Literatura, biografia i krytyka/Sprawy bieżące VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawy bieżące VIII |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LXXIX Pisma ulotne (1874-1877) |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom LXXIX |
Indeks stron |
Niestrudzony malkontent naszej prasy peryodycznej czyli, inaczej mówiąc: „Przegląd Tygodniowy“, obsypał nas w ostatnim swym numerze gromami za verba veritatis, jakie powiedzieliśmy panu Baudouin’owi z powodu jego wystąpienia w tymże samym Przeglądzie przeciw byłej Szkole Głównej warszawskiej. Nie chodziło nam wcale o kwestye naukowe; owszem, przyznaliśmy panu Baudouin’owi najzupełniejszą słuszność w tem wszystkiem, co się tyczyło kwestyi harmonii samogłosek. Sądziliśmy jednak i sądzimy, że zasługiwał na skarcenie za obrzucanie błotem instytucyi, której, zdaniem naszem, zawdzięczał wszystko: zarówno chleb umysłowy, jak i materyalny, która, mimo wszelkich stron ujemnych, oddała naszemu ogółowi niemałe usługi. Zresztą posłuchajmy, co o tej sprawie pisze sam Przegląd: „Z wyrażonemi w liście pana Baudouina zdaniami (mówi Przegląd) redakcya nasza zupełnie się nie solidaryzuje, pozostawiając je odpowiedzialności całem nazwiskiem podpisanego autora“.
A parę wierszy dalej znajdujemy, co następuje:
„Końcowy ustęp listu pana B. mógł istotnie wzbudzić protestacyjne zaznaczenie prasy. Należało zwrócić uwagę, że, jakkolwiek była Szkoła Główna mogła nie być względem niego duchową macierzą, to przecież instytucyi tej społeczeństwo nasze zawdzięcza wszystkie prawie lepsze siły umysłowe i t. d.“
Czegóż się tedy trzymać wobec tych słów Przeglądu, i o cóż Przeglądowi chodzi? Zaiste, jeżeli to ma być obrona pana B., to Przegląd, mimo woli, zabił kamieniem muchę, która siadła na głowie rzeczonego filologa. Ale zarzuca nam, że użyliśmy w odpowiedzi naszej języka nie dość parlamentarnego. Istotnie, powiedzieliśmy panu B., że siedm miast nie będzie się nigdy o niego kłócić, że nie jest jeszcze tak wielkim człowiekiem, żeby solidaryzowanie się z nim miało okryć nieśmiertelną chwałą byłą Szkołę Główną, i że nakoniec kwestya harmonii samogłosek razem z Rezyanami i ich dyalektem nie jest sprawą, o którąby warto robić tyle hałasu. Co się zaś tyczy nieparlamentarnego języka, to zarzut ten dziwnie wygląda w ustach Przeglądu, który nigdy i do nikogo innego języka nie używa. Wogóle Przegląd, gromiący innych za niepopularność wyrażeń, przypomina owego wójta, który oburzony na swego pomocnika za ukaranie kogoś cielesne, wbrew prawom, znoszącym karę cielesną, wytłukł go, co się zmieściło, przypominając mu za każdem uderzeniem, że kara cielesna już nie istnieje.
Przegląd więc broni złej sprawy, i o co więcej, wie o tem dobrze. W gruncie rzeczy nie chodzi mu ani o pana B., ani o oburzenie całej prasy, ale o odwrócenie uwagi publicznej od tego, że umieścił list tak dalece przeciwny zacnym i uczciwym naszego ogółu uczuciom. Nazywa się to we wszelkich tak parlamentarnych, jak i nieparlamentarnych językach zamydleniem ludziom oczu, albo także: złą wiarą, która, jako broń odporna, może być pożyteczną, ale której ani zazdrościmy, ani myślimy Przeglądowi odbierać. Wogóle, sądzimy poprostu, że wszelkie krzyki, które się tak często w łamach rzeczonego pisma rozlegają, nie są już celem prawdziwych przekonań i rzetelnych uczuć redakcyi. Przeglądowi chodzi o zwracanie na się za jakąbądź cenę uwagi i o nic więcej. Pismo przeżyło się już ostatecznie i podtrzymuje się sztucznymi środkami. Niegdyś było wyrazem chwilowej, ale istotnej potrzeby, dziś jest wyrazem wydawniczej pożądliwości, niegdyś byś reakcyą przeciw umysłowemu odrętwieniu, dziś jest przytułkiem literackim tromtadratów; niegdyś było dzwonkiem, budzącym do pracy i czynu, dziś stało się kołatką, która bezpotrzebnym a przeraźliwym zgrzytem przeszkadza ludziom pracować.
Prosimy zatem w imieniu wielu, żeby już raz dać temu pokój. Czasy się zmieniły; warto dziś frazes czynem zastąpić. Pamiętamy, jak nieraz Przegląd, jako reprezentant młodej prasy, mówił starym: wasz czas przeszedł; idźcie spać, ustąpcie miejsca nam, młodym. Dziś powtarzamy mu to samo: zestarzałeś się, a nie raczyłeś być szanownym. Dziś czas twój przeszedł. Przygotowałeś broń sam na siebie, ustąp więc nam, młodszym, silniejszym, i nie przeszkadzaj nam, skoro pomagać nie chcesz i nie możesz.
Zgrzybiałej tej starości przypisać zapewne należy, że Przeglądowi mieszają się już dziś w umyśle osoby, rzeczy, tytuły i tym podobnie. Oto naprzykład, w przeglądzie prasy peryodycznej rzeczone pismo ogłasza, że „Kłosy“ rozpoczęły druk komedyi Zacharyasiewicza pod tytułem „Sztuka i Handel“ i że komedya ta ma być wkrótce przedstawiona na naszej scenie. Tymczasem panu Zacharyasiewiczowi ani się śniło pisać nigdy takiej sztuki. Komedyę jego istotnie zaczęły drukować „Kłosy“, ale ta nosi tytuł: „Kupno i sprzedaż“, nie zaś „Sztuka i Handel“. Istnieje wprawdzie komedya pod tym ostatnim tytułem, ale tej autorem jest pan Kazimierz Kaszewski. Jest to, o ile pamiętamy, przeróbka z francuskiego, którą grano przed pięcioma laty na naszej scenie. „Kupno zaś i Sprzedaż“, podobno z powodów od autora i reżyseryi niezależnych, wcale nie będzie przedstawiona. Jest to tedy mała omyłka i zapewne tylko omyłka, ale można z niej poznać, jak dobrze czytelnicy Przeglądu bywają informowani w rzeczach, tyczących się naszej prasy peryodycznej i z jaką sumienną ścisłością przeglądy owe są prowadzone. O sprawiedliwości ich już nic nie mówię, ta bowiem o wiele jeszcze bardziej jest opłakaną, niż korekta.
Zagadałem się o Przeglądzie i zapomniałem, że istnieją inne jeszcze sprawy, wdzięczniejsze i bardziej „bieżące“, o których z obowiązku mówić mi wypada. Przed paru dniami mieliśmy w Warszawie zjazd kolejników. Przyjechali dyrektorowie kolei żelaznych niemieckich dla naradzenia się z miejscowymi co do pewnych zmian w taryfie przewozowej. Narady te nie wydały, o ile wiemy, bezpośrednich skutków, a zresztą i trwały zbyt krótko, żeby je wydać mogły. Były to raczej uprzejme odwiedziny, w których program wchodził wspólny obiad i wieczorne przedstawienie w teatrze, narady zaś stały na drugim prawie planie. Bez porównania obfitsze w następstwa było posiedzenie akcyonaryuszów drogi żelaznej Warszawsko-Bydgoskiej. Droga ta miała aż do ostatnich czasów wspólny zarząd z drogą Warszawsko-Wiedeńską, na ostatniem zaś posiedzeniu zarządy zostały rozdzielone. Rozdział ów wyjdzie oczywiście na szkodę drogi Bydgoskiej, której rozchody powiększą się znacznie, co przy małych środkach tej linii może bardzo złe pociągnąć za sobą następstwa. Cóż jednak robić? Powodem do niezgody były wieści, rozpuszczane przez pewnych „negatywnych“ mężów, liczących się do akcyonaryuszów bydgoskich, jakoby kolej Bydgoska była wyzyskiwaną przez Wiedeńską. Wieści te, wspierane przez negatywność oponentów z zasady, niecierpliwiły akcyonaryiuszów drogi Wiedeńskiej, którzy słusznie byli przeświadczeni wprost przeciwnie, t. j. że raczej droga Bydgoska korzysta tak z taboru, jak i ze stacyi pośrednich drogi Wiedeńskiej. Ci ostatni zażądali więc rozdziału, co miało miejsce przed paru jeszcze miesiącami. Nastąpiło tedy posiedzenie akcyonaryuszów drogi Bydgoskiej i rozprawy nad wnioskiem, żądającym rozdziału. Ale pomimo całej świetnej wymowy zasadowych oponentów posiedzenie wydało wprost przeciwne rezultaty. Przyznano słuszność akcyonaryuszom drogi Wiedeńskiej; przyznano, że z połączenia drogi Wiedeńskiej z Bydgoską dla Bydgoskiej płyną tylko korzyści, i uchwalono, ażeby, o ile można, jaknajdłużej pozostać pod jednym zarządem. Oczywiście, negatywni mężowie nie byli zadowoleni z takich rezultatów. Gdyby tak sami weszli do zarządu, to co innego. Ale ponieważ zaślepiony ogół akcyonaryuszów wcale nie poczuwał się do obowiązku powierzenia im urzędów, poczęli zatem dalej snuć dawną przędzę i po dawnemu powtarzać bajkę o wyzyskiwaniu. Bajka ta nie znajdowała już wprawdzie wiary między akcyonaryuszami drogi Bydgoskiej, ale obudziła i wyczerpywała cierpliwość Wiedeńskich. Skończyło się, że ci ostatni sami zażądali rozdziału i zażądali tak stanowczo, że Bydgoscy zgodzić się nań musieli. Negatywni mężowie postawili więc na swojem. Czy mimo tego wejdą do składu nowego zarządu, to pytanie, na które dopiero przyszłość odpowie. Napewno tylko przewidywać można to, że, jeżeli nie wejdą, wówczas, zasiadłszy po lewicy zgromadzenia, obejmą na nowo ster opozycyi i takowy piastować będą aż do skutku… Aż do skutku?… ale aż do jakiego skutku? Ha! może aż do chwili, w której akcye, i tak już na słomianych nogach chodzące, osiądą ostatecznie dla braku siły wewnętrznej na piasku, a dywidenda stanie się platonicznym snem akcyonaryuszów, pięknym wprawdzie, ale mającym z rzeczywistością tyle wspólnego, ile dekoracya teatralna. Platoniczność dobra być może w wielu razach, ale platoniczne akcye to fata morgana finansowa, której się spragnieni akcyonaryusze szczególniej strzedz powinni. Skoro mowa o akcyach, dywidendach i tym podobnych sprawach finansowych, pora jest donieść, że została otwarta w Warszawie wyższa szkoła handlowa, której założycielem jest pan Leopold Kronenberg. Fakt to wielkiego dla nas znaczenia, bo szkoła taka niezawodnie nie tylko przyczyni się do rozwoju handlu w ogólności, ale prędzej czy później sprawi, że handel przestanie być, jak był dotychczas, kramarskim monopolem w ręku Żydów. Wobec panujących dziś przekonań i wobec kierunku praktycznego, jaki coraz silniej poczyna się w społeczeństwie objawiać, mnóstwo młodzieży, nie wyłącznie żydowskiego pochodzenia, rzuci się na to nowe jeszcze dla nas pole i potrafi się na niem utrzymać. Jak też dalece szkoła taka odpowiadała potrzebie społecznej, najlepszym dowodem jest, że napływ uczniów do niej był tak wielki, iż niepodobna było wszystkich kandydatów pomieścić. Program tej szkoły jest obszerny i nauczyciele dobrani starannie, co wszystko zdaje się zapowiadać, że po latach kilku będzie to instytucya, mogąca śmiało wytrzymać porównanie z pierwszorzędnymi podobnymi zakładami zagranicą. Wówczas otworzą się nowe, dotychczas nie wyzyskiwane jeszcze źródła krajowego handlu, podniesie się dobrobyt ogólny, i może z czasem przestaniemy być największymi lazaronami w Europie, którą to godność z wytrwałością, godną zaiste lepszej sprawy, dotychczas stale piastujemy.
Że jednak i dziś już są pewne wskazówki, zwiastujące zmianę na lepsze, niepodobna zaprzeczyć. Poruszamy się powoli, ale poruszamy się jakoś. Od czasu do czasu słychać to o fabrykach, zakładanych przez krajowców, to o nowych sklepach, na których szyldach często bardzo nawet karmazynowe pojawiają się nazwiska, to wreszcie o rzucaniu się do tych gałęzi handlowych, które do tej pory wyłączny zwyczajowy monopol naszych Żydów stanowiły. Jako przykład, popierający ostatnie zdanie, przytoczę założenie kantoru wekslowego przez pana Porazińskiego. Jest to pierwszy kantor, utrzymywany przez człowieka, którego nazwisko na ski się kończy. A jednak założyciel śmiało spogląda w przyszłość, bo, jakkolwiek konkurencya grozi mu niezawodnie, jednakże wzajemne uprzedzenia, wzajemne niechęci i poczucie odrębności zatarły się już przynajmniej do tego stopnia, że konkurencya ta będzie tylko zwykłem współubieganiem się handlujących, nie zaś usadzeniem się solidarnem wszystkich na jednego. Żydzi nasi, naturalnie nie mówię tu o małomiasteczkowych, ale o wykształceńszej klasie handlujących, twierdzą, że dlatego poprostu z ich strony nie grozi handlującym nie-Żydom żadne niebezpieczeństwo, ponieważ oni, to jest Żydzi, nie uważają się już za społeczność odrębną, mającą swoje odrębne interesa, ale za obywateli, których różni wprawdzie wyznanie, ale łączy to, co zwykło łączyć obywateli jednego kraju. O ile te piękne przekonania są powszechne i o ile rzeczywistość dowiedzie ich zasadności, niedaleka przyszłość pokaże.
W każdym razie już samo istnienie podobnych przekonań notujemy, jako objaw nader pocieszający.
Pesymiści jednak twierdzą, a do pewnego stopnia niezawodnie mają słuszność, że nie brak i wprost przeciwnych objawów. Oto np. niedługo ma zacząć wychodzić dziennik izraelski, pod tyt. „Hacfiro“, wydawany w języku hebrajskim. Będzie to prawdziwe w swoim rodzaju curiosum. Ponieważ nawet tytułu tego dziennika nikt nie rozumie, posypało się zatem z jego powodu mnóstwo felietonowych przypuszczeń i dowcipów. Istotnie, wydawać dziennik w języku hebrajskim to tak coś, jakby założyć gazetę sanskrycką, zendską, łacińską lub grecką. Każdemu mimowoli nasuwa się przedewszystkiem pytanie, kto będzie ją czytał i rozumiał. Żydzi oświeceńsi nie uczą się i nie starają się wcale rozumieć po hebrajsku; Żydzi małomiasteczkowi używają wprawdzie liter hebrajskich, używają ich nawet na szyldach garkuchni, kawiarni i t. p. Ale niemałoby się zdziwił czytelnik, spoglądający na owe niezrozumiałe czworokątne litery, gdyby wiedział, że słowa, niemi napisane, są to albo najzwyczajniejsze poprzekręcane na żargon wyrazy niemieckie, albo nawet i polskie, takie jak kawa, herbata, wódka i t. p. Któż więc umie po hebrajsku? Rabini, i to piąte przez dziesiąte, a ponieważ rabinów jest w kraju, przypuśćmy, pięćdziesięciu, zatem nowe pismo może liczyć na pięćdziesięciu prenumeratorów, którym notabene wypadałoby posyłać dziennik darmo.
Oto, jak przedstawia się prenumeracyjna przyszłość hebrajskiego dziennika. Czem on będzie, jakim głównie sprawom zostanie poświęcony, przypuszczać nie chcemy. Gdyby nas się kto spytał, czy istnieje potrzeba założenia dziennika, poświęconego kwestyi żydowskiej, odpowiedzielibyśmy bez wahania: tak jest. Ale dziennik ten powinien być wydawany nie w języku hebrajskim, którego nikt nie rozumie, ani w obrzydliwym żargonie, którego się sami oświeceńsi Żydzi wstydzą, ale w mowie czystej i dla wszystkich zarówno zrozumiałej. Dalej, dziennik taki powinien wpływać na Żydów, żeby porzucili żargon, powinien im śmiało mówić prawdę w oczy, powinien wytykać im wady i przywary, które utrudniają wzajemne zbliżenie się, powinien pracować nad usunięciem wzajemnych uprzedzeń i niechęci, słowem, powinien pracować w duchu obywatelskim, a wówczas dopiero spełniałby należycie swe zadanie, wówczas dopiero byłby jednym z najpożyteczniejszych organów naszej prasy. Istnieje wprawdzie u nas „Izraelita“. Nie lekceważyliśmy nigdy kwestyi, poruszanych przez to pismo. Życzymy mu zawsze najlepiej i żywimy nawet dla niego sympatyę ze względu na to, że samo używanie do współbraci swych mowy, jakiej używa, stanowi już pewną zasługę, niemniej jednak otwarcie wypowiadamy mu tę prawdę, że nie spełnia swego zadania tak, jakby je spełniać mogło i powinno. Ożywia je jakiś szczególniejszy, wyłącznie-izraelski patryotyzm, objawiający się w tem, że wszystkie przymioty, wszelkie dodatnie strony i cały zasób cnót widzi po stronie swych współbraci, wszystkie zaś winy po stronie ogółu, w łonie którego jego współbracia żyją. Stosunki wzajemne Żydów i nie-Żydów wiele pozostawiają do życzenia, częstokroć są nawet, poprostu mówiąc, nieprzyjazne i dla ogólnej pomyślności szkodliwe. Otóż kwestya, czyja wina? kto się ma poprawić? „Izraelita“ tonem ogólnym i częstokroć słowy odpowiada: wyście winni, wy się poprawcie, my jesteśmy święci, a uciśnięci, a nieszczęśliwi i t. p. Niech które pismo powie kilka słów prawdy Żydom, wnet w Izraelicie podnosi się krzyk i lament, jakby koniec świata miał nastąpić. Zła to i do niczego prowadząca droga. To ustawiczne powtarzanie: my i wy, to przeciwstawienie często nieprzyjazne jednych drugim umacnia tylko poczucie odrębności i jątrzy wzajemne stosunki zamiast je łagodzić. Izraelita, jako organ ludzi oświeconych, powinien zamiast walczyć z wiatrakami podać rękę tym, którzy wytykają wady Żydów, którzy je chłoszczą, bądź to drogą rozumowania, bądź nawet satyry; powinien to uczynić dlatego, że ci sami obrońcy wytykają wady nie tylko Żydów, ale i ogólne, i mówią jasną, choć gorzką prawdę w oczy tak dobrze Żydom, jak i nie-Żydom.
Dla uzupełnienia niniejszego felietonu, w którym mimowoli często, a może zbyt z dziedziny faktów w dziedzinę dyskusyi przechodzę, podam jeszcze wiadomość o wypadku, który dotychczas niezmiernie zajmował zarówno Warszawę, jak i prowincyę, i o którym dotąd jeszcze krążą najrozmaitsze opowiadania. Przed paru miesiącami odkryto na granicy pruskiej wielkie, bo do miliona rubli dochodzące nadużycia przemytnicze. Wiadomo, że od okowity, która wychodzi zagranicę, zwraca się właścicielowi wysoki podatek akcyzny. Otóż przewożono przez granicę beczki z wodą, potem beczki próżne, a w końcu beczki idealne, ściągając mimo to należny za nie podatek akcyzny. Trwało to podobno dosyć długo, ale wedle przysłowia: „dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie“, ucho urwało się w końcu, a przewoziciele wody zamiast okowity znaleźli się naraz w tarapatach, z których nie było wyjścia. Sprawa to dla nas tembardziej przykra, że zamieszane są w nią nazwiska ludzi dobrze znanych nawet w literaturze i wieńczonych na artystokratyczno-literackich rautach przez wdzięczną płeć piękną. Pokazuje się z tego, że można bardzo dobrze mówić to i owo, np. o prawach kobiet, a ignorować prawa celne. Na nieszczęście gra to również niebezpieczna, jak gra w fałszywe karty, a jeszcze gorsze prowadząca za sobą skutki. Dziś nie wdajemy się w to jeszcze, czy oskarżeni winni są lub niewinni; kwestyę tę pozostawiamy właściwym sądom. Powiemy tylko ogólnie, że tego rodzaju sprawki są, nazywając rzecz właściwem mianem oszustwem, przynoszącym ujmę obywatelskiemu honorowi i zasługującem prócz kary, jaką wymierza prawo, na piętnowanie przez opinię. Taki przemytnik, na wielką skalę wywożący zagranicę np. beczki z okowitą, a ściągający podatek od produktu i sprzedający go w kraju, szkodzi przedewszystkiem swym współobywatelom i współwytwórcom, prowadząc ich do ruiny. Produkcya okowity i tak już u nas upada, a upada nie przez wysokie podatki akcyzne, bo te ostatecznie płaci konsument, ale przez przemytnictwo i wszelkiego rodzaju nadużycia graniczne, jakich przykładem jest fakt, o którym mówimy.
Potrzeba więc raz nareszcie, żeby prócz praw, które przy pewnym sprycie ominąć lub podejść można, wystąpiła przeciw nadużyciom podobnym opinia. Potrzeba raz nazwać je po imieniu: kradzieżą publiczną grosza. Można do czasu robić na niej dobre interesa, można się kosztem współobywateli wzbogacić, ale wreszcie przychodzi chwila, w której się ucho cierpliwego dzbanka urywa i „małe parta idą do czarta“.