierz wielki pierścień, na nim dwie pięćdziesiątki wykarbowane. Do stu lat! Tymczasem wystarczy, co? A dla księży i dla starszych gazdów krzyże — szarpnął łańcuszek na szyi, ciężkie krzyże wysypały się na stół — ten mały złoty dla księdza Buraczyńskiego, złoto do złota. A inni — wybierajcie!
Nikt nie sprzeciwiał się Tanasijowi, tylko księża ociągali się, lecz Tanasij wtłaczał przemocą księżom, a także starszym gazdom swoje krzyże. Zerwał jedwabną chustkę z szyi.
— Czerwona chustka dla starszej kumy, a biała mięciutka dla młodej — przerwał na chwilę, zatroskał się — mam jeszcze na sobie nowiutkie haczi, pierwszy raz ubrane, komuż by je dać?
— Tanasiju, opamiętajcie się — wołała księdzowa — nie ściągajcie spodni, gdzież ja się podzieję?...
— Nie, nie — uspokajał Tanasij — to trochę później. A dobrze, że przypomnieliście mi się. Obiecałem waszemu jegomości kraśną cieliczkę po moim pogrzebie. A co tu czekać, a nuż przeżyję wszystkich. Jutro wam poszlę cieliczkę.
— Okład, okład zimny, to gorączka — śmiała się księdzowa.
Tanasij znów zatroskał się:
— Ach, mam jeszcze na sobie kozi kożuszek. To chyba dla młodszej kumy. Taka krasawica ma pachnieć, a nie śmierdzieć owczą skórą. Nie uchodzi mi ją obejmować, to niech choć mój kożuch ją obejmie. — Ubrał pośpiesznie Ołenkę w swój kieptar tak obszerny, że łatwo wszedł na jej kożuch. Sam pozostał jak pokutnik, przepasany naprędce konopianym powrósłem. Z elegancji pozostały jedynie zadzierzyste postoły i wąsy. Tanasij śmiał się.
— No, a gdzie teraz podział się duka Tanasij?
Serebraniuk wstał, rozłożył ręce, jak gdyby chciał obejmować Tanasija. Ogarniając go rozczulonym wzrokiem szczebiotał falsetem:
— Dziwo za dziwem!
Księdzowa sekundowała tubalnie:
— Dziwo za dziwem!
W izbie dały się słyszeć głosy uznania.
— A co? prawdziwy Dobosz!
— Lepszy od Dobosza, bo daruje swoje!
— Gdzież mnie do Dobosza, ludzie! — krzyczał Tanasij — Dobosz codziennie darował wszędzie i wszystkim, głównie biednym. Hospod Boh tak samo, tym najwięcej zajęty, że jednym zabiera, a drugim daje. A ja? Raz na sto lat przy chrzcinach. A że swoje? Człowiek na tym świecie tylko grzechy ma swoje.
— Jakież tam grzechy, Tanasiju — pocieszała księdzowa — ja już wiem!
— Broń was Boże, jejmość, nie udźwignęlibyście. I cóż wiecie?
— Chyba ten jeden grzech, za dużo gadacie.
— Ja gadam za dużo? — Tanasij rozglądał się po izbie, lecz nikt nie okazywał chęci przeczenia.
— Ja znam się na grzechach — wołała księdzowa — ho, ho. Nieraz doradzam mojemu jegomości. On za dobry, za miękki, głównie dla bab. On mi nigdy nie powie, kto zgrzeszył, broń Boże! to spowiedź, święta tajemnica! Ale tak się martwi, że już wiem.
— Marysiu — prosił nieśmiało ksiądz Pasjonowicz.
— Czekaj, Sławku, wiem co mówię. Kobiety powinnam spowiadać ja! Ja! — biła się z dumą w piersi — tobym im tak wysmaliła grzechy, jak temu łajdakowi Jurkowi (to mój najmilszy jedynaczek, panie dziedzicu). Co go walnę w kark, to mu od razu wszystkie grzechy przez nos wylecą. I już ma odpuszczenie. Baba nie wygada swego, tylko cudze. Z nimi trzeba inaczej. A takiego gadułę, jak Tanasij, nie sztuka spowiadać. Ja już wiem.
— Ale są i kobiety gadatliwe — wtrącił ksiądz śmielej.
— Ale nie ja! — wołała z dumą księdzowa. — Ja... — dodała prędko dla pocieszenia — nie martwcie się, Tanasiju, Pan Bóg sprawiedliwy, ja już wiem.
Tanasij jęknął:
— Oj, jejmość, sprawiedliwy? To źle, to strasznie.
— Cóż wy wygadujecie? strasznie?
— Strasznie! Gdyby każdemu wrzepił, co mu się należy, toby, już dawno było po nas. Tylko czort, Yrod główny — sprawiedliwy, niech szczeźnie.
Księdzowa osłupiała:
— Czort sprawiedliwy? Człowiecze! A Bóg jaki?
— Miłosierny, święta Jego wola — westchnął Tanasij.
— Znów się zaczyna bohosłowie — mruknął przez zęby ksiądz Pasjonowicz — gadulstwo wyzywa gadulstwo — dodał głośniej. — A może by przecie do domu?
— Do domu, do domu, do domu — podchwyciła z zapałem księdzowa.
Tymczasem niektórzy z gości, co przedtem uchylając się od szczodrych porywów Tanasija wymknęli się za drzwi, z ciekawości wracali chyłkiem do izby. Całe koło skupiło się gęsto wokół krzyży leżących na stole. Było ich co najmniej dwadzieścia. Przeważnie starożytne. Nikt nie miał takiego zbioru. Oglądano uważnie jeden za drugim, pytano: „A skąd ten? a ile może mieć lat?“
Tanasij odpowiadał chętnie:
— O każdym wiadomo. Dzieje nie byle jakie. Ten największy na moje chrzciny — sporo lat, blisko setka — ojciec chrzestny przyniósł z Riczki Diduszkowej. Z Fedieczkowego rodu, rabina Balszem-Towa pobratymy, to wiadomo. Burza była i powódź, mój chrzestny bez lęku przebrnął z krzyżem przez trzy wody. A tamten krzyż trochę zatarty, z kosowskiej Riczki na ojcowe chrzciny przynieśli. Zaraza była, ten krzyż wypróbowany przeciw zarazie, pewny. A tamten szczerozłoty od Sztefanka Diduszkowego. Sztefanko dostał go od Dobosza na pojednanie za zabicie ojca. To każdy wie. Krzyż dobry dla zgody, a przeciw napaści. A tamten najstarszy — — różnie mówią, a udany nieprawdaż? — Tanasij uśmiechał się, dodał szeptem: — z Rusałyma wprost, to znaczy z nieba — —
Ksiądz Buraczyński, miłośnik swojskich prac, potakiwał i pouczał:
— Tak, Tanasiju, ten najładniejszy. Krzyże z promieni i promienie z krzyży! Każdy trójkącik, każdy dołek, każdy promień misterny. Zewsząd sieją się słoneczka i krzyżyki, nasieniem makowym sypią się na głowę Jezusa. I co tu mówić? Głowa to kwiat, ramiona to listki, a nogi — — ha, trzeba się znać na tym.
Inni milczeli, niektórzy kręcili nosami, Poperecznyk wypalił:
— Pamiątka! ot, dać by do cerkwi, ale do ciemnego kąta. Patrzcie, co ten majstrunio powyciągał zamiast Jezusa. —
— Majstrunio? powyciągał? — zacietrzewił się Tanasij w obronie swego krzyża.
— Sami widzieliście, ziele jakieś, i ksiądz tak samo mówi.
Tanasij żachnął się:
— Abyś wiedział, że ziele!
— I to ma być święte? — skrzywił się Poperecznyk.
Tanasij odpowiedział wyniośle:
— Patrz, wyraźnie kwiat szafranu wiosenny. Jezus tak spoglądał ku Bogu z krzyża, że przemienił się w kwiat. Rozumiesz?!
Poperecznyk chichotał. Tanasij zniecierpliwił się.
— A no, zobaczylibyśmy, jak ty byś wyglądał na szubienicy.
Poperecznyk zarechotał:
— Nie gorzej od was, Tanasiju.
— Cóż to za sposób o szubienicach na chrzcinach i przy krzyżach! — oburzyła się księdzowa.
Tanasij zniechęcił się, odwrócił od krzyży. Poperecznyk usiłował go udobruchać.
— A listów jeszcze nie rozdaliście, Tanaseńku?
Tanasij uśmiechnął się.
— Bracie mój, przez cały dzień rozdaję i teraz także. Ale nie dają mi przyjść do słowa. Kichają, a sumiennie mówiąc — łają. I cóż zrobić? Goły, bosy pójdę z Listami na tamten świat. No, a tymczasem można by już do domu, byleby spodnie zamienić. Zawołajcie mi zaraz Gawecia! — nalegał Tanasij.
Domownicy zakrzątnęli się, posłano po Gawecia. Tanasij mruczał pod nosem:
— No teraz to pójdzie dalej, naprzód spodnie, tak, a potem...
— Cóż potem? — wyciągał Poperecznyk śmiejąc się nieznacznie.
— Przed samym końcem koszula, dostanie ją Pańcio, ten sierocisko bezbożny. A potem — zapisuję oczy słońcu, słuch wodzie, dech wiatrowi, kości i flaki ziemi świętej. I ja już w domu.
— A głowę komu każecie uciąć?
— Uciąć? Po co? — stropił się Tanasij.
— Abyście nie straszyli po śmierci — odparł Poperecznyk bez zająknienia.
Tanasij zaciął się, oglądał się wokół, wszyscy umilkli. Księdzowa oburzyła się:
— Nykoło, was także język świerzbi? Gadulstwo, że aż fe!
Tanasij roześmiał się i znalazł odpowiedź:
— Nykoła nieźle mówi, jejmość. Niech będzie. Zapis zrobię, dwadzieścia guldenów na komisję. A księdza Buraczyńskiego postawcie na głowę komisji. Komisja zbada, jeśli będę straszyć — tnijcie.
— Ależ, Tanasiju — mówiła księdzowa — i wy także w takie dzikie głupstwa wierzycie?
— Nie głupstwa, jejmość, straszę za życia, mogę i po śmierci.
— Tak, tak — potwierdził Poperecznyk — panowie w to nie wierzą i nie żałują, że taki upiór też bidny. Trzeba go zwolnić, aby się nie męczył po nocach.
— Dobrze mówisz, Nykoło, całkiem mądrze — uznał Tanasij.
Proboszcz Pasjonowicz ponownie się ożywił:
— Znów się zaczyna, ludzie! To jeszcze gorsze jak herezja, to zabobony, dzikość! I na to jedna rada, prosto do kryminału.
— Nie — upierał się Tanasij — księże godny, ja tego nie wiem na pewno, ale mówię tak jak doktor: zrobić co można, aby ratować. Głowa zawadza — to uciąć. I wtedy ja sobie prosto do nieba.
— Do nieba bez głowy!? — przeraził się Serebraniuk.
— Juroczku — tłumaczył Tanasij łagodnie — głowa zostaje na ziemi, tak czy tak. A Tanasij drepce sobie tamtędy, gdzie nie ma ludzkiego zapachu.
Serebraniuk nie mógł się uspokoić.
— Jak to? w niebie nie ma ludzi?
— Wejdę ja sobie tam — marzył głośno Tanasij — a tam naokoło światła. Przypatrzę się: same końskie oczy, takie jak u źrebięcia od mojej Myszy. Same anioły. I wtedy ja w domu.
Księdzowa przypomniała sobie:
— Do domu, do domu! Rano wstawać, medykamenta!
Znów księża wstawali powoli jakby niechętnie. Zegnali się z gospodarzami, dziękowali, powtarzali życzenia dla dziecka. Z kolei gospodarze dziękowali i ściskali księży, po czym księża żegnali się z wszystkimi, szczególnie długo i serdecznie z Tanasijem. Księdzowa nagliła nieustannie:
— Tak zwlekać?! Nie do wytrzymania. Chodźmy już, chodźmy.
Tymczasem usiadłszy obok dziedzica, sama siebie wciągnęła w konwersację:
— Późno okropnie, naprzód zagadałam się z kumami, potem zdrzemnęłam się, jak kotek w poprzek łóżka Kałynki. Ja zawsze wieczorem tak nagle, Ach, to rozkosz! Zasnęłam na śmierć. Tak jak z poezji tego lorda, no Bjarjana. Pan już wie, panie dziedzicu? Tego co wciąż rekomenduje, jaka to śmierć śliczna, same delicje, i kiedy go się zacznie czytać, zaraz strasznie spać się chce.
— Któryż lord? Przepraszam, pani dobrodziejko — stropił się dziedzic.
— Lord Bajron — poprawił dobitnie ksiądz małżonek.
— Czekaj Sławku, wiem co mówię — rozładowała się księdzowa — Pani kasztelanowa pokazywała mi czarno na białym. Pisze się by jak byk i dalej ron jak ron-del. Ja już wiem. A mówi się jakoś kwa-kwa z kartoflem w gębie. To ja już wolę po ludzku. Krętactwo angielskie, gdyby pan wiedział, panie dziedzicu, jak oni przekręcili tego Szekspira! Język kamienieje, a przecież to napisać łatwo. Pokręcili wszystko i z tego milczą. Z takimi gośćmi zmartwienie, ledwo się człowiek ucieszy, już milczą.
Ksiądz Pasjonowicz raz jeszcze wtrącił ostrożnie:
— Kiedy pani domu mówi bez ustanku, to inni muszą milczeć.
— Co? Może ja za dużo gadam? Może ja gaduła? Ja szlachcianka. Nasz pan Mickiewicz napisał: Polskę oniemić, to znaczy zniemczyć. Nieprawdaż, panie dziedzicu? Po niemiecku ja owszem, ale oniemić, nie! niech Bóg broni. Nieraz myślę sobie: ten biedny lord tak się męczył z Anglikanami, a potem znudził się i zaczął pisać o śmierci, ja już wiem. Nieprawdaż, panie dziedzicu?
— Widzę, pani dobrodziejka szczególnie interesuje się lordem Byronem — odpowiedział dziedzic, aby coś powiedzieć.
— Od najmłodszych lat! Pani kasztelanowa, bywało, siądzie sobie w tym szerokim połatanym fotelu, tęga, tęższa ode mnie, po prostu śliczna, i tak mnie poucza po swojemu: „Ten lord, uważasz Marysiu, bardzo modny, śliczny panicz, apetyczny bałamut, zerwigłowa. Kształć się, panna, czytaj, czytaj, Marysiu“. A wszystkie starsze panienki, jej dam-de-kompani od cnoty, jedna przez drugą, szepcą mi na boczku po cichutku: „Broń Boże, Marysieńko, nie czytaj, on strasznie niecnotliwy!“ Apetyczny bałamut i niecnotliwy? Nabrałam ochoty. Cóż z tego, panie dziedzicu, kiedy z jego pisania zaraz strasznie spać się chce. No, chodźmy, chodźmy prędzej. — Nie wstając wcale kontynuowała konwersację:
— A nieraz żal mi tego lorda, jak on się sam namęczył biedak, aby nie zasnąć. Męczył się, o śmierci wypisywał i wygadał. Bo niech pan posłucha, panie dziedzicu, to nie koniec. Czytam ja raz sobie w łóżku i już spać mi się chce i mówię do męża: „A wiesz, Sławku, czytanie to nie to. Chciałabym choć raz zobaczyć tego ślicznego lorda.“ A mój jegomość: „Oho, przepadł twój lord, zginął w powstaniu.“ „Jezus Maria! kiedy, jak?“ A jegomość: „To już dawno“. — Dawno? ach, powstania, powstania... Powstają, a potem położą się wszyscy jak mój lord. Ciotki Pulcherii syn, Włodek, także chciał do powstania, szczęściem poczciwy izraelita nie wziął go na furę. Byłoby z nim jak z lordem. Wszystko przez kacapów! Nasłuchałam się o kacapach u księdzowej Korczyńskiej w Rożnie. Co oni z tym panem Władysławem wyrabiali! Nie bój się, Sławku, nie wygadam, bo nie wolno. Już jestem niema. Księdzowa Korczyńska opowiada mi, opowiada, a tu legumina francuska, poziomki z kremem na stole. Tak się zbrzydziłam, nie tknęłam. Oho! przepadła legumina! Wszystko przez kacapów! A jeszcze chwalą się, że są Ruskie. Szkoda, że nie ma tateczka, to by im wypalił, jacy oni Ruskie. Chodźmy!
Wstała, dyszała ciężko, mocowała się z sobą i wybuchnęła:
— Nie mogę wytrzymać! Czasu nie mam, ale pojadę, tak, Sławku! Osobiście pojadę do Kołomyi, nawet do Stanisławowa i powiem im tam: „Zróbcie już raz porządek z tymi kacapami, bo ja...“ —
— Marysiu — błagał ksiądz półszeptem.
— Komuż pani dobrodziejka powie? — spytał cicho dziedzic.
— Komu? Komu trzeba! Ja już wiem.
— A może byście i nam zdradzili, jejmość — prosił Tanasij z chytrym uśmieszkiem.
— Tanasiju! Nikomu nie dajecie przyjść do słowa, a teraz za język ciągniecie. Ze mną to na nic.
— Ja nie daję przyjść do słowa? — zdziwił się Tanasij.
— A co, może ja? — obruszyła się księdzowa. — Podniosła głowę, zaczęła szeptać, jakby się modliła. Opuściła głowę, uśmiechnęła się. — Tateczko pouczał, że kiedy człowiek się rozzłości, trzeba liczyć do dziesięciu, a kiedy bardzo się rozzłości — do stu. Ja nie gaduła. Do domu, do domu!
W tej chwili dał się słyszeć pod chatą zadzierzysty arkan grany przez kapelę. Gawecio zawezwany przez Tanasija, zjawił się z trzema cymbalistami. Spiętrzone dachy grażdy rozdźwięczały się zwielokrotniając i potęgując dźwięki, jak wielki system pudeł akustycznych. Księdzowa rozjaśniła się:
— Wszystko cudownie. Na zakończenie chrzcin muszę za tańczyć z najzgrabniejszym chłopcem, chcę mówić: z najpiękniejszym kawalerem. Z żonatym ani z wdowcem — nie! Ani mowy!
Rozglądała się po izbie.
— Jejmość — tłumaczył z troską Tanasij — chłopców poszukajcie w trzeciej chacie, tu sami żonaci albo dziady.
— Nie bluźnijcie, Tanasiju, jest tu między nami najpiękniejszy kawaler z całego powiatu.
Dygnęła wdzięcznie przed panem Jakobencem.
Pan Jakobènc skamieniał. Naprzód klepał się rękami po bohaterskim pasie, w który ustroił go Tanasij, potem wstał i spoglądał poza siebie, jakby chciał uciekać, w końcu rozglądał się wokół, jak gdyby szukał pomocy.
Mimo woli pomógł mu Tanasij. Narzucając się od razu na Gawecia huknął mu:
— Zrzucaj spodnie, mieniajmy się!
— Tanasiju, opamiętajcie się! — wołała księdzowa. — Nie bajtlujcie wciąż o spodniach, nie psujcie zabawy.
Tanasij bez słowa ujął Gawecia za plecy i wyprowadził go do sieni. Po chwili wrócili przebrani, Tanasij w odwiecznych cygańskich spodniach koloru starej blachy, które sięgały mu powyżej kostek. Gawecio w czerwonych hacziach z ciężkiego, samotkanego sukna, które na chudych i krótkich odnóżach cygańskiego potomka sfałdowały się obficie, na podobieństwo weselnej spódnicy. Śmiech trzaskał, rozszerzał się burzą, nie ustawał. Ksiądz Buraczyński śmiał się niepohamowanie, także inni księża nie mogli opanować śmiechu. Zapomnieli o pośpiechu, rozchodzili się po izbie, siadali.
— A teraz graj! — huknął Tanasij na Gawecia.
Znów uciął Gawecio rozmaszystego arkana, cymbały wtórowały mu perliście. Dachy i kąty chaty wypełniły się echami. Znów księdzowa we wdzięcznych dygach zwróciła się ku panu Jakobencowi. Pan Jakobènc odzyskał równowagę, skłonił smukłą postać ceremonialnie, założył ręce za bohaterski pas i cofał się powoli. Księdzowa ścigała go z otwartymi ramionami.
— Pani dobrodziejko łaskawa — mamrotał pan Jakobènc — w najgłębszym respekcie wdzięczny, ale niegodzien.
Zwrócony twarzą ku księdzowej cofał się nadal zręcznie w takt muzyki, księdzowa przyśpieszyła pościg. Krążąc tak wokół stołu wykonywali taniec Józefa, w respekcie zmykającego przed Putyfarową. Jednak przy którymś z rogów stołu pan Jakobènc dopędzony przymknął oczy i poddał się. Zaledwie dotykając rąk i talii tancerki, jak gdyby ujmował rozpalone żelazo, z całej siły oddalając swój korpus od niej i wypinając się nadmiernie wstecz, okręcał ją ceremonialnie, pedantycznie przytupując w takt polki-mazurki tańczonej w rytmie zadzierzystego arkana. Bohaterski pas groźnie corkotał łańcuszkami i sprzączkami. Księdzowa wywijała swym tancerzem śmiało choć z trudem. Cała izba huczała nieustannym śmiechem. Ołenka przedarła się przez tłum do drugiej izby, aby rozradować Kałynę wieścią o radosnym zdarzeniu. Jednak pan Jakobènc zwyciężył. Ścinając usta i spuszczając oczy, z determinacją posadził nagle tancerkę na ławie. W głębokim ukłonie pocałował ją w rękę. Oddalił się pośpiesznie. Księdzowa nie dała za wygraną.
— A teraz bez obrazy, po chłopcach — żonaci — dygnęła przed dziedzicem. Ten odtańczywszy wdzięcznie coś w rodzaju walca, podziękował równie prędko i grzecznie jak pan Jakobènc. Znów wołała księdzowa: — A teraz wdowcy! — zwróciła się do Tanasija: — Tanaseńku! — krzyczała w rozpaczy — Rzemyka, rzemyka! bo sznurek spada, spodnie niepewne.
W pośpiechu zakrzątano się i przepasano rzemykiem spodnie i rozchełstaną z nich w bufach koszulę Tanasija. W krótkich blaszanych spodniach, z obnażonymi powyżej kostek nogami, bez kieptara i bez ozdób, tańczył Tanasij-pokutnik długo a coraz rozmaszyściej, aż tancerka jęknęła:
— Ginę! Zamęczycie każdą, wam potrzebna najmłodsza. Puśćcie, uff!
Upadła na ławkę, lecz nadal kierowała tańcem wykrzykując:
— Panie wybierają. Katerynko, Ołenko, chapajcie się tańca, aby nie zasnął.
Ołenka chwyciła Tanasija, stara kuma Duwyda, który choć ustrojony w kapelusz watażkowski, był niemało przerażony. Ciągniony przez tancerkę stąpał szeroko, potrącając ludzi i uderzając łokciami o ściany i sprzęty.
Goście z innych chat, zwabieni muzyką — głównie młodzież, zbiegali się i wciskając się chyłkiem podążali para za parą w tańcu. Wypełniali izbę coraz szczelniej. Tymczasem wynoszono stoły, stołki i ławki do sieni. Pozostali goście ściskali się po kątach lub wychodzili do sieni. Gdy izba już była zagęszczona tańczącymi, Gawecio zmienił nagle odmierzony rytm arkana na szybką, coraz szybszą i w końcu rozszalałą hucułkę. Młodzieńcy wyskakiwali spod powały, przysiadali przy ziemi, śpiewali rąbane i szczekane zwrotki do szalejącej muzyki. Hrycio Ohyrok, ucinając nowe śpiewanki, przekrzykiwał wszystkich. Muzyka kipiała, taniec grzmiał, zdyszane śpiewy strzelały ku sobie jak w utarczce zbrojnej. Wszystko razem przelewało się przez ściany, wzburzone echa starej chaty ogłuszyły resztę gości. Stopy tańczących to śpieszyły się gdzieś na dno do piekła, to jakby odbijając się od rozpalonej płyty piekielnej w rozpaczliwych podskokach uciekały w górę. Zdawało się, że to szamotanie nigdy się nie skończy. Ksiądz Pasjonowicz, zgnieciony w jednym z kątów, wołał przez hałas ku żonie:
— Marysiu, coś narobiła! „Do domu, do domu“, a teraz?
Rozweselona księdzowa siedząc na małym stołku u drzwi, bez ustanku trzepała do stojącego w kącie dziedzica:
— Ach, jakaż ja głupia! Panie dziedzicu, z głupoty największa rozkosz! Jeszcze nigdy nic nie miałam z całej mojej mądrości. „Mądrość to zmartwienie“, tak mój lord napisał. I to prawda, niedobrze wiedzieć za dużo. Raz, za młodych lat jeszcze, jechałam z tateczkiem i z mameczką przez Bukowiec. Łysa kobyła źle ciągnie, a nasz Kuryło, wtenczas nie taki święty jak teraz — diakiem jeszcze nie był tylko furmanem — pal ją batogiem i strasznie brzydkie słowo jej palnął: „Ty —“. Czekaj, Sławku, nie bój się, ja nie powtórzę. Ale wtedy jeszcze byłam głupia, nic nie wiedziałam, powtarzam brzydkie słowo i napieram się: „Co to znaczy, ja chcę wiedzieć.“ Mameczka świdruje mnie oczyma, jakbym usiadła na nowym kapeluszu, a tateczko w śmiech: „Ej, Marysiu, Marysieńko, cicho, bo ci zaraz nacisnę twój guziczek od dzwonka.“ Tak zawsze czule nazywał mój nosek. A mameczka na to: „Bohdanku, cisnąć nie trzeba, ona bez tego wciąż dzwoni.“ „Widzisz, Marysiu, niedobrze jest wiedzieć za dużo, to ciężko“ — pouczał tateczko, całkiem jak lord. Tak, tak, panie dziedzicu, mądrość to zmartwienie. Ale ja nie durna się martwić, to szczęście.
Zerwała się nagle.
— Do widzenia, kochany panie dziedzicu, przylecę do państwa na skrzydełkach, z butlą porzeczniaku przyfrunę na chwilę. Tyle roboty! Chodźmy, chodźmy, medykamenta!
Jakby w obawie ponownej zwłoki księża zbierali się gorączkowo, także ksiądz Pasjonowicz wołał przerażony:
— Prędzej, prędzej!
Muzyka urwała się nagle, wysypujący się pośpiesznie tłum porwał księży jak falę. Księdzowa wołała z tłoku:
— Tanasiju, dziękuję! Trzymajcie się, Tanaseńku, beze mnie i bez was w górach same zgryzoty, same niedogryzki. Bez nas — machnęła ręką, zanurzyła się w tłum. Wyszarpnęła z ciężkich drzwi zewnętrznych zaledwie krótki jęk rozpaczy. Także ksiądz wikary, który miał dopiero rankiem wracać wprost do Kosowa, odprowadził księży poza ogrodzenie.
Tanasij zgarbił się i mruczał:
— Same niedogryzki — oj, tak. Złoci ludziska! — po czym obwieścił uroczyście. — Nie ma nic doskonalszego na świecie ponad pański stan. Któraż kobieta tak przemówi człowiekowi do duszy? Bardzo mnie korci do delikacji przystać, do pańskiego stanu. A boję się, że późno... A księża? Prosto do nieba pójdą. Miarkujcie sobie ludzie, taki pysk jak mój wytrzymać od świtu do nocy. Daj im Boże. Jaka szkoda, że nie jestem księdzem.
Poperecznyk świdrował oczyma, rozglądał się z porozumiewawczym uśmiechem.
— Szkoda, że od razu nie zamieniliście z księdzem Pasjonowiczem spodni i rewerendy. Teraz za późno.
Tanasij uśmiechał się smętnie.
— Człowiecze! Nie upadł na głowę Boży sługa mieniać się z takim czortem starym jak ja.
Grażda zagłuchła. Z gości pozostali przez noc tylko najstarsi i ci co mieszkali daleko po wierchach albo poza Jasienowem, razem niespełna dziesiątek. Tym czujniejsza cisza czyhała po samotnych kątach. Chciwie obejmowała każdy szept, każdy szelest. Przygarnięte gościnnie i wyczesane szepty, coraz lżejsze, wzlatywały z kątów jak ćmy ku światłu, w górę ku przestronnym strychom i głębiom spiętrzonych dachów, aż spoczęły u szczytu pod gołębnikiem w starej komorze szeptów.
Grażda pochłodniała od razu jak stara głowa, co oddala umiejętnie natrętne hałasy i duma. W tym jaskiniowym spokoju dziedzic przypomniał sobie o postępie. Niezwłocznie, nawet pośpiesznie kończył wieczorną rozmowę. Pan Jakobènc słuchał nieporuszony.
— Zmiana, przemiana, postęp i doskonałość — mówił dziedzic — zależy przede wszystkim od nas samych, lecz nowsza nauka daje podstawę obiektywną i ważkie wskazówki. Słyszał pan dobrodziej o Darwinie?
Pan Jakobènc wycedził niedbale:
— Ten co od małp? Doskonałość z małp?
Dziedzic uśmiechnął się i ożywił:
— Ależ nie tylko z małp, całe życie zmienia się i w rezultacie doskonali się nieustannie. Jeśli możliwe, że drogą długiego rozwoju powstał człowiek chociażby z małp, to —
Pan Jakobènc przerwał:
— Po co mi małpy, ja sam dobra małpa.
Dziedzic nie tracił cierpliwości:
— Istotnie, w człowieku jest może jeszcze to i owo zwierzęce, ale za to w zwierzętach —
Pan Jakobènc prysnął cicho:
— To i owo? Gdybyż przynajmniej małpy niesfałszowane!
Dziedzic naprowadzał przekonywująco:
— Warto się przecie dać pouczyć. Sokrates utrzymywał, że w szczególności na starość, byleby od rzetelnych ludzi. Istnieje już niemiecki przekład dzieła Darwina o pochodzeniu gatunków, a zapowiedziany jest polski. Zresztą czytał pan zapewne sprawozdanie w gazetach?
Pan Jakobènc nieznośnie rozciągał słowa i zdania:
— Ga-ze-ty, ga-ze-ty, dobrodzieju, w nich nie ma ani słó-wecz-ka prawdy.
— Jak to ani słóweczka? A ostatnie nowiny, wiadomości, sprawozdania?
Pan Jakobènc przybijał zawzięcie:
— Ani słó-wecz-ka! Fałszywa nawet data, bo drukuje przed północą na jutro. A nowiny? Od początku świata te same: biją, rabują, gwałcą, trują, mordują.
— I nic pan nie znajduje dobrego w prasie?
Jakby litując się nad młodym dyskutantem pan Jakobènc upierał się jękliwie:
— Mój panie dziedzicu dobrodzieju, sama tandeta, same szmaciarstwo, nawet ta szmata, z której papier, pogorszona. Gdybym ja takie skóry zaczął sprzedawać, zmieniłbym zaraz nazwisko.
Dziedzic wzruszył ramionami i ciągnął dalej:
— Zatem zmiana, przemiana, w rezultacie doskonalenie się, uzasadnione także naukowo, jest w końcu sprawą naszego ideału, a następnie woli i wytrwałości. To przyszłość. Wcale nie wchodząc w konflikt z religią, na podstawie nauki możemy dojrzeć postęp i rozwój i spowodować je. Nie zaraz, nie na poczekaniu, w przyszłości, ale z całą pewnością. Czyż to niezrozumiałe?
Pan Jakobènc zadumał się, jakby pierwszy raz coś usłyszał, jakby postanowił odpowiedzieć rzetelnie. Kiwał głową smętnie, zmarszczył się, szukał słów. Rozciągał je z troską żałobną:
— Przyszłość? Ha, potoczy się gładziutko na szynach. Droga prosto do piekła wyścielona naukowo. Bo ten pan Darwin od małp nieomylnie prorokuje, że im więcej rozbijać głowy, wybijać zęby i wypuszczać kiszki, tym przyszłość cudowniejsza.
Dziedzic usiłował przerwać, pan Jakobènc pośpieszył się:
— „Walka o byt“, panie dobrodzieju, proroctwo dla postępowych łajdaków. Wcale nie podejrzewałem, że z pana taki darwinista.
Dziedzic poderwał się niecierpliwie:
— Wcale nie! Jestem i pozostanę katolikiem, jednak nie uważam, by darwinizm lub powiedzmy lepiej teoria naturalna rozwoju i selekcji były w zasadzie sprzeczne z nauką Kościoła, jak się to czasem wypisuje.
Pan Jakobènc sięgnął niecierpliwie po tabakierkę, kichnął potężnie, wytarł nos cierpliwie, znów mówił cierpliwie:
— Najakuratniej różnice bagatelne, Kościół utrzymuje od wielu wieków tak wielkie i kolorowe menażerie, że chyba o tej przemianie coś niecoś zakarbował. A co do doktryn, zastrzegam się, zachowuję wobec nich ścisłą neutralność bez czułości i nie chciałbym pana urazić.
— Proszę mówić, nie lękam się argumentów.
Pan Jakobènc wykładał prawie uroczyście:
— Doktryna, teologia, ten tego, dziedzicu panie dobrodzieju, to w ten deseń jak reguły i wyjątki z gramatyki łacińskiej: ter-cadaver, ver-papaver. Pan rozumie? Trup i mak... Módlmy się na niby o śliczne wyjątki od niedzieli, a na co dzień po staremu, władza od Boga, co tureckie Turkowi. I dalej zwalajmy całe brzemię przemiany doskonałej na ramiona Turków. Byleby nie osłabli, byleby nie zniechęcili się! Bo jeśli będą wytrwale rżnąć przez cały rok przez wiele lat i wieków, to może na jakieś święto wielkie pozostaną sami doskonali chrześcijanie.
Dziedzic zasępił się, gryzł wargi.
— Drogi panie, za co i jakim prawem mówi pan ze mną jak z dzieckiem?
Pan Jakobènc popatrzył uważnie, znów pospieszył się odrobinę:
— Wcale nie, pan jest poważny, po prostu ponad swój wiek, co najważniejsze ponad swój świetny stan ziemiański i rycerski, ten-tego, von Ferbel zu Bakarat, chevalier de Monte Carlo. Hm, tylko po co nakładać łajdakom maski dziecinne? Postęp caca, caca, gardła ci pomacam. Walka o byt — i to ma być naukowe?! — Nie zażywając tabaki pan Jakobènc kichnął.
— Zatem nie ma walki o byt? — pytał dziedzic.
Pan Jakobènc podniósł głos:
— Mój dobrodzieju, po cóż rozzuchwalać wszystkich łajdaków, nawet tych, co już w trawie przycichli? Dlaczegóż o byt? Turcy walczą zawzięcie o nasz niebyt, a my wszyscy inni od Kut aż po Atlantyk i tam dalej, walczymy o dostępne ceny i jakość towaru. Niech konkurenci probują, proszę! Bo jeśli znajdzie się taki, co wszystkich konkurentów w niebyt zapędzi, to dopiero będzie łajdak najokazalszy. Wówczas wszyscy klienci będą chodzić w butach szmaciastych i papierowych, zamiast ze skóry, tak jak już nam wepchali gazetowy papier, zamiast pergaminu. Walka o byt.
— I cóż z tego wynika?
— Wynika najdobitniej, że na żadną doskonałość ani na przemianę nie ma najmniejszych danych. I po co ta cała dziecinada, aby akuratnie łajdaków podjudzać, maskując od razu expedite.
— A jakież pan ma dane?
Pan Jakobènc zamyślił się.
— Dużo by o tym mówić, a powiem dla przykładu, że nowsze wyroby z safianu i wszystkie te pasy, tkaniny, jak u nas słuckie, kuckie i buczackie nie dorównują dawnym, ani na pięć procent. Nawet zachwalane rękawiczki francuskie coraz gorsze, wszystko w ten sam deseń, tandeta górą — przemiana.
Dziedzic zniecierpliwił się:
— Gołosłowne twierdzenie.
— Proszę zapytać Ormian z Valence — odparł spokojnie pan Jakobènc.
Dziedzic odcinał się jeszcze:
— A może pociągi i okręty parowe sprzed stu lat także doskonalsze od dzisiejszych?
Pan Jakobènc zaśmiał się sucho:
— Ha, jeśli pan dobrodziej chce przetransportować ludzkość maszynami parowymi w krainę doskonałości, to nie przeszkadzam.
— A przecież — odparł dziedzic — i ten zarzut niefortunny, bo przesiedlanie ludzi może uporać się z zatęchłym zastojem i przynieść zmiany zbawienne. Emigracja, kolonizacja, nowe warunki, proszę spojrzeć na Amerykę.
— Jeszcze zbawienniej wymiotą ów zatęchły zastój maszyny zniszczenia, należy tylko co prędzej finansować Turków. A zresztą jeśli nawet oni już nie potrafią, znajdą się tacy.
Dziedzic już nie odpowiadał, zamilkli. Tanasij cały czas słuchał uważnie, a jeszcze uważniej śledził twarze i gesty rozmówców. Odezwał się ostrożnie:
— Pozwólcie, panowie, widzę, że jeden mówi z serca, a drugi z wątroby, ale o cóż wam chodzi, do czego te małpy?
Ożywiony znów dziedzic tłumaczył chętnie, dobitnie:
— Ja mówię, że człowiek staje się coraz lepszy, że zmienia się, przemienia się, doskonali się we wszystkim. Jeszcze nie tak, nie że jeden człowiek, ten czy tamten, Iwan czy Petro, Jasio czy Moszko, doskonali się, tylko że cały ród ludzki, ludzkość cała, wszyscy ludzie przemieniają się. To nie znaczy, że już się przemieniają, tylko, że mogą się przemienić, stać się lepsi.
Tanasij złapał się za głowę, mówił śmielej:
— Dziedzicu lubyj, dokąd pan galopuje? Ja nie wiem, co u sąsiada za pazuchą, ja nawet nie wiem, czy ja sam jestem lepszy czy gorszy niż osiemdziesiąt lat temu. A gdzież taki mędrzec, co by wiedział o wszystkich ludziach? Choćby sam namiestnik cesarski, choćby nawet metropolita, a choćby nawet sam biedak święty, papa rymski, co tyle niespamiętanych spowiedzi ludzkich się nasłuchał, że wychudł jak hak.
— Dajcież dokończyć — przerwał dziedzic — wcale nie mówię, że już są, tylko że przemieniają się powoli, nieraz całkiem powolutku i dlatego w końcu mogą stać się lepsi, dobrzy, nawet doskonali. A pan Jakobènc mówi przeciwnie, że ani mowy i coraz gorsi.
Tanasij uśmiechnął się chytrze.
— Coraz gorsi? Ha, uczciwie mówiąc i mnie to jakoś bardziej do smaku.
Dziedzic znów przerwał porywczo podniesionym głosem:
— Gorsi? To wam do smaku? Śpiewanka odtrajkotana: „Co dawne to lepsze, co nowe to gorsze“. A czyż nie pamiętacie głodnych lat, wczoraj i przedwczoraj? I chyba zapomnieliście, że wy pierwsi na Ilci sialiście jęczmień i żyto? A czyż nie pamiętacie dawnych bójek, zwad, zasadzek, tak że z chaty do chaty nie można było przejść bez broni? Czyż nie pamiętacie dawnych dróg? Czy nie myślicie, że trzeba przez Bukowiec zrobić ludzką drogę, by nie łamać karków i końskich nóg? A czy nie pamiętacie niewoli, nalotów pańszczyzny, wojen, zarazy, wypraw karnych, prawa szubienicznego?
Echa poniosły się gwarnie i swarliwie po kątach i po strychach. Tanasij oglądał się lękliwie, podniósł palec, przyciszył głos:
— Ciszej mówmy, panie lubyj, proszę was, abyśmy nie zbudzili jakiej biedy. A wy tak gorąco galopujecie, że możecie je dopędzić. Co pamiętam, pamiętam twardo, ale tego nie pamiętam, aby ktoś od żyta samego, od policji pańskiej czy cesarskiej, czy naszej własnej, gminnej, ani nawet od sytości po głodzie, przemienił się na lepsze i na doskonałość. Mówię, że gorsi, bo widzę to. Może to tymczasem? A może już idzie pod koniec świata? To i tak w ręku Boga samego, nie człowieka. Choć jest między nami tutaj taki biskup tajemny, co uparł się, że wszystko, wszyściutko od samego człowieka zależy... Niby taki koń, co sam trzyma swoje lejce. Daj mu Boże! No, a jakże teraz panie Jakobènc, wy o małpach tłomaczycie?
Pan Jakobènc szydził spokojnie:
— Wytłomaczyć nietrudno: pan dziedzic otwiera kasę, daje kredyt otwarty, na pięćdziesiąt tysięcy, nie, na sto tysięcy guldenów: chodźcie małpy, bierzcie pieniądze. Bo wierzy, że małpa przemieni się w człowieka. A u mnie nic za darmo, nic na kredyt. Tu towar, tam gotówka. I cóż widzę? Oto człowiek już jest małpą.
Tanasij słuchał uważnie, westchnął głęboko:
— To nie tak źle. Małpa także boże stworzenie, chudoba szczera, pouczyć się da, rozum ma i serce, a urągać jej grzech. Nie widziałem ja małp, Boże mój, żal mi bardzo, ale stary pan Rozwadowski, dziedzicowego leśnika Aleksandra ojciec, opowiadał mi dziwa o małpie tej, co była u księcia i nazywała się Fryc. Włoski miała rude, długie, zaczesane gładziutko, jak u panienki, oczy wielkie, zmyślne, ruchliwe, a rączki czarne jak u tych ludzi czarnych, co nazywają się „mużeny“, mówi pan Rozwadowski. Luba jak dziecko, chętna jak wierny sługa. Tylko głaskać i całować. Naprzód chowali ją razem z dzieckiem, tym samym lekkim paniczem, co frunął z Jaskółką Szumejową. Z początku była dużo mądrzejsza od dziecka, grzeczniejsza także, powiada pan Rozwadowski, a ja sobie myślę, że potem także, bo nikogo nie zdradziła ani nie uciekła. Ubierali ją ładnie, czyściutko, z czasem nauczyła się koszulki prasować żelazkiem. Nie każdy człowiek to potrafi. Siedziała przy stole razem z małym paniczem, przystojnie z ręcznikiem na szyi, jadła z talerza. A był u kniazia tłusty piesek, z krzywymi łapkami, Bimbuś się nazywał. Fryc najlepiej go lubił ze wszystkich psów. Gdy siedzieli przy stole razem z dzieckiem, Bimbuś przysiadał na tylnych nogach i prosił chleba czy kartofli. Mały panicz kopał pieska nogą, a małpa nie! Dawała mu jeść prosto do pyska. Miarkujecie teraz jaka małpa? mówi pan Rozwadowski. Ja trochę się podśmiewam ze starego pana i powiadam: „Panie lubyj, dawała mu to, czego sama nie chciała, tak samo jak ludzie“. — „Nie, Tanasiju“, mówi pan Rozwadowski, „zrozumcie, trzymała kartofel i raz sobie do pyska, a raz Bimbusiowi, i tak to szło“. — „No dobrze“, mówię ja, „to po prostu była durna, dawała jak dureń“. A pan Rozwadowski rozkrzyczał się: „Gadaj z wami, nic nie rozumiecie, posłuchajcież. Miała zabawkę, kołatawkę czerwono-zieloną, czasem lubowała się nią i lizała, a potem trzymała wciąż pod pachą. Za nic nie chciała jej dać temu małemu paniczowi, co choć miał swoją, wciąż się napierał. Z kołatawką pod pachą Fryc jadł sobie grzecznie, ważnie, jakby ksiądz służbę odprawiał, a dopiero gdy książę wchodził do pokoju, rzucał jedzenie, wskakiwał, obejmował go, lizał i jemu prosto do ust pchał swoją zabawkę. Nikomu więcej? Cóż? durny był?“ — „Prawda“, powiadam, „widzę, że nie“. No i pan Rozwadowski tak dalej powiastował: „Nauczyli potem Fryca siadać na koźle obok furmana, i kiedy wózek czy powóz zaprzęgnięty zajeżdżał, Fryc jednym skokiem hyc i już był na koźle. Gdy powóz czekał, Fryc lazł do koni pieścić się. Z początku konie płoszyły się, potem przywykły, i Fryc odpędzał muchy, lizał koniom uszy, oczy i nozdrza. No cóż, może nie doskonałość? Raz książę wziął Fryca do puszczy na polowanie. Schowali się obaj na stanowisku wysoko na drzewie, a tu niedźwiedź z gąszczy wyrwał się do przynęty. Fryc przestraszył się bardzo, widać nie o siebie tylko, jeszcze więcej o swego pana, obejmował go, zasłaniał, a wrzeszczał w niebogłosy. Wreszcie zeskoczył na dół, puścił się foszkać na niedźwiedzia. Spłoszył go od przynęty, mało nie popsuł polowania. A kiedy niedźwiedź padł od kulki, Fryc biegał od niedźwiedzia do pana, to niedźwiedzia lizał po nosie, to księcia.“ — Tak słowo w słowo opowiadał stary pan Rozwadowski, on nie kłamie i to prawda. I z tego widać, mój luby panie Jakobènc, że przecież jest nadzieja, bo gdy Hospod wejrzy na nas, będzie przemiana. Ludzie zaczną się pokazywać po małpiemu, dużo lepsi będą.
Dziedzic z uśmiechem tryumfował:
— Nie zapomnijmy, że książę starannie i czule wychowywał Fryca. O tym Frycu dokończę wam jeszcze, co matka opowiadała. Wiecie, że książę był jej stryjem. Przez lata Fryc nie opuszczał swego pana, coraz bardziej się garnął do niego, a prawdę mówiąc książę do Fryca także. Był on dziwakiem, był zawsze grzeczny, ale z ludźmi niewiele się przyjaźnił. Siadywali w pokoju razem z Frycem, nieraz było tak cicho, że zaglądano, co tam, śpią obaj czy co? A oni siedzieli jeden naprzeciw drugiego, w milczeniu patrzyli na siebie, książę i Fryc. Mama śmiała się: „Niczym dwaj filozofowie greccy.“ Kiedy książę umarł, Fryc naprzód zwariował, latał po pokojach, szczekał jakoś i pokazywał zęby jak pies. Nastraszyli się, że się wścieknie, szeptali sobie, że trzeba go zastrzelić, a on jakby to dosłyszał, uciekł zaraz przed siebie w pole i przepadł. Wrócił po pogrzebie i jak usiadł na podłodze koło łóżka księcia, nie ruszył się. Jedzenia nie tknął. Obstawili go pomarańczami, dali mu spokój. Za kilka dni znaleźli go martwym z pantoflem księcia pod pachą. Fryc był prawie łysy, na podłodze, tu i tam leżały wyszarpane rude kudły.
Tanasij wzdychał głośno:
— Biedny kniaź nikomu źle nie czynił, ani źle nie życzył. Stary i sam, nie miał się do kogo przytulić, tylko do małpy. I nikt po nim nie zapłakał. Mój Boże, a tej małpie coś więcej należy się niż ludzkie łzy. Nie może być inaczej tylko Hospod Boh sam za to wejrzał na Fryca z nieba. Widać pan dziedzic mówi całkiem rozumnie, bo gdy Hospod pozwoli, od małp zacznie się przemiana. Bo posłuchajcie, co u nas ludzie robią na komasznię, kiedy kto umrze. Najlepsi pobratymi nażerają się, piją za duszę umarłego, a potem jak raz obrócą się do niego tyłkiem, to przez całe życie wykręcają się, aby nie pamiętać.
Pan Jakobènc znów zażył tabaki, kichnął, potem odbijał powoli słowo za słowem i jak gdyby z zadowoleniem:
— W takim razie ja solemniter przepraszam wszystkie rzetelne małpy i cofam insultację. Zresztą małpy nie takie małpy, nie dbają o to, co ludzie o nich mówią i myślą.
Pozostali przy stole słuchacze wzdychali przykładnie nad losem Fryca i szeptali. Chłodne kąty grażdy chwytały westchnienia, podawały je spiętrzonym dachom, to chowały je skrzętnie do swego składu. Tylko zmożony późną porą, wsparty na stole Duwyd, zdrzemnął się. Tanasij dopytywał jeszcze:
— No jakże koniec końców, panie Jakobènc, małpa od człowieka, czy człowiek od małpy?
Pan Jakobènc przymknął oczy i cedził:
— Zdaje się przecież pan dziedzic ma rację. Człowiek od małpy, to małpa pogorszona. Największy kłopot, że tych pogorszonych bez liku.
Tanasij kiwał głową żywo:
— Całkiem słusznie, i ja tak samo myślę: pogorszona. Tylko ta dusza jakoś mi zawadza. Człowiek ma duszę i z tego miałby być gorszy, czy jak?
Pan Jakobènc wykręcił się nagle jak gdyby ukąszony w siedzenie, zwrócił się w stronę dziedzica, wypalił z wyrzutem:
— Tak! niechaj będzie postęp, niech się znów człowiek stanie małpą, ale rzetelną! Bo skoro taki ostateczny wyrok nauki, to niechaj nie partaczy, nie naukę żadną uprawia, nie duszę doskonali, lecz organy niezbędne dla naturalnego doboru.
Tanasij podchwycił:
— Co, co? Cóż za dobór?
Pan Jakobènc uspokoił się:
— Bajeczka zawstydzona, nikt jej nie opowie, a co wam kto opowie, wiedzcie, same łgarstwa.
Dziedzic pośpieszył się ze śmiechem:
— Ho, ho, pan dobrodziej nie tak źle poinformowany, jak się sam prezentuje, ale czyż pan sądzi, że nie ma naturalnego doboru?
— Właśnie, skoro mamy skłonić głowy przed majestatem nauki, to dusza bardzo zawadza. Precz i na śmiecie! Bo ludzie ciągle jeszcze żenią się podług stanów, narodów, wyznań, urojeń, mody i podług iluzji majątkowych. A tu wystarczy...
— Ale cóż zrobić z duszą? — wpadł Tanasij.
— Schować na pamiątkę, jak włosy po umarłym dziecku. U nas była...
Pan Jakobènc rąbnął ręką powietrze, urwał nagle. Tanasij wzruszył ramionami:
— Nic nie rozumiem.
Dziedzic wyjaśniał spokojnie:
— Zrozumieć nietrudno. Pan Jakobènc wciąż z nas się śmieje, raz w tę, raz w tamtą stronę. To mu przyjemnie i niech się śmieje. Wy pytacie, Tanasiju, czy człowiek gorszy, przez to, że ma duszę. Ja tak myślę: zwierzęta także mają duszę i to wszystkie, to widoczne.
— Nareszcie coś rozumnego — ucieszył się Tanasij.
— Poczekajcie — ciągnął dziedzic — i gdy znajdzie się ktoś cierpliwy, ale taki co nie dla siebie tylko, ale dla nich dobrze chce, kto je żałuje i lubi, taki potrafi je wychować, przemienić. Wierzę w to, bo widzę. Czyż nie tak?
Tanasij zasłonił oczy ręką i milczał, dziedzic powtórzył:
— Pytam was, czy nie tak? Wy w swoim życiu widzieliście jak nikt inny dużo zwierząt domowych i sporo leśnych, jak wam się zdaje?
Tanasij westchnął:
— Nie tylko zdaje się, ale wiem, że tak. I właśnie przypomniało mi się coś bardzo smutnego.
— Słuchajcie dalej — kontynuował dziedzic — powiedzieliście: może człowiek gorszy przez to, że ma duszę? Tak i nie. Nie przez samą duszę, tylko przez to, że ona swawolna a bogata, błoto i złoto. Ma wolność, wybór, zachciewa się raz tego, a raz tego, a jest chytry, wykrętny. Człowieka wychowywać trudniej, któż to potrafi?
Tanasij szepnął:
— Chyba sam Bóg.
— Słusznie, zupełnie słusznie — przyznał dziedzic.
Za każdym zdaniem dziedzica pan Jakobènc sykał raz w raz jakby go kto urażał w źle zagojoną ranę. Dziedzic spoglądał nań wytrwale, jakby oczekiwał wyjaśnienia. Pan Jakobènc zdobył się na odpowiedź, z trudem łykając słowa, niby gwoździe:
— Czy zatem nauczanie powszechne rozszerzyć także na małpy i inne bydlęta?
Dziedzic zmarszczył się:
— Jakież to nauczanie?
— Jakieś bardzo wielkie, hurtowne małpie szkolnictwo. Ale powtarzam: pański Darwin nie w tym dojrzał dźwignię, trzeba mu przyznać. To Anglik, bajeczka jego bezwstydna, tylko ze spuszczonymi oczyma i przystojnie ubrana poniżej kostek.
Także dziedzic przezwyciężał się:
— Mówiłem o jednostkach, powiedziałem wyraźnie: wychowanie, a to jest zupełnie coś innego i nie hurtownego.
Pan Jakobènc gryzł wargi:
— Pan dobrodziej zainstalował sobie dla własnego użytku bardzo postępową dwutorową kolej: na jednym torze pociągi osobowe, na drugim zwierzęce w dwóch przeciwnych kierunkach. Gdy mowa o niemożności doskonalenia ludzi pan pośpiesznie przeskakuje na rozwój życia, na tor zwierzęcy, a gdy mowa o życiu i zwierzętach, o doborze ten-tego, zaraz na tor osobowy, na duszę i wychowanie jednostki.
Dziedzic hamował się nadal, mówił cicho:
— Mnie się wydaje, że to pan przeskakuje, ale tak jakoś, aby skoczyć na to samo miejsce, na to aby zaciąć się, nie ruszyć z miejsca, rozpaczać. Nie ma postępu, powiada pan, niech będzie! Ale skąd i kiedy powstała ta sławiona arystokracja, o której pan opowiadał wieczorem? Nawet ormiańska zaczęła się dopiero po potopie świata... A Mistrz starożytny, sam z królewskiego rodu, poucza, że wszyscy pochodzimy od królów i od żebraków.
Pan Jakobènc rozkleił się nieco, odpowiadał ze smętkiem:
— Właśnie. Arystokracja, ten-tego, to ani żaden postęp, ani rozwój, tylko podryw. Raz jeden! Czy wywalczony zasługą, czy z tej-tam łaski Bożej. „Z bożej-woli“, rozumie pan, to według ludowego ruskiego wyrażenia, oznacza po prostu: wariaty raptowne. I zaraz potem i po tych wariatach wszystko leci na złamanie karku i coraz gorzej.
Dziedzic odpalił:
— Zupełnie błędnie! Dla wszelkiego doboru, jak dla doborowego chowu potrzebne wieki, pokolenia ścisłej dyscypliny.
Pan Jakobènc zamyślił się, pojękiwał męczeńsko:
— Znów ten dobór, zwierzęcy tor — A co by pomogła tej całej arystokracji dyscyplina bez pierwszych opętańców jak Herkules albo Noe? Całe to genealogiczne drzewo obarczone tak ciężkimi owocami pamięci, odpowiedzialności, wierności, że od razu łamią się gałęzie, drzewo trzaska, pęka i przepada, a następne owoce marnieją. A pan mówi o rozwoju? Gdzież tam jaki rozwój? Jedno, dwa pokolenia i już koniec. Degeneracja i bagno, jakby w odwet za to, że zbyt wysoko celowali opętańcy. Kto pamięta czoła, nosy i postacie przodków, oczy, usta i ręce prababek, ten przysiągł sobie, że stężeje, zamilknie. Bo co ruszy się tylko, co powie słowo, zaraz wypadnie z gatunku. — Pan Jakobènc nachylił się ku dziedzicowi, szeptał na ucho zgodliwie, poufnie: — Spotkałem raz w Valence dziewczynę ormiańską. Osłupiałem: pokora w oczach, czystość w ustach, klękać i modlić się. Zrozumiałem nagle, z jakich czasów, z jakiego gatunku wzięła się modlitwa. Ale gdy zatrajkotała rozsądnie po francusku — uciekłem. — Pan Jakobènc znów poderwał się na miejscu jak ukąszony. Mówił coraz głośniej. — I teraz nawet tacy jak pan usłużnie rezygnują z rozpaczy, pokornie klękają i zdejmują czapeczkę przed postępem. — Pan Jakobènc zabawnie młyńcował przez nos, rozjuszając się stopniowo. — Bądź wola twoja na ziemiach, piekłach, przedpieklach, postępie postępowy! Przyjdź królestwo postępowe! Chleba naszego postępowego daj nam choć raz na rok, raz na cztery lata, zbaw nas od przodków zatrajkotanych, użycz potomków — postępowe małpy. Plackiem padamy postępowo, cokolwiek przyniesiesz, chwała ci panie!
Dziedzic żachnął się gwałtownie:
— Także punkt widzenia. Nareszcie odgaduję wnioski waszmość pana: tfu! Wynalazek ognia — to grzech pierworodny, kult przodków — to zabijanie starców, a mord słabych dzieci — to wychowanie. Dość tego! — opanował się ponownie, znów zamilkli.
Tanasij pochylił głowę, skarżył się:
— Widzę, panowie, że jakoś wam się nie klei z małpami, a szkoda, bo bardzo nie chce mi się wracać do chaty, do dymu gorzkiego, do starości, tfu! Małe troski po kątach jak głodne myszy, a wielka żurba zęby wyszczerza z powały jak wilk. Hodowaniec młody, położy się, śpi jak zabity, a ty stary gryź serce. Lepiej za dnia od razu wrócić do roboty.
— To zostańcie, prześpijcie tutaj, pojedziecie dniem — doradzał dziedzic.
Tanasij machnął ręką:
— Ja jestem dwudobowy, ostatni z wielikanów, z takich co jednym machem przeskakują góry, a także jednym machem dwie doby zagarną. A potem dwie doby odsypiają. A co mi ze spania? Przychodzą do mnie we śnie same mary, ci co minęli się. Gdy zbudzę się, jeszcze głos ich mam w uszach, jeszcze ręce w dłoni, szukam ich, a tu nikogo nie ma, sama starość, tylko cielęta pobekują na pocieszenie. Nie spać chcę, a nabyć się z wami, z żywymi.
— Najakuratniej, Tanasiju — uznał pan Jakobènc smętnie — gdy człowiek wróci do domu nocą — od razu stary. Najlepiej skoczyć do interesów, do kontraktów jak do kąpieli. Dla mnie teraz za późno i za wcześnie. Zostańmy razem.
— To dobrze — rzekł dziedzic wstając — zostańcie proszę, a my z Semenem wracamy do domu. Żona czeka.
— Czekajcie panie, nie zostawiajcie nas — prosił Tanasij. — U was niestaro, jutro też będzie młodo. Zostańcie, bo w głowie mej zaśpiewuje jakaś dumka górska. Nie chcecie wy powiedzieć waszych bajek, to ja wam powiem coś o przemianach i o doskonałym. Ale tutaj już mało ludzi i sennie, chodźmy tam, gdzie gwarno. Duwyd niech sobie odpocznie.
Duwyd zerwał się:
— Co mi z odpoczynku? mieszkać tu nie będę, a nocą przez Bukowiec nie pojadę, życie mi jeszcze miłe. Ja do kompanii tam, gdzie Tanasij.
— I ja do kompanii — dziaukał dziadulo Serebraniuk — do świąt Bożego Narodzenia wspominać będę twoje słowa, Tanasiju.
— Tak, tak, mój Juroczku — smęcił się skruszony Tanasij — ja na ciebie haukam, a ty moje haukanie do berbenicy, ja kamieniem, ty chlebem.
— I ja do kompanii — roztętnił się stary wąsaty wujko z Bukowca.
— I ja do kompanii, i ja — mruczeli jeden przez drugiego starzy gazdowie.
— I ja do kompanii — odezwała się kuma Kateryna — spać zdążę, czasu dość, tu pusto, a w Fokowej chacie ludzi dość, chodźmy.
Pan Jakobènc potakiwał z ulgą:
— W tym rzecz: czasu dość, ludzi dość.
Tanasij przyglądał mu się uważnie.
— Panie Jakobènc, wy jakiś nie taki twardy, jak sobie piszecie na twarzy.
Pan Jakobènc rozpędził się nieoczekiwanie, mówiąc podwyższał wciąż głos:
— Twardy? Ha, nieraz mi to mówią ludziska w Kutach czy w świecie: panie Jakobènc dobrodzieju, dobrodziej trochę za twardy. To rozkąś mnie, mospanie, rachunkiem zmiękczyć spróbuj, inaczej nie zmiękczysz. Ludzie, powiem wam teraz wielką tajemnicę, sekret z głównego dna, zrozumcie! Jestem twardy, bo chcę, a chcę, bo muszę. Także co do czasu jestem bardzo twardy. A cóż to znaczy? Tam w mądrym świecie jest wieża żelazna, na niej wypalona ich główna zapowiedź: „Czas — to pieniądz“. Rozumiecie teraz z czego pieniądz? Zamrożony z czasu, tak jak lód z wody. Czas zamraża się, ścina i rozmraża. Wymienia się na pieniądze tu i tam, jak guldeny na franki i na piastry tureckie. Nie gdzie indziej jak u was jest kopalnia czasu, tutaj jest Złota Bania, kopalnia złota, u was czas sypie się, aż oczy bolą. Moglibyście go sprzedawać na funty, na pudy, na furgony, na wagony, na pociągi. Ale nie potraficie nigdy! Cóż z wami zrobić? Z wami wyrzuca się czas przez okno, funtami, pudami, ładunkami, okrętami. Z wami wciąż traci się czas, to znaczy pieniądze.
Pan Jakobènc westchnął, rozglądnął się wokoło, potoczył oczyma szeroko. Wszyscy słuchali, westchnienia sypały się nieustannie po kątach, wzlatywały ku dachom, jak przed chwilą nad losem Fryca. Poderwał się, stuknął pięścią o stół, wciągnął głęboko powietrze, ogłosił w porywie szczodrości aż sam się zatchnął:
— Niech będzie! Teraz na sam koniec święta odkryję wam jeszcze jeden sekret z głównego dna, to już drugi. Z wami warto tracić czas! Z wami gazdowskie dzieci Szumeje, z wami Tanasije, z wami Skuluki, Serebraniuki moi złoci, wy moi poperecznyki jeżowate i wy wzdychacze lubi. I także z panem, jaśnie wielmożny panie dziedzicu, jak najwytworniej, najsubtelniej, ten-tego, humanistycznie i humanitarnie, klasycznie a romantycznie i pozytywnie też, a po rycersku gościnnie sypane dla wszystkich, jak hetmańskiemu wnuczątku przystoi, choć niby to zrzędzę, że pan troszkę książkowy. To sobie zakarbujcie, proszę, światu ogłoście, wybębnijcie, odtrąbcie, rozdzwońcie w Kutach, w Debreczynie, w Istambule, w Wiedniu, w Lipsku, w Lyonie i w Valence: „Jakobènc twardy, a do nas dopłacił ciężkie pieniądze, to znaczy czas!“ Nie ma wstydu, niech wydziwiają, żem rozrzutny, niech gęby rozdziawiają, taj już!
Z twarzy pana Jakobènca spadły straże i warty, usta rozchyliły się, oczy rozszerzyły się bezwładnie, jak na obrazach świętych ormiańskich. Wzdychali, wzdychali, wzdychali, z nimi wzdychały kąty i dachy coraz szerzej, coraz ciszej. W milczeniu wyglądali jeszcze Foki i właśnie wracał po odprowadzeniu gości.
Wyszli niezwłocznie na podwórze grażdowe. Wiatr rozbijał chmury, księżyc przezierał, było jasno. Lecz Tanasij zaledwie zawarł za sobą gderliwe drzwi grażdy, otworzył je ponownie z trudem i wszedł do sieni. Szeptał wyraźnie: „Dziękuję wam, bądźcie z nami jak my z wami, i trwajcie, myrom.“ Gdy wrócił, dziedzic oglądał go, pytając wzrokiem. Tanasij wyjaśniał:
— Pożegnać się trzeba ze starą chatą, bo kto wie.
Dziedzic uśmiechnął się:
— Ale tam więcej luda jakiegoś, bo mówiliście: wy.
— Mój panie — odparł Tanasij — są tacy co nawet do Hospoda mówią „ty“, tak jakby z Nim świnie paśli. Ja — nie. Naprzeciw tej chaty jestem młoda drzewina, co chowa się pod starym lasem. Tutaj mógłbym jeszcze trwać.
Na drugim podwórzu spotkali księdza wikarego. Kierowali się wszyscy ku trzeciej, najobszerniejszej chacie, skąd nieustanny gwar dochodził. Tanasij zakłopotał się:
— Słychać muzykę czy nie? Bo jeśli Poperecznyk odprawia całonocne nabożeństwo, to nie dla uszu księdza.
— Jakież nabożeństwo? — spytał ksiądz.
— Śpiewanki bardzo tłuste. O księżach też. Potrafi sypać od nocy do rana.
Duwyd mruczał ponuro:
— Brudna konkurencja! Któryż z żydowskich faktorów śpiewać potrafi, trzymać klientów do rana?
Ksiądz zatrzymał się.
— I nie zatkają go? Słuchają? Kobiety także?
Pan Jakobènc, choć nie pytany, pośpieszył z odpowiedzią:
— To jedno dobre w tych huculskich kobietach, że cnotliwych po prostu — nie ma. Niecnotliwa nie musi być od razu taka dobra, za to cnotliwa to diabeł wcielony, mści się za cnotę. Niezły tu lud, miły — bo niecnotliwy.
Ksiądz popatrzył z ukosa, mruknął:
— Co też dobrodziej wygaduje!
Tanasij bronił:
— Zostawcie księże pana, on ma słuszność.
— Jak to słuszność? To słusznie, że śpiewają na księży? Za co?
— Zrozumiałe za co — odparł Tanasij z uśmiechem — zemścić się muszą jakoś, bez księży byliby jeszcze gorsi. Smaku im szkoda, bo księża pętają grzech, czasem wypalają. I za to huzia na nich. Ale nie martwcie się, pies się wyszczeka, wiatr uniesie i już dobrze. Pośmieją się i już więcej nie gniewają się na księży.
Ksiądz wikary zniecierpliwił się:
— Za cóż mają się gniewać?
— Słyszycie za co, za to, że smak zabierają i jeszcze pieką. Myślicie, że to przyjemnie?
Foka machnął ręką:
— Ależ nikt nie śpiewa, chodźmy do środka.
Ksiądz zamruczał uszczypliwie:
— A pan dziedzic co na to?
Dziedzic zaśmiał się cicho:
— Wolałbym, żeby mnie wyśmiewali, ale widać nie liczą się jeszcze ze mną. Zresztą lud ma instynkt, cóż może mieć więcej, nie wszystkie ich śpiewanki tak niesprawiedliwe.
Gdy weszli do trzeciej chaty, zastali Poperecznyka przy stole zastawionym misami pełnymi orzechów włoskich z Tiudiowa i z Kut. Trzaskając, łuszcząc orzechy i śmiecąc obficie, z prawa, i z lewa cisnęli się ludzie zgiełkliwie do Poperecznyka, jak świadkowie na sądową rozprawę o bójkę po chramie, albo jak do urzędu podatkowego w ostatnim terminie płatności. Zamiast rozkładać rewasze i karby, Nykoła Purszega zwany Poperecznykiem, położył na stole gruby a brudny notes oprawiony w ceratę. Kańciastymi kulasami zapisywał w nim: cielęta, byczki, konie, drzewo, skóry, a osobno obliczenia, zadatki, wypłaty, należności. Niektórzy kazali sobie powtarzać kilkakrotnie to, co zapisał, tłumaczyli ponownie, zaczynając od początku świata. Nudzili Nykołę. Jako wielki pośrednik handlowy nie zabiegał widzialnie o nikogo, jednego chlasnął śmiechem, na drugiego namruczał. Nie obrażali się wszakże, wiedząc, że Nykoła nigdy niczego nie zapomni.
— Już po nabożeństwie, Nykoło? — pytał Tanasij.
Nykoła spojrzał figlarnie znad notesu.
— Nie dali mi poweselić się, od razu najechały cielęta, byczki. Taka dola, patrzcie — pokazał gruby zeszyt.
Duwyd szepnął smętnie:
— Bardzo przyjemna dola, daj nam Bóg, ale nie daje.
Tanasij podniósł głos:
— Ludzie, nie plamcie święta! Ty, Nykoło, schowaj zeszyt, a wy zabierajcie się od rachunków, siadajcie swobodnie naokoło. Nawet pan Jakobènc w święto nie rachuje. Lepsze śpiewanki tłuste byle wesołe, niż święto zatratować byczkami i świńmi. Teraz posłuchajcie mnie, wybierajcie: albo niech Nykoła śpiewa, no, wesoło, ale nietłusto, bo tu i ksiądz i panowie w gościach, i Żyd rzetelny z cieniutkiego szkła, świńskiej brahy nie przełknie, albo ja będę opowiadać, i smutno i chudo, o watahu doskonałym. Jak wolicie?
Takiego pytania nie oczekiwano. Spoglądali jeden na drugiego, nikt nie zabierał głosu. Wtem kuma Kateryna, wyciągając fajkę z ust, rozstrzygnęła wesoło:
— Nykoła robi smak, Tanasij daje, Nykoła srebrny, Tanasij złoty. My kobiety wolimy złoto.
Wśród śmiechu krzyczano:
— Złoto, złoto, niech gada Tanasij.
Poperecznyk, rechocąc rubasznie, przekrzyczał innych:
— Śpiewanki tłuste nie schudną, a z mądrości Tanasijowej niech młodzi skorzystają póki czas.
Tanasij krzywił się:
— Młodzi? Ha, gdyby tylko dla młodych, to zaraz siodłać kobyłę i do chaty. Nie gniewajcie się młodzi, a to miarkujcie: broń Boże młodym coś za darmo dawać! Niech drapią się na ścianę, niech się rozdrapią, niech płaczą i płacą, a niech zrozumieją, że kosztuje.
Młodzi śmiali się razem z Tanasijem, a Poperecznyk poprawił:
— Dla takich jak wy i jak ja, co młodzi i starzy w kupie.
Tanasij upierał się:
— Czyż ty wiesz sam, co ty wygadujesz? Popatrz raz na młodych, raz na starych, to zrozumiesz, jak się poodwracali tyłkami. Z tyłu oczu nie ma, czymżeż się zobaczą, huzyciami? Bo gdyby był taki człowiek, jak powiadasz, co i młody i stary w kupie, a nie daj Boże coś pstryknie w środku, to zaraz stara huzycia odleci od młodej huzyci i cały człowiek się rozleci.
— To dla kogóż? — pytał Poperecznyk.
— Dla starych nie, bo się rozlecieli, dla młodych nie, bo się nie pozbierali, dla dziedziców, dla tych co staromłodą pamięć odziedziczą.
Poperecznyk udawał przerażenie:
— Tanaseńku, wy chyba po spowiedzi jeszcze jakiś zapis chcecie zrobić, hejby — testament?
— Nareszcie coś mądrego powiedziałeś — wypalił Tanasij.
Od razu zamilkli wszyscy, rozsiedli się, a Tanasij wyjął zza rzemyka ocaloną z wybryków rozrzutności chustkę grubą, krwistoczerwoną, niby grzebień ogromnego koguta. Wycierając twarz i ręce zapowiedział:
— Tak to idzie wieść o watahu, którego nazwano doskonałym. — Nocka niemała, powiasteczka długa. Posłuchajcie.
Znaki były dziś dobre, nie ma co mówić. A znak dobry, to nie znaczy wcale, że wszystko potoczy się gładziutko jak po stole, nie znaczy, że człowiek będzie długo żyć, nie pokazuje nawet, że będzie żyć. To znaczy, że człowiek za dolą swoją pójdzie, swoim własnym płaiczkiem. Dobry znak pisze: bidy nie szukaj, nie! Ale od doli nie uciekaj. Ani pod ziemię przed nią się nie chowaj, bo ona podziemna, tam cię najprędzej dopadnie. Ani w powietrze nie ulatuj, tyś nie powietrzny, powietrze cię nie przyjmie, wiatr ciśnie cię i strzaska.
Dawno temu żyli u nas na Żabiem młody mąż i młoda żona, oboje weseli, śmiali a przyjaźni. Oboje sieroty, a szczęśliwi bardzo, młody król i młoda królowa, choć bez dziedzictwa, królestwo swoje własnymi rękami założyli, zbudowali. Bo były to czasy królewskie. Mało kto pamięta, że naszych ludzi żabiowskich, a hołowskich też, z dawien dawna nazwano królewskimi. Na urzędy kichali, o panów nie dbali, pańszczyzny nie uznawali, tylko króla jednego. Polaków znam dobrze, któż ich zna jak ja, ale na króla nic nie dam powiedzieć. Król nazywał się polski, a był ludzki. Cieszył się, że jego swobodni pracowici ludzie królami są także, a nie poddanymi. I gdyby pan cesarz coś miarkował, toby zaraz posłuchał pana watażka Dmytra z rodu Ponepaleków. Byłby tak samo po królewsku rządził nami, nie przez hyclów, ani przez posiepaków, tylko jak sam Bóg, co nie mąci ludźmi na podobieństwo czorta, tylko prosić się daje na to, aby go mądrze słuchali.
I ci królewscy ludzie, mąż i żona, skoro tylko ksiądz ukoronował ich w cerkwi, w białych królewskich guglach, na koniach, na wesele do rodu panny młodej poskakali i tam odtańczyli, odegrali i odśpiewali wesele, aby była pamięć. Wesela nikt nie nakazuje żadnymi patentami, to początek życia, pan Bóg podarował je nam w swojej łasce. Toteż zaraz potem wiedzieli co począć. Jarami, przesmykami jelenimi i sarnimi wraz z chudobą, którą obdarował ich ród i gromada żabiowska, wcisnęli się w puszczę królewską. Potem przesiekiem przedarli się prościutko przed siebie w góry i ponad Żmyjenskim gdzieś na chitarach Hołów, w zacisznym kącie basztowej puszczy, wysoko nad potokami, a blisko źródeł osiedli. Tam gdzie widać tylko do nieba i daleko na leśne morze, i wyżej na połonińskie fale. Na tym samym miejscu, gdzie kłody zrębali i ociosali, gdzie las wypalili i wykarczowali, jak młode ptaki osnowali gniazdo. Aby założyć ród jak należy i podług tych kłód basztowych, które zrąbali, zamierzyli chatę ogromną. Niech trwa, niechaj mieści wnuki, prawnuki i praszczęta!
Zamierzyć to śmiało, to ładnie, zrąbać kłody to już trudniej, a wybudować do końca, to kosztuje. A młody mąż, jak się rozpędził, tak wystawił taką chatę. Piły nie miał, któż wtedy na oczy widział piłę?! Toporem, bałtą, obuchem, doubnią i dłutem majstrował. Dachy przytwierdził kołkami cisowymi, jak u mnie dotąd, smerekowymi grażdami swój festunek zabezpieczył, w grażdy pod dachy wsunął stajnie, komory, schowki. Potem drzewo do drzewa umiejętnie dobrał, kiedrę do jodły, cis do jaworu, jesion do buka, chatę spoił i wyścielił łodwami, obwiódł ganeczkiem, co wspina się w dach świecznikami i palcami. Urządził do cotu, — do stołów, do ław, do łóżek, do półek, do kołyski, do konew, do berbenic, do koryt, do pucharów, do obrazów rzeźbionych, do zamków mocnych jak kanony, do ostatniego kołka, do najmniejszej kluczki! Idźcie, oglądajcie i dzisiaj! Z jakichże kłód, co żywiczne do teraz? Których wielikanów plecy je przydźwigały? Ilu ich było? Któreż dłonie żelazne a majsterne wcisnęły kłody w klucze, łodwy w kliny i spoidła, tak ścisłe, jakby spadła z nieba chata, albo wyrosła z ziemi? Ileż lat ją budowali? Chcecie wiedzieć? Trzy kwartały nie minęły, a młody gazda sam jeden pobudował się. Pobudował się i zaraz z tego umarł w tej nowej, świecącej chacie.
Młoda żona została sama z dzieckiem w brzuchu. Co prawda brzucha nie miała, rzekłbyś — dziewczyna, tak ruszała się, biegała, krzątała się i gazdowała. Samiutka biedowała, a królowała dalej, bo na Boga miała nadzieję i na dziecko. Nie miała się kogo poradzić, pisma nie znała, któż znał je wtedy? Znała las, połoninę, wody, znaki i pismo leśne, śledziła pilnie, rzetelnie. Znaki pokazywały niedobrze.
W jakie dwa miesiące po śmierci męża, nocą chwyciły ją bóle. Męczyła się, o pomoc z nieba się modliła: „Błogosławieni, którzy poratują, kiedy nikt nie poda ręki.“ Skręcała się z bólów i sama bez niczyjej pomocy porodziła syna. I zaraz las zagrał, szum chatę ogarnął, dwunastu sędziów niewidzialnych przywiało. Szepcą z lasu, szepcą w izbie, sądzą po swojemu, aby była waga równa — raz twardo, raz miękko, raz mrocznie, raz jasno. Jeden sędzia groźny, drugi łaskawy, trzeci ponury, czwarty wesoły, a reszta, tacy i siacy, dla pomrukiwania. Schylają się nad matką, schylają się nad dzieckiem, kiwają się, szepcą. Z sądu wychodzi światłem i cieniem pisany na ścianie list: matka zdrowa, a dziecko sine, serce nie domknięte. Ten groźny i ten ponury wzdychają: „Umrze zaraz“. Sędzia łaskawy: „Za miesiąc“, a ten wesoły: „Za rok“. Inni pomrukują. Tak cichy wyrok, tak głucho w lesie i w chacie. Matka z łoża tylko ciszę dosłyszała. Słucha kołyski: dziecko ledwie dyszy, dusi się. Patrzy w mrok i prosi: „Święci nieznani, sędziowie miłosierni, nie opuszczajcie nas sierot, rodu ściąć nie dajcie.“
Sędziowie pomilczeli. Ten groźny jak cisowe drzewo kolnął: „Młoda matko, znaki przypomnij, nie wywracaj doli“. „Znaki to znaki — prosi matka — a to żywe dziecko“.
Sędzia łaskawy, jak kiedra miękka, powiał cichutko: „Młoda matko, żyj sama zdrowo, a niemożliwości się nie czepiaj“.
Matka modliła się: „Błogosławieni dla których możliwe to, co niemożliwe.“
Sędzia ponury, jak jodła basztowa, mruknął: „Z patykiem przeciw baszcie nie ważysz się przecie? A chcesz się ważyć przeciw beznadziei? Czym?“
Matka modliła się: „Błogosławieni, którzy z nadzieją ważą się przeciw beznadziei.“
Sędzia groźny tak ją przypiera: „Na twoje sumienie wybierasz?“
„Wybieram — mówi matka — niech żyje.“
Sędzia wesoły, jak krzew pełen malin, błyska stąd i stamtąd, odwodzi miłosiernie: „Czy ty sama wiesz, co wybierasz? Widziałaś kiedy jagnię czy cielę, aby żyło z sercem otwartym, z pępowiną nie odrębaną? I tak ma żyć twój pierworodny? Aby nie miał życia dla siebie, aby mu nasypały się do środka ciernie grube i drobne, z daleka i z bliska? Aby nie miał doli? Aby gnał wciąż za dolą, wciąż tęsknił?“
Matka modliła się: „Błogosławieni tęskniący. Niech żyje.“
Sędzia wesoły jeszcze obrozumia: „Nie tak módl się, tylko tak: nie dla siebie chcę, niech będzie jak Bóg da.“
Baba choć młodziutka, uparcie wykręca się doli: „Nie dla siebie chcę, umrzeć to razem i zaraz! O ród się modlę, ród niech żyje.“
Sędzia wesoły hojny, jak krzak malin, jeszcze dosypie jej słodko: „Popatrz młodziutka, malin jest dużo, osłodzisz się jeszcze, znajdziesz męża i ród.“
Matka swoje: „Ten ród mój, nie inny, niech żyje.“
Na sam koniec sędzia groźny kłuje: „Wybierasz życie i mękę?“ „Wybieram“ — mówi matka.
Sędziowie mruczą razem: „Wybacz jej, Panie, i pomóż, niech żyje.“ Matka dziękuje: „Błogosławieni, którzy poratują, gdy nikt nie poda ręki.“
Z zadwórza cielę przytaknęło: bebele; z kosziery jagnię jedno, drugie cieszyło się: meme; zbudziły się w choromach psięta: dziaw-dziaw-dziaw, zza wrót źrebaki śmiały się: ihaha. I dziecko dawało znaki życia. Naprzód kwileniem, jak śpiewa pierwsza trzaska, co zajęła się pod watrą, potem jęknęło żałośnie, jak zajączek co wleciał psu w zęby. Dola zsunęła się cichutko prostym płaikiem ku śmierci, a przed nim stanęła hardo kręta stromizna, bezdola. No i żył odtąd chłopak zdrowy i mocny. Matka nie tylko przeinaczyła List, ale jeszcze powiedziała mu o tym, skoro podrósł. Baba z rodu łakoma, by doli się wykręcać, ale rozpowiedzieć musi.
Było to dość dawno, więcej niż dwieście lat temu. W świat mało stąd ludzie chadzali, do wojska nawet nikogo nie wołali, ani nie łapali. Naokoło puszcze i strasznie zwierno. Do kogóż miał się garnąć chłopiec, co mógł dosłyszeć? Chyba to, co z chudobą i ze zwierzyną się dzieje. Jeszcze na czworakach, a chwytał się matczynej zapaski i lazł do krów, a jeszcze więcej do owiec. Od pętaka najmniejszego mocny w nogach, krzepki w rękach, pomagał matce, sprawnie a sam z siebie zgadywał w lot, bo nie nakazywała mu nigdy. Nigdy nikt nie stał nad jego głową z rozkazem. Królewskie dziecko, samo także nikomu nie rozkazywało, tylko dawało zgadywać. U matki było już sporo owiec. Chłopiec od małego sypiał między nimi obtulony owcami jak poduszkami. Czy między własnymi owcami, czy w obcej dziedzinie między cudzymi, gdzie jakie maleństwo smutne, niemocne albo chore, zaraz w nim zasyczy coś jak węgiel. Nikomu innemu to się nie przyśni, a dla niego to zaraz piekąca jawa. Owiec nie popędzał patykiem, ani nie pokrzykiwał na nie. Nawet nie świstał. Szły za nim same, szukały go w gąszczach. Czasem sarny pasły się razem z chudobą pod lasem, jak i teraz bywa. Żadnej nie gonił, żadnej nie dotknął, do żadnej nie przybliżył się. Oczyma dotykał, i coś tam oczy jego i oczy saren błyskały między sobą, tak jak cziuhy — znaki ogniowe błyskają z góry na górę. Leśna zwierzyna zbliżała się sama do jego rąk. Wiedziała, że dla siebie nic nie chce, a dla niej zawsze otwarty, gotowy. I ona była dla niego gotowa. Zagadki z trawy syczały mu: „Pst, stój!“, szeptały: „Szymbałe, szymbałe, pst, pst.“ — „Mamo“, pytał chłopiec, „co tak syczy i szepce?“ Matka uspokajała: „Opowiem ci kiedyś na rachmańskie święto.“ Przecie dzieciak to był jeszcze, a towarzyszy zabaw nie miał wcale. Raz gdy zobaczył, jak młode zabawne kózki wydreptały z zagrody hurmą na pastwisko, zapytał je dla zabawy: „A może byście dreptały po ludzku?“ I dreptały przed nim na dwóch łapkach wesoło, aż powiedział: „dość“. Odkrył coś jakby skarb na dnie potoku, zadumał się. Korciło go jeszcze posłać kózki daleko do wsi, do cerkwi, aby w dzwony zadzwoniły na wielkie dziwo. Naszeptać im, aby weszły do cerkwi na służbę Bożą i poklękały. Ale nie, wstrząsnął się, na żadną próbę ani przemianę żadną nie ważył się. Z tego wszystkiego bawił się, jak dziecko ludzkie z kozimi dziećmi. Tańczył z nimi, raz na czworakach po koziemu hasał psotnie, a one wokół niego obracały się i wirowały, to znów podnosił się na nogi, a koźlęta także na dwóch łapkach skakały wokół niego.
Ale w osiedlu puszczowym pracy chmara i praca wszelaka ciągle wisi nad głowami jak chmura gradowa. Mówią u nas, że w chmurach gradowych harcują dusze czarowników, co w niewoli u gromowego cesarza — niech sczeźnie — za karę dźwigają na plecach wory z lodem, aby zrzucać na głowy ludzkie, ranić ludzi i chudobę, a łany i ogrody niszczyć. Męczą się te dusze i dlatego jęczą z chmur. W puszczy dzień w dzień gazdowie dźwigają brzemiona jeszcze cięższe, ale karmią się zdrowo, są zdrowi i weseli i nie jęczą, bo to nie pusta praca z niewoli, tylko z ochoty i potrzebna dla ludzi i chudoby. Przecie zawzięta ochota czasem bardzo zmarnuje i wyssie nawet więcej niejednego niż niewola. Matka sama, a rychło i chłopiec choć mały, też nadsadzali się nad siły. Rozszerzali przesieki i palenieki, rozbudowali chatę i stajnię, postawili nowe kołesznie i szałasy. Chudoby przysporzyli, założyli ogrody z jarzyną, z lnem i konopiem. Wiosną strzygli owce, kopali ogrody i siali, latem podkopywali, jesienią zbierali, suszyli len i konopie. Jesienią, a zimą jeszcze więcej, matka wieczorami, nieraz nocami przędła, tkała i szyła. Napełniała komory i izby liżnykami, płótnem, ubraniem. Spieszyła się coraz bardziej, dnia jej było zawsze za mało, a nieraz i doby były za krótkie.
Ale Bóg łaskaw, za to że pracowici gazdowie nie czyhają na ludzi ani na chudobę i nie żyją lekko jak czarownicy. Hospod nie poszle ich na pańszczyznę do worów z lodem w chmurach, tylko chmury ich będą nosić same i skrzydła chmurowe. I dla takich, aby się całkiem nie zmarnowali na ziemi, Hospod ustanowił święta. Dlatego świąt jest mniej więcej tyle, co dni dla pracy. W te dni nie wolno pracować, ale i leniuchować nie przystoi, tylko dokładnie świętować, każde święto inaczej.
Do cerkwi matka i chłopiec bardzo daleką mieli drogę i nie łatwą, bo na ich własny płaj w przesieku wciąż z puszczy sypały się szyszki do światła jak ptaki do ziarna. Co roku płaj zasiewał się bujnie smereczkami, jodełkami. Także gałęzie oderwane i suche ciskał wiatr na przesiek, na płaj. Gdyby go wciąż nie przerzedzać i nie czyścić, rychło gęstwina stanęłaby jak mur. Dlatego w ciągu całego roku tylko dwa razy chadzali do cerkwi, na Zmartwychwstanie Pańskie i na chram letni na Bohorodycię, to jest na Uśpienie. Wychodzili o świcie, wracali przed samą nocą i to pośpiesznie. Potem jeszcze do północy obchodzili chudobę. Gdy raz wracali do chaty na Zmartwychwstanie po służbie Bożej i po kazaniu, chłopak zapytał:
— Mamo, ależ tamci bili Go, krwawili, nawet szmatki zdarli, za co?
Matka tłumaczyła:
— Uderzyli tak samo, jak sęp z lotu na naszego baranka Babaszka, kiedy był jagnięciem, pamiętasz? A my odpędziliśmy.
— Dlaczegóż uderzyli? — pytał chłopiec.
— Sępy chcą pić krew, coś białego zoczą i zaraz! Wiesz jaką dziurę miał Babaszko na szyi, ledwie go wskrzesiliśmy.
— Ale Jezus był duży, czemu sam nie uciekł?
— Żałował ich, pić chcą, niech piją — tłumaczyła matka.
— Nikt nie odpędził?
Matka uspokajała:
— Powiem ci kiedyś na rachmański Wielki Dzień.
Chłopiec pytał jeszcze:
— Babaszko miał jedną tylko dziurę w szyi, a Tamten cały podziurawiony, z tego martwy, jakżeż wskrzesł?
— I to ci powiem na rachmańskie święto.
I już o święcie więcej nie mówili, tylko o cielętach, o jagniętach, o kurach, o strzyżeniu wełny i o wiosnowaniu.
Po nabożeństwie i chramie na Uśpienie mówił chłopiec:
— Mamo, Jej już nie ma, umarła.
Matka, uspokajała:
— Nie umarła, usnęła, a we śnie do nieba Ją uniósł.
— Kto uniósł?
— Synek Jej.
— Taki mocny — Gdzie oni teraz?
— U Hospoda, w chatach niebiesnych.
— Jak dojść do nich?
— Tamtędy wciąż na wschód, ku słońcu.
— Ród ich gdzie został?
— Nie ma rodu, Jezus nie miał żony ani dzieci.
— A czemu?
— Powiem ci to kiedyś na rachmańskie święto.
I już potem spieszyli się, bo nazajutrz trzeba wykopać ogrodowiznę, a jesień nad karkiem. Zresztą przed świętami myli chatę, stoły i ławy, potem czekali na gości, ale ze wsi rzadko kto zachodził, tylko raz na rok kolędnicy przychodzili ze wsi hurmą zaśnieżeni, zmarzli. Dniowali i nocowali, pląsali i śpiewali. Obszerna chata każdym kątem łapała uciechę, dowiadywała się po co gazda ją taką wystawił. Zanim jeszcze przyszli kolędnicy, matka i chłopiec, choćby jaki mróz czy zawieja, otwierali drzwi na oścież. Sypali cicho mak po kątach, i zaraz dusze zmarłych zewsząd sypały się do chaty. Jeden kąt chaty pod obrazami wyścielony nowymi grubymi liżnykami przeznaczyli dla gazdy chaty, ojca i męża. Kolędnicy śpiewali osobno matce i synowi, a także umarłemu gaździe stając przed jego kątem. Także na inne święta oczekiwali gości znanych i nieznanych. Z drugiej strony ławy, także nowymi liżnykami wyścielony kąt czekał na gazdę wiosny, świętego Jurija, co przybywa na swoje święto w zbroi błyszczącej, w zaroszonych postołach. Tylko na święto rachmańskie wychodzili z chaty o świcie do bukowiny, co dopiero zazieleniła się. Matka szła boso na palcach, aby nie deptać świeżej trawy, a chłopiec skakał za nią szukając wolnych miejsc pomiędzy trawą. W bukowinie goniły się drozdy i kosy, matka zaświstywała do nich, a chłopiec tak samo. Pieściła młode liście, a chłopiec tak samo. Przykładała ucho do ziemi, aby słuchać dzwonów z krainy rachmańskiej, a chłopiec za nią. Matka modliła się:
„Dzwony rachmańskie bywajcie — przybywajcie! za dzwonami Rachmanowie od wschodu słońca. Błogosławieni tęskniący. — Błogosławieni, którym to co niemożliwe — jest możliwe. — Błogosławieni, którzy nadzieję żywią wbrew beznadziei. Błogosławieni, którzy cieszą się ze szczęścia, ze szczęścia żywotów, bez zazdrości. — Płaje modlitwie otwórzmy, oczyśćmy, zawalić nie dajmy, zarąbać nie śmiejmy. Płynie — podpływa już rachmańska wyspa.“
Chłopiec powtarzał za nią każde słowo i pytał jeszcze:
— Mieliście powiedzieć mi na rachmańskie święto, co syczy i szepce z trawy.
Matka uspokajała:
— Powiem ci to na drugie rachmańskie święto.
Od małego uczyła go wszystkich modlitw starowiecznych, jakie zapamiętała i modlitw cerkiewnych, tak jak sama umiała. Pisma nie powąchała nigdy, któż wtedy znał pismo? Modlitwy pisane, te listy z nieba — śliczne, ja to wiem, ale skąd takim do nich. A przecie to, co samo skacze na język z wątroby zbolałej, najlżej wyrwie się do nieba. A samoczynne westchnienia jak źródło w skale — jeszcze lżejsze. Samo behekanie z pamięci tylko i kiedy serce śpi, niedaleko zawędruje. Ale lepiej tak behekać niż kląć z serca. Licem ku wschodowi słońca modlili się codziennie razem głośno o świcie, w południe i wieczorem. Błogosławili chudobie, żywotom wszelkim też błogosławili: „Na wszystkich płajach, na wszystkich płaiczkach“, tak jak nam ojciec duchowny ksiądz Buraczyński dzisiaj przypomniał. Codziennie dziękowali Świętym nieznanym, tym sędziom, co ustąpili matce. Chłopiec dopytywał nieraz o Nieznanych. Matka uspokajała: „Naj, naj, synku, opowiem ci na rachmańską Wielkanoc.“ I w końcu, kiedy mu już minęło lat dziesięć, na święto rachmańskie w bukowinie opowiedziała mu, że sędziowie nieznani zmiłowali się, podali jej rękę i skasowali List, bo wymodliła i wybrała mu życie, choć sędziowie ostrzegali i bardzo straszyli, że serce otwarte, bez doli, tylko dla tęsknoty. Pogrozić musieli, od tego sędziowie, ale to widać przecież, że serce otwarte na chwałę u Boga, bo rozciąga pępowiny jak pajęczyny i biją od niego promienie, a po nich ma dostęp każdy żywy szept. Chłopiec oglądał się, nasłuchiwał, powtarzał: „Każdy żywy szept“. Pytał jeszcze: „A czemu nikt nie odpędził sępów od Jezusa?“ Matka uspokajała: „Czekaj, synku, to nie na dziś, to na inne rachmańskie święto.“ Pytał dalej: „A jak wskrzesł Jezus?“ „To jeszcze na inne, na dalsze rachmańskie święto“, mówiła matka.
Na rachmańskie święto człowiek może zobaczyć coś takiego, co kiedy indziej ledwie mu zaświta. Dowiaduje się czegoś takiego, czego by się nigdy nie dowiedział. Ale nie każdy i nie każdym razem. Niektórzy obiecują niejedno na rachmańskie święto i ani myślą dotrzymać. Dlatego o tym, co nigdy nie będzie, mówi się czasem: na rachmańską Wielkanoc, albo jeszcze: na końską Wielkanoc. A to grzech, bo po co poniewierać rachmańskie czy końskie święto, chociaż nie jest cerkiewne.
Któż by powiedział, że matka i syn, choć twardo żyli i samotnie, choć nie mieli u kogo pouczyć się ani poradzić, nie byli szczęśliwi!? Nie tylko w święta, co wieczora przed snem zanurzała mu we włosy ręce małe a szorstkie, patrzyła w oczy, lubowała się: „Włosy moje włosy, oczy moje oczy, zorze moje zorze!“ Przecież chłopczynę ciągnęło wciąż tędy i owędy, z daleka i naokoło, nawet targało coś, nawet wołało. Zapuszczał się daleko lasami, za chitary gminy, do obcych dziedzin, nawet na granice obcych krajów. I któż nie rozumie, że matka, od razu wystraszona przez sędziów, bała się o jedynaka. Drżała o niego: zawsze blady, serce nie domknięte? dla tęsknoty? bez doli? Zabierała mu nieraz robotę spod rąk, tak jak on jej. Prawda, to nie pańskie i nie miastowe dziecko, takie co w wełnie chowane, takie jakby z brzucha matki jeszcze nie wyskoczyło, takie, które wciąż strachają: uważaj, uważaj, nie chodź tu, nie chodź tam, do wody nie idź, do ognia się nie zbliżaj, na drzewo nie leź, nawet na rosę nie wychodź, pod konia się nie pchaj, ani pod rogi krowie, nawet myszce w pyszczek palca nie pchaj.
Asekuracja! I co za to Bogu płacą? Nic a nic. Nie! To dziecko ludzkie i królewskie ma samo skosztować ognia palcem i językiem! Niech się bawi gorącymi węglami, niech siada na węglach i niech skacze do wody, niech idzie w puszczę, niech błądzi i niech znów znajdzie drogę, niech grom, burze, wichry i powódź nie ma za wrogów, ani duchów puszczowych, ani dusz zmarłych niech się nie boi. Ono do tego! Do poparzenia i do topienia się i do strzaskania przez wiatrołom i aby się wszystkiemu wymknęło, bo w Bogu nadzieja i w doli. Matka wiedziała, ale bała się. A może on naprawdę bez doli? Takiemu wszędzie może coś się stać. Modliła się do Świętych nieznanych, ale kiedy odchodził, nie straszyła go ani nie zatrzymywała. Trzymała go oczyma. Im dalej zapuszczał się, tym mocniej ciągnęły go oczy z powrotem. Jak z łuku spuszczony wracał strzałą do chaty.
Chaty były wonczas daleko jedna od drugiej, na carynkach śródleśnych. Same grażdy ciemne, jak tamta stara Szumejowa, fortece zaworami zawarte, twardo zamknięte, dzień i noc pilnowane. Gazdowie trzymali groźne psy. Gdziekolwiek wejdzie chłopczyna, gazdowie od razu chcą go bronić od psów, a tu patrzajcie, psy chowają się po kątach, potem na brzuchach pełzają i łaszą się do niego. Ludzie spoglądają jeden na drugiego, przyglądają się chłopcu: blady milczek, oczy żarzą się jak węgle. Od razu i to pospiesznie chowają odeń dzieci. Nakrywają im nawet głowy czymś czarnym. —
Tanasij wydawał się zmęczony, przerwał, wycierał twarz chustką, patrzył na dziedzica pytająco, uśmiechał się kwaśno, ściszył głos:
— Coś w tym jest, panie, nieprawdaż? Wy także nie wystawilibyście chyba dzieci na taką próbę, na zarazę, co uderza z oczu. Dzieci najłatwiej wyruszyć z koleiny, tak jak sanie z młodego, puszystego śniegu. Tędy albo tamtędy, bo dola nie udeptana jeszcze. To może nie tak nagle wychodzi, jak w tamtej waszej bajce książkowej, aby z małpy wyskoczył człowiek, ale kiedy przez pępowinę jak w brzuchu matki napełni się serce dziecka, coś może szarpnąć, nagle poderwać — Tanasij wskazał palcem w górę.
Dziedzic mruknął:
— Ze zdrewniałej poczwarki w motyla?
Tanasij krzywił się, machnął ręką.
— Zatem nie ma co mówić, niegłupio robili gazdowie, ale to było niemiłe, było smutne dla samego chłopca, a dla matki jeszcze smutniejsze. Im więcej macek wyciągał w ciemność naokoło, tym bardziej ludzie zawierali się, jakby sami ubierali czarne płachty na głowę.
Miał przecie raz osobliwą radość dla siebie, jak to dziecko. Ktoś przyniósł mu z daleka, wielkie dziwo: małego kotka. Kotów tutaj w górach nikt wtedy jeszcze nie widział na lekarstwo. Ale co to za radość, to kocię jakoś nie chowało się. Może za wcześnie od cycki zabrali, a może od razu przeraziło się obczyzny, czarnych lasów, strasznego świata. Chorował kotek, jeść nie jadł, a ginąć nie ginął. Wciąż marniał, a tyle siły miał jeszcze, że męczył się dalej. Na pyszczku rany, na oczach rany, na odbytnicy rany, ledwo dyszy, a półotwarte zakrwawione oczy do słońca podnosi i coś cichutko mruczy. Ledwie dosłyszałbyś. A chłopiec słyszał, jak szeptał kotek: „Spojrzyj, Słoneczko, ja parszywy, ja wygłodniały, ja żyję-zdycham, a tyś Słoneczko wielkie mocne, spojrzyj!“ Chłopcem wstrząsnęło, zakrzyczał do Boga: „Zabierz mi zdrowie, zamknij mi serce, zgaś mnie bez śladu. Ja bezdolny, a sam jeden mam tę pępowinę i po co?“ Tak zaczął, lecz to mu nic nie zaszkodziło, to znaczy nic nie pomogło, bo choć bezdolny — był mocny, zdrów i twardy. Matka wybrała, sędziowie skasowali list i musiał tak pętać się między coś a nic. I kiedy o tego kotka nędznego do Boga od razu się stawiał, Bóg umyślił mu nie karę, lecz pociechę i próbę. Gdy kotek pojękiwał, chłopiec rozdzierał się, by wrzeszczeć, by jęczeć, bluźnić. Wtedy przyszła mu taka myśl, że wyciął i wydłubał sobie fłojerę. Od razu, drzewo jak drzewo. Nie jęk koci ani wrzask ludzki wydzierał się z fłojery, wybulgotała boleść cicha a słodka, jak woda ze źródła. Kotek cichnął, dreptał za chłopcem. Tak ukołysał kotka na cichą śmierć. I już nic nie miał dla siebie, tylko fłojerę. Matka widziała, serce się jej ściskało.
Gdy wyrósł chłopczyna, jego rówieśnicy szukali sobie już dziewczątek do zabawy, do tańców, do pustoty i do ożenku. A były wtedy u nas dziewuszki! Gdyby spod słońca, stamtąd z daleka gdzie teraz są, odbiły się jakoś nasze prababki i stanęły przed nami takie, jak wtedy kiedy były młode, tobyście naprzód stężeli, a potem na kolana byście poklękali, a kobiety zanim by się opamiętały, już zazdrością nadęte, jedna za drugą pękałyby jak krowie pęcherze. Dziewuszki były ciche a junackie, usta jak u dzieci, uszy jak listki leśne, oczy — wody milczące a czyhające. A chłopiec jeszcze ściślej wtedy do fłojery swojej się przyssał. Wieczorami, nocami całymi dawała znać o sobie fłojera. Chłodne noce rozpalały się. Dziewczyny wychylały się z chat cichutko. Na tej górze, na tamtej, na trzeciej. Ani jedne drzwi nie skrzypnęły. Słuchały z daleka. Jak słowik w łęgach nad Prutem wabiła fłojera: ja tu, nie kto inny, to ja. Dziewczyny szukały czy nie goreją węglowe oczy znad fłojery. Ciągnęło je jak do przepaści. Było całkiem czarno w leśnym świecie. Przez lasy, przez zarośla, przez jary szły słuchać bliżej. Fłojera rosła, zagarniała. Ale nie po słowiczemu nęciła do gniazda. Jak puszczyk zraniony ciągnęła, straszyła: ojojoj. Wyrywała z chat w noc w połoniny, bez powrotu, w zatratę. Dziewczyna choć śmiała, a przecie nie koń, co brzegiem przepaści idąc ani mrugnie. Wstrząsały się dziewczyny, zatykały uszy, zmykały do chat, zatrzaskiwały drzwi, aż po lasach trzaskało, psy rozszczekały się po górach, i po rzece poszło. Pozostał sam z fłojerą. Słuchały go tylko ptaki co mniejsze, odpowiadały mu drozdy i kosy. Jeszcze mniej zaglądał za dziewczynami niż one za nim. Dokonało się, rodu nie założył. Z bezdolnego płaju, choć nie ubity wcale i nie wykuty ani sklepiony pod ziemią, nie wyskoczysz, ani nikt nań nie wskoczy, choćby do ciebie ręce wyciągał. Tak jakby śnieżyczka wirowała w wietrze. Doganiaj ją, spotykaj się z nią, obejmuj ją, ród z nią zakładaj. Matka wiedziała, serce jej ściskało się.
Tylko ogony chudoby ciągnęły się za nim. Znali go już z tego wsiowi ludzie, że dla chudoby nie ma ponad niego, nawet pomiędzy starymi pasterzami. Nawet pomiędzy takimi watahami, co wcale nie z pieszych, przeciwnie, co furkotali mocnymi słowami z osiemdziesięciu języków wykradzionymi, co na oklep latali na przemówkach i na zaklęciach. Czy on sam znał jakie słowa, języki? Tego nikt nie wiedział, chłopiec milczał albo grał. Myślę sobie, że chyba nie znał, tylko same z siebie wylatywały mu bez słów spod serca prądy, szarpały za serce, ciągnęły przed siebie w połoniny, w chmury, bo tylko matka trzymała go w chacie. Chodził zawsze w białej płóciance, w serdaku nie czerwonym i nie czarnym, tylko białym. Prosty, wysoki, kościsty, a coraz mocniejszy, lnianowłosy, blady. Zwali go ten Biały.
Tanasij oglądnął się chyżo, pospieszył się, mówił nieco za prędko:
— Tymczasem w święcie, jak się dotąd o tym wspomina, zrobił się czas bardzo niespokojny. Dołami, od stepów z Dniestru, spoza Dniestru wytrzepotali się buńczucznie Kozacy z czerwonym kogutem. Także Tatarzy chyłkiem z lasu w las zapadając, skradali się z ławą dzikich koni-luzaków, co same napadały, gryzły, zapędzały jak u Syrojidów oślaki. I z powrozami na ludzi. A stąd od nas, od podgórza, z zamków, ruszyli panowie z wojskami w żelaza zakuci. Twardo kazali opróżniać miasteczka i wsie podgórskie. Jedne podpalali, w innych kopali rowy, wznosili wały i festunki. Ludzie miejscy i wiejscy uciekali na zamki albo w puszcze. A tamci wojacy już ścinali się między sobą, wybijali się, topili w zasadzkach. Wojna to nie nasza rzecz, ale co gorsze, że pola cierpiały i siniały, chudoba marniała i głód już zaglądał. I wonczas za jednymi, za drugimi, za trzecimi, krok w krok, ślad w ślad, wstało ze stepów, z moczarów, zza Dniestru, z Dniestru, powietrze czarne, zaraza. Czarny czaban —
Tanasij przerwał, zawzięcie tarł chustką skronie, ciągnął zniemożonym głosem:
— W tym samym czasie zachorowała matka chłopca. Przez dwadzieścia lat od urodzin dziecka pracowała dniami i nocami, napełniła komory i izby po powały płótnem, liżnykami włochatymi, serdakami, wszelakim ubraniem. Wszystko białe, nie kraszone. Starczyłoby dla rodu aż do prawnuków. Spała coraz mniej, bo spieszyła się coraz więcej, aby nie było za późno. Jak pszczoła co całe życie swoje wkłada w wosk i miód, a potem łysieje, marnieje, tak ona ręce i oczy wprzędła i wetkała. Dla kogóż? Im bardziej rozszerzało się serce chłopca, tym bardziej jej się ściskało. Oczy zapadły, ręce zwiędły, tylko góry liżnyków świadczyły, że to ręce nie puste i oczy nie ślepawe. Jak ryba wyrzucona powodzią na kamień, łapała oddech, potem już nic nie jadła, tylko lizała wodę po kropelce. Potem już nawet wody przełknąć nie mogła, tylko powietrze chapała haustem. W końcu już dla niej powietrza nie starczyło. Chłopiec trzymał jagnięta przy kolanach, a matkę trzymał za obie ręce małe, ale spracowane, szorstkie i wygasłe. Co jej serce się ścisnęło, to jemu rozszerzało się do pęknięcia: „Trzymajcie się mnie, mamo, mocno.“
Oczy jej wyłaziły: „Trzymam cię“. — Pokazywała na serce. Wskazywała na jagnięta, szeptała: „Błogosławieni.“ I już.
Tanasij machnął ręką, był zmęczony, z uśmiechem oglądał słuchaczy.
— Kto z daleka obchodzi śmierć, oczy zamyka — pewien, że to nie dla niego. Śmierć dla dziadów i bab starych, dla chorych, dla umrzyków dalekich za górami, za lasami. A kto bodaj łokciem ją zaczepił, wie dobrze: to nie dla kamienia, nie dla żelaza, to dla człowieka, dla mnie i dla ciebie, wtedy najbliżej, kiedy się nie spodziewamy. Wam młodym za trudno zanurzyć się w taką dolę, co dawno przewiała. I po co? A starym co? Wytłukli się po wszystkich płajach i rozdrożach, zdrewnieli, skamienieli. Kopytami, hurmą koni można po nich harcować jak po ubitym gościńcu. Jedna, druga iskra pryśnie i tyle.
A białemu chłopcu taki rozciernił się we wnętrzu korzeń, że wybierał się za matką. Został na świecie sam, tysiąckroć sierotszy niż żebrak wędrowny z Kołomyi. Taki samotny, jak królewskie dziecko osierocone. Gdzież takiemu szukać rodziny i rodów?! Ciągnęło go za matką, a tu nagle śmierć, jakby nad przepaścią konia zdębiła: stój! Skręciła, pogalopowała i hajda! zapolowała na wszystkich. Świsnęła, i zaraz wylazło czarne psisko, czarny czaban, zaraza — —
Tanasij zerwał się gwałtownie, chwycił się za głowę, lecz zaraz skłonił ją bezwładnie, upadł na ławę. Stęknął i wytchnął:
— Czyż to koniec?
Foka przyskoczył doń:
— Co wam, Tanasiju? naprawdę niedobrze?
Tanasij oparł głowę w kącie ściany, opuścił ręce bezwładnie, nie odpowiadał. Dziedzic ujął go za puls, spoglądał na zegarek, mruknął:
— Słaby jak nitka.
Tanasij szepnął:
— Wody.
Zgryziony Poperecznyk zgrzytnął niefortunnie:
— Koniec Jurija, koniec Tanasija.
I zaraz popłoch, jak chmura czarnego ptactwa, załopotał, zaroiło się w chacie. Na zlecenie dziedzica zbudzono kucharza, aby przygotował czarnej kawy. Ktoś pobiegł do komory, aby zbudzić Maksyma. Dziedzic rozpiął Tanasijowi koszulę, a sam poszedł do grażdy po płaszcz. Wyjął zeń płaską flaszkę francuskiej wódki, nacierał szyję i pierś Tanasija. Tymczasem kuma Kateryna ucięła kilka kosmyków z włosów Tanasija, smaliła je na węglach, odgasiła węgiel w wodzie, mruczała nad wodą, potem wcisnęła naczynie między zęby Tanasijowi, zmuszając go do łykania. Mruczała jeszcze nad Tanasijem: „Niechby cię czarna sobaka pożarła, ta co cię nasłała! Ja cię wyświecę, ja cię wypielę, ja cię wywieję!“
Tanasij otworzył jedno oko, a pierś jego wstrząsnęła się skurczem czy śmiechem. W tej chwili wszedł stary Maksym umyty, uczesany, stanął nad Tanasijem, ujął go za rękę. Dziedzic sam jeszcze pobiegł po kucharza, i niezwłocznie kucharz niewzruszenie uprzejmy, w bieli jak zawsze, przyszedł z potężnym imbrykiem dymiącej kawy. Tanasij wciąż leżąc z zamkniętymi oczyma, popijał kawę długo. Przychodził z wolna do siebie. Pomrukiwał urywanie:
— To z nowej chaty... tu duszno... dla starego stara — dodał po chwili. — Wstyd, a któż wataha dokończy?
Giętki wyprostowany panicz Ryś zgłosił się jakoś wstydliwie:
— Ja, gazdo.
Tanasij chrypiał z trudem:
— Ach, ten jeden — sprawiedliwy. No, patrzcie, ja przeciw młodym, a tu młody.
Skoro Tanasijowi widocznie było lepiej, Szumeje dla poprawienia ochoty puścili w ruch nową berbeniczkę wódki. Przerażony i znów wyzwolony od strachu Duwyd nie tylko nie dawał się prosić, sam jeszcze prosił raz i drugi o krzepiący łyk. Na znak Foki ślubowani pobratymowie, wraz z drużbami, Andrijkiem Płytką i Petryciem Siopeniukiem, wstali, a biorąc naczynie od Kateryny, wygłosili razem równomiernie, bez pośpiechu:
Tyś woda, tyś święta, tyś czysta!
Bogarodziczko — niebiesna caryczko,
Krasna wodyczko, święta Jordanyczko,
Z wysokich gór, z głębokich nór,
Cieczesz strumieniem, myjesz brzegi dwa,
Trzecią średzinę,
Czwarte korzenie,
Piąte kamienie,
Szóste sumienie.
Wymyj każde słowo,
Zwęglone czy zgasłe, skrzepłe czy ugrzęzłe, zastygłe czy zmarzłe,
W gardle czy pod gardłem,
W żyłach, czy we krwi,
W potruszkach, czy w wątrobie,
W kiszkach czy w sercu,
Czy w serdecznym korzeniu.
Oczyść od skazy, wymyj z omrazy,
By tańczyło samą zgodą,
Aby grało czyste z wodą.
Przerwali i Sawicki wygłosił szczególnie głośno i wyraźnie:
Szło Słowo główne omrażone, człapało ciężko.
Z mrażnic, z omraźnych chat,
Omraźnymi drogami, przez omraźne krzaki,
Omraźnymi młakami, omraźnymi siołami.
Omraza rodem ze spodu z omraźnego dna,
Łykała słowa, mraziła — kaziła,
Aż wyrzygała omrażone słowo:
Dokąd ty idziesz, omrażone słowo?
Znów wygłosili razem wszyscy czterej:
Nie puszczę cię, omrazo, na światło, na świat!
Igłami wykluję,
Wrzecionami wyprzędę,
Kosami wykoszę,
Sierpami wyżnę,
Miotłami wymiotę,
Grabiami wygromadzę,
Na czarne konie posadzę,
Na morskie dno!
Tam siej nasienie,
Tam puść korzenie,
Tam twe kąpiele,
Tam twe wesele.
Sawicki pytał uroczyście:
Chcesz wyjść na wolę, słowo?
Bogarodziczka-święta-wodyczka
Wypłucze cię ze skazy,
Przecedzi omrazy,
Nie zostawi dymu ni na włos,
Kurzu na makowe ziarno.
Bogarodziczko-święta-caryczko,
Daj abym był pełen zgody.
Znów głosili wszyscy czterej poważnie:
Wstań, zagraj słowo wodne-zgodne-rodne,
Słowo jutrzenne, słowo wieczorne,
Słowo północne i połudzienne,
Dojne kosmate, czerwone mleczne,
Zielone, jabłeczne, trudne i łatwe.
Ponad cerkiewny dzwon!
Trzaska mróz, nad mróz kolęda trzaska.
Pieczcie kukuce ciepłe dla dziatwy!
Słodka niech rośnie święcona paska!
Kroplami Chrysta krwi, łzami Matki
Skrop, zetnij czary, jak pisanczarka,
Zdław Archijudę — Juda niezgodny,
Co słowo służbę dzwoni zaraniem,
Kowal łańcuchy pociska na nim.
Od bólów do ulów,
Od siewu do wiewu,
Od ziarna do żarna,
Od domu do domowiny,
Od wieka trumny do wieków w niebie,
Od chleba żyta, do życia w niebie.
Wpław słowo wodne-zgodne!
Na białych koniach wypłyń: Ihahaha!
Po krótkim odpoczynku kończyli jeszcze we czwórkę:
Nie dwadzieścia siedem, nie dwadzieścia sześć — nie dwadzieścia pięć, nie dwadzieścia cztery — nie dwadzieścia trzy, nie dwadzieścia dwa — nie dwadzieścia jeden, nie dwadzieścia — nie dziewiętnaście, nie osiemnaście — nie siedemnaście, nie szesnaście — nie piętnaście, nie czternaście — nie trzynaście, nie dwanaście — nie jedenaście, nie dziesięć — nie dziewięć, nie osiem, nie siedem — nie sześć, nie pięć — nie cztery, nie trzy — nie dwa,
Jeden, Jeden, Jeden!!!!
Tanasij leżał z przymkniętymi oczyma, oddychał równo i głęboko. Pobratymi poszeptali i rozsiedli się rzędem na ławie. W środku nich Sawicki, rozłożył na kolanach cymbały, odezwał się cicho jąkając się odrobinę:
— To na darabach — w Rumunii — na wodach tam podczas powrotu — ułożone przez Fokę i przeze mnie. Na ten ład, jak słyszeliśmy od włóczęgów madiarskich. Nazwaliśmy — talby.
Z cymbałów wypłynęła stara nuta węgierska Rakoczego rozciągła a wciąż odrębywana. Powtarzając ją na cymbałach Sawicki wygłaszał słowa to przeciągle, to urywając, tylko ostatnią zwrotkę śpiewał pod nutę Rakoczego:
Talba pierwsza
Czarny czaban moczarem przyczłapał nad Dniestr i ścichł.
Szuwar ścichł, klekot wklęsł, kokor legł pokotem,
Czubate kuliki, gębate gęsi, kaczki na komyszach.
Kobuzy z lotu nurnęły w cień.
Zgodnie głowy skłoniły w ciepły muł.
Jarem, jazem, stawem, groblą
Wiatr gorący wiercił szuwar.
Pochylił się szuwar kornie.
Nad szuwarem długo czerniał
Długi cień, gość — sęp.
Talba druga
Czarny czaban czwałem przyczłapał nad Prut:
Człowieczek-kaleczek, czy mraka-mara strach?
Gołolodny łeb koński na ciele cieniowym,
To na zwojach cieni sprężał się ku ziemi,
To rozprężał nad drzewa, chmurą sięgał chmur.
Z czaszki białej czarne czeluście wyszczerzył,
Z góry raz, z dołu raz
kłapał czaszką na Prut.
Sawicki przerwał, skinął na Andrijka Płytkę, i zaraz ten dołączył z fłojery swojskie tony, tęskne, płynne, nieodrywane. Sawicki zapowiedział sucho:
— A teraz:
Co Prut mieści w sobie, a czego nie mieści:
Wszystkie wody potoczyste — czyste,
Wszystkie zdroje zdrowe — malinowe,
Co naciekły z Wierchowin w siny Prut,
Obessały, zlizały wszelki ślad.
Wysłuchały grom i szept,
Wypatrzyły blask i cień
od nieba do dna.
A w śnieżycach Czarnohory nie zaznały
Bieli takiej jak czabana gołolodny łeb,
W puszczach pięćdziesięciu nie nabyły się,
Z czernią taką, jak czabana czarny cień.
Z Czarnohory, ze śniegów, z Dancyrskich skał
Białogrzywe, białoczube, białoskrzydłe kruki-Huki,
Naleciały, nawiały, nagroziły,
Wyczesały mchy machem-świstem-wiewem,
Natańczyły arkana z kosodrzewem,
W jarach pasły się trzody z Berezowa.
Owce bialutkie, cielęta różowe
Pianę z wód piły, kopytka chłodziły.
Z Homulu Homulec mruczał, cykał, ciekł,
Rosą dzień w dzień, rosą wiek w wiek,
Zrosił każdy korzeń wiekowiecznych drzew:
Niech wiosną duchną żar w kwiat starce jare,
Niech w jesień szyszki w skrzydłach szlą w wylot, w siew,
Ty, Homulcze, dziatwę kołysz, piastuj, pieść,
Rosę siej, roś siew, staro-młodą brzęcz wieść.
I z Kostryczy wody leśne na Jeziernym
Wygłębiły plesa dna obszerne,
Hodowały rybne rody, pstrągów roje,
Hulaj mój roju, a się nie rozbrykaj,
Straż dam ci z dziobem, białobrzucha-zucha,
Ptaszka cynk-cynk, wody szandaryka.
Prutec Jabłonicki krop-po-kropli ssał,
Doił z rudych skał, z krostawych Gorgan, z płyt,
W pustkę nadoił, nie znał gości, nie poił.
Aż raz dziwa szurpate wsypały się w jar,
W kuczmach baranich Tatary pohani,
Z pieca, z suchostepu zżółkła szarańcza,
Wodę chłeptali, szept-dzięk wodzie: „Salem!“
Konie zgonione miód-lód ssały z fali,
Cień koło cienia, uśmiech przy uśmiechu,
Zzieleniałe konie, lud cieni zielony.
Prutec skrzepił gości, w zieleń zasklepił,
W dnie odbił obrosłą cieniem czeredę,
Zielonym szczęściem cieszył się sam jeden.
W Leśniowach ciemno-cichych potok Pihy
Odkrył z żywic płaj tajemny niedźwiedzi,
Wsiąkł w ślad, ubił płaj, dech sparł, słuchał, śledził:
Ciągot — jęk, tęskny mruk, miłosne czaty,
Obłapienia, rzut, gry dziatwy puchatej.
Potok grzebał kości, ubił, nie śledził,
Nikt nic więcej o niedźwiedziach nie wiedział.
Z Polanic Prutec sączył się z Stawiory,
Nie jak górski strumień wił się, krył prąd chory,
Bo z kątów, z nor, z jam, z zaświata furt odmiatał
Słów przedśmiertnych nurt, w powrót rwał z zaświata,
Cienie w złoto zmieniał, szepty krył na dnie,
Niech wróci każdy! złoto nie przepadnie!
Krył a niósł, może przyjdzie ktoś z daleka?
Nie swojak a swój, chory sam a lekarz,
Nie z domu, nie do domu, nie do mowy,
Słuchacz tylko niedoszeptów grobowych.
Złoto wyłowi, wysłowi,
Może słucha już z daleka?
Krył się w cieniach i w zaciekach,
Wił się Prutec, czekał, czekał.
Tu-tam, kap-kap, wód spad,
Ściekał po Rokietach górskim dachu,
Stamtąd-stąd wiązał świt-noc, wschód-zachód,
Gryzł-toczył, w potok wypotoczył,
W płaj dla wędrowców ludzkich wytłoczył,
Wiek za wiekiem grał, las stał, rósł las,
Na płaj szyszki, szpilki, liść sypał raz w raz,
Pieścił, wyścielił, miększy wciąż, trwalszy płaj.
Płaj skrzepł, gazda-płaj uczył, już i wiódł sam:
„Tu idź, tam nie, przejdź tu, skocz tam“.
Liść do szpilki, łza do kropli, tęsknota-ciąg,
Gniazda, ruch, roje, wyląg, wylot, znów ląg,
Rody rosły, osiedla, wsie i sioła,
Berezów-wojak, Huculija wesoła.
Lecz w noc po świt jedna dola pytana-szeptana:
„Któraż ciebie boli rana?
Czy szeroka porębana,
Ozy głęboka postrzelana?”
Ludzki świat. Wód spad po Rokietach ściekał, las czekał, potok grał, płaj trwał.
Z jądra Kosmacza, z mchów ciekła Pistynka,
Świsty ptasie łowiła w bukowinkach,
Ćwierk odćwierkała echem z gęstolistu,
Czarnoziem lizała, ukradkiem rwała,
W Prut uniosła czarnoziem z srebrnoświstem.
Z soboru jaworów potoczyna Żonka
W kipieli warzyła juszkę jaworzankę.
Delatyńska Malawa wlała wodzie
Z malin soków, aby Prut się nasłodził,
A Rakowczyk z krwawych kropli cisowych,
By nie zbrakło duru-jadu Prutowi,
Potok Rungurski z źródła Jedernego
Głębin świder, skarby wydarł, wybiegał,
Ziemną krew przez sita skał, liści cedził,
Na strugi niósł, na nurty nafty strumień,
Oczka tłuste, czarno-złote, rdzy-miedzi:
„Mień się Prucie, tęczami mień-zarumień.“
Wszystkie krople, strugi, szumy, strumy,
Struny, wodne liry, kręte wiry
Rozegrały, rozpląsały się, zamieszały się
I zjednały w siny Prut,
Nawąchały, nalizały, nassały, nałykały,
Karbem wód znakowały las i brzeg.
Nie wąchały jeszcze ducha czabana,
Juszki czabanowej nie chłeptały,
Nie stukały do czaszki gołolodnej,
Nie płukały czerni czabanowej,
Z czarnym cieniem nie tańczyły,
Nie pisały karbów o Czabanie.
Zawęszyły go pod Wskrzesińską górą,
Zawąchały się, zasłuchały się, zapatrzyły się,
Wirowały, zamąciły się.
Czyrakami zakipiał siny Prut.
Znów wracali do nuty rębanej, mówiono-śpiewanej, madiarskiej:
Talba trzecia.
Zgasł w trzcinach ptasi skrzek, zgasł czapli czub.
Nie tej czapli leniwej, co moczarem człapie,
A tej czapli co — w brylantach czub — znad morza załata,
Strzelcom błyśnie w nos raz, jak mgła, pryśnie zaraz.
Zastygły czajki, czubatki, czeczotki
W krótki skrzek: ćwierk, zmierzch, śmierć.
Pochyliły przed czabanem dzióby,
Stygną wiosła, czarne łodzi kadłuby,
Żyto — chlebny kwiat wstrząsł dreszcz, kłosy skrzepły.
Ino z łączek ślepaki, żółte krosty,
Ino ślepia wyłupią zżółkłe porosty.
Same oczy zaślepłe.
Czaban skrył się, w łęgach legł, spłaszczył się, zdrzemnął wśród drzew.
Snuł senną osnowę.
Łęgiem wierzbowym, ścierniskiem sianowym
Wieje wić wiotsza niż wiew,
Cieńszy cień niż cień czai się dzień w dzień,
Smugą smyknie czarnodymna nić.
Czaty, czołg, szyp, cyt! suchy skrzyp, nagły skok,
Okrakiem na chatę, na strop ciężki cień.
Chata jękła.
W niej wiekował Harasym Szczęśliwy, sześcioro dzieci, wnuki, prawnuki, cały ród.
Czaban-cień żarem prażył, czadem czachnął, ożyną chłostał,
Obłapił łapczywie, nie brzydził się żółtym staruchem,
Nie mierził chrząstkami, ni bladym maluchem,
Czechłem dusił, pierś wysuszył, oczy wybałuszył,
Wycmokał szpik, wycisnął czynsz,
Rozsypał okopcone kaczany, miał ich dość.
Ziewnęły wrota od wiatru, chata ścichła.
Mir, mir! Szczęśliwy Harasym, szczęśliwy cały ród, — mir — mór!
(Petrycio Siopeniuk wtórował dudką nieśmiało, tylko do słów „czarny mir, mór“ — dudka wzdychała śmielej, ponuro, organowo.)
Wieść z chełmu na chełm chłystem chlaśnie do chmur:
Czarny mór!
Czajki pierwsze nad Prut zawiodą żaluchę,
W białoczarnych czamarach derkają diaczki pogrzebuchy.
Od klicza ich bocian wybulgotał „klo-klo“ moczarom na ucho.
Wrony wiatrom wrzawę wróżebną otwarły:
Czarny mór!
Czarny czaban spłaszczył się paskiem pajęczym,
Cieńszy cień niż cień, w drzemocie wśród drzew
Wieść o nim wiotsza wieje niż wiew.
(Aleko na wpół obudzony, lecz wciąż z zamkniętymi oczyma, dociągał zrazu sennie, potem coraz jękliwiej na skrzypcach Rakoczową dumę: „Krasznohorka büszke vàra“.)
Talba czwarta.
To nie żonwy żądlą, puk-puk, za dębem dąb,
To nie żonwy rześkie klino-dzióbe,
To nie żonwy zawrzasły o świcie: „zbudź się las!“
To wieść wiertna o świcie cykała-tykała, krop-kroplą wierciła do wrót:
„Zbudź się ty, zbudź i ty, bo się nie zbudzisz“.
Kołowała, kołatała, kłuła z chat do chat.
Czarny świt, czarny piątek, wieczny piątek skołatany spadł.
Tu szept: „Harasym.“ Tam szept: „Harasym.“[42]
I już każdy kąt wnikł w dym.
W każdym kącie piłował czarny gwóźdź, czarny nikt.
Kołatał w uszach, kołatał, i już żaden rataj nie oratał,
Ni kłoci słomy nie wyklepał, nie wymłócił,
Nie zaśmiał się żaden, nie śpiewał, nie kłócił.
W rękach ścierpł każdy sierp, w ziemię wsiąkł każdy brzęk,
Skłute żniwo stężało w kaczany,
Nie zsypane żyto, żytnice w rozsypce,
Brzęczy wieść coraz szersza szerszeniem,
Żądła sieje nasienne.
Wieść nażądli za dnia, żądło jątrzy przez noc,
Słyszy ją każdy dach, słucha jej senny ptach:
„Harasym, Szczęśliwy Harasym.“
Każda chata zasnuta w jałowcowy dym.
Watry na dworze, watry na podłogach, a piece wystygłe.
Każdy człek syty wieścią łyka dym.
Od chaty chata uciekła w gęsty dym,
Każdy kąt od kąta: Harasym, Harasym.
Oderwać się, odłączyć, odtrącić!
Od — od — od — czarny odlot,
Gardziele nie dym dławi, czarny mak, lęk, Harasym.
(„Harasym, Harasym“ — wtórowały żałobnie dudka i skrzypce.)
Talba piąta.
Wiatr gorący wstał, szarpnie się, pryśnie cały dolski lud.
Z kątów zsypie się w jeden krzyk:
„Spasie! Pasterzu ty nasz, paś nas, prowadź do pasz,
W wierchowinę, w zieleń, pod chmury, w chłód, w śnieg,
Do źródeł, poza źródła, do czystych wód, nad białej Cisy brzeg.
Ożywi nas żytni chleb, żytni chleb da żyć.“
Zaraz hruby żarem zagrają, w nich rośnie żytni chleb.
Dzieci w dymie śpią blade, chleby się rumienią.
Żytni duch, chlebny opar jednoczy, ocali ich chleb.
O świcie wypędzą krowy, jałówki, byki i psy.
Przy chatach żywą zagrodę zostawią:
Koguty, pszczoły, gęsi, bociany i wrony,
Niechaj dzióbią, niech żądlą, niech wystraszą czarny mór.
To nie buńczuki roztrzepią czuby piór na dachach,
To nie po dziewięć płomieni dziobatych, czubatych,
To po dziewięć kogutów trzepie się z wierchu chat:
„Ja cię wyzywam, wydziobię, wykolę, wydrę cię,
Wykukurykam cię! wsiąknij w moczar, ty zgniły mór,
Kukuryku! Kukuryku! Kukuryku!
Tu czuwam ja, nie puszczę cię, ja czubaty kur.“
To nie dymy kręto-białe jałowcowe syczą,
To dziewięćkroć dziewięć gęsiorów, krętogłowych szyj:
„Gęg-gęg, nie sięg-niesz nie, wygęgam cię, gęg-gęg!
Oparem w moczary wsiąknij w łęg,
Czarny lęk, tyś nie lęk, legnij, szczeznij, gęg-gęg!“
Pszczoły z bzykiem gniewnym rojami obsiadły moczary,
Każde oczko zaraźne tną, wirują:
„Bzu-bzura, śmierć-bzdura, lęk-nie-lęk, cięg-cięg,
Cięt-ścięt, do szczętu ścięty lęk.“
Bociany klin klinem klo-klo kłują ciepły wiatr,
Wrony wrzawą wstrzymują czarny mór.
Z Naddniestrza, z Nadprucia, drogą, polem, ścierniskiem,
Szereg krętszy niż Dniestr, nurt bystrzejszy niż Prut,
Każda głowa w lejtuchu, lico licu nie lube,
Zza całuna czyha licho, pod całunem wklęsł lęk,
W całunach cały kraj, wzdycha żywa powódź, tłok, grom,
Dudnią trzody, bek, rżenie, szczekanie, klamor i ryk.
Dopadli cwałem puszcz, z dróg czmychnęli w rozpadliny,
W płaiki, w strugi wód, w wiewiórczy trop, w szlak leśnych much,
Zwierz leśny wiedzie przodem ku źródłom w góry pod śnieg,
Puszcza mruczy, wzdycha, zmieściła wszystkich, zamilkła.
Sroka zdradza: „skrzek-skrzek, tu biegł, tam legł.“
Pająk zasnuł ścieg w ścieg.
Czarny czaban smugą smyknął, żółtym brzuchem do puszcz,
Czaty, czołg, chrzęst, skrzyp. Łeb biały raz jeden łypnął z traw:
„Któż wygnał sam wszystkie trzody ku paszom? któż watah?“
W gąszcz się zaszył, chichot w chrustach, rechot w maliniakach,
Dał znak, z moczarów wstał pochód czabanów, mir, sam mir.
Na wozach stosy, wszystko martwe — gad, szczur, gałęź, liść.
Czarny wóz z przodu bez skrzypu, na nim sam Harasym.
Gały wywalił, usta otworzył — sam Harasym.
Do końca świata będzie się gapił — sam Harasym.
Mir, czarny mir, tylko w chrustach chrzęst, skrzyp, chichot, rechot:
„Kto sam jeden wypędził trzody w paszę, kto watah?“
Talba szósta.
U wrót puszczy zastygł czaban,
Stara puszcza stygnie czarniej,
Lasy czernią się w mgłach, ścieżki kręcą się w mchach.
Z mgieł czerń, z mchów czerń, z water czerń i dym.
Pogorzele jałowca, z czerni kręci się dym,
W każdy przesiek wsiąkł dym,
W poprzek czabanowi.
Czarny czaban waży się w czerń,
W grząski ścieg, w czarny swąd,
Płaskim dymem między watry wygasłe,
Oplątał się w przędzę pajęczą,
Namotał w przędzę komarów i much,
Kradnie płaj, zatrze chwostem, końską czaszką połknie ślad,
Kradnie stąd-stąd, skok za buka, za krzak, w jałowiec, w cierń,
Krótszy wciąż płaj, cieńszy ślad,
Ni jałowiec kłuł go, ni głóg,
Jałowcowy nie zdławił go dym,
Buchnął czarny kłęb!
Już tu u górskich chat, u wrót,
Kto czarniejszy, kto watah?
Talba siódma.
Znad puszcz czy w skrzydłach cerkwie lecą — bronią?
Z wież czy armaty dym i ogień ronią?
Z ogni czy gęsi, nie białe, znów białe
Prysły w owies ścięty, owies znów cały?
To znad białych chmur wierch nad wierch wystrzeli,
Płonie lód, dymi lód, sczerniał, znów w bieli,
Śnieżnych pól gaśnie biel, z wód biel się pieni,
Zdeptał trawy wiatr, znów wskrzesł wał zieleni. —
Czy gołębie na cerkwiach kwilą, gwarzą?
Czy jaskółki się w dachach czulą, swarzą?
Czy dzieci gęsi gonią, nie wygonią?
W kosy dzwonią kosarze, nie dodzwonią?
To zza gór wiatr szczebiocze, grucha, kwili,
Dzwoni, strzelił, wymiótł śnieg, biało pyli,
Sięga puszcz, siągł-nie dosiągł, wierzchem trzaska,
Trawy skosił, wskrzesił znów, trawy głaska.
Jedne usta, jeden krzyk, woła cały lud:
„Wiatr zagórski! Przepadł czarny watah! Cud!“
Sawicki wstał, muzykanci i śpiewacy wstali, Gawecio z zamkniętymi oczyma uciął prokuriewską nutę. Zakończyli:
Na wysokiej połoninie rozciął chmury wiatr,
Czy już z góry święty Jurij dał trembitom znak?
Czuj! Z osiedli, z wsi wylegli i podnieśli głowy,
Stamtąd, stąd, z wierchowin wszystkich ludzie ku wiatrowi.
Patrz! z mgieł światło gra, za światłem w krąg kręcą się kiście,
Wieją, sypią się, lgną ciąg w ciąg, lasy, drzewa, liście.
Nie! To lgnie do rąk świecących wszystka żywocina,
Ptak wraz z musznią, wilk wraz z sarną, ślimak i gadzina.
Nie liść, nie ptak, owce widać? cielęta nie pszczoły?
Nie rogaty las w mgłach kręci się, to krowy i woły.
Mgły opadły, spadły strachy i poznał lud cały:
To on! Biały! Lęk zdjął, strach ściął —
Watah doskonały!
Znów wszyscy usiedli, znów Sawicki pobrzękując w cymbały pół mówił, pół śpiewał:
Talba ósma.
Czarny czaban skrzypiał, gasł:
„Niosłem ciszę, darowałem ciemną łaskę,
Gasić, zgasnąć, we mnie mir.
Ni światłem nie rażę, ni siewem nie ranię,
Nic nie każę, nie zachciewam, nie rozwiewam,
Nie tęsknij, w domu siedź, mir.
Oni was tysiącem ziaren porażą,
Błysk za błyskiem w oczy was będzie kłuć.
Tułaczka, ból, głód, ogień niemirny,
Z tej i z tamtej strony gór jedno Niemirowo. — —
Czarny czaban dymkiem wiał, przewiał, w moczar wsiąkł.
Gdzież go szukać? Nie szukać — — —“
Fłojera i skrzypka zamilkły, coraz ciszej brzęczały cymbały, aż zgasły.
Piotruś Sawicki wstał, zarzucił cymbały przez plecy, żegnał się z wszystkimi.
— Bardzo późno już, matka w domu czeka.
Tanasij wycierał mięsistą chustką oczy z łez i tarł czoło, wszyscy patrzyli nań w milczeniu, a on siląc się na wesołość mówił chrapliwym głosem:
— Moje słowa nie zaginą. Takich młodych jeszcze nie spotykałem. A dopiero co mówiłem, że ludzie coraz gorsi. To nieprawda, to brechnia, mogę umierać spokojnie, a pan dziedzic mądrze mówił. Ale nie bójcie się. Nie umrę dzisiaj, ani jutro, ani prędko, bo jak król Salomon mam postoły odwrócone w kierunku przeciwnym niż biegnę. Prawda, śmierć robi swoje, szuka mnie ciągle, czasem przetnie mi drogę, ale tymczasem to na darmo, bo szuka odwrotnie.
Duwyd cmoknął zadowolony:
— Tanaseńku, wy wszystko odwrotnie, po chasydzku, po żydowsku, nawet ze śmiercią kręcicie.
Także Tanasij odpowiadał zadowolony:
— Po żydowsku, bo jak niegdyś król Salomon przystałem do was, do Żydów i jeśli mnie na króla swego postawicie — nie pożałujecie. Bo tak samo umiejętnie będę się handryczył z czortem i ze śmiercią droczyć się będę, jak król Salomon.
Duwyd skrzywił się nieznacznie:
— Król Salomon? Nie gniewajcie się, skąd do was takie bajki. To przecie nieprawda.
Tanasij podniecił się:
— Mnie będziesz uczył? Listy z Nieba czytałem, te samiusieńkie, co były posłane do króla Salomona.
Duwyd poddał się:
— Te same? Któż by pomyślał! A powiedzcie, która poczta przynosi te listy, ta z Uścieryk czy ta z Kosowa?
— Kto nosi listy? Ta sama Osoba, co nosiła Salomonowi, to wiadomo, to pewne, ale nie w tym rzecz. Chcę jeszcze powiedzieć coś o tym, co ułożyli młodzi. Cieszy mnie to szczerze, ale to sobie pamiętajcie, że o białym watahu nie wolno składać dla zabawy, na pokaz, ani na chram, ani dla cyrku. Nie! Bo to wszystko prawda, a w tym, co wy złożyliście, dużo takiego jest, czego nikt wiedzieć nie może, dlatego brechnią umiejętną zalatuje, choć to o Harasymie za serce bierze i pewnie prawda. Wiedzcie nasamprzód, że chwalić białego wataha ani wywyższać nie należy. Takiego co przeciw doli poszedł, omijajmy starannie, przeskakujmy w poprzek jego płaik bezdolny, tak jak niedźwiedź przeskakuje ludzkie ścieżki. Nie poprawiajmy nic, nie pchajmy swoich czterech grajcarów. To prawda, wiatr zagórski odwrócił czarne powietrze i sparł czarnego wataha, ale wcale nie biały watah, bo on człowiek tylko, a tamten czarny — kto wie? Sedno w tym, że białemu watahowi dopiero później uderzyła do głowy moc, a wy go od razu malujecie na pysznego cudotwórcę. Tego się strzeżcie! A przecie ciekaw