Listy z nieba/Stare wino

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI. STARE WINO
1

Doszli do wrót zamkniętej grażdy. Jaszczurki, grzejące się na małym stoku, choć zdziwione ruchem świątecznym, nieskłonne były opuścić wygrzane stanowisko. Lecz za olbrzymimi cieniami głośno stąpały olbrzymie postacie. Jaszczurki rozsypały się, jedne jak pierwsze złoto-miedziane błyskawice wiosenne, a inne o tak soczystej zieleni, jak gdyby zieleń wezbrała, przelała się przez brzegi trawy i rozdeptała się jaszczurkami.
Gazdowie zapraszali Tanaseńka, certowali się też dość długo ze skrzypkiem, aby wszedł pierwszy. Zielenią i czerwienią powitały ich ściany i podwórza grażdy, obficie umajone świeżą bukowiną i jałowcem, a zasypane jaskrawymi strojami. Goście przechodzili z podwórza na podwórze, stawali przed chatami, czekali na zaproszenie. Co chwila dźwięki fłojery rozplatały się krótkimi pytajnikami nadziei, zawisły przez chwilę, urywały się nagle. Z niewidzialnych drymb brzęczały tony kosmate, jak trzmiele łąkowe stękające pod słodyczą. Potem trembita wznosiła się ponad gwar krótkim donośnym wytryskiem. Wołała, witała: Jurij — — — Juuuurij — — — Juuuurij — — — Jurij!!! Wszędobylskie zaszyte w tłum dzieciaki próbowały na małych fujarkach tanów zwinnych, wścibskich jak sami grajkowie, śmigających jak błyski i zwoje jaszczurek.
W zagrodzie było kilka stołów dla uczty chrzcinowej. Doborowych gości „wyklasowano“ i zasadzono w starej grażdzie. Stara twierdza rodu, najtrwalsza jego widzialna postać, łuska w otoczach łusek, pancerz w pancerzach, jak długo mogła chroniła swój miąższ, swój ród, potem przetrwała ród jak ślimacza twarda budowla przeżyje mięczaka. Obwarowana wielokrotnie naprzód od dołu wysokimi poczerniałymi palisadami strzelniczymi, następnie wejściowym podwórcem, zamkniętym od samej grażdy szczelnym wałem niskich budynków, potem podwórcem przynależnym do niej samej tylko, wreszcie własnym wyniesieniem i w końcu okrążającymi ją tuż pod strzechą — jak tęgi karnis — grubymi ławami-gankami, wypuszczonymi ze środka w dwu poziomach, wcale nie ściskała się trwożliwie w tych umocnieniach. Raczej władała nimi, mając dość miejsca, by na czas dostrzec i powitać gościa i dość środków, by uprzedzić napastnika. Posiwiałe ściany, spojone z niewielu najokazalszych pni starego lasu, niegdyś zrąbanego i ociosanego na tym samym miejscu, nie posiadały licznych obłości jak to bywa w chatach młodszych, ozdobnie sporządzanych z wielu zgrabnych dość cienkich krąglaków, często wyginających się w linie kręte i zgiełkliwe, podobnie jak nowsze pieśni. Ciężkie przeciosy starej grażdy łagodnymi zagięciami odpowiadały raczej rytmom pieśni starych, rozciągłych. Na sześć rytmów przestrzennych zagięć, odpowiadających w przekroju trzem połączonym pionowo literom B, jakie mają nowsze chaty, w starej grażdzie przypadało tylko jedno zagięcie przeciosu w formie graficznej potężnego nawiasu. Pokój i hardość siedziały za tymi nawiasami. Brakło co prawda rozmaitości, nie było w nich ozdób ani obietnic, ani pokus nowszych chat. Gnieździło się za nimi zawsze to samo: jedna stara nadzieja, jedno szczęście, jedna śmierć. Także wgłębione przeciosy okienka, jak małe oczy wielkiego zwierza, nie przerywały surowej ciągłości ciężkich kłód. Nie dawały oglądać innej doli jak ta dawna, zawsze taka sama. Dach chronił, lecz także podwyższał chatę, z daleka podobny czterem podłużnym dzwonom, nałożonym starannie jeden na drugi przy zachowaniu równych oddaleń. Pod najwyższym dzwonem ogniwa półkolistych słupów wdłubanych we wklęsłość spojenia czerniły się z daleka, jak strażnice nieustannego czuwania. Z daleka dzwonowy dach wydawał się zbyt ciężki. Z bliska zaś zatopione w zmurszałej miękkości fałdy i cienie starych dranic przypominały raczej lżejszą postać czterech czapraków pancernej misiurki, nasuniętych na się w równych odstępach. Dach mocny a miękki, przemożny a ciepły.
Powyżej ław ganku grube niskie drzwi w jajowatych odrzwiach otwierały się bardzo ciężko. Ustanowiły raz na zawsze godny okres czasu między stanięciem pod chatą a wejściem. W dawnych wiekach podsłuchały sobie nieustannego mruczenia niedźwiedzicy, kiedy pilnuje swych małych. Przy otwieraniu mruczały przeciągle a ważnie: „Wiesz kto ja? Pokaż ktoś ty!“ Przybysz podniecony wyzwaniem, pokazując cierpliwość i siłę mocował się ze starą wartownicą, a gdy wreszcie przemógł jej opór, otwierające się drzwi ciężko stękały z poddaniem żałosnym. Wewnętrzne drzwi w nowszych czasach zbudowane, prowadzące z sieni do izby poduczyły się innych głosów. Przy otwieraniu ziewały z cierpliwą gościnnością: aaaa...
Gdyś wszedł do wnętrza przestrzegającego przepisu, że mieszkanie ludzkie nie znosi nadmiaru światła, gdyś ujrzał niektóre części ścian pokryte emalią skamieniałego dymu, a całe wnętrze usłane wełnianymi ciemnymi liżnykami, skórami niedźwiedzi, wilków i baranów, wszystko przemawiało za tym, że to mieszkanie jaskiniowe ze skarbami pokoleń myśliwców, wyniesione jakimś ciśnieniem podziemnym z głębi na powierzchnię. Poza tym chata wcale nie zadymiona jak zagroda Tanaseńka, pachniała z lekka świeżym dymem, znak, że właściwe gospodarstwo z biegiem lat przeniosło się do innych budynków. Gdy wzrok przywykał, miarkował przybysz, że chata właściwie nie jest mroczna, a równomierne światło nie nazbyt trzeźwe a niezbyt usypiające ukazuje wiele odcieni starego drzewa, wiele niezatartych wzorów wnętrza przeciosów.
Grażda łączyła się, jak wspomnieliśmy przedtem, podziemnie lecz także krytym ciemnym ganeczkiem z resztą zagrody. Wszakże duże drewniane zamki, podobne kuszom starowiecznym, zamykały te dojścia. Dostęp nawet od własnej zagrody zależał wyłącznie od woli mieszkańców grażdy. Stała sama oddzielona, głowa gospodarstwa, mieszkanie wyłącznie dla ludzi, a raczej dla samych gazdów. Żadnych szpar ani luk nie dostrzegłbyś w ścianach, ani w podwójnej podłodze, odnawianej starannie. Zawarta, szczelna lecz obszerna, zaciszna a przewiewna, nawet chłodna chata stanowiła najlepsze miejsce dla zebrań, pogwarek jako też dla niezmąconego wypoczynku. Tam to zasiedli doborowi goście przy stole ustawionym w podkowę na ławach wyścielonych nowiutkimi liżnykami. U obu końców podkowy siedziały dwie kumy. Na prawo od wejścia stara Belmeżycha milcząca, surowa mimo zalotne długie loki, wykręcone równiutko spod peremitki, jakby stężałe nad twarzą. Na lewo młodziutka zalotna i szczebiotliwa jak się to mówi „światowa“ Ołenka Surbanowa. Wewnątrz podkowy obok kuma dziedzica wolne miejsce czekało na kuma Tanasija. Dalej na prawo siedzieli księża, najbliżej proboszcz jasienowski zażywny i różowy ksiądz Pasjonowicz, za nim dwaj proboszczowie z Uścieryk i z Żabiego, ksiądz Trembicki młody wikary łaciński z Pistynia, a przy końcu stołu obok starej kumy najstarszy ze wszystkich proboszcz Krzyworówni, kanonik Buraczyński.
Wtłoczony na lewo od dziedzica handlarz safianu, Ormianin z Kut, pan Jakobènc, szpakowaty, gęstowłosy drągal o rysach regularnie rzeźbionych i oliwkowej cerze pochylił się, skurczył i wlepił oczy w stół. Był to człowiek podeszły w latach, nawet stary lecz giętki, niespożyty, jak gdyby skamieniały w owej twardej tężyźnie.
W jego oczach, oczach-płomieniach, zastanawiających, nadmiernie dużych, rzekłbyś bezmiernych, usadowił się jak w siodle jakiś przemożny chochlik. Trzymał je w subordynacji jak konia gorącej krwi. Błyskał chytrością, ironią czy wyższością jak dowódca straży. Sekundując mu posłusznie, wąskie zacięte usta Jakobenca wydymały się brzydkim grymasem niesmaku czy rozczarowanego lenistwa. Rzekłbyś, opryskliwi wartownicy strzegą jakiegoś skarbu. Czasami Jakobènc porzucając ziemię zwracał oczy wysoko ku górze. Obliczał coś w skupieniu, czy może równocześnie szydził z kogoś tam wysoko. Wszelako grymasy rozpraszały się, gdy zażywał tabaki i gdy ze szczególnym zainteresowaniem wycierał nos. Popijał wino umiarkowanie lecz niestrudzenie. Innych zainteresowań nie zdradzał, milczał bez przerwy. I dalej jeszcze kupiec żydowski z Kosowa — Duwyd Bernhaut. To blady, to rumieniący się, to ruchliwy, to nieśmiały.
Naprzeciw na zewnętrznej ścianie podkowy siedzieli najstarsi gazdowie z wielu wsi, krewni, sąsiedzi z Jasienowa i z Krzyworówni, pobratymi zza przełęczy Bukowca i kilku gości znad Dolnej Rzeki. Wszyscy odświętni, starannie wygoleni lecz wąsaci, długowłosi, siwi. Twarze to skaliste nieruchome, to pyzate o nosach kulfoniastych, to bocheniaste pocięte bruzdami jak stare chleby żytnie, to wyschłe pożółkłe jak placki kukurydziane, to mimo siwiznę i wyczerpanie zrumienione odświętnie niby odgrzana mamałyga. Wszelako wszyscy jednakowo poważni, milczący. Onieśmieleni obecnością nieznanych gości, rozmawiali głosem ściszonym. Czekali aż tamci zaczną.
Rozmowa kleiła się zbyt powoli. Czy to wiosenna słabość, czy senność po przejażdżce porannej czaiła się, ogarniała głowy „pańskich gości“, jak mgła owija i chłonie głowy smerek. Stara chata jak stara kołyska uspokajała i usypiała ciepłem niańczynym, bezgrzesznym. Staruszek ksiądz Buraczyński drzemał już i kiwał się nad stołem. Kuma Belmegowa w milczeniu paliła fajkę, tylko Ołenka Surbanowa w zastępstwie gospodyni leżącej w drugiej izbie, za porządkiem pytała, zagadywała. Nie zapomniała o nikim.
— Panie didycz, jak tam pani i detyna? Zdrowe? Byłam u pani niedawno, częstowała mnie bułką białą. Delorność! Obiecała, że piec nauczy. — Księże jegomość, posyłacie chudobę razem z naszą? A czemuż jejmości nie widać? Bez niej smutno. — Wujku, jak dobrze, żeście się raz pokazali na Jasienowo. — Gazdo Mychajle, a droga wierchami grząska? lasami śniegu sporo? — trzepała, szczebiotała nieustannie.
Promienie słoneczne, przedzierające się ukosem przez małe szybki okienek oszczędzały czcigodną senność starowiecznej grażdy. Nie pląsały po junacku arkanami, ani po kolędnicku kruhlekami-wirami światła. Rozszczepiały się w malutkie potulne tęcze i smugi. W ukrytych po kątach pod powałą jasnych rowkach sczerniałych ścian, w bursztynowych gniazdkach zastygłej żywicy trzepotały się rojami najmniejszych piskląt świetlnych. Zastygły kałużami światła na podłodze. Iskrzyły się tylko z obrazów malowanych na szkle, pełniąc na nich cichą służbę drżących lampek cerkiewnych.
Twórcy tych obrazów pozostawili na ziemi całą dymową krętość barw, ich wiatropłynność, cieniowaną rzutami chmur i dymu, mieniącą się, ba, spienioną barwiście, jak na carynce, ruchem powietrza. Na obrazach swych wyzwolili powierzchnie jednolite, ujawnili potęgę kolorów w całej czystości. Może przez to samo wyzwolili poniekąd swe obrazy od żywych spojrzeń i od zainteresowań ludzi. Koniec końców, pozostawili dymowi zadanie upodobnienia świętych obrazów do barw ziemskich.
Ślizgające się po zadymionym szkle promienie słoneczne robiły co mogły. Uwydatniały otęcze, złote placki wokół głów Świętych w nieruchome matowe słońca. Lecz czerwono-złote i niebiesko-złote ryzy Boga-Ojca, Jezusa, Apostołów — także zupełnie płaskie jak na prawzorach bizantyjskich — przemieniły w nieustanną obecność. Odbijały się od ciemnych, emaliowych lic świętych jak od czarnych błyszczących skał. Wikłały się i przepadały w burych kudłach — nadspodziewanie wiernych jakby podpatrzonych przez mistrza z przyrody — zwierzopodobnych czortów. Rozjarzały apetyt ich czerwonych jęzorów. Dygotały trwożnie przyćmionym blaskiem, na zbytnio zadymionym czy zamorusanym przez zastygły pył obrazie bezdny piekielnej, ognistego potopu świata, w którym natłoczone rzeszami ciała potępionych wykonane nazbyt pracowicie, a plamiące pożar boży jak cieliste nalepki, pławiły się i gotowały nieustannie na powierzchni ognia, bez widzialnej szkody dla mętnego a niezniszczalnego blasku ich grzechów. Jak gdyby roje much spłowiałych napakowanych gęstą warstwą na powierzchni kipiących powideł — gotowały się w miedzianym kotle. Stary mistrz wypełnił wszakże ten obraz płomieniami tak szczelnie, tak groźnie, że wyblakłe opalowe niebo wraz z wybrańcami Bożymi w szczuplutkim gronie, uciekło całkiem wysoko. Gnieździło się tam w ciasnocie jakby na strychu świata, tuż pod ramami obrazu. Na szczęście wiekowy pył i dym grażdy Szumejowej, który od pokoleń osiadł na tych nietykalnych przez nikogo świętościach — pokrył siwizną tę straszliwą koncepcję, wysrebrzył ją dobrotliwie. Opancerzył ją od natarczywości światła i od ciekawości ludzkiej. Rozproszone i osłabione promienie słoneczne najżywiej jeszcze igrały na obliczach ludzi obecnych w chacie. Wytańcowywały sobie na nich drobniutkie kółka i wdzięczne walczyki, godnie witając pańskich i doborowych gości. Spoczęły niewzruszenie na białej peremitce starej kumy, ośmieliły się przy purpurowej chustce Ołenki, rozpłomieniły ją gorąco. Szperały sobie całkiem ciekawie choć bezgłośnie na barwnych miskach kosowskich, stojących na wykuszu hruby. Ze smakiem wyciągały z nich barwy zielone i żółte.
Rozproszone pociski słonkowe, choć tak nabożnie ściszone, jak chłopięta snujące się ze świecznikami w cerkwi po ciemnej krypcie carskich wrót, zmiarkowały od razu, gdzie kryje się tajemnica najbardziej żywa i pokrewna. Na górnym piętrze wielkiej hruby stały rzędem siwe omszone butelki z winem. Srebrnawa pleśń nieubłaganie i jakoś mroźnie zasłaniała złotość starego wina. Usiłowała ją zataić przed światem. Promienie mozolnie wspinały się pajęczymi nóżkami po butelkach, zaglądały i ześlizgiwały się z nich. Nie ustawały, przez szramy pleśni, przez odkryte w nich ciemne linie szkła przedzierały się do wnętrza butelek. Pokazywały z jakiego są rodu. Wówczas zagrała złotość z butelek, zabulgotało światłem dziecko słonkowe, samo wino, zamszona podskalna struga źródła żywego.
Promienie uwijały się nadal po izbie skromnie lecz skrzętnie. Z trudem zmagały się z sennością gości. Gorliwie pomagała im płonąca chustka Ołenki, jej szafirowe oczy, jej szczebiot. Za tyle wdzięku i trudu każdy z kolei powiedział jej jakieś miłe słowo.



2

Dopiero Tanaseńko przepędził znużenie i senność. Witano go okrzykami, zapytaniami. Ocknął się nawet ksiądz Buraczyński.
Gdy Tanaseńko zdjął kapelusz i serdak, okazał się w całej wystawności świątecznej. Zwyczajne zadymienie domowe rozwiało się, uleciało zeń. Włosy wysmarowane świeżutkim masłem zmieszanym z ziołami górskimi błyszczały i pachniały. Potężna pierś w białej grubej koszuli konopianej pod szczupłym bezwonnym kieptarkiem, niemal opancerzona raz koło razu szeregami ciężkich rzeźbionych krzyży z mosiądzu, wyczyszczonych na urząd, pas nabity raz koło razu gwoździami mosiężnymi, mosiężna bardka, perłowe i srebrne przykłady pistoletów szczególnie zachęcały promyki słoneczne do drobniutkich swawolnych tańców. Tanasij płynął pogodnie niby w łódeczkach, w sprężystych postołach żabiowskich, zakręconych ślimakowato. Ponadto od święta także z twarzy wywietrzył cierpkość, strojąc ją w godność, pewność siebie, a nade wszystko w grzeczne szyderstwo. I nieznajomy poznałby od razu — kto to.
Jeszcze nie otworzył ust, a już wąs siarczyście rozpryskiwał się, zapowiadał wesołość. Zaledwie zagadnął, już trzasnął żartem, już śmiali się wszyscy.
Tanasij oglądał starannie miejsce dlań przeznaczone, figlarnie spoglądał ku prawemu końcowi, stołu, ku Katerynie.
— Dobrze, że między księżmi, daleko od kumy. Mądrze. Do kumy ciągnie najwięcej. Bo nie wolno... „Hrom bje, jak kum kumu...“[1] no, jak za blisko. Prawda, Kateryno? — A burza dziś będzie.
Kateryna z lekceważeniem wypuściła dym z fajki, zalotne loki nie zachwiały się nawet. Tanasij odwrócił wzrok ku drugiemu końcowi stołu, oglądał uważnie Ołenkę. Ołenka dotąd swobodna, rozmowna poczuła widocznie, że patrzy na nią, jak taksator gminny na cielę. Spuściła oczy, utkwiła je na końcach małych stożkowatych piersi ściśniętych koszulą. Zarumieniła się, zakryła twarz małymi rękami. Tanasij pouczał dziedzica:
— Uważajcie z waszą kumą, panie, wy żonaty! To niewinne, wstydliwe — samo piekło! Wstydzi się, a oczyma co pokazuje? Patrzcie.
Ołenka ocierając nieznacznie łzy wstydu, znalazła odpowiedź:
— Gazdo godny, w tak marną ptachę mierzyć? Słowami ścinać? Nietrudno. Macie tu w kogo, takiście śmiały — mierzcie.
— Przyjdzie i na nich — uspakajał Tanasij. Rozsiadł się wygodnie.
Tymczasem przebrany za strzelca chłop dolski Semen, z nadętą powagą, z troskliwością prawie smutną podawał potrawy przynoszone z kuchni, gdzie właśnie od święta celebrował i dawał pokaz kucharz dworski. Przynoszono tłuste barszcze, sute juszki, głowacice smażone i marynowane, pieczenie z dzika i z sarny, sosy tatarskie i husarskie, jarząbki, cietrzewie i głuszce w bajcu. A na to wszystko łapy niedźwiedzie w miodzie, wódka Tanaseńkowa, ciężkie wina węgierskie, a na samym końcu wymyślne ciastka pańskie. Nie zapomniano też o gościu innej wiary. Kupcowi Bernhautowi podano potrawy osobne w osobnych naczyniach gotowane. Jadł tłustą kurę z rosołu, zakąsywał ku wielkiemu podziwowi gazdów białą bułką pulchną jak on sam i podobnie zarumienioną. Usłużnie dawał jej kosztować każdemu kto chciał, lecz popijał słabo. Dzielił się po trosze swymi potrawami z dziedzicem, gdyż ten, z powodu słabego zdrowia nie mógł jeść tęgich potraw gazdowskich i myśliwskich. Dla pana Jakobenca przygotowano dużą połać wędzonej koziny, zadymionej wonnie, a przepisowo twardej jak stary pas, twardej jak sam pan Jakobènc nabijany od dzieciństwa jej łykowatą substancją. Na podobieństwo marmuru o ceglastych słojach czerwieniła się na samym środku stołu hektycznie, prawie demonicznie w stężałej przez wędzenie na skałę gorączce mięsa. U samego pana Jakobenca takie barwy czy warstwy pokrewne jego rodzimej potrawie ukryły się pod jednolitą oliwkową cerą.
Tanaseńko już zajadał i popijał, a dziedzic smukły, blady, niebieskooki młodzian przyglądał mu się w milczeniu długo, uważnie.
— Paniczu, czy tam dziedzicu, ale prawda — kumie, my teraz kumy. A co tam? Nie widzieliście takiego dziada? — zapytał głośno Tanaseńko.
— Dobrze mówicie, kumie — takiego nie widziałem jeszcze.
— Takiego starego czy takiego ładnego?
— Gazdy takiego, pana na całe góry.
— I ja takiego pana, jak wy, jeszcze nie widziałem — odwzajemnił się Tanaseńko.
Dziedzic nie pytał o wyjaśnienie, uśmiechnął się.
Tanaseńko nie dał mu długo czekać.
— Pan bo pan. A na polowania nie chodzi, z dziewczętami nie popija, na karty innych panów nie zaprasza. Kto wie co to? Nowa moda czy co?
— Czy to nowa moda gazdować jak inni?
— Aha! tak! Wy chcecie, żeby panowie byli potrzebni na świecie?
— A czyż niepotrzebni?
— Ja tego nie mówię. Po tym jednym winie delornym można poznać, że potrzebni. Gdzież u nas takie wino! Ej, Foko, każ mi podać jakiś porządny garniec, bo z tego szkiełka łyku nie pociągnie, dech zapiera. Panowie potrzebni — ciągnął dalej. — Może i wasze konie do czegoś przydatne? Może jeszcze coś takiego jest, do czego potrzebni. Ja tam nie mówię, że niepotrzebni. Czekajcie, panie lubyj, dajcie mi powiedzieć — upominał Tanaseńko, choć nikt mu nie przerwał ani słowem. — W świecie jest tak jak w lesie, wszystko na coś się przyda. Gdyby nie wilki i niedźwiedzie, rozpłodziłyby się jelenie i sarny, spasłyby nam trawę i siana, żyć by nam nie dały. A gdyby nie strzelcy, toby z wilkami i z niedźwiedziami też był kłopot. Tak samo z panami. Z każdym bieda, a na każdego jest bieda. Niejeden chłop myśli sobie, choć wam nie powie: „Ot, zabrali lasy, aby ich raz coś zabrało“. Chłop durny, ja tak nie mówię, ale powiedzcie mi przecie, kumie, jak wy myślicie, po co są panowie na świecie. Najwięcej szlachta — po co?
Dziedzic poczekał nieco, aby upewnić się, że Tanaseńko skończył swe wywody, potem odpowiedział. Mówił nieco przez nos, przeciągle, ostrożnie, bez wyrazu:
— Był raz taki mądry człowiek, dawno to i daleko stąd. Napisał w książce, że szlachectwo to taki płaszcz piękny, ciepły a honorowy. Ale pod warunkiem, aby go co dnia odnawiać. A jak nie, to rychło skurczy się, ubędzie. I goliznę zaraz widać nieprzystojną, a sam płaszcz brudny, śmierdzący. Z dnia na dzień trzeba dodawać — tak pisze.
— Z dnia na dzień? To ci kłopot! Jakżeż odnawiać?
— Tym, że szuka sobie szlachcic honoru jak najwięcej, obowiązku. Tego co dłużny światu. Tak jak nasz Żółkiewski hetman, święty człowiek, zakarbował — dziedzic niespodzianie podniósł głos uroczyście: — „Zgiń, a daj bratu, daj wrogom też, daj światu coś dłużny.“ — Młody pan zląkł się swej wymowy, oglądał się badawczo, wyjaśniał powoli, prawie niechętnie: — Dawniej bronili kraju od tatarskiej niewoli, potem inaczej, teraz znów inaczej. Zawsze szukać trzeba.
— Aa — to nie głupio, nie. Tylko stąd z gór naszych nic z tego nie widać, górami zasunięte... A może tam gdzieś widać... Tu, co widać? Majątki odziedziczyli albo wygrali w karty, używają sobie. Jak źli to bez serca, a jak dobrzy, to dobrzy sobie. Ale nie! Kłamię. Był tu jeden taki, mówili, że pomylony, i pewnie pomylony, sam woły i świnie do Wiednia pędził. Ten hrabia Skarb czy jak mu tam. Z narodem brat, z opryszkami pobratym, brał stąd ludzi do Lwowa na roboty, sieroty zbierał. A lasów nie ruszał. Prawda. Ale te wasze obowiązki, honory, jakież to?
— Doczekacie pewnie, da Bóg, zobaczycie.
— Doczekać? Niekoniecznie. Ja w głowie ważę po mojemu, myślę tak: chłopskie dumanie jest takie, że las tego, czyja siekiera dzwoni, a inny niech sobie zębami dzwoni, niech zmyka czym prędzej. Ale chłop durny.
— Czemuż durny?
— Nie wie co go czeka. Sam na siebie powróz kręci. Widzicie po butynach, każdy przybłęda pcha się do lasu. Zniszczy go, drogę otworzy jeszcze gorszym. A las co? Bezbronny naprzeciw piły, butynu. Czekajcie! A pańskie dumanie jest takie: że ten co z papierowym prawem jakoś do lasu się wkręci, ma prawo chapnąć, ukraść, zniszczyć, nic nie dać i uciec. Po mojemu ani ten z siekierą, ani ten z papierem prawa nie ma, tylko ten kogo głowa o to boli, kto ma serce dla lasu. „Daj światu, daj wrogom nawet“ mówił pan hetman. A ja mówię: daj Bogu, i lasom też daj, coś dłużny.
— Ja tak właśnie myślę.
— To ładnie myślicie i daj wam Boże zdrowie, ale i na was też jest strzelec, może już nastawiona pułapka. Cesarz wam figla zrobi, on to potrafi.
— Cesarz? Figla?
— Patent sobie ogłosi ni stąd ni zowąd, że las jest tych, co z siekierami czekają. Świecą wam w oczy, nie mówią nic, ale czekają. To na początek. To takie figle cesarskie. Zawabi tych z siekierami, zakręci, a potem na swoich urzędników puści wszystko, a chłopów znijaczy. Felwarter czy nie felwarter, urzędnik zawsze gorszy od gazdy. Gazdów wypędzą i was także, własność skasują, wasze honory i obowiązki pójdą na opał.
Naprzeciw Tanasija siedział niestary przysadkowaty gazda o wesołych świdrujących oczach, Nykoła Purszega spod Hryniawy, znad Białej Rzeki, przezwany Poperecznyk. Znalazł się wśród doborowych gości, mimo że nie miał jeszcze lat sześćdziesięciu. Widziany chętnie przez starych i przez młodych, ruchliwy, zadzierzysty, przekorny lecz układny Nykoła, bywał często nad Czarną Rzeką, bywał nawet w Kosowie. Z czasem stał się wszystkim potrzebny jako pośrednik handlowy. Zawód niespotykany w owe czasy. Pociągał także młodzież niewyczerpanym zapasem pieśni „maśnych“ czyli tłustych i po prostu sprośnych, wyszydzających różne potencje świeckie i duchowne.
Poperecznyk przyglądał się długo Tanasijowi ze śmiechem, ośmielił się wreszcie i wypalił głośno:
— Tanasiju, wy wieszczun rozsławiony, to tak, ale któż czeka z siekierami na cudzy las? Coś wam się przyśniło. Butyny naokoło, do mego lasu nikt jeszcze nie doszedł, czekamy na kogo? Na kupców, na panów, aby kupili.
Tanasij uderzył się po pistoletach, spiorunował wzrokiem świętokradcę. Świętokradca nie uląkł się, śmiał się głośno. Tanasij skarcił go:
— Ty czekaj sobie na panów i śmiej się. Będziesz ty jeszcze się śmiał!
— Da Bóg będę — świdrował wesoło oczyma czerstwy, rumiany człeczyna. — Kiedy kupią las ode mnie, zostanie mi połonina. Rąbaniem nie trzeba męczyć się, jeszcze mi dopłacą.
— Poperecznyku, mówisz na poprzek. Ja teraz rozmawiam z kumem. Twój kum czy mój? Potem do wieczora możesz chodzić z koszykiem jak Żyd po Kosowie z kwasem, twój las sprzedawać. „Handele, handele.“ Znalazł się Poperecznyk! — Tanasij powtarzał uparcie: — Gazdów wypędzą z lasem czy bez lasu, mój Poperecznyku! własność skasują, a wasze honory, mój kumie luby, panie dziedzicu, pójdą spać.
— Cóż robić? — pytał dziedzic.
— Wy pewnie lepiej wiecie. Ja myślę tak: Tymczasem nie dbać o ludzi. Lubią was czy nie lubią, to nieważne. Waszego ojca lubią, zarabiać daje, darować lubi. „Dobry pan“. To prawda. A nie gniewajcie się, panie — ktoś za to musi płacić. A kto? Ziemia boża, las. Wyrąbał on tego lasu, potrzaskał go, wytępił jak się patrzy. Ludzie to lubią. I co po nim zostanie? Same szczerby. Te parę modrzewi co sadzi tu i tam. I ogrody? Trud z nimi straszny, a zarosną w mig. To mało. Ot, gdyby las szanował wasz ojciec, miałby u Boga chwałę. Bogu ludzka pomoc niepotrzebna, tylko aby mu człek nie przeszkadzał. Taki człek jest bogumiły. Wam śmiesznie, że o cudze lasy się procesuję, a mnie wszystko śmiesznie. Powiedzcie jaki przystęp do Boga? Co starsze od lasu? Gdzież takie drugie dzieło Boże? Pieniędzy już nie można znaleźć gdzie indziej na świecie? Ja przecie nie durny, rąb sobie tyle co ci potrzeba, jak dawniej, ale nie butyn! Zostawmy to, bo Foka się obrazi, a Poperecznyk mi skoczy na poprzek. A o was, jak będziecie troskać się o las, powiedzą ludzie, żeście skąpi. Niech mówią. I tak was skasują potem, taki świat. Ale za to ten płaszcz wasz będzie porządny. Zresztą jak sobie chcecie. Czy tak?
— Mądrzyście, kumie Tanaseńku.
— Mądry? Teraz przy winie mądry, a potem powiecie: „durny, stary“. Od starego nikt się nie nauczy, to darmo.
— Od kogóż się nauczyć, jak nie od starszych?
— Zostawmy to, panie. Stary nie to wie, czego się chcą uczyć. Uczą się na zaraz od Poperecznyków, od takich, którzy chcą tego samego. A stary sobie wie, że tamto durne. Co tam gadać, baraszkujmy lepiej.
Tanaseńko mówił z przejęciem, przerywał wszakże porywistą przemowę dla dobrego haustu. Foka dolewał bez słów. Tanasij smakował, chwalił i pochłaniał szklankę za szklanką. Inni, prócz kobiet, dziedzica i Duwyda, też nie wylewali za kołnierze, wszelako spoglądali z podziwem na Tanaseńka, to znów porozumiewawczo i z niepokojem jeden na drugiego.



3

Wino węgierskie grało po swojemu. Przespało burzliwą wiosnę w piwnicy pałacu przy ulicy Lipowej w Stanisławowie, a kwaśne lato w Krzyworówni. Dojrzało, nawet przejrzało, na starość wróciło do złotej pogody, do cierpkosłodkich nauk węgierskiej jesieni. Miękko spowijało nogi pijących, potem ściskało je mocno. Ukołysywało wciąż: „Po cóż wam nogami pętać się po świecie? Po cóż wam kiwać się, padać i wstawać? Ukołyszę was, zakorzenię was hen na winnicach mej ojcowizny. Dumom waszym dam mętność słodkich gron, sercom waszym dam szczodrość wymion winnych. Spij ciężkie ciało, a w górę skrzydła!“ Głowy rozsłoneczniało, języki uskrzydlało.
Bernhaut miarkując, że rozmowa na obłokach wina sięga wzlotów nieoczekiwanych, usiłował po starej zażyłości z Tanasijem, uwikłać go w żarty. Jego pełne, niebieskie, nadmiernie ruchliwe oczy wyskakiwały z orbit, to badały, to kpiły. Wiedząc może o tym przymykał je, jakby gasił ich żywość. Gdy przemawiał, rumienił się, ręce mu drżały lekko z podniecenia.
— Gazdo Tanaseńku, wy już nieraz tak. Wy ciągle tak. Wieszczujecie nam, że coś skasują, a powiedzcie, co będzie jak cesarza skasują?
— Będzie sobie król, albo jak tam w Ameryce, zapomniałem jak się zowie taki.
— A jak i tego skasują?
Tanasij spoważniał, otrzepał ręką kożuch, poprawił pas, wyprostował się.
— Koniec świata będzie. Nieraz myślę, że już niedaleko. Sam mi raz mówiłeś, Duwyd, że ten świat to paskudny interes. Ty tylko tak mówisz, a może sam nie wiesz czemu. A ja wiem. Ten świat nie poprawi się nigdy, bo rządzi nim — Ona, Bida, caryca tego świata. Chłepce krew sprawiedliwych, krwią pijana, kurwa czartowska, matka wszystkich kurw.
Bernhaut syknął jak oparzony. Spąsowiał. W rozpaczy krzyczał wysokim głosem jakby na alarm:
— Gwałtu, panie gazdo! Na Boga! Ja z żartami, a wy — takie słowo. Tu pan, tam księża, tu gazdynie, a tu towarzystwo gazdowskie.
Stara kuma Kateryna o groźnie wzniesionych brwiach i dobrotliwym uśmiechu, wyjmując fajkę z ust, niespodzianie przerwała Duwydowi:
— Nie, nie, Duwydku — cedziła słodko — należne jej miano takie, gorszy żeński ród od męskiego. Są baby wiedźmy z ogonami, a o mężczyznach nie słychać tego. A cóż dopiero u czortów — splunęła i pociągnęła fajkę.
Ten i ów z gazdów kiwał głową z poważnym uśmiechem i mruknął: „oj, należne“. Przez stół gazdowski przeszło szmerem:
— Należne! należne!
Poperecznyk chyba sam jeden tylko szczerzył zęby, śmiał się niepoprawnie.
Tanaseńko utwierdzony głosem ludu, wywodził niezmącenie:
— Słowo ci zawadza, Duwyd? O słowo ci chodzi tylko? Ano przeżyj tyle lat i wypij tyle co ja, to może zobaczysz, kto rządzi światem. Na tronach, ponad trony, w klejnotach, w szkarłatach, w perłach, z kielichem pełnym niechlujstwa. Ona! nie powiem już jaka. Niech ją tam! Nasienia bożego, bogumiłych ludzi mało, świat ich kasuje. Jak cesarz będzie dobry, też go skasują, a kiedy panowie się poprawią — ich także. Czort już się zrywa z łańcucha, z bezdny rechoce na cały świat. Co tylko dobrego się zasiało — wyparzy. A trzęsie światem kto? Ona! Ma jeszcze gorsze miano na czole napisane, ale tajne, jakie nie powiem, ale to powiem, że nakazuje, aby świat ją w huzycię całował. Taj całują za porządkiem.
Bernhaut był bezradny.
— Skąd do was takie sprawy? Ja się zawsze dziwuję skąd? A do tego takie słowa?
— Z siebie. I jeszcze skądś: Listy z Nieba sypią się co roku. I są tacy co czytają. A tam wszystko jest, aż szumi, posłuchaj tylko, Duwyd, zadumaj się. Groźba nad światem.
Duwyd wzruszył ramionami, przełknął odpowiedź cierpliwie, poczekał chwilę. Ksiądz Buraczyński zapukał palcem w tabakierę, chrząknął głośno, zapowiadając tym, że chce przemówić. Nie spieszył się zbytnio, tymczasem Duwyd próbował z innej beczki:
— Groźba, ale są przecie bogobojni ludzie, czy wasi, czy nasi.
— Są. Aby Bóg sobie wysiał swoje nasienie, tych co bogumili. Niech i Bóg coś ma. Choć garsteczkę. Patrzcie! To nie wymysł, obraz jest, ktoś to widział — wskazał na ognisty wybuch piekła namalowany na szkle. — Hen u góry nad bezdną pisklęta boże się tulą. I pomyśleć! Bóg nadal cierpliwy wciąż wzywa. Dlatego dzisiaj przez cały dzień z boskiego podmuchu Jurijko święty borgi nam daje wielkie. Rewasze zestrugał, długi skasował, do wody cisnął. I temu nam dziś tak dobrze. A jak i kto skorzystał z borgów, to inna sprawa, bo czort czym mocny? Zdradą!
— Niech precz odleci to słowo od nas — mruknął twardo Maksym, dolewają wina Tanasijowi.
— Daj wam Boże, Maksymku, niech odleci, samo z siebie nie odleci. Ja go się nie boję, robię swoje. Teraz już i tak nic nie robię, wędruję z tym chłopcem tak dla praktyki.
— I nie boicie się tego ot? — śmiał się Bernhaut, wciągając znów starego w żarty.
— Kogo, chłopca?
— Nie, tamtego czarnego.
Tanasij wyprężył pierś śmiało, miedziane krzyże zamigotały jeden po drugim.
— Czorta? Nigdy na świecie się nie boję, do czorta ja poperecznyk! Niechaj mi tu stanie do oczu ognisty czy lodowy, a taki wielki jak smereka chochłata. Mam na niego sposób.
— Może przemówki?
— Jedna jedyna. Czorta choćby jak kraśnie się przebrał, trzeba rozpoznać, a potem zapytać cicho ale wyraźnie: „Didku, a ty zwidky?“ Skąd ty czorcie? Za nic nie zdzierży.
— Takie straszne słowo dla niego?
— A tak, bo sam dobrze wie, skąd on. Ze zdrady Boga i zdradą wygrywa. Do Boga, do słoneczka świętego to tylko się przytuli co bogumiłe, niewinne, wierne jak jagniątka, te co same ufnie głowę pod topór kładą. A kto z Bogiem szpekuluje, odpadnie przy pierwszej próbie. I niech odpadnie śmiecie do pieca wiecznego — wskazał na obraz.
Duwyd przymknął oczy, uśmiechał się chytrze:
— Gazdo, wy zawsze mówicie, że wy Popowicz. A wy chyba u rabinów naszych uczyliście się, u tych kuckich, kosowskich. Mówicie jak chusyd, wam tylko pejsy brakują.
— Może od rabinów, nie wolno? I pejsów się nie lękam, co komu do tego?
— Nu, wolno. A jak się za cesarza przebierze ten czarny, ten, wiecie...
— Didko chcesz powiedzieć, nie bój się, Duwyd.
— Co ja mam się bać? Ja nie lubię paskudne słowo. Nu a jak taki się przebierze, to co?
— Niech się przebiera. A ty, Duwyd, po niemiecku umiesz, na delegację do Wiednia się pisz, jedź, proś się delikatnie na posłuchanie, niby nic. I zapytaj cicho ale wyraźnie — to pamiętaj — jakby do siebie: „Didku, a ty zwidky?“ Jak cesarz prawdziwy to nic, a jak czort — zobaczysz co będzie — tryumfował Tanasij.
Dziedzic nie posiadał się z radości, śmiał się serdecznie. Rozgrzeszony tym Semen zapomniał o żałosnej powadze, podpatrzonej u kamerdynera ze Stanisławowa. Zarżał bezforemnie — po bojkowsku czy po połonińsku — na cały głos, porwał wszystkich śmiechem. Odwiedziony od bohosłowskich traktatów i zadowolony z powodzenia Tanasij przerwał na chwilę. Oglądał sobie wszakże gości naokoło, jakby szukał zaczepki. Duwyd przymknął oczy rad z sukcesu.
Zażywny, nieco bardziej jeszcze zaróżowiony od wina proboszcz jasienowski, ksiądz Pasjonowicz, dobrotliwie kiwał głową to w prawo, to w lewo.
— Oj, Tanaseńku, batku, szanujemy was wszyscy. Ale z tymi jakimiś bogumiłymi, ho, ho, to skręcacie gdzieś z płaju.
Tanaseńko przeraził się:
— Ja skręcam? jegomość, dokąd?
— No nie, nie strachajcie się. Nie do was to mówię, ino tak dla ostrzeżenia. Ale taki płaj gdzieś tamtędy, na boki może skręcić — na herezje.
Tanaseńko zakrztusił się winem.
— Ja na herezję? Spytajcie, jegomość, księży z jednej czy z drugiej parafii, czy nie daję na służbę Bożą, czy żałuję na świece. Daję dla rezydencji księżej wszystko co potrzeba. Co dla cerkwi — gwizdnijcie tylko na Tanasija! Heretyki nie dają — pogładził się lekko po wysmarowanych obficie kędziorach.
Ksiądz wyjaśnił cierpliwie:
— Jakoś zbyt śmiało mówicie, a to płaj — warki. Oj, człowiecze, nie tak śmiało.
— Kto na płaju się stracha, spadnie do berda, jegomość. Ja nie! Od kiedy przejrzałem, do Boga się garnę. Wiem jak trzeba. Dość tych jagniątek, słodziutkich, pokornych widziałem przez dziewięćdziesiąt Jurijów. Niech mi śmierć pod oknami na warcie kolęduje, niech świśnie na mnie jutro albo zaraz, ja wiem, co się liczy tam w niebie przy księdze, na sądzie.
Z kolei Foka umiejętnie sprowadzał rozmowę na ziemię:
— O tych maleństwach dobrze mówicie, dla nas to szczęście, żeście chrzestny ojciec. Obyście żyli! Oko macie dobre na wszystko co małe, co słabe. Któż da lepszą poradę, jakież to życie bez was w górach. Powiedzcież, ojcze, czy nie tak?
Maksym mruknął:
— Na pewno tak.
Tanasij spoglądał okiem wcale nie dobrym, owszem zaczepnym i wracał do swego:
— Oj, Maksymku i ty tak mówisz? Dobre oczy? a skąd one? Ha, zostawmy to. Wino gra jak cymbały i już język szumny do kołomyjki czy do węgierki. Można by coś wytrajkotać, a potem słowa z podłogi nie zliżesz. Tego oka, tej iskry co potrzebna, ja na pewno nie mam. Toż i ty, Foko, z płaju nie zakręcaj! Mówiłem wam wyraźnie: bez wódki pijany wiosną jestem jak cielę. Tam na dole na carynce, tak mi się widzi, że wszystkich nas z bidy, ze śmierci wyciągnie Jurijko, każde jagnię, każdy listek. O czorcie zapominam. To po pijanemu. A tu przy wódce i przy winie trzeźwieję, do sumienia zaglądam, przypominam niejedno. Słyszę szum ognisty, widzę cieniutkie kładki ponad ogień. Hospody! Ja nie od oka ani od porady: z dzieckiem tak ma być jak Bóg da, nie inaczej. Ale serce jakieś mam i mówię wam: włóżcie je od razu jak skorupkę młodą do żywicy soczystej słodkiej, niechaj nasiąknie. Niech będzie szczęśliwa, to najważniejsze. Aby wierzyła każdemu, ufała wszystkiemu po rachmańsku! Co będzie to będzie, a to z niej nie odpadnie. Wdzięczna będzie na zawsze Bogu i światu i ludziom, słodka, bogumiła. Tak jak soku ze skorupki nasiąkłej woda nie wymyje, ług nie wyługuje, ogień nie wyparzy. Bogu ma ufać, ludziom jeszcze bardziej, aby ich przemienić. Więcej nie trzeba.



4

Gazdowie zakiwali głowami z uznaniem, przeto jakby dla równowagi ksiądz Pasjonowicz dodał poważnie, ze zbytnim naciskiem:
— Ale uczyć też trzeba ostro a roztropnie, pisma najwięcej. Świętego Pisma i wiary, a tu na Jasienowie ludzie przeciw szkole buntują.
Tanaseńko skurczył się pokornie czy chytrze.
— Uczyć! Oj trzeba! Ale kogo? Czego? Kto? Mój ojciec pokojny twardo mnie uczył, i nic, ja niepouczony, uparty. Uczy mnie i Hospod święty Boh, uczy przez dziewięćdziesiąt lat, wciąż woła: „Tanasiju! zawróć Tanasiju!“ i drzewo by zapłakało. A ja co? Kamienny głuchar. „Ho-ho?, no-no“. I nic. Aż Ona-Bida niechlujnica piekielna jak mnie trzaśnie ołowianym batogiem przez całe ciało, krwawa pręga wyskoczyła. Nauczycielka cacana, przeklęta! Akuratnie dla takiego ucznia. Bo uczyć skutecznie to smagać, siniaczyć, czortowe dzieło nie człowiecze. — Aż wtedy, Bóg łaskaw, listy z Nieba na mnie spadły, posypały się i ja już w domu.
Duwyd ratował nadal:
— Tanasiju, ja naprzeciw was chłopiec, według wieku mógłbym do was mówić dziadziu. My z wami dobrze od dawna, ale to ja nie lubię, że wy wygadujecie na tę panią. Nieładnie, i za co?
— Na którą panią znów?
— Na waszą panią nauczycielkę. Pouczyła nas dokładnie, i dobrze, a wy tak brzydko na nią. Nauczyciele wiedzą co robią! Nie godzi się ich hańbić, past nyszt.
— Nie godzi się? Mądralu, niechbyś jej spróbował.
— Niech nasze wrogi próbują, ja nie taki mądry, mnie tatko uczył, ja słuchałem. Mełamed w Kosowie mnie uczył, aż trzaskało nieprzyjemnie, ja słuchałem. Na nauczycieli nie wygaduję, a pan ksiądz ma rację.
— Oj, nie godzi się, kumie, nie! na nauczycieli — niespodziewanie odezwała się kuma Kateryna, groźnie wznosząc brwi.
— Nie, nie godzi się — szczebiotał ciągnąc falsetem Serebraniuk, bezzębny suchy dziadulo.
Spóźniony odwet, pomruk napomnienia, jakby ruch w czeredzie owczej rozszerzył się między gazdami:
— Oj, nie godzi się, Tanasiju.
— Widzicie, Tanasiju — tryumfowała Ołenka ze śmiechem.
Poperecznyk bluźnił otwarcie:
— Nareszcie! botej się zbuntował.
Tanasij na razie nie spojrzał na nikogo. Odpowiadał Duwydowi:
— I niech cię Bóg chroni nadal, synku. Ale co wy się na mnie wszyscy uwzięli? Tu ksiądz, tu Żyd, tu baby a tu jeszcze dziady podziurkowane, wystrzępione poperecznyki. Do słowa nie dadzą przyjść. Uczyć powiadacie? Kogóż? Konopie aby wyrosło lnem, czy buka aby kiedrą? Uczcie! — Tanasij zniecierpliwił się.
Duwyd zaniepokoił się, ksiądz stracił cierpliwość, mówił ostro:
— Żadne listy, herezje ani zabobony, ani konopie uczyć. Ludzi uczyć, tego co kto rozumie. Wy także możecie nauczać: krowy hodować, krowy doić, cielęta i jagnięta myć. Wy pasterz główny, tego uczcie, a nie bohosłowia.
— Niech będzie — odpowiadał Tanasij — a kogóż mam uczyć? Watahów doskonałych z sercem otwartym? Gdzież tacy teraz? Toż wy jegomość też jakiś pasterz od tej ludzkiej chudoby, a przecie hodować ludzi nie umiecie, nie zmożecie i nie nauczycie się. A doić ich wam nie wypada, ni skubać, ni strzyc. Chybaby myć z grzechów? Myjcie sobie, sieroto! Ale uczyć? Dzieci męczyć, starych krwawić czy siebie samego? Hoj, tę chudobę uczyć za gorzko.
— Tanasiju, wyście za wielki filozof, z wami gorzko — wypalił ksiądz.
Duwyd chwycił się za głowę. Tanasij spojrzał spode łba ponuro. Szarpnął się, jakby chciał nagle wstać. Stare, mądre wino trzymało go za nogi. Szeptało mu zgodliwie: „Siedź, bracie, tu dobrze.“ Opanował się.
— Jegomość — mówił spokojnie — nie obraziłem ja was ani nikogo ni razu, a wy mi takie — słowo prosto w twarz. Filozof?! Fu! może jeszcze polityk? Przy wielkim święcie nawet na kazaniu nikogo hańbić się nie godzi, mój jegomość. Mógłbym i ja powiedzieć, kto polityk, kto filozof a kto poperecznyk... a nie powiem. Ale słuchać — gorzko.
Z kolei podawano przy stole wytworne słodycze. Tanaseńko pocieszył się grubą rurką marcepanową wypełnioną białym kremem, sporządzoną przez dworskiego kucharza.
— Delorny kucharz pański. Ten bialutki pierog ulany równo udał mu się najlepiej — podniósł rurkę do ust, pocisnął ją zbyt silnie i cały krem wyleciał mu do rękawa. Wszyscy śmiali się. Semen pośpiesznie starał się wyłowić z rękawa ładunek kremu, a Tanaseńko nieporuszony powetował sobie szkodę — a także niesłuszną obelgę — haustem wina. Wyzwany nieostrożnym słowem proboszcza przyglądał się księżom długo. Kłuł wąsami i wzrokiem.
— Pięciu księży na chrzcinach. Hospody jak dobrze! Na pewno dziewczyna Fokowa z płaju nie skręci. Tymczasem każdy u nas to wie i każdy tak sobie myśli, ochrzcić, zmyć plamy człowiecze, to można przecie choć gdzie — wodiczką. Czy tutaj w potoku Paratczynie, czy w lesie, czy na górze przy źródle pod Pisanym Kamieniem, daleko od ludzi i od księży także.
Tanasij sponurzał, mruczał coś, po czym podniósł głowę.
— Zabierać księżom chleb — to grzech ciężki, niech mnie Bóg broni, a w żadnym liście z Nieba nie stoi ani tyluśko aby sam Hospod albo któryś święty lazł do kropielnicy. Nie! tylko prosto do rzeki. Czeremosz, wszystkie potoki w wodę bogate, nie ludzką ręką czerpane, prosto z nieba i z świętej ziemi. Ale trzeba wiedzieć kiedy chrzcić.
Dziedzic przerwał nieco niecierpliwie:
— Ależ można chrzcić z wody, to wiadomo, nie ma o czym mówić.
— Wiadomo? — gorączkował się Tanasij — skoro wam wszystkim wiadomo, powiedzcie mi proszę, czy Judasz był chrzczony?
Dziedzic zmieszał się.
— Chyba tak, był przecie uczniem, apostołem.
— To dobrze — podchwycił Tanasij — a czy nie za prędko był chrzczony?
— Czemuż za prędko? — odparł dziedzic sztywnie.
— Jakżeż nie za prędko — wywodził Tanasij z chytrym uśmiechem — kiedy nie wypróbowany. Sprzedał Hospoda. Niechby ci apostołowie, księża czy biskupi, skoro tacy dobrzy chrześcijanie, odcięli go przed samą śmiercią, kiedy się powiesił i wydusili z niego żal. I wtedy niechby chrzcili, a tak to jeszcze gorzej.
Ksiądz Pasjonowicz mocując się ze sobą cedził słowa błagalnie:
— Gazdo, na Boga, za cóż wy uwzięliście się na nas.
— Broń mnie Boże święty — odżegnywał się Tanasij — wy na mnie starego, że heretyk, ja bronię się.
— Czegóż wy właściwie chcecie, kumie? — zapytał dziedzic sucho.
— Tego chcę, by deszcz padał na wiosnę, jak z pierwowieku, a nie zimą kiedy ziemia skamieniała. Aby chrześcijanin nie na księdza czekał, tylko na deszcz boży, aby serce ruszyło się pod chrztem.
Dziedzic powiedział stanowczo:
— Ależ między nami nie ma Judaszów.
Tanasij ucieszył się.
— Judaszów nie ma?! Ha, ha, jakiście wy śmiały, panoczku lubyj. Tylko bogumiłych maluczko u nas. A od Judaszów ziemia skwierczy, gdzie stąpisz, jakby siarczana ciepliczka huczała pod spodem i śmierdziała. Tylko teraźniejsi Judasze, ho, ho, nie tacy durni jak tamten, aby za trzydzieści guldenów sprzedać Najlepszego. Ten Judasz z Rusałyma, to wcale nie Żyd.
Dziedzic zaśmiał się głośno:
— To coś nowego, a któż on taki?
— Kto taki? A cóż myślicie? Pewnie z naszych, Ruśniak, Hucuł durny. Żyd swego by nie sprzedał, albo targowałby się ząb za ząb, pieniądze do kasy, a towaru by nie dał. I Hospod uciekłby sobie do chaty.
Własny proboszcz Tanasija, ksiądz Sofron z Ilci mruknął:
— I po cóż to całe gadanie?
— Mój luby panotczyku — mówił twardo Tanasij — ja nie podlizuję się nikomu, a księży szanuję, wy to sami wiecie najlepiej. A gadanie po to, aby żaden ważny człowiek, czy diak, czy ksiądz, czy pan, czy cesarz, czy papa-rzymski pępka nie wydymał i aby durny chrześcijanin wiedział, że bez szczerego serca za żadne pieniądze, ani za masło, ani za świece, ani za owce, ani nawet za krowę przenigdy się nie wykupi.
Ksiądz Pasjonowicz uśmiechał się męczeńsko i wyszeptał dobitnie do proboszcza Sofrona:
— Haeresis notatissima Marcionitium cum suco pagano vel rustico[2] —
Tanasij nie zwracał uwagi, ciągnął dalej:
— To chrzciny, niech będzie. Ale kiedy pogrzeb, nie daj Boże. Oj, to już i u nas każdy myśli sobie: księża potrzebni na gwałt, dużo księży, dziesięciu co najmniej. To raźniej, to bezpieczniej, bo tam w ciemnościach samemu stąpać płajem — warko. Skręcisz o włos i już berdo, w strachu każdy. A nuż nie puszczą tam wysoko biednej duszy, bez księży, bez diaków, bez śpiewów, bez behekania? A ja mówię — puszczą, ino przez całe życie ostro tym płajem bogumiłym idź, choćby cię piekli. Ale mówię też — nie daj Boże aby księży zbrakło. Trzeba by słup jakiś na czarno posmarować, wstawić do cerkwi i kiwać! Na straszydło, a tak! Im więcej narodu, mężczyzn i kobiet w cerkwi, tym więcej czortów się nasypie i judzą wciąż. Do czego? Ho, ho, każdy wie. Bez czorta ksiądz nie miałby roboty. A czorty rojami, zamieciami wciąż sypią się z Adu, i księża, urzędnicy Boży kłopocą się niespamiętanie. Co niedziela proszą, grożą, zaklinają: „Ludzie dobrzy, myślcie o śmierci, nie wadźcie się, nie plotkujcie, nie wynoście się! bądźcie zgodni“. Ho, ho, gdyby wciąż myśleli o śmierci, toby już byli zgodni. A gdyby byli zgodni, to po cóż im myśleć o śmierci? Żeby tylko byli bogumili! Ot, na taką herezję skręcam, mój ojcze duchowny, i dałby wam Bóg zdrowieczko — śmiał się zgodliwie Tanaseńko.
Ksiądz Pasjonowicz mówił siląc się na spokój:
— Trochę za lekko o religii gadacie, niech wam się nie zdaje, że to takie łatwe.
Tanasij żachnął się.
— Łatwe? I trudne i łatwe! Oj, ale wcale nie takie łatwe, aby przez plecy księże drapać się do nieba.
Księża śmiali się bezradnie czy pobłażliwie. Ksiądz Pasjonowicz machnął ręką z rezygnacją. Ksiądz Buraczyński pukał w tabakierę, chrząkał wcale głośno, ale i tym razem nie doszedł do słowa, bowiem Tanaseńko spoglądając wokół z wyzwaniem, zapytał niezwłocznie:
— A może ktoś ma co przeciw temu? —
Gazda Serebraniuk, suchy bezzębny dziadulo, małodusznie wycofał się z krytyki. Szepleniąc biedził się bezradnie:
— A któż by przeciw tobie, Tanasiju, tyś u nas główny biskup, twoja przypowieść najstarsza.
— Ja — biskup? — przeciwstawił się Tanasij — chyba od chudoby. Ale i to nie. Od chudoby jest ktoś inny, nie taki jak ja... A ja co? Po trzeźwemu pijak, jeszcze sto lat nażyłbym się, a gdzieś tak czasem przy wódce odrobinkę trzeźwy. Ładny biskup! Taki sam jak wy diecezja, tyle wam pomogę co księża. Nie! Jeszcze mniej! Słuchaj głosów, czytaj listy, będziesz i ty biskup.
Poperecznyk mruknął:
— Same biskupy, nie będzie komu gnój wyrzucać.
Tanasij nie uznał go godnym odpowiedzi, wyglądał przez okno. Słońce przesunęło się, w chacie pociemniało, Tanasij posmutniał.
— Ciemnawo w izbie — mówił cicho — nie lubię tego, a tam jeszcze jasno. Foko, czyby nie można wynieść stoły na słoneczko, na carynkę? A wino także. Grzech, aby tu w mroku przepadał Jurij.
Dziedzic przychylił się do życzeń kuma, chciał przerwać dysputacje i wolał siedzieć w słońcu niż w sennej chacie. Gospodarze zgodzili się najchętniej. Foka dodał:
— I tak chcemy prosić wszystkich kto zechce na łąkę. U nas zwyczaj, gdy urodzi się dziecko, najstarszy z rodu z karbów dzieje rodu wspomina.





  1. Grom bije, gdy kum kumę...
  2. Oczywista herezja marcjonitów z sokiem pogańskim czy wiejskim.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.