Pisma ulotne (1874-1877)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Pisma ulotne
Podtytuł 1874-1877
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LXXIX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
P ISMA

Henryka Sienkiewicza

TOM LXXIX



PISMA ULOTNE






WARSZAWA
NAKŁAD REDAKCYI TYGODNIKA ILLUSTROWANEGO
(DODATEK BEZPŁATNY).
1906




Flecista, komedya w jednym akcie Augiera, tłómaczenie Wacława Szymanowskiego. Z postępem, komedya w 5-ciu aktach Kazimierza Zalewskiego. Nieobecny, komedya w 1-ym akcie przez Manuela, tłómaczenie Z.D.
(Wspomnienie pośmiertne.)
Literatura, biografia i krytyka
II. Wydział historyczno-filozoficzny.
Komedya w czterech aktach Edwarda Lubowskiego.
Kosa i Kamień, przysłowie dramatyczne J. I. Kraszewskiego. — Okno na pierwszym piętrze, dram. w 1-ym akcie J. Korzeniowskiego.
Filiberta, komedya w 3-ch aktach Emila Augiera, przekładem wierszem Kazimierza Kaszewskiego.
Z powodu Intrygi i Miłości (Cabale und Liebe), dramatu Fryderyka Szyllera, przedstawionego na benefis p. Modrzejowskiej w Teatrze Wielkim Warszawskim.
Wit Stwosz, dramat w pięciu aktach z faktów dziejowych, napisał Wincenty Rapacki, artysta dramatyczny.
III.
IV.
V.
VI.
VII.
VIII.
IX.
Przed ślubem
Wystąpienie pani Heleny Modrzejewskiej na scenie angielskiej w San-Francisco, Cal. dnia 20 sierpnia 1877 r.




Z powodu Sfinksa.

W swoim czasie, gdy Oktawiusz Feuillet napisał „Miłość ubogiego młodzieńca“, zdawało się, że wśród błędnych ścieżek, na jakie weszła belletrystyka francuska, on będzie jednym z tych, co wybrali prostą i szlachetną drogę, na której przewodnikiem jest nieskażony smak estetyczny, wytycznemi uczciwe zasady, celem prawdziwa poezya.
Złudzenie jednak krótko trwało. Może zresztą, jak to „Miłość ubogiego młodzieńca“ pozwala się domyślać, była chwila, w której Oktawiusz Feuillet chciał i mógł powiedzieć francuskiej belletrystyce: „ja pójdę górą, a ty doliną“, ale widocznie chwila ta krótko trwała. Zatruła go ogólna moralna atmosfera społeczeństwa, wśród którego przebywał, zwichnął go i sprowadził z wyżyn panujący powszechnie smak estetyczny, popchnęła go na utarte drogi moda, ta i w literaturze prawdziwie wielmożna pani.
Odtąd Feuillet poszedł za innymi, i cała jego dalsza działalność literacka licuje już doskonale z ogólnym prądem belletrystyki francuskiej. Różni się on i różni bardzo od innych pisarzy skalą talentu, wyborem środków, sposobem przedstawienia rzeczy, sferą, wśród której się obraca, wreszcie formą swoich utworów, jednakże treść ich wewnętrzna, to jest sam przedmiot sztuki, a dalej strona moralna i psychologiczna treści jest takaż sama, jak w ogromnej większości współczesnych francuskich utworów.
Gdyby chodziło o scharakteryzowanie dzisiejszej belletrystyki francuskiej, powiedziałbym, że główną jej cechą jest brak w utworach uczuć prostych i naturalnych. Prostem np. uczuciem jest miłość młodzieńca do dziewicy, wielka, zarówno szlachetna, jak naturalna i dozwolona, piękne, wieczyste i nigdy nie wyczerpane źródło sztuki. Otóż np. w większości najnowszych utworów francuskich napróżno szukalibyśmy tego złotego żywiołu. Malować miłość młodzieńca do dziewicy, taką prostą, zwyczajną, polegającą na tem, że ktoś potężnie kocha i jest kochanym, kończącą się albo śmiercią, co dziś jest śmiesznem, albo wyjściem Numy za Pompiliusza, co jest mauvais genre, malować taką miłość wydaje się dzisiejszym belletrystom francuskim rzeczą naiwnie pospolitą, rzeczą, która dziś może zachwycać chyba tylko pensyonarki lub studentów. Nie, nie! innej potrzeba strawy dzisiejszej publice francuskiej. Miłość młodzieńca do dziewicy, i nic więcej? może jeszcze taka miłość, która jest czemś więcej nad prosty poryw zmysłów? ani się w to dziś wierzy, ani się tem zajmuje.
Dziś przytępionym nerwom bardziej słonej i pieprznej potrzeba strawy, inaczej nie poruszą się, nie zadrgają, nic nie przyjmą i nic nie odczują. Dalej więc wyszukiwać w zaułkach duszy ludzkiej przeciwnych naturze namiętności, sztucznych fajerwerków uczuć, psychologicznych zboczeń, słowem, wszelkiego rodzaju potworności. To daje na nerwy, wstrząsa je, ożywia i wogóle „to robi dobrze“. Oto dlaczego w belletrystyce francuskiej, w komedyi, w dramacie, w powieści, tak rozwielmożniło się wiarołomstwo małżeńskie. Miłość młodzieńca do dziewicy to rzecz prosta i nie zakazana, ale miłość do cudzej żony, złamanie wiary małżeńskiej — to coś mniej zwykłego i mniej nudnego, to ciekawsze. Daje to także na nerwy. Wreszcie ileż tu nowych kwestyi do rozwiązania! Więc w dramacie, w komedyi, w powieściach i romansach, wiecznie ten sam przedmiot, obrabiany na rozmaite tempa i sposoby, wiecznie wiarołomstwo i wiarołomstwo. Rzekłbyś: inna miłość, jak do cudzych żon, zgasła w tem społeczeństwie, skoro niema jej w sztuce.
Jeżeli literatura może być wskaźnikiem ustroju moralnego społeczeństwa, smutne zaiste możnaby stąd wyciągnąć dla Francuzów wnioski. Nie całe wprawdzie społeczeństwo jest takiem, jak jego sztuka, a dalej, autorowie, ludzie wrażliwi, sceptycy, znający życie, rozczarowani, przeżywający się prędko, idą może i w rzeczach zepsucia parę kroków przed społeczeństwem, w każdym jednak razie, już to niebezpiecznem jest i złowrogiem, że w umysłach i sercach czytelników niemasz reakcyi przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Publiczność chętnie zachwyca się analizą takich uczuć, jakie gdzieindziej zowią poprostu nikczemnemi, i chętnie smakuje w owej subtelności zepsucia, która, znudzona nawet zwyczajną rozpustą, wysila się na tworzenie coraz to nowych potworności moralnych. Wszystko to tak dalece przytępia uczucie moralne, że dziś już, prócz poszkodowanych, nikomu i do głowy nie przychodzi, że kobieta, która łamie wiarę mężowi, winna być napiętnowana wzgardą publiczną. Przeciwnie, w sztuce dopiero taka kobieta budzi prawdziwy interes. Jest to sytuacya dramatyczna, a przytem pole do obszernych wywodów i rozumowań, kto winien, kobieta? czy mężczyzna? czy społeczeństwo? Co ma czynić mąż, skoro się przekona o zdradzie? Zabić żonę, czy nie?! Przebaczyć jej, czy też ją odpędzić, i w jakim razie przebaczyć, a w jakim karać? Jeżeli zgrzeszyła przed ślubem, miej litość nad nią, radzi Dumas. „Kobieto! stworzenie Boże! mówi ten autor przez usta idealnego męża w „Panu Alfonsie“, i jakież ja mam prawo karać cię za błąd, który popełniłaś pierwej, nim należałaś do mnie?“ Lecz jeśli mąż jest dla żony tem, czem być powinien, jeśli ją kocha, a mimo tego spostrzeże jej zdradę, wówczas?… wówczas: „zabij ją! zabij!“, radzi ten autor. Wiktoryn Sardou w „Naszych najserdeczniejszych“, w „Czarnych dyabłach“ maluje nam i stawia przed oczy sceny uwodzenia kobiety. I iluż mógłbym wyliczyć podobnych autorów, piszących podobne sztuki, a raczej, jakże mało mógłbym wyliczyć i autorów i sztuk, w którychby inne były obrazy i inna tendencya. Smutny to obraz. Mógłby wprawdzie ktoś powiedzieć, że belletrystyka, a wreszcie komedya, której obowiązkiem jest karcić obyczaje, ma prawo poruszać podobne kwestye, że ma prawo odkrywać rany społeczne, i jeżeli zatem wiarołomstwo istnieje w życiu, nic więc dziwnego, że znajduje swoje odbicie w sztuce. Wszystko to prawda, ale zwracamy uwagę na jedną okoliczność. Gdyby wiarołomstwo i wogóle upadek kobiety stanowił jedną wśród wielu kwestyi, poruszanych w literaturze, gdyby zachodziła pewna równowaga i pewna proporcya między taką tendencyą a wieloma innemi, wówczas aniby nas taki stan gorszył, ani dziwił. Ale czy tak jest? Czyż niema we Francyi innych jeszcze kwestyi społecznych, dopominających się głosu w belletrystyce, i innych ran do gojenia. Spojrzyjmy na historyę kilku lat ostatnich tego kraju. Wybucha wojna; klęski jedna po drugiej, niby uderzenia obucha, spadają na miasto i państwo; armia zbita lub zabrana do niewoli; miasta poburzone, spalone wioski, oderwane prowincye, zapłacone miliardy… a literatura belletrystyczna? Literatura mówi o kobietach, tajemnicach buduarowych, kokotkach, półświatku, żonach, zdradzających mężów, o uwiedzionych, uwodzicielach, i filozofuje w „L’homme femme“ Dumasa syna nad cudzołóstwem. Zaledwie gasnąć zaczęła łuna wojny domowej, a literatura, jak dawniej, mówi o wiarołomstwie. W kraju i zgromadzeniu narodowem widać upadek narodowego ducha, obojętność na dobro ogółu, wre nienawiść partyi, nad krajem chmury niepewności i ciemna przyszłość… a literatura belletrystyczna mówi w komedyi i powieści o wiarołomstwie. Przyznajmy, że istnieje tu pewna nierównowaga w poruszaniu kwestyi społecznych, i że w belletrystyce ów nadmiar kobiet, uwiedzionych lub uwodzących, zdradzonych lub zdradzających, upadłych lub upadających, nie jest już zwracaniem uwagi na jedną z pomiędzy wielu kwestyi, ale lubowaniem się w jednej wyłącznie i lubowaniem złowrogiem i szkodliwem, zarówno dla społeczeństwa, jak i dla sztuki, która, sponiewierana w buduarach, traci dwa kardynalne warunki: dobro i piękno, a zachowuje tylko nagą, obrzydliwie realną i sprzeczną z naturą prawdę występku.
A cóż się dzieje z krytyką? gdzie jest? i co mówi? czy szczeka potrójną paszczą, jak cerber? czy chłoszcze eumenidowemi rózgami? czy sądzi, czy się oburza, czy idzie w ciemnościach z pochodnią w ręku?
Nie! Przyzwyczaiła się i do obrazów, i do ich sensu moralnego. Przyzwyczaiła się i koniec. Nie baczy, jakim jest obraz, ale jak zrobiony. Więc im więcej w nim pozorów rzeczywistości, tem lepszy. Jest to krytyka formy, ale nie wyższa i obszerniejsza krytyka treści. Zamiast stawiać potężne żądania, rozpatruje tylko to, co jest, a przez to zniża się w miarę, jak zniża się i sztuka, i karłowacieje z nią razem. Zagrzęzłszy po same swe krytyczne uszy w analizie szczegółów i szczegółków, utraciła zdolności syntetyczne, w obszernem znaczeniu tego wyrazu. Nikt tam nie buja, nikt nie spogląda orlim wzrokiem z góry na dół, nikt z wysokości chmur i gwiazd nie ogarnia obszarów sztuki, ale zbrojny w lupę lub binokle, rozpatruje szczegóły i podziwia tak dzieło estetyczne, jak kupiec podziwia towar. Patrzcie, woła np. krytyk, co to za pyszne miejsce, w którem autor opisuje, dajmy na to, liście na drzewie, zupełnie jak prawdziwe! Albo ta kobieta, która właśnie robi nocną tualetę, co za plastyka. Inny znów krytyk, i to krytyk Revue des deux mondes uwielbia we Feuillecie umiejętność zapinania się pod samą szyję. Jak tylko sytuacya poczyna wzbierać tak, że musi pęknąć, on zapina się pod szyję i odchodzi, a ty, czytelniku… Niech cię tam porwą dreszcze, to już twoja rzecz, on zapina się i kwita. Kiedy bohaterka staje już na skraju uczciwości, a bohater na skraju honoru, pan Feuillet zapina się. Co za takt! co za delikatne uczucie przyzwoitości! A gdyby tak kurtyna w takiem drażliwem miejscu nie spadła, cóżby było? Co za takt! Oto i próbka krytyki. Ale ty, czytelniku, nie możesz się opędzić myśli, że skoro się pan Feuillet w danej dopiero chwili zapina, więc przed ową chwilą tualeta jego nie musiała być w porządku. I masz racyę, a że masz, za dowód może posłużyć większa część jego utworów.
O talencie i utworach Feuilleta najrozmaitsze krążyły i krążą zdania, wogóle jednak więcej pisarz ten znalazł kwiatów, niż cierni na swej drodze. Co do nas, przechylamy się na stronę tych, którzy go sądzą surowo. Bądź co bądź, różny od innych pisarzy skalą talentu, środkami artystycznymi, formą zewnętrzną, podziela on jednak wogóle błędny kierunek belletrystyki francuskiej. Wspomnieliśmy już, że przedmiot jego utworów i strona ich moralna są takież same, jak u większości francuskich pisarzy. Feuillet potrafi zręczniej od innych wymykać się krytyce, bo wykwintny z natury, umiał obrazy, pełne wyrafinowanego zepsucia, przysłaniać gazą pewnej wytworności i dobrego tonu. Bywał często niemoralny, ale ani razu nie był trywialnym. Zawraca to trochę w głowach krytyków. Stary Jules Janin, który na belletrystykę francuską patrzył bardzo trzeźwo i który częstokroć bardzo gorzkie prawdy mawiał jej w oczy, dziwnie jednak był czułym na taką delikatność uczucia, nawet w zepsuciu. Zresztą Feuillet jest to prawdziwy talent. W utworach jego uderza nas naprzód wysoka objektywność, występująca prawie wszędzie, zarówno w przedstawieniu złego, jak dobrego. Swój świat wewnętrzny, swoje sympatye i antypatye zachowuje autor dla siebie, ty, czytelniku, masz obraz i nic więcej; patrz i wyprowadzaj wnioski, jakie ci się podoba. Utwory innych pisarzy przeładowane są zwykle tendencyą, osoby, w nich występujące, charaktery, sceny, bieg rzeczy, słowem, wszystko dlatego tylko zdaje się być wprowadzone, żeby dowieść pewnej zasady, mniej lub więcej żywonej i ważnej. Feuillet nadto jest artystą, aby miał tak dopasowywać osoby do myśli, jakby tylko dla objaśnienia danego przykładu. Z tego względu wyższym jest o całe niebo np. od Dumasa syna. Utwory jego albo są obrazami, opartymi na artystycznem dostrzeganiu, albo, jeżeli w nich jest pewna tendencya, tendencya ta unosi się nad sztuką, jak mgła nad wodą; wypływa ona ze sztuki, tak jak z każdego faktu życiowego wypływa jakiś sens moralny, ale nie jest przyczyną jej bytu, i nie można powiedzieć, aby sztuka istniała tylko przez nią lub dla niej. O dziełach Feuilleta słusznie ktoś powiedział, że są to artystyczne studya z życia. Istotnie, są to studya, czasem nawet poprostu fizyologiczne, jak np. La crise; czasem moralne, z życia mieszczańskiego, jak Montjoye, najwięcej z życia arystokracyi. Lekka, salonowa filozofia małżeńska oto przedmiot, z którym najczęściej spotykamy się u Feuilleta. Przedmiot ten posłużył mu za treść do wielu drobnych utworów, będących prawdziwemi cackami, błahemi, jak pianka, ale i jak pianka subtelnemi. Autor korzysta w nich z lada sprzeczki małżeńskiej lub z pierwszej lepszej chmurki, z cienia niewiary, aby w wytwornym dyalogu cieniować delikatnie charaktery kobiece, lub kreślić portrety wykwintnych dam wyższego towarzystwa. Niekiedy, zdaje się bronić ogniska domowego, ale w gruncie rzeczy, szkodzi mu, przedstawiając zamachy na nie, jako kwintesencyę życia towarzyskiego, jako dworny wynik dobrego tonu. Wogóle w tych utworach, jak i we wszystkich, forma przenosi o wiele treść wewnętrzną. Podobne są one trochę do pozłacanych, a pustych orzechów; świecą się, a gdy kto je zgryzie, ten w środku znajdzie próżnię zamiast ziarna.
Odmienne natomiast są większe utwory Feuilleta. Ów wielki świat arystokratyczny, taki na pozór spokojny, zimny, tak strzeżony przez konwenans, ma jednak swoje przepaści, swoje tajemnice, swoje namiętności, zbrodnie, porywy swoich tragicznych bohaterów we frakach i tragiczne bohaterki w sukniach z żurnalu. Te to strony dostarczają treści do utworów większych Feuilleta. Osią, koło której wszystko się obraca, bywa tu zwykle kobieta i miłość, nie owa miłość młodzieńca do dziewicy, pogodna, zdradzająca się w rumieńcu jasnym, jak zorza, ale owa miłość do cudzych żon i mężów, haniebna, taka zafirankowa miłość z lodowatą na zewnątrz maską, wylęgła z nudów, z przesycenia, z nerwów i ciemności. Oto są takie utwory, jak Dalila, Kryzys, Julia, Julia de Trécoeur, Hrabianka (Petite comtesse), a nakoniec i Sfinks. Treścią ich jest albo wprost wiarołomstwo, albo dzikie i rozpętane a chorobliwe uczucia, będące udziałem dusz niewieścich, niby energicznych, niepohamowanych, głębokich a tajemniczych. W takich postaciach kobiecych prawdziwie kocha się Feuillet i kreśli je z niezwykłem zamiłowaniem, dlatego też może wszystkie one są w gruncie rzeczy tylko odmiennemi formami jednego typu. Kobieta feuilletowska jest to zwykle istota nad podziw obdarzona od natury darami ciała i umysłu, namiętna, energiczna i wyższa nad całe swe otoczenie. Ale nie umie ona pogodzić się z warunkami powszedniości. Życie, to zwykłe życie, pełne swoich małych spraw i sprawek, nudne, płaskie, pospolite, pełne obłudy, poziome co do celów, fałszywe i z wierzchu tylko wyzłocone, nie zaspakaja, według Feuilleta, takiej kobiety; nie sprawdza jej pragnień i nadziei, zawodzi ją na każdym kroku, słowem: jakkolwiek brane, nie licuje do jej fizyonomii moralnej, surowej, ale podniosłej. Otacza ją tłum wielbicieli, lecz przez bogów nieśmiertelnych, ona nie stworzona na bohaterkę tuzinkowego romansu! I oto pomiędzy nią a światem zewnętrznym powstaje rozbrat coraz szerszy, a złowrogi i nieubłagany, który musi prowadzić do walki, zatem do klęsk lub zwycięstw, do tryumfów lub śmierci.
Do tej pory zgoda z autorem. Zawiązanie takie sztuki zarówno jest dramatyczne, jak i pełne poezyi. Stara to, ale zawsze równie piękna historya, taka potężna dusza ludzka, łamiąca się z rzeczywistością życia. Ale też tem większe mamy prawo wymagać, żeby dramat, tak zawiązany, rozegrał się do końca równie poważnie, surowo i szlachetnie. Tymczasem u Feuilleta na nieszczęście prawie nigdy tak nie jest. Cóż bowiem czyni jego bohaterka w walce z całym światem? Oto kokietuje go, tak: kokietuje. Jej nie do twarzy starożytny koturn grecki i starożytna powaga; przedewszystkiem jest to kobieta dziewiętnastego wieku, najnowszy wyrób salonowej cywilizacyi. Powszedniość życia znudziła ją, więc stara się ogłuszyć, odurzyć i zapomnieć o świecie, bawiąc się, polując, emancypując, kaprysząc, igrając z marą zepsucia i wystawiając na szwank swoją uczciwą sławę. Mężczyznami pogardza, więc ich wabi, pociąga, kokietuje, udaje miłość, drwi z nich, szydzi, zdradza i oszukuje. Ach! co za słodka zemsta! szaleją za nią, nikt nie może jej zwyciężyć, nikt zrozumieć, nikt odgadnąć, prawdziwy to Sfinks, tajemniczy, straszny, niezbadany.
I oto tragedya, przybrana w błazeńską czapkę, demon, zmieniony w modną damulkę, świątynia grecka w buduar, tragiczne peplum lub toga w turniurę. Co za oryginalność! Niech żyje tragedya dziewiętnastego wieku! A teraz czegóż żądać od takiej bohaterki i jak ją sądzić? Na świecie istnieje logika, ale ona ma swoją logikę; na świecie istnieje uczciwość, ale ona zbyt niepospolita, by miała rządzić się prawami zwykłej uczciwości. Na świecie istnieje prawda, ale ona kłamie sobie i ludziom. He! co tu zresztą mówić, kiedy demon, i sfinks, i kobieta, i dama zarazem. Wygodna, zaiste bohaterka, zwłaszcza dla autora. Ile razy popełni głupstwo lub nieuczciwość, a widzowie pytają: co to jest? autor kładzie palec na usta, i cyt! to (powiada) sfinks. A teraz pytanie, jak kończy taka lub podobna bohaterka, boć przecież musi kończyć? Oto przy dźwiękach serenady, czy też barkaroli, odjeżdża z młodym tenorem — to Dalila; oto z rozpaczy, że ktoś nie wierzy w jej moralność, oddaje się pierwszemu z brzegu — to Hrabianka; oto nakoniec kokietuje cały świat, kocha się w cudzym mężu, przyjaźni się z jego żoną, chce uciekać jeszcze z kimś trzecim, doznaje stu dobrych i stu zbrodniczych poruszeń duszy; wreszcie zażywa truciznę, przewraca oczy i umiera — to Blanka de Chelles, albo inaczej Sfinks.
Bliższych szczegółów tej ostatniej sztuki nie widzimy potrzeby podawać, treść jej bowiem moralna i sam przedmiot niczem nie różni się od zwykłych tematów, jakie podnosi i obrabia Feuillet. Jeżeli zresztą jest jaka różnica, to leży ona chyba w tem, że w poprzednich utworach tego pisarza mimo ich wad widnieje jednak potężny talent, który od czasu do czasu, rozświeca światłem prawdziwej poezyi owe gorączkowe postacie. W Sfinksie nie znać tego talentu. Poezya zbawia Dalilę i czyni z niej nawet prawdziwe arcydzieło sztuki. Urok poezyi zbawia mroczną, a nieszczęsną Julię de Trécoeur, w Sfinksie niemasz poezyi. Julia de Trécoeur to demon, Blanka to loretka. Ponad innymi utworami Feuilleta unosi się, niby dymek, jakaś myśl moralna, w Sfinksie niema tej myśli. W innych utworach bije w oczy niezwykła jedność wewnętrzna i składność w zawiązaniu i prowadzeniu sztuki, tu wątek rwie się kilkakrotnie, a autor musi wiązać rzecz na nowo, musi z pomocą obojętnych figur podtrzymywać mdlejącą intrygę, by jako tako dojść do końca.
Słowem: Sfinks zachował wszelkie wady dawniejszych utworów Feuilleta, a nie ma ani jednego z ich dawnych przymiotów. Jest to niby kwiat zwiędły, zachował kształty kwiatu świeżego, ale brak mu właśnie świeżości, barwy i woni.
A jednak na scenach francuskich Sfinks cieszy się ogromnem powodzeniem. Kto zna tamtejszą publiczność, ten ma klucz do zagadki. Oto panna Croisette w roli Blanki, kiedy się truje w ostatniej scenie, wówczas rzuca się w konwulsyach, pieni, przewraca oczy, blednie, kona z całą okropnością konania, sztywnieje, i wreszcie przed oczyma widzów staje trup z otwartemi oczyma i zsiniałemi ustami. Daje to na nerwy. Zagadka rozwiązana.
Zbierając w jedno, cośmy o Feuillecie z powodu jego ostatniego utworu powiedzieli, dochodzimy do przekonania, że mimo całego swego talentu pisarz ten poniżył i zniewieścił sztukę francuską, zamknął przed nią szersze horyzonty i sponiewierał ją w buduarach. Niemasz w nim uczuć prostych, niemasz naturalności i prawdy. Światło jego to światło nie słońca, ale gazu. Sztuka jego to sztuka cieplarniana, chociaż wykwintna roślinka, którejby wyparła się natura. Młodzieńca, który będzie czytał jego utwory, nie przejdzie dreszcz zapału, nie uleci mu dusza na skrzydłach wyobraźni „ponad gwiazdy i planety“, i ani do głowy mu przyjdzie „ludzkości całej ogromy przenikać z końca do końca“. Feuillet nie zachwyci i nie porwie nikogo. Mimowoli przychodzą na myśl słowa poety:

Jego dźwiękiem, jego mową
Nie odetchnie pierś szeroka,
Nie pomyśli jego głową,
Skier nie weźmie z jego oka.

Przeciwnie: dzielna, surowa, męska dusza odepchnie taką sztukę, która rozhartowywa serca, miękczy obyczaje, zniewieścia umysły, łatwo upaja, jak narkotyk, ale, jak narkotyk, osłabia. Kto dla swego ogółu czuje potrzebę Tyrteuszów, ten będzie pogardzał Feuilletami. Feuillet zapomniał, że poza kobietą, poza fizyologią jej popędów, poza miłostkami salonów, poza przeciwnemi naturze namiętnościami i wyrafinowaniem zepsucia jest świat inny, szeroki, jasny, powietrzny, gdzie świeci słońce, księżyc i gwiazdy. Czy nie dochodziły go głosy z tego innego świata? czy nie dochodził go szum mórz, wichrów i lasów, a czasem okrzyki bojowe, czasem śpiew słowików lub fujarka pastusza?
Czy nie zatęsknił za naturą, prostotą i prawdą? Tak! były i w jego życiu takie chwile. Posłuchajmy jednej sceny z Dalili. Jesteśmy w Italii. Na dworze noc czarowna, pogodna, przejasna. W dali łkają fale jeziora; księżyc świeci, pachną gaje pomarańcz; wszędy cisza, słodycz i ukojenie. Na scenę wchodzi Roswein. Przed chwilą wyszedł z teatru bezprzytomny, odurzony, upojony oklaskami, oczarowany oczyma Dalili. W ręku trzyma jej chustkę. Ta chustka to symbol rozkoszy, szału, oklasków, dymu kadzideł i zmysłowych upojeń. Ta chustka ciągnie go do księżnej Falconieri, do Dalili, do jej buduarów, ku jej objęciom i pocałunkom. To jedna droga. Ale jest i druga. Oto w uszach brzmią mu słodkie, a smętne słowa nauczyciela: „Rosweinie! Bóg ci dał wszystko, ty mu oddaj jedno, bądź cnotliwy“. Rosweinowi zdaje się, że teraz powtarza mu to cała natura: „Bądź cnotliwy, kochaj tylko sztukę, a z nią i prawdę i prostotę“. Tak mówi ta święta noc, tak szumią gaje, fale, tak śpiewają słowiki, tak szepcą gwiazdy i cały firmament niebieski. Czarny i biały duch kłócą się teraz o jego duszę; dwie syreny wabią go w dwie przeciwne strony: Roswein waha się, walczy, cierpi, pasuje ze sobą i wreszcie idzie rzucić się w objęcia Dalili.
Feuillet może nie spodziewał się, że w tym obrazie skreślił własną historyę; Roswein to on sam. Bóg mu dał wszystko, a chciał tylko od niego cnoty; z jednej strony wabiła go prawda, natura i prostota, z drugiej salony, modne kobiety, czcza sława, oklaski i upojenia zmysłowe. Feuillet zawahał się i… rzucił się w objęcia Dalili.

Niwa. 1874 roku, t. VI.


Kronika teatralna.
Flecista, komedya w jednym akcie Augiera, tłómaczenie Wacława Szymanowskiego. Z postępem, komedya w 5-ciu aktach Kazimierza Zalewskiego. Nieobecny, komedya w 1-ym akcie przez Manuela, tłómaczenie Z.D.

Bez przygotowań żadnych, odrazu wprowadzam cię, czytelniku, w świat mało znany. Przywykłe do wypłowiałych salonów oczy nasze z ciekawością śledzą widok, jaki się przed niemi otwiera. Przez otwartą kolumnadę domu, w którym jesteśmy, widać błękitne wzgórza, na wzgórzach miasto jakieś, świątynie, szeregi domów, kolumny, posągi, w zamglonej dali gaje oliwne i uśmiechnięty krajobraz, zamknięty falami morza. Gdzież jesteśmy? W starożytnej Grecyi, w Koryncie.
Oryginalna, ale pełna poetycznego uroku podróż. Dziećmi jeszcze, może nieraz, ucząc się historyi, wyobrażaliśmy sobie tych ludzi i te czasy; może nieraz dziecinna wyobraźnia przenosiła nas do Koryntu lub Aten, między pałace, świątynie, kolumny, między rojący się lud na rynku, sofistów, prawiących z mównicy, żołnierzy, przekupniów, kapłanów i mędrców. Otóż owe pół-ludzkie, pół-boskie czasy, wskrzeszone stają teraz przed nami. Jesteśmy w domu słynnej z piękności hetery Lais. Wszystko tu wspaniałe, kosztowne, przepyszne, ale niemasz nic piękniejszego, jak sama właścicielka. Sława jej rozeszła się po całym świecie. Bogaci wielbiciele przyjeżdżają i z Grecyi i z krajów barbarzyńców podziwiać ją, obsypywać darami i starać się o jej względy. Właśnie dwaj ludzie, stojący przed naszemi oczyma, rozmawiają o jej wdziękach. Jeden to Grek, Psaumis, bogaty a skąpy safanduła. Pragnie on posiąść godną bogów Lais i dlatego, chcąc ją sobie zjednać, kupił jej jakiegoś niewolnika, flecistę, na podarunek. Drugi z rozmawiających to Kartagińczyk. Zbankrutował w Kartaginie i uciekł; gagatek ten przypomina nasze czasy. Psaumis rozprawia o wdziękach Lais, ale Kartagińczyka więcej obchodzą jej bogactwa. Co za przepych! Dom i skarby warte przynajmniej sto talentów, jak ulał, tyle, na ile on zbankrutował. Gdyby to można mieć! He! he! wróciłoby się do Kartaginy, spłaciło pilniejsze długi i rozpoczęło na nowo spekulacye i spekulacyjki. Tout comme chez nous!
Ale owe marzenia miedzianego Kartagińczyka przerywa wejście Lais. Harmonia greckiego posągu, pogoda i klasyczny spokój wieją od tej postaci. Białe peplum spływa po niej, jak obłok, a szata gnie się w klasyczne fałdy. Tak, teraz już niewątpliwie jesteśmy w Grecyi. Najwyższa harmonia z najwyższą prostotą — to już nie tak comme chez nous. Życie to nasze prozaiczne i jałowe znika z przed oczu, a natomiast trwa poetyczna wizya. Ach, jak miło czasem zobaczyć owe wieki, w których Apollo nie kręcił jeszcze korby fabrycznej! Cywilizacya nasza nie dość może zaspakaja estetyczne potrzeby natury ludzkiej, że zaś potrzeby te niemniej istnieją, dlatego może tak chętnie wracamy do owych wieków, w których sztuki piękne uważane były za potężny i tak dobrze niezbędny, jak każdy inny, czynnik w życiu.
W tem może leży i urok, jaki wywiera Flecista. Rozmarza on i, niby iskra elektryczna, budzi zdrętwiałe pragnienie piękna i zapełnia serce tem spokojnem, a słodkiem uczuciem, które jest prawdziwem zadowoleniem estetycznem. Być może, że dorabia tu wiele wyobraźnia, umiejąca na podanem tle coraz nowe tworzyć obrazy, być może, że gra naczelnej artystki, która z roli Lais uczyniła prawdziwe studyum artystyczne, przyczynia się do owego, czysto klasycznego wrażenia, nie bardzo zresztą klasycznej sztuki, niemniej jednak zasługą autora jest, że podał materyał tak wyobraźni, jak i sztuce. W tej pięknej, a w grze artystki takiej klasycznej Lais kocha się pasterz z gór, otaczających Tessalię. Natura to pierwotna, dzika, dziwna, ale szlachetna. Sprzedał się w niewolę, jako flecista, żeby mieć pieniądze, a wymówił sobie tydzień wolności, żeby mieć czas przedstawić się jej, jako bogaty cudzoziemiec i kupić jej miłość. Przyszedł i kupił. Całą duszą ją pokochał, ale i całą duszą pogardził. Wreszcie wezbrane uczucia wybuchnęły. Był to koniec tygodnia wolności, po którym miała się zaczynać się jego niewola. Lais rozmawiała z Psaumisem i Kartagińczykiem Bomilkarem, gdy on wszedł i wypowiedział wszystko; wyznał, że nie jest tem, czem się być wydaje, nie jest Artobarzanesem, bogatym satrapą, ale biednym pasterzem, który się sprzedał, bo kochał, ale który dziś jeszcze, wraz z zachodem słońca, poszuka w śmierci ucieczki przed niewolą, miłością i pogardą.
Słowa jego padają ogniem na duszę i serce Lais. Oto może raz pierwszy w życiu spotkała się z miłością, nie z wyrazem, ale z uczuciem; serce poczyna bić w jej piersi nieznanem tętnem, na myśl przychodzi cała przeszłość, niby świetna, a tak skalana i pełna hańby, i cały szych tej świetności, fałsz słów, nikczemność czynów, kłamstwo uczuć. Ach, jakaż ohydna przeszłość! Ale zaraz w sercu Lais budzi się i inne uczucie. Witajże, jutrzenko wybawienia, witaj, miłości, święta, jak płomień ofiarny, jasna, czysta i oczyszczająca. W jednej chwili Lais zrzuca z siebie powłokę hetery, jak motyl brzydką poczwarkę. Chciałeś miłości (mówi do pasterza Halcidasa), a dlaczego przyszedłeś ze złotem. Ta wymówka jest zarazem jedynem usprawiedliwieniem dla siebie. Lais sprzedaje wszystko, co ma, aby wykupić kochanka z rąk Kartagińczyka, który, przewidując dobry interes, odkupił go od Psaumisa. Napróżno szlachetny pasterz chce temu przeszkodzić; próżno mówi, że jej nie kocha, próżno udaje, że kocha inną. Lais cierpi, ale ofiarę spełni. Pozbywa się wreszcie resztek mienia i biedna, ale oczyszczona, nieśmiała, ale kochająca, łączy się z ukochanym.
Treścią tej sztuki jest, jak widzimy, odrodzenie kobiety upadłej przez miłość. Przedmiot ten wywołał krytyczne rumieńce na lica tych i owych recenzentów, rumieńce obrażonej skromności, których skutkiem były gromy, jakie w niektórych sprawozdaniach spadły na sztukę i jej tendencyę. Według naszego zdania zagrano larum zupełnie bez potrzeby. Odrodzenie kobiety upadłej przez miłość nie tylko nie jest czemś niemoralnem, ale przeciwnie, przedmiotem dla sztuki bardzo pięknym i bardzo moralnym. Gdziekolwiek i pod jakimkolwiek imieniem młoda grzesznica rozpuszcza złoty warkocz na znak pokuty i w sercu zapala ogień ofiary, tam zawsze zasługuje na współczucie, na przebaczenie, tam zawsze staje się oczyszczoną i tem moralniejszą, im niżej poprzednio upadła. W „Damie Kameliowej“ Dumasa syna sama myśl oczyszczenia przez miłość jest zawsze moralną, a niemoralnem jest tylko przeprowadzenie myśli, niemoralnymi są obrazy, niemoralnem jest wreszcie to, że bohaterka tak zmysłową i tak zakazaną miłością pragnie okupić dawne błędy, że różnica między tą nową miłością a dawną jest chyba tylko ilościowa. Dawniej miała wielu kochanków, potem jednego, oto wszystko.
W „Fleciście“ jednak nie spotykamy nic podobnego. Ani jednego jaskrawego obrazu. Lais występuje idealniej, czystszą jest i bardziej marmurową. Przeniesienie sprawy w czasy greckie, ze stanowiska historycznego może niesłuszne, tem bardziej odbiera jej drażliwy charakter, a natomiast obłóczy pewnym urokiem prostoty, wobec której ginie wszelki odcień niemoralności. Co do innych zarzutów, mianowicie, że niemasz w tej sztuce ducha greckiego, ani wyobrażeń greckich, ani kolorytu epoki, że Artobarzanes to nowożytny bajronista, wszystko to zarzuty słuszne. Tak jest. „Flecista“ ma wiele wad, brak mu ścisłości historycznej, ani słowa, ale nie brak za to najcenniejszego w sztuce przymiotu, t. j. poetyczności, która niejedną wadę hojnie zdoła opłacić.
Piękny przekład pana Szymanowskiego zasługuje na zupełne ze strony krytyki uznanie.
Przechodzimy teraz do pięcioaktowej komedyi pana Kazimierza Zalewskiego, pod tytułem: Z postępem. Komedya to nawskroś tendencyjna. Autor chciał odmalować w niej z jednej strony ścieranie się pojęć nowszych, demokratycznych z arystokratycznemi, z drugiej — wychłostać ostrą satyrą panującą dziś gorączkę spekulacyi handlowych. Hrabia Kobylański, ojciec dwojga dzieci, Artura i Anieli, a przytem karmazyn z karmazynów, posłyszawszy od siostry swej żony, starej dewotki, o nowoodkrytych źródłach nafty w majątku bankiera Silbera, śpieszy do takowego coprędzej i wchodzi z nim w spółkę celem powiększenia i tak już znakomitego swego majątku. Tymczasem przyjeżdża Zdzisław, młody inżynier, przyjaciel syna hrabiego Kobylańskiego, a cichy aspirant do ręki panny Anieli. Inżynier ten ma być wysłany jako technik do źródeł nafty, celem eksploatacyi takowych. Ale podane przez Silbera plany nie podobają się znającemu się na rzeczy inżynierowi. Podejrzywa tu jakąś nieczystą spekulacyę, jedzie więc coprędzej do źródeł, aby na miejscu rzecz sprawdzić i ostrzedz hrabiego, póki pora. Na nieszczęście podejrzenia jego sprawdzają się. Nieszczęśliwe straty pieniężne i marnotrawstwo młodego Silbera, syna starego Silbera, zachwiały majątek tego ostatniego i postawiły go nad brzegiem przepaści. Cóż więc czynić wypada w takiem położeniu bankierowi? Uczciwy przykłada w takim wypadku lufę do skroni, nieuczciwy wynajduje dwa źródła ratunku: jedno urojone — nafta, drugie rzeczywiste — łatwowierność karmazynowego szlachcica. Silber zatem postanowił ratować się kosztem hrabiego, którego ruina była mu jeszcze i z innych względów potrzebna. Miał on, jak wiemy, syna, młodego Silbera, hulakę, kosterę, wartogłowa, a nawet skończonego łotra, który nie wahał się fałszować wekslów, ile razy potrzeba mu było pieniędzy. Ojciec, stary Silber, pogardza nim, nazywa go idyotą, dla którego niemasz pod słońcem niczego, prócz złota, gromi go za marnotrawstwo, rzuca mu w twarz nazwę fałszerza, a wreszcie (o logiko silberowska!) po tych wszystkich gromach i wyrzutach oświadcza, iż:

......nie chcąc stanąć przed dnem kasy pustem,
Poszedłem twoim śladem: zostałem oszustem.

I tu objaśnia synowi, w jaki sposób ma zamiar oporządzić kieszeń starego karmazyna. Przyznacie, czytelnicy, że zakończenie dziwne. Jeżelić miał tak skończyć, to pocóż było poprzednio prawić morały? Tu papa godny syna, „rodem kurki czubate“, syn godny papy, i obaj nie mają sobie nic do wyrzucenia. Jeżeli kto ma coś komu do wyrzucenia, to chyba logika mogłaby stawiać zarzuty takim figurom, ale logika, tak dotknięta i skrzywdzona zaraz w początku sztuki, zarzuca kraj szaty na głowę, i załamawszy ręce, odchodzi, porzuca Silbera, porzuca jego syna i odtąd więcej jej już aż do końca w postaciach tych nie spotykamy. Silber za to nie porzuca swoich planów, których celem jest naprzód oporządzenie hrabiego, a następnie ożenienie swego gagatka, infanta rodu Silberów, z córką tegoż hrabiego, Anielą. Co za genialny plan! Ruina jest tu potrzebną, bo inaczej hrabia nie wyda córki, a znowu gdy hrabia wyda córkę, to, właściwie mówiąc, nie będzie ruiny, bo pieniądze zostaną w rodzinie. A tymczasem stary karmazyn, który nie grzeszy wcale zbytnią przenikliwością, nie wiedząc o niczem i nie podejrzywając nikogo, bawi się w najlepsze. Właśnie i on, i jego dzieci są na balu u niejakiego Przepiórkiewicza, bogatego parweniusza. Ten Przepiórkiewicz, pocieszna figura, radby się wszędzie wkręcić; próżny, chodzi mu o stosunki, radby córkę wydać za hrabicza Kobylańskiego, ale, nie wiedząc, że młodzi się istotnie kochają, zaledwie śmie o tem marzyć, a tymczasem daje bale, na których bywa arystokratycya. Owóż więc cała rodzina hrabiowska jest na takim balu, hrabia w dobrym humorze i niezwykle łaskawy, młody hrabia „robi kurę“ pannie Przepiórkiewiczównie, w pięknej bajce o motylu oświadcza jej swą miłość, gdy wtem wpada zdyszany inżynier. Był na miejscu. Dowiedział się: wszystko jest oszustwem. Źródła nafty są źródłami cuchnącej wody.
Przyjechał ostrzedz. Czy nie zapóźno?
Łapie naprzód młodego hrabiego! Jak się masz, drogi! woła młody hrabia. Jak się masz! ale przepraszam cię, bo słyszę walca, którego mam tańczyć z panną Przepiórkiewicz. Słuchaj! krzyczy inżynier. Do widzenia! odpowiada z daleka hrabia. Słuchaj! powtarza inżynier. Ale wszystko napróżno! nie zdążył mu nic odpowiedzieć. Zdziwisz się, czytelniku, niedołęstwu tego bohatera. Jakto? chciał udzielić wiadomości, od której zawisł los hrabiego, jego dzieci i nie powiedział dlatego tylko, że młody hrabia śpieszył się do tańca? I nie złapał go za kołnierz? nie zatrzymał gwałtem? nie położył się we drzwiach, nie zdołał krzyknąć tylko dwu słów, które niezawodnieby wychodzącego wstrzymały: „zrujnowaniście!“ Nie mógł tego nawet powiedzieć? I dlaczego?
Nie wiem! I zdaje mi się, że nikt, nie wyłączając autora, nie wie. Autorowi taki wypadek potrzebny był do dalszego przebiegu sprawy. Był mu potrzebnym, ale nie przestał być niewytłómaczonym, nieprawdopodobnym, do wysokiego stopnia wadliwym. Zobaczmy jednak, co się dalej dzieje. Nadchodzi córka hrabiego. Przecie jej przynajmniej zdoła powiedzieć. Istotnie, zabiera się do tego. Przygotowywa ją. Robi wstęp, poczynający się niemal od stworzenia świata. A panna? Panna myśli, że on się jej oświadcza, spuszcza oczy coraz niżej, wyciąga rączki i oświadcza mu, że go także kocha. Brawo! Młody człowiek miesza się, tymczasem nadchodzi pan Przepiórkiewicz i wiele innych osób, i znów energiczny młodzieniec nie ma sposobności oznajmić wieści, od której los wszystkich zależy.
Gdyby autor chciał go mieć umyślnie niedołęgą, gdyby chciał go ośmieszyć, nie mógłby nic lepszego wymyślić. Ależ wedle autora to wcale nie niedołęga, owszem, dodatni postępowo-demokratyczny bohater. Przecież jest inżynierem, co już samo daje mu patent na bohatera; wiadomo bowiem, że najnowsza komedya kocha się w inżynierach, uważa ich za pionierów postępu i zapewnia im takie powodzenie u arystokratycznych panien, że gdyby tak było w życiu, nie byłoby lepszego losu, jak zostać inżynierem, mieć czarne wąsiki, spoglądać na świat romantycznie i deklamować nie inaczej, jak uczuciowo-gardłowym tenorem, wymawiając np. „Tak, droge peni“ zamiast: Tak, droga pani. Oto patent na bohatera.
Takim też jest inżynierem Zdzisław. W rzeczywistości jest to manekin sceniczny, pozytywka do wygrywania postępowych frazesów. Gdy w niej przyciśniesz wiadomą sprężynę, poczyna dzwonić jak z nut komunały, do tego stopnia oklepane, że mimowoli przypominają takie, jak np. „Są chwile w życiu“ albo: „Jak w życiu pojedyńczych jednostek, tak i całych narodów“, albo coś podobnego, od czego uciekłbyś, o czytelniku! zatkawszy uszy, na kraj świata.
Postać to zupełnie i zupełnie chybiona, najmniej może oryginalna ze wszystkich i wprost inna, jak ją chciał mieć autor. Autor chciał z niej zrobić przedstawiciela zasady, bojownika postępu, zwycięzcę nad przesądami, według autora, tacy przedstawiają przyszłość, tacy posiądą ziemię, tacy są ideałami dla dzisiejszej młodzieży, ideałami energii, czynu, pracy…
Widzieliśmy, że ten ideał energii, ten lew ludowy nie umie dwóch słów skleić, kiedy tego najgwałtowniej potrzeba, nie umie nic zrobić i nic, literalnie nic nie robi przez całą sztukę. Cóż mamy o nim myśleć?
Krytyka tej postaci skończona.
Zobaczmy teraz przedstawiciela przeciwnej zasady, arystokratycznej i rodowej. Widzieliśmy lwa ludowego, zobaczmyż heraldycznego, jak ten się z zadania wywiązuje?
Przychodzi nam na myśl, że kilka naszych rodów szlacheckich ma za dewizę herbową, krótkie, ale silne zdanie: „złam się, nie zegnij!“ Śliczna to dewiza! Otóż chcielibyśmy, żeby wszyscy przedstawiciele zasad, występujących do walki w sztuce, trzymali się słów, w dewizie tej zawartych. Wtedy to bowiem, widzielibyśmy przed sobą walkę pełną interesu, uporną, ale dzielną, porywającą i wzniosłą, pełną wzruszających zmian i sytuacyi. Jesteśmy nawet zdania, że, jeżeli przedstawiciela danej zasady robi się chwiejnym, pozbawionym charakteru człowiekiem, to lepiej go wcale nie wprowadzać. Taki zegnie się za pierwszym powiewem wiatru. Taki ustąpi przed okolicznościami, uchyli głowę, wypuści wiosło z dłoni i da się ponieść falom, gdzie wiatrom dąć się podoba.
A Kobylański?
Zbankrutował tedy ostatecznie. Zostało mu zaledwie kilkanaście tysięcy, których nie odda już nikomu, bo to ostatni jego grosz. Ale przychodzi doń niejaki Lisiewicz. Jest to żydek, trochę lichwiarz, trochę bankier, trochę faktor. Ten, umieściwszy kilkanaście tysięcy złotych na tęż spekulacyę naftową, stracił je. Chodzi mu teraz o to, żeby Kobylański stratę zwrócił. Ale Kobylański ma już tylko ostatki. Cóż więc robi Lisiewicz? Oto zna on tę dumną, łamiącą się, ale nie gnącą naturę polskiego szlachcica, wie, że wolałby stracić grosz ostatni, i życie, i zbawienie, niż splamić nazwisko, więc uderza w tę czułą strunę. W sali pałacu Kobylańskiego, do której wkrótce zajrzy może nędza ostatnia, wisi jeszcze na ścianach długi szereg przodków, hetmani z buławami w ręku, biskupi w infułach, groźni wojownicy w zbrojach żelaznych, o twarzach dumnych i surowych. Historyę żywota ich i zasług pisały tak szable nieprzyjacielskie na ich własnych twarzach i piersiach, jak mnich kreśli piórem dzieje w księdze klasztornej. Ale ci łamali się, nie gięli, a teraz patrzą na wnuków swoich, patrzą z niepokojem: Czy się nie zegnie! czy się nie zegnie!?
Chytry Lisiewicz odwołuje się do tych portretów. Mowa jego śmieszna, ale treść jej pali jakby żelazem dumę hrabiego. Tamci nie skrzywdziliby mnie! woła Lisiewicz; ci wielcy hetmani, biskupi, ci z wąsami, ci nie skrzywdziliby mnie niezawodnie. „Idź, mówi cicho hrabia, i ja cię nie skrzywdzę, oddam ci wszystko, co mam“.
Nie zgiął się! To, myślisz, czytelniku, żelazna dusza? to postać jednolita, jak z bronzu ulana lub wykuta z kamienia. Jeżeli jesteś demokratą, możesz go nie lubić, ale musisz poważać. To, myślisz, człowiek konsekwentny? Ale poczekaj. W parę chwil po Lisiewiczu przychodzi Silber, który oszukał hrabiego, obdarł go, zniszczył, i ten sam Silber mówi mniej więcej w taki sposób: „Jesteś, hrabio, zrujnowany i pójdziesz z torbami; wyrzucą cię z pałacu na bruk i koniec, ale daj swoją córkę za mojego syna, młodego Silbera, a ja, stary Silber, jakem Silber, na uczciwość zaklinam się, że cię wyratuję; pieniądze zostaną w rodzinie i wszystko będzie dobrze“.
Cóż hrabia na to? jak myślisz, czytelniku? Heraldyczny lew zaryczał pewnie strasznym głosem, karmazynowa krew rzuciła się do twarzy, może nie przeżył tej propozycyi, może w uniesieniu popełnił jaką zbrodnię? może zabił Silbera, ten stary, nie umiejący się giąć karmazyn?
Cóż uczynił?
Oto siadł na kanapie, i siedział na niej, i bębnił palcami w poręcz, i słuchał, co Silber powie, a Silber długo dowodził, a hrabia dłużej jeszcze odpowiadał, i dysputa, mimo najznakomitszej gry artysty, przenudna dysputa ciągnęła się ku utrapieniu widzów bez końca.
Nie poznajecie hrabiego? I ja go nie poznaję. Czy podobna było się zdobyć na większy brak konsekwencyi? Autor nie odczuł, co się mogło i musiało dziać w sercu starca, tak kochającego swój ród i swoje nazwisko. Gdzież się podział ten hrabia, który, zaklęty przez Lisiewicza na imię przodków, wytrzasnął dlań ostatni grosz z kalety? gdzie podziały się jego przekonania? gdzie wreszcie już nie pojęcia rodowe, ale godność ludzka? boć Silber, pominąwszy kwestyę urodzenia, był prostym oszustem i złodziejem, z którym nie tylko hrabiemu, ale żadnemu uczciwemu człowiekowi łączyć się nie wypadało.
A jednak tenże hrabia mówi później do syna, że upadek majątku doprowadzić go może do oddania córki młodemu Silberowi, albo Koźlikiewiczowi, farbowanemu hrabiemu, protegowanemu przez ciotkę hrabianki.
A dalej znowu tenże sam hrabia wybucha strasznym gniewem na inżyniera, kiedy ten oświadcza się o jego córkę.
A dalej jeszcze tenże hrabia namawia syna, żeby się żenił z panną Przepiórkiewiczówną.
I znowu moglibyśmy powiedzieć, że krytyka tej postaci skończona. Czytelnik sam potrafi ocenić jej wartość. Lew heraldyczny wart lwa ludowego. Ale czyż walka takich postaci może kogokolwiek zainteresować, i czy wogóle postacie takie mogą przedstawiać idee? czy mogą być uważane jako typy danych warstw społecznych. Czy wielkich rzeczy dokonał inżynier-demokrata, ożeniwszy się z córką arystokraty, skoro tego arystokratę nie on przekonał i zwyciężył, ale zgięły okoliczności? Tu nie zasada zwycięża, ale nieudana spekulacya, bankructwo, nafta, długi, zyski i straty; słowem, pieniądze, które w sztuce są ostatecznie osią obrotową wszystkich spraw ludzkich, są słowem, przez które wszystko się staje, a bez którego nic się nie staje.
Oto i sztuka cała. Przepełniona niby tendencyą, a bez tendencyi, pozbawiona żywości akcyi, obrana do najwyższego stopnia z konsekwencyi w rozwoju charakterów, ani nawet może rościć pretensyi do nazwy prawdziwego dzieła sztuki. Najlepsze stosunkowo są w niej albo luźne zupełnie figury, żadnem ogniwem z przebiegiem sprawy nie sczepione (Lisiewicz), albo żywcem przekopiowane z innych sztuk (Przepiórkiewicz). O innych postaciach niema co i wspominać, są to bowiem zwykłe lalki konwencyonalne, które do sztuki dlatego tylko wchodzą, żeby w ostatnim akcie miał się kto z kim ożenić, lub kto za kogo pójść za mąż.
Nakoniec słusznie krytyka zarzucała komedyi tej zupełny brak oryginalności. Rzeczywiście: ile tu w szczegółach pomysłów Narzymskiego, Fredry, Chęcińskiego, ile sytuacyi, zaczerpniętych ze sztuk francuskich, trudno nawet powiedzieć. Wyliczenie tych wszystkich pożyczek conajmniej zabrałoby nam drugie tyle i czasu i miejsca, a tak jednego, jak drugiego szkoda, gdy przedmiot równie niewdzięczny.

∗                              ∗

Manuel jest zdolnym pisarzem, który, zamknąwszy się w ciasnym wprawdzie kółku życia rodzinnego, umiał jednak z zakresu tego wydobywać wszelkie prawdziwie piękne i prawdziwie dramatyczne sytuacye. Obrazek pod tytułem: „Nieobecny“, który oglądaliśmy parę dni temu na naszej scenie, jest właśnie takim cichym dramatem rodzinnym, mniej udatnym wprawdzie od innych utworów Manuela, może nawet wcale nieudatnym, niemniej jednak czułe serca wzruszającym. Państwo Jumelin, stadło starej daty, mieli syna, który się źle prowadził, robił im wstyd, a wreszcie uciekł do Ameryki. Odtąd życie staruszków płynie we łzach i utrapieniu. Stary Jumelin przeklął syna, przysiągł, że mu nie przebaczy i, zamknąwszy się w sobie, ze swemi łzami i cierpieniem, stwardniał w końcu, jak kamień. Tymczasem w Ameryce syn umarł, jak się to później pokazało, ale natomiast przyjeżdża jego wdowa z małoletnim synkiem a wnuczkiem starego Jumelina. Starzy odżyliby może przy wnuczku, ale zatwardziały dziadek nie chce wpuścić nawet wdowy do domu swego i nie chce widzieć wnuka. Ta jego zatwardziałość sprawia niewymowną boleść całej rodzinie, a zarazem jest główną dramatyczną treścią sztuki. Wszyscy bowiem pracują nad zmiękczeniem serca dziadka, który opiera się wytrwale i łzom i namowom. Cała treść sztuki prócz tej jednej sytuacyi nie zawiera nic więcej. Dziadek wreszcie po długich korowodach, znudziwszy i zgniewawszy widzów, wzruszony widokiem wnuka, daje się przebłagać, ku wielkiej radości wdowy po synu i pani Jumelin. Widzowie radość tę dzielą również z całego serca, wspomniana bowiem jedna i jedyna sytuacya, przeciągana do nieskończoności na rozmaite sposoby, mimo rozmaitych tu i owdzie piękności lirycznych, zamiast wzruszać, nakoniec męczy, nudzi i nuży do wysokiego stopnia.

Niwa. 1874 roku, t. VI.


Jan Chęciński
(Wspomnienie pośmiertne).

Ze dwa tygodnie temu, a może i trochę dawniej, jak spotkałem się z Janem Chęcińskim.
Jakkolwiek poprzednio nie często się z nim widywałem, uderzyła mnie jednak na pierwszy rzut oka dziwna zmiana w jego twarzy. Chęciński zawsze szczupły był i mizerny, ale teraz wyglądał, jak gdyby po długiej chorobie dopiero co wstał z łóżka. Blady był tą bladością woskową, przezroczystą. Wyraz głębokiego smutku, cierpień i pognębienia malował się w jego wyrazistych rysach; oczy świecił mu gorączką, zdawał się zmęczony bardzo i przybity, ruchy zaś jego zdradzały niezwykły jakiś nastrój moralny.
Znając go dobrze, odgadłem, że na ciernistej ścieżce życia o nowe jakieś musiał się zranić kolce.
— Co panu jest i co u pana słychać? — spytałem.
— Źle, że i gorzej być nie może — odpowiedział z westchnieniem.
— No, cóż takiego?
Machnął tylko ręką, a potem, wsparłszy czoło na dłoni, przymknął oczy, jakby szukając ulgi w chwilowem milczeniu.
Wreszcie jednak ożywił się i począł mi opowiadać swoje dolegliwości i umartwienia. Istotnie, zwaliło się nań takie brzemię, że chyba nadludzkich trzeba było sił, aby je unieść. W domu miał prawdziwy szpital; dzieci jedno po drugiem chorowały mu na tyfus. Ojcowskie serce, zawieszone między rozpaczą i nadzieją, biło ustawiczną trwogą. Trzeba było czuwać nad choremi, co chwila zrywać się od pracy na jęk chorego dziecięcia, spędzać bezsennie noce, a przytem pracować, i to pracować podwójnie, by zwiększonym zaradzić potrzebom. Skarżył się, że sił mu brak, że ledwo może podołać obowiązkom; mówił, że sam nie może zrozumieć, że jeszcze trzyma się na nogach; narzekał na niedostatek, który, mimo wszelkich wysileń, coraz szerszym wyłomem wdzierał się do jego domu. Tu do pracy trzeba świeżości myśli, spokojności, a on był znękany, przybity. Obowiązki reżysera nakoniec, ciężkie i kłopotliwe obowiązki, prawdziwym ołowiem ciążyły na każdej chwili jego życia.
— Oj, nie po różach stąpam, nie po różach! — rzekł, zakrywając twarz rękoma. Gdyby przynajmniej zostawiono mnie wśród moich cierpień w spokoju, ale… pan wiesz?…
Uciął nagle, a potem dodał:
— Ach, jak to boli, jak boli!
— Nie mówmy o tem — rzekłem. — I któż to wolny jest od szkalowań i nienawiści ludzkiej?
Chęciński uśmiechnął się smutno.
— Ha! to i nie mówmy. Taki już jestem zmęczony, że wolę o niczem nie myśleć, jak tylko o spokoju. Ach! doprawdy, bardzo jestem zmęczony, bardzo zmęczony. Potrzeba mi spoczynku, odetchnienia. Co to za słodka rzecz, co to za rozkosz — spokój i spoczynek. O! gdyby się Bóg zlitował nade mną i zesłał spokojność i spoczynek na moją biedną głowę!…
— Daj Boże — rzekłem, ściskając mu rękę na znak pożegnania.
We dwa tygodnie po tej rozmowie tłumy ludu zgromadziły się przed kościołem Przemienienia Pańskiego. W kościele brzmiały smętne śpiewy choralne, migotały płomyki świec; smutno było, cicho i poważnie; na środku kościoła, na katafalku stała, otoczona rzędami świec, trumna, na żółtawej blasze której czytałeś napis; Jan Chęciński.
Ach tak! więc znalazł spokój ten skołatany duch, upadający z trudów i zmęczenia, znalazł ów spoczynek i ów spokój, do którego tęsknił, którego pragnął tak gorąco i o który prosił Boga. Dni pracy syzyfowej i serdecznych cierpień, zawodów, rozczarowań, dni doli twardej, zwątpień i rozpaczy, skończyły się na zawsze. Dziś co? — trumna; mały krucyfiks na niej, garstka popiołu i cisza wielka. Strudzony pracownik usnął, a snu jego nie przerwie już szum i gwar ludzki, nie zbudzi go troska, nie przerwie nikt i nic, wiosną chyba akacya strząśnie białe kwiaty na grób jego, zaszumi w liście topola, zaśpiewa skowronek.
Ale pamięć ludzka otoczy, niby szara przędza pajęcza, jego cichy grobowiec. Zniknął człowiek — został poeta i artysta, niechajże więc, skorośmy mówili o człowieku, teraz o poecie i artyście będzie nam wolno parę słów powiedzieć.
Jan Chęciński urodził się w 1826 roku. Wcześnie bardzo, bo już w latach szkolnych, począł iść o własnych siłach, krwawą pracą zdobywając sobie chleb i naukę. Zagrzewała go na tej trudnej drodze wielka miłość wiedzy i wielka miłość sławy. Dusza młoda, skrzydlata, wrażliwa a poetyczna, snuła złotą nić marzeń o przyszłych tryumfach poetycznych i scenicznych. Wyszedłszy ze szkół, wstąpił do szkoły dramatycznej, gdzie wcześnie zdołał wyróżnić się wśród grona kolegów pracą i inteligencyą. Bystre zrozumienie rzeczy i niekłamane uczucie rokowały w nim niepospolitego artystę. Pierwszy raz wystąpił w komedyi Bogusławskiego pod tytułem: „Lwy i lwice“ i już wówczas zyskał zasłużone uznanie publiczności i krytyki.
Nie był wprawdzie geniuszem scenicznym, ale pierwszy rzut oka odkrywał w nim jednego z tych prawdziwie pożytecznych i rozumnych współpracowników, bez których nie może się obejść żadna scena, a którzy radą i wrodzonym smakiem artystycznym podnoszą sceny, kształcą gust publiczności i na nowe, szlachetniejsze wprowadzają teatr narodowy tory.
Odtąd brał udział we wszystkich poważniejszych sztukach. Kilkakrotnie i aż do chwili śmierci był także reżyserem naszej sceny. Ile i jakimi kłopotami nieraz obarczały go te obowiązki, to dziś Bóg jeden wie. Trudne i bardzo trudne okoliczności nie zawsze pozwalały mu iść drogą, jaką dla dobra sztuki niezawodnie sam chciał postępować. Nieraz może doświadczył niechęci kolegów; nieraz prasa, nie wchodząc w żadne powody i okoliczności, ostro przyganiała kierunkowi, w jakim scenę prowadził. Wołano o nowe sztuki, trzeba było więc dawać, co się znalazło pod ręką. Z drugiej strony, publiczność nie zawsze chętnie chciała słuchać sztuk poważniejszych, reżyser musiał czasem iść wbrew jej wymaganiom, a tym sposobem nowe na siebie ściągać niechęci. Na duszę bardziej obojętną mniejby może oddziaływały krytyki i niechęci, ale poetyczna, wrażliwa dusza Chęcińskiego głęboko odczuwała każde słowo niechęci i przygany. Chęciński gryzł się wewnętrznie i zużywał w walce. A tu przychodziły jeszcze kłopoty domowe, niedostatek, umęczenie z nadmiaru pracy i wreszcie — trzeba wyznać: publiczne szkalowania, owe syczenia wężowej zawiści, które systematycznie sączyły truciznę do tej zbolałej duszy.
A jednak, powiedzmy prawdę, ileż to arcydzieł dramatycznych, ile sztuk prawdziwie pięknych i wyższym nacechowanych talentem ujrzeliśmy na naszej scenie, dzięki niezmordowanym zabiegom i pracy tego człowieka. Tak jest! Bądź co bądź, wiele pracował i wiele zrobił i jaka za to nagroda? Oto życie męczeńskie, a potem trumna, martwa, zielona gałązka na wyziębniętą pierś i słowo uznania… po śmierci.
Dziwna rzecz jednak: owa gorycz powszedniego życia nie odbiła się w utworach Chęcińskiego. Ach! widać jego życie wewnętrzne inne, idealniejsze i czystsze było, niż zewnętrzne, w którem miotany falami niedoli, może i wypuszczał czasem wiosło z dłoni. Samotny, z piórem w ręku, wśród ciszy nocnej, w której tylko szept zegara opowiadał o uciekających godzinach, przenosił się Chęciński w świat harmonii, pogody i tego spokoju, którego w życiu nie zaznał. Wówczas to w ciszy i samotności dusza jego otwierała się, jak kwiat, jasna, czysta w swych celach i pragnieniach; zamierał człowiek, a żył poeta. Dlatego w utworach jego niemasz żółci, ani zawiści, ani gorączkowego niepokoju. Nawet ironia jego pogodna i ucieszna, po staropolsku, wesoła jest raczej, niż zjadliwa.
Co więcej: przebija w nim wszędzie pewna, prawie dziecięca naiwność. Pierwsze jego utwory liryczne, p. t. „Anioł i Czart“, „Jałmużna“ trzymane są w tonie ludowym, serdecznym, a nawpół naiwnym. Niemasz w nich wprawdzie wysokiego lirycznego polotu; Chęciński nie buja pod obłokami Pindara, ale jako skromny lirnik, z niekłamanem uczuciem nuci pieśń swojską, na dobrze znajomą nutę. Szczere uczucie, jasność myśli, potoczność dykcyi, oto najcelniejsze przymioty tych utworów. Zresztą, nie liryka, ale scena była dlań polem najwłaściwszem. Pierwsze jego wystąpienie na tem polu przypada na rok 1851; afisze pierwszy raz wówczas ogłosiły jego komedyę w 1-m akcie, pod tytułem: „Poeta“. Sam autor spodziewał się wiele od tego utworu, łatwo więc wystawić sobie jego niepokój, obawę, nadzieję. Nadszedł wreszcie oczekiwany wieczór. Publiczność zebrała się dość tłumnie, ponieważ grano przytem i inne sztuki.
Zaczęło się przedstawienie, i nieszczęśliwy „Poeta“ przeszedł bez oklasków i entuzyazmu, a nakoniec, po kilku jeszcze przedstawieniach, usnął snem nieprzespanym na półkach biblioteki teatralnej. Sztuka upadła, ale była to pierwsza próba. Upadła słusznie; Chęciński nie umiał w niej jeszcze stanąć na stanowisku przedmiotowem; brak w niej było obserwacyi życiowej i życiowej prawdy. Młody autor (wówczas miał lat 24) własne wewnętrzne zapatrywania się na świat brał za rzeczywistość; przedstawiał pomysły, sądząc, że przedstawia ludzi; swój światek, swoje sympatye i antypatye brał za rzeczy obchodzące wszystkich. Próba więc nie udała się, ale kto wie, czy nie na korzyść autora. Następne jego prace noszą cechę większej dojrzałości i głębszych badań życiowych. Komedya dwuaktowa pod tytułem: „Rozwód, czyli dwie mężatki“ cieszyła się już większem uznaniem krytyki. Znać tu już było talent, wydobywający się z więzów niedoświadczenia, jak motyl z gąsienicy.
Umysł autora kształcił się coraz bardziej; wyrabiał się dar obserwacyi; młodzieńczą podmiotowość zastępowało objektywne poczucie rzeczywistości. Chęciński wzmocnił się, dojrzał i wreszcie wystąpił w 1859 roku z trzecią z kolei komedyą, p. t. „Szlachectwo duszy“, którą krytyka przyjęła z pochwałami, publiczność zaś z prawdziwym zapałem.
W sztuce tej autor przeprowadza walkę idei nowszych i bardziej postępowych, z głęboko jeszcze wówczas wkorzenionemi pojęciami kastowemi. Młody doktór, Wilczura, syn prostego, ale pełnego hartu, uczciwości i zdrowego rozsądku, rolnika, kocha się w arystokratycznej pannie baronównie. Za doktorem jest prócz panny i jej ojciec, pan baron, człowiek rozumny i doświadczony; przeciw doktorowi zaś matka, pani baronowa, wielka dama, nerwowa, mdlejąca na zawołanie i pełna najrozmaitszych wielkoświatowych grymasów. Popiera ona innego pretendenta, młodego światowca, próżniaka, utracyusza, ale dobrze urodzonego. Młodzieniec ten, dowiedziawszy się, że baron, uchodzący nawet w oczach żony i córki za ubogiego, w rzeczywistości posiada znakomity majątek, postanawia z pomocą tego posagu podtrzymać upadającą własną fortunę. Tu naturalnie następuje kolizya między Wilczurą ojcem i synem z jednej a baronową i jej protegowanym z drugiej strony. Intrygi wielkoświatowca zdołały zachwiać ufność w sercu panny do młodego doktora i zerwać na chwilę sympatyczne więzy, łączące dwa te szlachetne serca; ale wkrótce próba, którą wymyśla nie w ciemię bity i znający ludzi baron, wyświeca rzeczywistą wartość każdego z dwu pretendentów. Obaj Wilczurowie ukazują się ludźmi serca i czynu, wielkoświatowiec zaś pospolitym łowcą na posagi. Oczywiście, panna oddaje rękę doktorowi, z czego korzystając, baron wypowiada w formie sensu moralnego przekonania, że tylko szlachectwo duszy, nie zaś pusty tytuł, stanowi prawdziwą wartość człowieka.
Trudno zaprzeczyć, że tak sama tendencya sztuki, jak i sposoby, którymi autor usiłuje ją przeprowadzić, dziś wydałyby się już zużyte. Ale wówczas były to trochę inne czasy; droga na polskiej scenie mniej była utorowana, rzecz zatem trafiła do smaku publiczności i obudziła niezwykły zapał. Były to może najjaśniejsze chwile w życiu poety. Imię jego zyskało pewną popularność, krytyka go chwaliła. Pod wpływem pierwszego wrażenia nie zauważono, że kwestya traktowana była w sztuce zbyt miękko, że właściwie nie występowały w niej do walki zasady, boć jedna tylko baronowa ze swymi słabymi nerwami i ze swem wiecznem na ustach: „zemdleję!“ żadną miarą nie mogła być uważaną za przedstawicielkę potężnej i nie na samych tylko kobiecych grymasach opartej idei arystokracyi rodowej. W gruncie rzeczy, autor ślizgał się tu tylko po zasadach. Zamiast wszczepić je w charaktery, przelać w wybitne postaci ludzkie i przedstawić kolizyę, jako z natury tych charakterów i tych ludzi płynącą, wprowadził miękkie istoty, których kolizya z pomocą bardzo drobnych i pospolitych środków się wyradza, a zaledwie przez trochę żywszą i więcej patetyczną deklamacyę się wypowiada.
Mimo jednakże tych wad, których zaprzeczyć trudno, krytyka sprawiedliwie podnosiła wysokie zalety tej sztuki tak zewnętrzne, jak i wewnętrzne. Do pierwszych należy piękny wiersz, potoczystość i pewna wymowność, dozwalająca autorowi wypowiadać swe przekonania w sposób wielce sympatyczny; do drugich: niezaprzeczona zacność tendencyi, żywość akcyi, logiczny rozwój charakterów, a wreszcie i głównie owo ciepło serdeczne, rozlane w całej sztuce, które po wieczne czasy będzie zawsze kluczem do serc publiczności i krytyki. Było też ono najcelniejszą zaletą wszystkich utworów Chęcińskiego, tak jak znów miękkość najcelniejszą ich wadą. I jedno i drugie przejął poeta od Syrokomli, swego przyjaciela i mistrza, pod którego wpływem zostawał całe życie. Gdyby Syrokomla stworzył był szkołę, możnaby śmiało zaliczyć do niej Chęcińskiego. Też same przymioty, też same wady; wiersz nawet i sposób wypowiadania się podobny, z tą jednak różnicą, jaka między mistrzem a uczniem zawsze musi zachodzić.
Po „Szlachectwie duszy“ nastąpiła z kolei komedya pod tytułem: „Porządni ludzie“. Jest to satyryczny obraz ludzi, którzy pod przyzwoitą powierzchownością, przyzwoitemi słowami i przyzwoitem obejściem się kryją wielką nicość moralną. Człowiek taki przestrzega usilnie form światowych, mówi rozsądnie, ubiera się, jak inni, nie wydaje więcej, niż może, jeżeli jest młodzieńcem, nie popełnia tych wszystkich głupstw i szaleństw, jakie zwykle popełniają młodzi; nie hula, nie pije, nie gra w karty, nie kocha się w baletniczkach, nie bywa ateuszem ani bigotem, nie próbuje pisać niedorzecznych wierszy, nie wdaje się w awantury, ani mniejsze, ani większe. Jest sobie, dajmy na to, urzędnikiem, więc godzin biurowych pilnuje; pan naczelnik go chwali, matki, sypiające podczas zimowych zabaw na kanapach, mają go za ideał przyszłego męża i polecają go córkom, słowem: napozór nic mu nie brak, a jednak — wyjmij serce z tego człowieka, znajdziesz pustkę, wyjmij mózg, znajdziesz maszynkę. Jest to orzech świstun. Z wierzchu piękny, w środku tabaka. Zawód filistra, wcielony egoizm. Jeżeli jest ojcem i mężem, dręczy służbę wymaganiami i łaje chłopców, którzy to nie tak jak on, co to nagrody brał w każdej klasie, nie tylko nagród, ale i promocyi nie dostają; uważa się za uczciwego człowieka, inni poczytują go także za wzór, godny do naśladowania, co w gruncie rzeczy nie przeszkadza mu być cynicznym, nudnym, niewyrozumiałym, pedantem i egoistą wcielonym, obrzydliwym.
Takich to ludzi, „taki zwykły pomiot ludzki“ (jak mówi Hamlet), co to „plącze się między stopami wielkich tego świata“, takich to nowożytnych Poloniuszów chciał wymalować Chęciński w swojej komedyi. Zadanie zaiste niełatwe, bo tu samo założenie, sam rodzaj typu znosi możność istnienia cech wybitnych. Trzeba wielkiej zręczności, niezmiernie wyrobionego daru obserwacyi, żeby nie zatrzeć wyrazistego obrazu. Chęciński typ ten pojął wprawdzie jednostronnie, a raczej nie stworzył skończonych typów, nie wycieniował może z całą dokładną drobiazgowością swych postaci, niemniej jednak kontury ich zarysował śmiało i trafnie. Bądź co bądź, „Porządni ludzie“, lubo nie tak żywo, jak „Szlachectwo duszy“, przyjęci, przewyższają jednak tę ostatnią sztukę pod wieloma względami i stanowią (nie przesądzając losu: „Krytyków“) kulminacyjny punkt twórczości scenicznej Chęcińskiego.
Przedstawienia komedyi „Krytycy“ nie doczekał się poeta. Mamy jednak nadzieję, że śmierć jego nie tylko nie odwlecze, ale raczej przyśpieszy ukazanie się jej na scenie. Ci, którym zgasły Chęciński ją czytał, stawiają tę pracę wysoko. Humor i cięta, pełna polotu ironia, przenikająca całość od początku do końca, mają być najcelniejszymi jej przymiotami!
Nie chcąc zbyt rozszerzać naszych wspomnień, opuszczamy wiele pomniejszych utworów zmarłego poety, tak dramatycznych, jak i lirycznych; nie możemy jednak pominąć zupełnem milczeniem działalności Chęcińskiego, jako pisarza dla dzieci. Pisał dla dzieci wiele i bardzo wiele; pisał serdecznie, ciepło, z wielką miłością dla swoich małych czytelników i czytelniczek, zrozumiale, poprostu, a jednak zajmująco. Imię też jego wielką cieszyło się między dziećmi sympatyą. Na wieść o śmierci ulubionego autora niejedna tam jasna główka dziecięca musiała pochylić się smutno; niejedne oczka błysnęły łzami żalu po dobrym przyjacielu, który to podczas długich wieczorów zimowych i zaciekawić umiał, i nauczyć. Wieczny mu teraz odpoczynek!
Oto zakres prac Chęcińskiego, do których zasiadał z natchnieniem i miłością. Ale poza niemi ciągnie się jeszcze długi orszak rzemieślniczych prac dla chleba, codziennych wysileń, do których zmuszał go niedostatek, wysileń często niezgodnych z duchem poety, a męczących, prawdziwych trudów Syzyfa. Ludzie często brali mu je za złe, Bóg może mu je do cierpień za winy policzy.
Słusznie ktoś powiedział, że, gdyby ten człowiek posiadał tylko setną część tego, co przyniósł teatrowi, umierałby spokojny o los dzieci. A jednak… jeżeli umierał spokojny, to chyba na myśl, że ogół nie pozwoli żyć w niedostatku sierotom tego, kto, bądź co bądź, dobrze mu się zasłużył.

Gazeta Polska. 1875 ty rok. № 2 z dnia 4 stycznia.


Literatura, bibliografia i krytyka.
Modlitwy Wacława.

Zabytek języka polskiego z wieku XV, odkryty i skopiowany przez ś. p. Aleksandra hr. Przeździeckiego; wydał i objaśnił Lucyan Malinowski, doktór filozofii.
Ś. p. Przeździecki, bawiąc dla celów naukowych w roku 1870 w Peszcie, zwrócił uwagę na rękopism polski, znajdujący się w tamtejszej bibliotece. Rękopism ten, znany w literaturze pod nazwiskiem rękopismu Wacława, zmarły Przeździecki częściowo sam przepisał, resztę zaś rękopisu polecił przekopiować miejscowemu kaligrafowi akademii. Prócz tego postarał się o fotografię czterech stron rękopismu, które przesłał do Krakowa I. Łepkowskiemu.
Na podstawie powyższych materyałów, profesor Henryk Suchecki podał tekst i rozbiór czterech wspomnianych stron rękopisu; później Władysław Nehring ogłosił także urywek psalmu, zestawiając go z tekstem psałterza floryańskiego, a nakoniec cały zabytek opracował gramatycznie i wydał dr. Lucyan Malinowski.
Dr. Lucyan Malinowski poczyna od dokładnego opisu rękopisu pod względem paleograficznym. Rękopis Wacława jest to mała szesnastka, pisana na pargaminie dość starannie, a nawet ozdobnie, okrągłem pismem gotyckiem, wyrobionem już i wskazującem wiek XV. Kodeks zaczyna się słowami: „Tuc sye poczyna“; kończy się zaś: „przez pyszarza Waczlawa, ubogego Waczława Finis“. Cały rękopism, jak wnosi pan Malinowski, pisany jest jedną ręką, a nawet jednym atramentem.
Co się tyczy treści wewnętrznej rękopisu, składa się ona, według L. Malinowskiego, z trzech oddzielnych części, z których każda stanowi zamkniętą w sobie całość. Część pierwsza obejmuje godzinki, tłómaczone z brewiarza, część druga modlitwy o św. Annie, rozłożone na cały tydzień; część trzecia nakoniec zawiera godziny o Aniele Stróżu (o własznym Angele). Części te nie tworzą jednolitego modlitewnika, ale pochodzą z trzech różnych źródeł, na co znajdują się następujące dowody: 1) każda z tych trzech części pisana jest dla kogo innego; i tak np. w części drugiej modlący się przemawia jako mężczyzna („abich przesz wasz mógł wdzianczen bicz“, „abich zasluzil lasska brata waszego“), w części trzeciej widocznie modli się kobieta (bich nyerginala) (tako mogla czcicz vszbich zasluzila) (127). Powtóre w części trzeciej i pierwszej modlitewnik jest wiernym przekładem Wulgaty, w części zaś drugiej psalmy są raczej dowolną przeróbką, zachowującą tylko wewnętrzne podobieństwo z oryginałem. Na potwierdzenie tego zdania dr. M. porównywa tekst psalmu trzeciego, który znajduje się i w części drugiej, i w trzeciej, z tekstem Wulgaty i Psałterza floryańskiego. Oto początek tego psalmu:

Vulgata Psałterz flor. Wacł. Cz. III Wacław Cz. II
Domine quid multiplicati qui tribulant me Gospodne przecz są se rozplodzili isto męczą welegich wstaye Gospodnye przecz sza sie rozplodzili isto mya maczą wielegich wstge Panye bozye przeczesz dopuszczyl nye przyjaczelom mem rozmnożenye. Otho rozszmagithe sza pokusy
adversum me przeciwo mne przecziwo mnye naprzeczywko mnye.

Widzimy z tego, że Psałterz floryański i część III Wacława są przekładem Wulgaty, podczas kiedy część II Wacława jest raczej jej parafrazą; dalej język części II-ej jest późniejszy, co pokazuje się z rzadszego używania znaków, podwójnych (aa, ee, oo) na oznaczenie samogłosek pochylonych (à, é, ò) oraz w wielu innych form językowych, napotykanych w Psałterzu floryańskim i w cz. III, a nie napotykanych już w części II. Dalej, styl części II swobodniejszy jest i pełen poprawności, czego napróżnoby szukać w części III-ej, w której tłómacz częstokroć mechanicznie tylko, bez zrozumienia rzeczy, przekłada tekst łaciński.
Z tego, co się powiedziało, pokazuje się jasno, że Modlitwy Wacława składają się z trzech różnych całości, prawdopodobnie przez trzech różnych autorów i w różnych czasach pisanych. Przypuszczeniu temu sprzeciwia się pozornie okoliczność, o której wspomnieliśmy wyżej, że cały rękopis pisany jest niezawodnie jedną ręką, a nawet jednym atramentem. Sprzeczność to jednak pozorna, którą łatwo usunąć bardzo prostym wnioskiem, że cały zabytek nie jest oryginalnem, t. j. bezpośredniem tłómaczeniem z obcego języka, ale kopią wcześniejszych gotowych już polskich modlitewników. Na poparcie tego zdania możnaby wiele jeszcze przytoczyć dowodów, poczerpniętych z treści zabytku, obfitującej np. w błędy, jakie tylko niedość uważny przepisywacz mógł popełnić.
Co do wieku naszego zabytku, w porównaniu z innymi rękopisami, zdaje się, że słuszną i sprawiedliwą będzie rzeczą pójść za zdaniem prof. Nehringa, który twierdzi, że znany kodeks floryański jest kopią wcześniejszego oryginału. Dowodem na to obficiej spotykane, podwójne, a niekiedy i potrójne lekcye wyrazów i wogóle starożytniejsze formy języka. Wprawdzie podobne glossy znajdują się i u Wacława, tam nawet, gdzie niema ich w kodeksie floryańskim, język jednak Wacława, znacznie modernizowany, bezsprzecznie dowodzi późniejszego jego pochodzenia. Według zdania zmarłego prof. Henryka Sucheckiego, rękopis Wacława mógł być przepisany w drugiej połowie wieku XV-go; dr. Malinowski twierdzi jednak, że oryginały, których jest kopią, a zwłaszcza psalmy części pierwszej i drugiej, mogą pochodzić nawet z XIV-go stulecia.
Istnienie podwójnych i potrójnych lekcyi wyrazów w Psałterzu floryańskim, których niema u Wacława, i odwrotnie: glossy u Wacława, nie znajdujące się w Psałterzu floryańskim, dowodzą jeszcze, że dwa te pomniki nie zostają z sobą w bezpośrednim związku, czyli że psalmy Wacława nie są ani wprost przepisane z Psałterza floryańskiego, ani nawet nie są kopią trzeciego jakiegoś odpisu. Z tem wszystkiem ogólne podobieństwo języka tych pomników pozwala dr. Malinowskiemu mniemać, że oba pochodzą ze wspólnego źródła, t j. że musiały istnieć przekłady psalmów starsze zarówno od Psałterza floryańskiego.
Po tym wstępie dr. Malinowski przechodzi w części II-ej do właściwego rozbioru gramatycznego języka rękopisu. Część II-ga rozpoczyna się pisownią, po której następuje fonologia, morfologia, a nakoniec i składnia modlitw Wacława. Część III obejmuje tekst modlitw Wacława, mianowicie: godzinki, modlitwy o św. Annie i nakoniec, godziny do Anioła Stróża. W części IV wreszcie znajdujemy porównanie psalmów, znajdujących się w modlitwach Wacława, z odpowiednimi psalmami Psałterza floryańskiego. Wydanie kończy się słownikiem wyrazów godnych uwagi ze względu na formę, znaczenie it. p. i nakoniec, słownikiem wyrazów obcych.
W wydaniu samego tekstu modlitw zachowany jest układ stronic oryginału, z zaznaczeniem pagin recto i verso, z zachowaniem rozmiaru stron i wierszy; słowem, wydanie ułożone z najściślejszą paleograficzną wiernością. Rozbiór gramatyczny dokonany sumiennie z wprawą i znajomością rzeczy, zdradza zarówno doświadczonego, jak i zdolnego badacza, do którego pracy śmiało możemy zastosować jego własne, z powodu innych okoliczności, wyrzeczone zdanie, że: „tylko na podstawie takich przygotowawczych opracowań oddzielnych pomników piśmiennych można zabrać się z pomyślnym skutkiem do skreślenia dziejów rozwoju każdego języka“.

Gazeta Polska. 1875-ty rok. № 86, z dnia 21 kwietnia.


Przegląd działalności Akademii Nauk w Krakowie.
II. Wydział historyczno-filozoficzny.

W tomie pierwszym „Pamiętnika Akademii“ oprócz studyów Platońskich dr-a Samolewicza i rozprawy o poezyach Andrzeja Krzyckiego dr-a Węclewskiego, o których w zeszłym numerze „Niwy“ wspomniano, znajdują się jeszcze dwie obszerne prace historyczne, zasługujące na szczegółowe sprawozdanie.
Pierwszą z nich jest praca Maurycego hr. Dzieduszyckiego, zatytułowana: „Rys dziejów kościoła katolickiego w Szwecyi“. Autor kreśli dzieje kościoła od czasów najdawniejszych, t. j. od czasów wylądowania w Szwecyi św. Ansgarego i benedyktyna Widmara. Rozdział pierwszy obejmuje epokę pierwszą, t. j. walkę chrystyanizmu, a kończy się na czasach św. Eryka (1150). Jako źródła do tego okresu, posłużyły autorowi najdawniejsze kroniki skandynawskie, jak np. kronika Adama Bremeńskiego z XI, Sakso-Gramatyka z Röeskildy z XII-go i prace innych, późniejszych, objęte rozmaitemi wydawnictwami zbiorowemi, jak Bibliotheca svecogothica lub Scriptores rerum svecarum. Główną jednak podstawą, na której hrabia Dzieduszycki opiera swe badania, jest Messeniusza Jana: Scandia illustrata (Skandynawia oświecona). Źródło to jest dla naszego autora tem ważniejszem, że Messeniusz (1570—1636) był gorliwym katolikiem, a nawet, posądzony o stosunki z Zygmuntem III-m, był przez Gustawa Adolfa prześladowany i skazany na wygnanie. Inni współcześni lub wcześniejsi nawet historycy, jak np. bracia Pietri, gorliwi rozkrzewiciele reformacyi, przedstawiają sprawy kościoła stronniczo, wynajdując pod wpływem religijnego rozdrażnienia wszystko, co da się na niekorzyść jego powiedzieć, milcząc zaś o zasługach. Według opinii pana Dzieduszyckiego, popartej zresztą sumiennie zebranymi i ważnymi dowodami, spełnił kościół katolicki swą cywilizacyjną misyę tak dobrze w Szwecyi, jak i gdzieindziej. Owszem, trudniejsze może zadanie miał tu, niż w innych krajach, ze względu na dziki i burzliwy, a surowy charakter ludu, którego ponura mitologia, wyrosła na tle miejscowych pojęć i usposobień, w zupełnej stała sprzeczności ze słodką nauką Chrystusa. Ale raz zapuściwszy korzenie, lubo na nieprzyjaznym gruncie i lubo podrywany nieraz przemocą, kościół nie dał się już wyrwać i coraz szerszymi splotami obejmował całe społeczeństwo. Przechodził jednak jeszcze rozmaite koleje. Rozdział I-szy obejmuje historyę fundacyi pierwszych katedr biskupich, pierwszych klasztorów, dzieje ich, żywoty męczenników, oraz historyę polityczną Skandynawii, o ile takowa stoi w związku z historyą kościoła.
W dalszym ciągu rozprawy maluje nam autor rozkwit kościoła do końca dynastyi Folkungów i śmierci św. Brygidy (1373). Do owego rozkwitu dzielnie przyłożył się Eryk IX, zwany świętym, który, nie przestając na utwierdzaniu wiary w swojem królestwie, myślał nawet o rozszerzaniu jej nazewnątrz. Z myślą tą łączyła się jego troskliwość o rozszerzenie granic kraju i zabezpieczenie swych poddanych od napadów ościennych bałwochwalców w Finlandyi. Stąd wyprawa na Finlandyę i rozszerzenie tam chrystyanizmu, którego pierwszym apostołem był św. Henryk. W tym okresie kościół dochodzi do ogromnego znaczenia i ogromnych bogactw. W wieku XIII-m, XIV-m i XV-m znajduje się na szczycie potęgi, a lubo były to czasy (panowanie np. Albrechta), w których buta i wyuzdanie magnatów, przewaga obcego żywiołu niemieckiego, swawole szlachty i ogólne rozprzężenie nie mogły nie wywrzeć pewnego ujemnego wpływu na kościół, przecież szczyci się on jeszcze w tych nawet czasach mężami, pełnymi cnót i nauki, jak np. Bł. Hemming (1290—1367), Birger Georgson, św. Brygita, św. Katarzyna, etc.
W XV jednak wieku daje się widzieć pewne skażenie w duchowieństwie, mianowicie zakonnem. Dowodzą tego rozporządzenia papieża, Mikołaja V-go, który na prośbę Karola VIII-go nakazuje ścisłą rewizyę klasztorów i obostrzenie ich reguł. Bądź co bądź jednak, wyższa władza kościelna czuwa troskliwie i nie dopuszcza, aby złe przybierało zatrważające rozmiary.
Najciekawszym jednak z całej rozprawy jest rozdział IV-ty, w którym autor opowiada panowanie Gustawa Wazy oraz dzieje reformacyi i bezpośrednie takowej skutki do roku 1560. Autor, jako gorliwy katolik, nie zawsze umie utrzymać się na stanowisku czysto objektywnem; niemniej jednak umie popierać poglądy swe głęboką erudycyą i potężnymi dowodami. Wprowadzenie reformy w Szwecyi przypisuje pobudkom czysto światowym, nie religijnym, w czem zresztą ma zupełną słuszność. Jak w Danii wprowadza ją Krystyan, czysto z osobistych względów, jak w Anglii Henryk VIII-y, „defensor fidei“, nazwany w swoim czasie przez Lutra głupcem, zrywa z kościołem wtedy dopiero, kiedy mu to jego własny interes nakazuje, i (nie chcąc przyjąć luteranizmu) zakłada państwowy kościół anglikański, tak wreszcie i Gustaw Waza krzewi reformę w Szwecyi z pobudek czysto politycznych. Sejm w Westeräs, dnia 20-go czerwca 1527 roku, rozpoczęty, prawdziwie zasługuje na nazwę, jaką dziś oznaczają działalność jednego z naszych współczesnych polityków, na nazwę: „Revolution von Oben“. I istotnie: reforma szła tu z góry, a szlachta i magnaci, zaledwie pojednani obietnicą zwrotu dóbr, na klasztory niegdyś zapisanych, popierać ją się zgodzili. Niezmiernie ciekawą, a całkiem błędnie rozumianą jest rola ludu prostego w tej tak ważnej dlań sprawie. Powszechnem mniemaniem jest, że reforma rozszerzała się właśnie głównie z pomocą ludu prostego, a w szczególności z pomocą ubogich, ale walecznych wieśniaków z prowincyi Delekarlii, tych samych, którzy najdzielniej Gustawowi do oswobodzenia kraju dopomogli.
Tymczasem p. Dzieduszycki zgoła inne podaje wiadomości. Delekarlia nie tylko nie podzielała idei Gustawa, ale chwyciła nawet za broń. Pojawił się niejaki Jöns (Janek), który stanął na czele, a popierany przez biskupa z Drontheim, znalazł się wkrótce na czele znacznych sił zbrojnych. Gustaw żądał zawieszenia broni, a tymczasem wchodził w układy, marudził i zwlekał, ubezwładniając przez to ruch Delekarlijczyków, który mógł narazie stawić groźny opór, ale który nie mógł się przeciągać bez końca. Gustaw wreszcie więc dopiął swego, lubo nie bez znakomitych trudności, które jednak z wrodzoną mu wytrwałością i żelaznym hartem umiał zwyciężać.
Jeżeli jednak zgodzimy się z autorem co do tego, że Gustaw, nie religijnem przekonaniem, ale poprostu interesem powodowany, krzewił reformę, niepodobna natomiast nam się zgodzić na słowa Theinera (Szweden und seine Stellung zum heiligen Suhl), na których autor zawiesza aż do tomu II-go swą rozprawę. Słowa te brzmią jak następuje:
„Odpadnięcie Szwecyi nie jest, tak jak w Niemczech, dziełem walk religijnych i kościelno-politycznych opinii, które tu i owdzie stały się przekonaniem; było ono raczej oburzającym i bezprawnym zamachem, etc…“
Do pewnego nawet stopnia zgoda i na to. Było odpadnięcie zamachem, ale zamach ten, mimo oporu tak części szlachty, jak ludu prostego, musiał jednak znaleźć pewną podporę w narodzie. Popierały go głównie miasta, a potrochu i szlachta; inaczej na nicby się nie przydał, jak wszystkie zamachy, przedsiębrane przeciw takim przekonaniom, które cały ogół zgodnie i jednakowo wyznaje.
Drugą, niemniej, a nawet nas w dzisiejszym stanie rzeczy więcej jeszcze interesującą pracą, pomieszczoną w „Pamiętniku“, jest studyum historyczno-etnograficzne „O narodowości polskiej w Prusiech Zachodnich za czasów krzyżackich“ przez dr-a Wojciecha Kętrzyńskiego. Dość upowszechnionem jest mniemanie, jakoby od najdawniejszych już czasów przeważna część mieszkańców pomienionych polskich prowincyi była pochodzenia niemieckiego, a dopiero od czasu powrotu ziem tych do Polski, za czasów pierwszych Jagiellonów, spolszczała. Mniemanie to uważanem było nawet za niewątpliwą prawdę, odnośnie do tej szlachty polskiej, która obok nazwisk polskich miała przydomki niemieckie. Niemieccy historycy, a nawet i niektórzy polscy widzą w przydomkach tych wyraźne ślady niemieckiego pierwotnego pochodzenia. Niemcy, na mocy podobnych dowodów, roszczą sobie nawet jakieś prawa naturalne do Prus Zachodnich, jako do ziemi niegdyś niemieckiej, a potem dopiero spolszczonej. Tem prawem tłómaczą i dziś nawet rozmaite rozporządzenia rządowe, dążące do ostatecznego zniweczenia polskości w tych krajach. Niektórzy z germańskich historyków (np. Voigt, Ksawery Froelich i inni) wierzą lub udają, że wierzą, iż ziemia np. chełmińska była pierwotną siedzibą Gotów, którzy, przeszedłszy potem do Europy południowej, zostawili tu liczne osady. Osady te, według wyżej wzmiankowanych historyków, uległy na czas jakiś orężowi polskiemu, ale następnie oswobodzone zostały przez krzyżaków, którzy w ten sposób nie zabrali Polakom nic polskiego, ale wrócili tylko Niemcom, co od wieków było niemieckiem.
Opinia ta tak jednak dalece obraną jest z podstaw naukowych, a nawet poprostu z sensu, że sami Niemcy rozsądniejsi, a raczej uczeńsi odrzucili ją, postawiwszy natomiast inną. Według tej innej uczeńszej teoryi (Brakus), miejscowa ludność była pruska, w żadnym więc razie Polacy praw do tych ziem nie mają. Owa ludność pruska, zniemczona lub wytępiona, zastąpiona została osadnikami niemieckimi, którzy dopiero po upadku Zakonu spolszczyli się mniej więcej gruntownie. Z tą ostatnią opinią rozprawia się głównie dr. Wojciech Kętrzyński. Uzbrojony we wszelkie istniejące a najautentyczniejsze dokumenty, poczerpnięte z archiwów miast pruskich, dowodzi, że ziemie te od najdawniejszych czasów były polskie. Pierwotne nazwy, najstarsze, jakie się w dokumentach przechowały, są czysto polskie. Autor wylicza ich całe setki, przechodząc dekanat po dekanacie, zawsze z dokumentami w ręku, zawsze z dowodami materyalnymi, które żadnem, najwyrafinowańszem rozumowaniem zbić się nie dadzą. Pokazuje się, że nazwy te już w XV wieku i wcześniej były przekręcane jak najdziwaczniej i przerabiane stosownie do wymowy i ducha języka niemieckiego; stąd niektóre z nich istotnie z niemiecka wyglądają, choć pierwiastek ich i pierwotne znaczenie jest czysto polskie.
Wykazawszy w ten sposób nazwy ziemi chełmińskiej, p. Kętrzyński przechodzi do Pomeranii i w ten sam sposób okazuje pierwotną polskość jej mieszkańców. Autor cytuje z dokumentów pierwotne nazwy powiatów: grudziądzkiego (części północnej), powiatu kwidzyńskiego, ogromną ilość wsi i miast powiatu sztumskiego, Żuławy wielkiej i małej, powiatu suskiego, etc. Wobec takich dowodów, na cóż się przydały wszelkie naciągane teorye, usiłujące światło prawdy pewnej zastąpić ciemnotą mglistych hipotez dla usprawiedliwienia historycznych gwałtów i ucisków? Kto pojęcia prawa nie utożsamia z pojęciem przemocy, ten ani chwili nie będzie wahał się z przyznaniem, że prawo to nie leży po stronie Niemców w żadnym razie.
Udowodniwszy w pierwszej części polskie pochodzenie ludu wiejskiego w Prusach Zachodnich, autor w części drugiej przechodzi do zbadania pochodzenia miejscowej szlachty. Z niemieckich historyków G. A. Mülverstedt, w kilku znakomitszych rozprawach genealogicznych wykazawszy bezzasadność rozpowszechnionego dotąd mniemania, jakoby szlachta w Prusach Zachodnich pochodziła od Niemców, później spolszczonych, przyznaje z wielką bezstronnością, że największa część rodzin jest pochodzenia czysto polskiego. Inni historycy niemieccy nie są tak bezstronni i z uporem upatrują w przydomkach niemieckich, jakie się przy nazwiskach polskich utrzymywały, ślady pierwotnej niemczyzny.
Pan Kętrzyński na dowód, jak dalece niedorzecznem jest wywodzenie z niemieckich przydomków niemieckiego pochodzenia, cytuje ród Klińskich herbu Junosza z przydomkiem Rautenberg. Ród ten mieszka dotychczas w Prusach Zachodnich. Otóż Klińscy, którzy się obecnie za Niemców uważają i wywodzą od Rautenbergów, przybyłych w XIII-m wieku do ziemi chełmińskiej, pochodzą istotnie ze wsi Klińska pod Kościerzyną. W dokumentach z 1413 r. występuje Stibor de Klińsk (Klincz), którego już imię samo dostatecznie narodowość wskazuje. Przydomek zaś Rautenberg poszedł od wsi Radziejowa, które za czasów krzyżackich zwało się Rautenberg, a które w dziale dziedzicznym dostał jeden z synów Leonarda Klińskiego, w 1533 r. posła od Stanów pruskich do króla Zygmunta (Acta Tomiciana Kod, Sapieżyński. T. IX, nr. 262).
Takim to przykładem objaśnia autor przydomki niemieckie. Nazwy miejscowości w tych stronach zmieniały się z polskich na niemieckie lub odwrotnie; tak było i z nazwiskami szlachty, która po większej części od miejscowości brała nazwiska, lecz z pochodzenia była czysto polską (mazurską).
Autor rozpatruje np. dokumenty, tyczące pochodzenia szlachty ziemi chełmińskiej. Tu następuje cytowanie nieskończonej ilości nazwisk rodowych z czasów przedkrzyżackich, krzyżackich i pokrzyżackich, które sprawę aż nadto dosyć wyświetlają. Następnie, tymże samym sposobem i również cytując mnóstwo nazwisk, przechodzi autor do szlachty ziemi pomerańskiej. Wielu potomków tej szlachty nosi dziś już nazwiska niemieckie i nie używa innego, jak niemieckiego języka; niemniej jednak pochodzenie ich jest polskie. Pradziadowie i dziadowie dzisiejszych Kostolitzów pisali się Kościeleckimi, dzisiejszych Milbów — Milewskimi, Venedy’ów — Weneckimi, dzisiejszych Gnathau — Gniatkowskimi, Glauchów — Głuchowskimi, etc. etc. Wielu się zniemczyło, ale wielu nie zniemczyło się dotychczas; niemniej jednak rzecz w tem, że tak ludność wiejska, jak i szlachta w ziemi chełmińskiej i w Pomeranii, jednolitego, słowiańskiego, polskiego jest pochodzenia.
Koniec swojej mozolnej, ale pożytecznej pracy poświęca pan Kętrzyński miastom Prus Zachodnich, gdzie także dopatruje się pierwotnego żywiołu polskiego, który jednak znacznie z napływowym niemieckim został pomieszany. Są to po największej części długie cytaty z archiwów miejskich nazwisk urzędników sądowych lub miejscowych obywateli.
Praca pana Kętrzyńskiego mozolna, przepełniona cytatami nazw miejscowości, ludzi i dokumentów, uważaną być może jako cenny materyał historyczny, źródłowej prawie wartości. Autor stoi na stanowisku zupełnie bezstronnem, a jeżeli badania jego wypadają na korzyść narodowości polskiej, wypływa to nie z osobistych sympatyi autora albo sztucznych wywodów, ale z faktów. Autor mało rozumuje, ale natomiast stawia dokumenty. Mowa jego jest mową przeszłości, która oddaje świadectwo prawdzie. Niezbite to dowody, wobec których uprzedzonym a zatykającym na głos oczywistości uszy historykom niemieckim pozostaje tylko zamilknąć.
Prócz prac, zawartych w „Pamiętniku Akademii Umiejętności“, o których mówiliśmy w niniejszem sprawozdaniu, są jeszcze tak zwane: „Wydawnictwa Komisyi historycznej“ Akad. Umiejętności, o których inny referent zdanie swe wypowie.

Niwa. 1875 r., t. VII.


Nietoperze
Komedya w czterech aktach Edwarda Lubowskiego.

Pan Leon Granicki, inżynier, był człowiekiem szczęśliwym w całem znaczeniu tego słowa. Jakkolwiek syn biednego ślusarza, skończył jednak szkoły, a następnie i zakład w Liège i zajął niezależne, a materyalnie nader korzystne stanowisko w społeczeństwie. Ożenił się z panienką, którą kochał od lat dziecinnych, słowem, życie ułożyło mu się w jedno pasmo nieprzerwanego szczęścia i spokoju. Ojciec owej panienki, z którą ożenił się był Leon, pan prezes, dość wysoki urzędnik, człowiek trochę próżny i niesłychanie czuły na to, co mówią o nim ludzie, nie bardzo chętnie zgadzał się z początku na małżeństwo córki z synem prostego ślusarza. Tylko wysokie osobiste przymioty Leona, miłość dla niego panny, a nakoniec i wpływ majora, stryja prezesówny, wpłynęły nakoniec na złamanie ojcowskich uprzedzeń, Leon więc postawił na swojem i ożenił się, ale przez to wzbudził przeciwko sobie niechęć i zazdrość w sercu jednego z odrzuconych wielbicieli prezesówny, niejakiego pana Herkulana Zadrzyckiego.
Pan Herkulan, pragnąc się pomścić na Leonie i prezesównie, a wiedząc przytem, że prezes drży z przestrachu, co na to małżeństwo powie opinia publiczna, postanawia zamącić spokój całej rodziny przez puszczenie w świat wieści o pewnym wypadku, jakiemu Leon uległ jeszcze za czasów uniwersyteckich. Oto Leon został mocno zelżony czynnie przez pewnego kolegę, który zazdrościł mu wziętości między młodzieżą, został zelżony… i nie zmył krwią obelgi. W rzeczywistości było tak, że Leon przebaczył zuchwałemu koledze tylko na łzy i prośby jego matki, która rzuciła się do nóg Leona i, leżąc przy jego stopach, błagała o przebaczenie dla swego jedynego syna. Ale panu Herkulanowi wystarcza tylko pierwsza połowa faktu: Leon został zelżony i schował, jak to mówią, w kieszeń. Tę wiadomość postanawia więc rozpuścić z pomocą nietoperzy na cztery końce świata.
Kto są ci nietoperze? Należą do nich ludzie rozmaici: więc państwo Żmijscy, ona emancypantka, on — utrzymujący się z kapitałów żony; więc państwo Krzepczyccy, więc radca Cierpniewski, stary i kwaśny biurokrata, więc nakoniec pan Julian Żerowicz, pseudo-muzyk i kompozytor, dalej pan Marek Babulewicz, bez oznaczonego zajęcia i sposobu utrzymania, nakoniec pan Nestorowicz, filantrop, kierownik opinii publicznej, członek wielu towarzystw, a zarazem i utrzymujący się z filantropii i kierownictwa opinią.
Są to wszystko przyjaciele „zacnego domu“ prezesa. Ale pan Herkulan trafnie czyni, puszczając wieść między tego rodzaju przyjaciół. Wieść rośnie, wzmaga się, olbrzymieje, obiegła całe miasto, i wreszcie skutki jej poczynają się dawać uczuć i prezesowi i jego rodzinie.
Prezes nie rozumie, o co chodzi, a jednak widzi, że otacza go jakby jakaś odmienna atmosfera, widzi szczególne spojrzenia i szczególne dopytywania się, kiedy i gdzie Leon był na uniwersytecie? Co to wszystko znaczy i od kogo tu się dowiedzieć, co to znaczy? Na szczęście przychodzą: pan Julian Żerowicz i pan Babulewicz. No! ciż przecie wiedzą; ci wiedzą każdą plotkę, każdy skandalik, słowem, wszystko co się dzieje w mieście. Ale nie chcą powiedzieć, wahają się, plączą. Przyprowadza to prezesa do rozpaczy, sądzi bowiem nie napróżno, że musi to być coś niezwykłego. Wreszcie, zagrożeni przez majora, którego boją się, jak ognia, wyznają wszystko. Tak! pan Herkulan dopiął celu. Prezes wybucha gniewem i oburzeniem. Syn ślusarza, a przytem zhańbiony. W łonie rodziny powstają niesnaski! Rzeczywiście, zaczyna się tworzyć koło niej pustka. Znajomi nie poznają ich na ulicy. Co tu czynić? Leon tłómaczy wprawdzie, dlaczego przepuścił płazem obelgę; i rodzina cała, sam nawet prezes przyznaje mu, że postąpił słusznie, niemniej jednak nie usuwa to fatalnych skutków potwarzy. Leon, żona Leona i stary major nie robią sobie nic z plotek ludzkich, ale stary prezes drży przed niemi. On taki dotąd szanowany, zasłużony, tak ostrożny i szanujący pozory, on raptem ma pójść na języki ludzkie? A tymczasem potwarz rozszerza się coraz bardziej, a wreszcie znajduje odgłos w druku. To jednak właśnie wpływa na Leona. Jest on wprawdzie z zasady przeciwnikiem pojedynków, ale gdzie idzie o spokój rodziny, tam może poświęcić zasadę. Uczucia rodzinne biorą nad charakterem i Leon wyzywa Zadrzyckiego na pojedynek. Postępek ten wzbudza między „Nietoperzami“ nieopisany popłoch. Czują oni teraz, że i na nich może się tak dobrze skrupić, jak na panu Herkulanie, który z pojedynku wychodzi ranny. Pan Babulewicz i pan Nestorowicz radziby się pod ziemię schować, a na samą myśl o Leonie lub groźnym majorze przejmują ich dreszcze trwogi. Cóż więc wypada im uczynić. Oto udać się do prezesa. U prezesa miał być właśnie bal w rocznicę jego dwudziestopięcioletniej służby. Na bal ten, jak to przewidywał z przerażeniem prezes, prawdopodobnie niktby nie przyszedł, gdyby nie pojedynek Leona. Ale pojedynek wszystko zmienił. Nietoperze garną się teraz na wyścigi. Panowie Babulewicz i Żerowicz przychodzą najpierwsi; przychodzą z życzeniami, powinszowaniami i wyrażeniami radości. Tak! tak! oni nigdy nie dawali wiary nikczemnej potwarzy, oni zawsze oburzali się, słysząc te plotki, oni zaprzeczali im całą siłą. Ach! przecie oni znają i prezesa, i pana Leona, a w każdym razie cieszą się niewymownie, ależ jak się cieszą! prawdziwie, niewymownie! Mówiąc to, śmieją się, zacierają ręce, przymilają, oblizują się, robią słodkie oczy, kłaniają, a w rzeczywistości nogi pod nimi drżą ze strachu. Za tą parą schodzą się i inni. Oto pan Nestorowicz, nieskazitelny filantrop i kierownik opinii publicznej, który poprzednio już nie chciał podawać prezesowi ręki, teraz zapewnia go o dozgonnej przyjaźni. Za nim wchodzi giętkim krokiem pan Żmijski, za tym radca Cierpniewski, za tym inni; słowem: wszyscy, nie brak nikogo z nietoperzy, którzy teraz, zwinąwszy skrzydła obmowy, radziby przez słodkie oświadczenia zatrzeć dawniejszy udział w potwarzy.
Taka jest treść komedyi pana Lubowskiego. Środki, jakich używa autor, są bardzo proste, niemasz tu zawikłanej intrygi, niema romansu, co może nawet osłabia interes akcyi, a cała sztuka jest satyrą, mającą na celu przedstawić pewną seryę typów ujemnych i wychłostać ich wady.
W tych też typach leży przedewszystkiem wartość tej niepospolitej sztuki. Galerya to wyborna, każdy typ pełen prawdy życiowej, charakterystyki i oryginalności. Pan Babulewicz to natura istotnie babska. Plotki są dlań prawdziwym żywiołem. Zbiera je i sieje. Jest to swojego rodzaju smakosz, dla którego plotki zastępują miejsce łakoci. Rozpuszcza wieści, szkodzące cudzej sławie, niekoniecznie przez wrodzoną złośliwość, dalej często nie dla zysku lub korzyści, ale z zamiłowania sztuki plotkarskiej. Przyczem, jeżeli powierza mu ktoś jakąś wiadomość, może być pewny, że pan Babulewicz nie utrzyma jej ani pół godziny. On ani chce, ani może dochować sekretu. Tajemnica pali go, gryzie, jak wyrzut sumienia, doświadcza prawdziwych pokus szatańskich i szalonego swędzenia języka. To też pan Herkulan, chcąc puścić wiadomość, powierza ją pod sekretem panu Babulewiczowi i rzecz uważa za załatwioną. Jakoż rzecz jest załatwioną. Ale pan Babulewicz ma jeszcze jeden rys charakterystyczny. Oto jest tchórzem. „Bać się boi, a złe broi“, jak mówi przysłowie. Jest tchórzem do wysokiego stopnia, i ilekroć razy popada w kłopoty przez swą gadatliwość, tylekroć przyrzeka sobie poprawę. Może być nawet, że przyrzeka szczerze, ale napróżno, bo to sprzeciwia się jego naturze, on nie może wyrzec się plotek, tak dobrze, jak snu albo pokarmu. Skutkiem jego jest wprawdzie istotą słabą, ale szkodliwą w gruncie rzeczy; jako człowiek, może i lepszy od niektórych kolegów, jako nietoperz, niezawodnie jeden z najgorszych.
Tak nam przedstawia się pan Babulewicz. Typ to, uchwycony w lot, jakkolwiek trudny, łatwo bowiem, kreśląc go, popaść w przesadę. Ale pan Lubowski umiał jej uniknąć. Rysunek jego jest wysoce charakterystyczny, ale nie karykaturalny. Autor spotęgował charakter, bo inaczej nie byłby on typem, ale nie przeszedł poza granice prawdopodobieństwa. Takich Babulewiczów jest mnóstwo na świecie, równie jak i Żmijskich, Nestorowiczów i tym podobnych.
Żmijski to inny typ. Żyje z kapitału swojej żony, oto główna jego charakterystyka. Jest to sobie zwykły „pauvre diable“. Zdrowie jego jest nikłe, energia, mimo nerwowej ruchliwości, żadna.
Biedak jest zupełnie do niczego, a przytem i z natury jest próżniak. Były chwile, że zabierał się do pracy, ale brakło mu i chęci, i wytrwałości. Nawet śmiano się z niego, kiedy chciał pracować. Cóż więc ma robić, zupełnie nic. Jeżeli się go ktoś zapyta o zajęcie, odpowiada, że żyje z kapitału swojej żony i koniec. Jest to taka dobra pozycya, jak każda inna. Można być nawet szanowanym powszechnie, mając taką pozycyę, ale Żmijski ma zamało powagi. Żona go lekceważy, a nawet pewno więcej jak lekceważy. Ta „anielska dusza“ zbyt poufale jest z Julianem Żerowiczem i z panem Herkulanem. Wprawdzie Żmijski robi biedaczysko, co może, żeby nie pozwalać żonie wchodzić w zbyt ścisłe stosunki, ale i w tych nawet usiłowaniach nie przestaje być biernym. Nie zabrania, tylko zapobiega; nie przecina rozmowy, tylko się wtrąca. Jest to pod każdym względem błaha figura; ma ułożenie dziecka, lubi wszystko ruszać, wszystkiemu się przypatrywać, wschodzić tam, gdzie go nikt nie posiał, wszędzie się kręcić i do wszystkiego wtrącać. Robi plotki z próżniactwa, albo dlatego, że inni je robią. Charakteru nie ma za grosz, inteligencyi trochę więcej. Ale z inteligencyi owej nie robi żadnego użytku. Wie wprawdzie, co ma trzymać o całej koteryi, wśród której się kręci, wie to dobrze i wypowiada wybornie w scenie z Nestorowiczem, nie ma jednak dość energii, żeby z tą koteryą zerwać. Owszem, żyje z nią, jest nietoperzem, jak i drudzy, i kręci się w tem kółku, które z nim się kręci, żyjąc z dnia na dzień z kapitałów swojej żony.
Druga ta postać odznacza się nie mniejszą, jak Babulewicz, prawdą, a większą jeszcze subtelnością. Potrzeba było wielkiej zręczności w cieniowaniu tej postaci, ażeby mogła zarysować się wyraźnie w umyśle widza. Tacy ludzie istnieją wprawdzie, istnieje ich bardzo wiele, ale właśnie dlatego szczegółowe rysy takiego typu są albo do wysokiego stopnia rozproszone, albo do wysokiego stopnia niewyraźne w indywiduach, które mogą dostarczyć wzorów, albo nakoniec, zatarte rysami innymi, należącymi, bądź co bądź, do innych kategoryi, bądź składającymi ogólną fizyonomię człowieka światowego, konwencyonalnego.
Ale właśnie owa, przy całej powszechności, nienamacalność typu w naturze, a silne scharakteryzowanie go na scenie podnosi potęgę satyry z jednej, zasługę autora z drugiej strony. Komedya tu staje na właściwym sobie gruncie, podnosi wady ogólne, na które w życiu może dlatego nie zważamy, że jest ich wszędzie pełno, i chłoszcze biczem śmieszności i ironii ciętej i zjadliwej, a subtelnej.
Tąż samą subtelnością rysunku i satyry odznacza się i trzecia postać: Nestorowicza. Jest to pozornie człowiek nieskazitelny, na życiu jego, jak sam sobie pochlebia, niema najmniejszej plamy. Owszem, jest to postać niby posągowa. On kieruje opinią publiczną, on jest ostatnią instancyą w rzeczach uczciwości. Doskonałość jego jest tak widoczną, że nawet sam nie może jej dostrzedz. Postać jego szlachetna i szanowna, zarówno jak jego słowa i ruchy. Całe życie spędził na usługach ludzkości. Jest członkiem wszystkich towarzystw dobroczynnych; zasiada na wszelkich sesyach, należy do wszelkich stowarzyszeń, słowem, nic dobrego ani pożytecznego nie staje się bez jego udziału. Oto jego postać zewnętrzna, a teraz zajrzyjmy w jego duszę. Jest to egoista, obłudnik, pieczeniarz i pasibrzuch w najgorszym gatunku. Postać jego szanowna, ale żołądek nienasycony. Z filantropii uczynił sobie dojną krówkę i żyje z niej, ona zapewnia mu szacunek publiczny, przez nią stał się wyrocznią i kierownikiem opinii, przez nią bywa we wszystkich towarzystwach. Przez nią jest poszukiwany na proszone obiady, przez nią sadzają go na pierwszem miejscu. Słowem, człowiek ten dla swego brzucha wyzyskuje wszystko: filantropię, starość, szlachetną postać, opinię publiczną i co kto chce; o swojej porze zjada u kogoś „śniadanko“, po śniadanku „obiadeczek“, po obiadeczku napiłby się „kawki“, potem uciął maleńką drzemkę, ot i cały dzień. A jednak taki próżniak, pieczeniarz, egoista i pasibrzuch trzyma w ręku opinię. Każdy stara się go napoić i nakarmić jaknajlepiej, byle pozyskać jego uznanie. Jedni cenią go istotnie, jako doskonałość, drudzy się go boją, a on żyje, je, pije i żyje, sądzi ludzi w ostatniej instancyi i „pochlebia sobie“ z całą bezczelnością, że przez całe życie dobrze zasłużył się ludzkości.
Pan Lubowski wzniósł się w postaci tej na stopień wysokiej oryginalności. Wogóle autorowi trzeba przyznać, że idzie nie gościńcem, utartym już przez innych, ale swoją własną ścieżką. I dobrze robi. Patrzy w życie i maluje życie. Przyzwyczajeni do konwencyonalnych figur na naszej scenie lub do idei, ludzkiemi nazwiskami pooznaczanych, z przyjemnością patrzymy na te postaci, tryskające zdrowym realizmem i prawdą, na gorącym uczynku pochwyconą.
Wracając do „Nietoperzy“, zaznaczyć jeszcze winniśmy, że obok tych trzech osób, o których wspomnieliśmy wyżej, inne również niemałą mają wartość. Prezes to także typ w swoim rodzaju. Pełen konwenansów, pozbawiony głębszej samodzielności charakteru, drżący przed opinią już nie publiczną, ale opinią koteryjki, wśród której żyje, doskonale przedstawia ludzi, którzy formy cenią daleko więcej, niż treść samą, i którzy obok wielu przymiotów, czyniących z nich „porządnych“ ludzi, chorują trochę na filisterstwo, na brak odwagi cywilnej, na brak samodzielności i polotu zarówno uczuć, jak myśli.
Radca Cierpniewski, zgryźliwy, zły, pełen zawiści do ludzi, mizantrop niby, a w gruncie rzeczy ambitny i zazdrosny, jest przedstawicielem tych wszystkich wad i przywar, jakie biuro i długa praca urzędnicza w połączeniu ze starokawalerstwem i żółcią wytworzyć mogą.
Rzeczywiście, najmniej udatną ze wszystkich postaci jest ten, przeciw któremu głównie zabiegi „Nietoperzy“ były skierowane, t. j. sam Leon. Brak mu jednolitości w sposobie myślenia i charakteru. Jest np. przeciwnikiem pojedynku i postanawia nie uważać na plotki, a jednak zrywa się do tegoż pojedynku, gdy przeczytał paszkwil drukowany. Potwarz ustna czy drukowana, cóż za różnica, któraby mogła wpłynąć na odstąpienie od zasad? Albo się jest zwolennikiem pojedynku, albo przeciwnikiem. Albo się ma zasady, albo się ich nie ma. Tłómaczenie, że Leon odstąpił od zasady dla spokojności rodziny, niedostatecznem jest, bo każe wątpić o jego charakterze. Od zasad nie odstępuje się dla nikogo, a raz odstąpiwszy, można na tej drodze dojść do koncesyi wcale niebezpiecznych.
Leon więc nie dość jest sympatyczny, a przez to osłabia się i interes, jaki mogłaby mieć sama osnowa czyli bajka sztuki. Mniej nas obchodzi, co mówią o człowieku dla nas obojętnym, musimy polubić kogoś, nim się za niego zaczniemy ujmować.
Ale też nie w losach i sprawach Leona leży wysoka wartość sztuki. Leży ona przedewszystkiem w owej seryi typów, z którą staraliśmy się choć pobieżnie poznajomić czytelnika, i która niezawodnie długie życie komedyi zapewnić zdoła.
Co się nakoniec tyczy tendencyi sztuki, tę zapewne czytelnik sam zdołał z naszego opowiadania wyrozumieć. Autor uderza na brak zdrowej opinii publicznej, co mianowicie pozwala krzewić się robotom „Nietoperzy“. Opinia jest światłem, którego nocne ptaki nie znoszą, oto myśl sztuki. Robiono wprawdzie zarzut autorowi, że właśnie na opinię publiczną uderza, ale zarzut ten do wysokiego stopnia bezzasadny, dowodzi tylko, że recenzent nie zrozumiał, o co właściwie autorowi chodziło.

Niwa, r. 1875, t. VII.


Sprawy bieżące.

[Kilka słów w obronie pisma i współpracownika (Niwy i Jeleńskiego, autora pracy p. n. Kalisz i jego okolice), za wyrażenie jego, że dużo spotyka się Niemców wśród kupców i przemysłowców kaliskich. W kwestyi poczty i napisów na gmachu pocztowym, li tylko w języku rosyjskim. O możności wysyłania listów nie tylko do Jeddo, Bankoh, Rio-Janeiro, ale i do Wilanowa, Mokotowa etc. O przyjściu do skutku budowy kolei Nadwiślańskiej. O wyborach członków do zarządu kasy zjednoczenia przy kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, nie tylko z łona dygnitarzy, ale i z pośród konduktorów, maszynistów, dozorców drogowych i t. p. O nowych wydawnictwach].
Pozwólcie nam, czytelnicy, wypowiedzieć kilka słów w obronie naszego pisma i naszego współpracownika.
Jak wam zapewne wiadomo, drukuje się u nas pod rubryką: Sprawozdania z obecnego stanu kraju, obszerna praca p. Jana Jeleńskiego p. t. Kalisz i jego okolice. Otóż sprawozdawca nasz w Nr. 1-m Niwy gorzko ubolewa nad przewagą żywiołu germańskiego w tem do niedawna jeszcze czysto polskim mieście. Między innemi zaś mówi:
„Czytamy w tej chwili nazwiska firm, zakładów fabrycznych i przemysłowych… a końcówki: ski i wicz w stosunku do: er, sigl, brandt, usch, mann, the i t. p. mają się, jak jeden do dziesięciu“…
„Najbogatszą dzielnicę pracy, najtrwalszą pracę bytu zajęli i opanowali Niemcy, i oni tu rej wodzą. Germanizm czuć tu na każdym prawie kroku“. „Co gorsza, to jeden rzut oka wystarcza, by spostrzedz, że ci łaskawi przybysze pragną zdobyć stanowczą przewagę nad żywiołem rodzimym, usiłując żywioł ten zepchnąć na plan ostatni i z łaski jedynie ofiarować mu w jego własnym zakątku miejsce przytułku…“
Słowa te wywołały żywą replikę ze strony kaliskiej korespondentki Gazety Polskiej, która w Nr. 14-m tejże gazety, nie szczędząc naszemu sprawozdawcy zarzutów, między innemi powiada, co następuje: „Należało panu Jeleńskiemu być nieco oględniejszym i nie zapominać o tem, że jest dużo nazwisk, nie kończących się na: ski i wicz, a jednak ci, co ich używają, mają się za tutejszych“.
Doprawdy, odpowiadamy na zarzut, należało nie panu Jeleńskiemu, ale korespondentce być trochę oględniejszą i nie stawiać zarzutów, na które prawie niepodobna poważnie odpowiadać. Więc autorka nie zrozumiała myśli p. Jeleńskiego? nie pojęła, że nie chodziło mu o samo brzmienie nazwiska, ale o coś innego i głębszego. A przecież i dzieci wiedzą, że można mieć nazwisko cudzoziemskie, a być dobrym Polakiem. Niemca, który, osiedliwszy się między nami, pokochał kraj nasz, jak własną ojczyznę, przylgnął do narodowości, który gotów dzielić jej dolę i niedolę, Niemca takiego nikt niezawodnie za cudzoziemca uważać nie będzie dlatego tylko, że jego nazwisko nie kończy się na ski lub wicz. Z drugiej strony, von Podbielscy i von Leszczyńscy dowodzą, że można mieć nazwisko polskie, a być Niemcem. Bywa więc i tak i owak, i nie o tych rzeczach mówił pan Jeleński. Przyzna jednak autorka, że poza Niemcami, spolszczonymi i zrosłymi z interesami naszego społeczeństwa, istnieją jeszcze całe zastępy Niemców, niechętnych narodowi, chciwych, drapieżnych, czyhających tylko na jego szkodę. Ci uważają się wprawdzie także, wedle wyrażenia autorki, za „tutejszych“, ale tylko dlatego, że naszą ziemię uważają za swoją własność. Otóż dziękujemy uniżenie za taką „tutejszość“, która nie ma nic wspólnego ze „swojskością“, pojmowaną w tem znaczeniu, jakie jednozgodnie do wyrazu tego nauczyliśmy się przywiązywać.
Zdaje się, że wytłómaczyliśmy się dość jasno, z czystem więc sumieniem przeszlibyśmy do innego przedmiotu, gdyby nie kilka punktów, które porusza autorka, a których i my choć pobieżnie dotknąć pragniemy. Otóż mówiąc o germanizmie i przyznając, że jest to żywioł wrogi polskiemu, autorka następujące podaje przeciw niemu środki: „Gdy ktoś dom nasz nawiedza (mówi autorka) i w nim osiedlić się pragnie, musimy ku niemu zrobić krok pierwszy, jeżeli chcemy, aby był naszym przyjacielem, należy przyjąć go mile, zachęcić, aby nam ufał, ale“… Miły Boże! rzekłbyś, że chodzi o jaką wizytkę sąsiedzką, w której cała uprzejmość winna być po stronie gospodarza.
Istotnie, przykład doskonale wybrany. Gdy ktoś dom nasz nawiedza, i stale się w nim osiedlić, a nas pod gołe niebo wyrzucić pragnie, powinniśmy zrobić krok pierwszy, przyjąć go mile, zachęcić go, aby nam ufał, że się nie bardzo będziemy opierać i t. p. Mimowoli przychodzi na myśl bajka, zdaje się, Safira: „Pytał raz kucharz ryb, z jakim sosem chcą być przyrządzone“. Otóż podobno ryby nie odpowiedziały mu dość grzecznie. A brzydkie ryby! Cóż to za brak uprzejmości! A przecież kucharz pytał tak grzecznie, że trudno grzeczniej… Ale one może wolałyby być wcale nie przyrządzane. Co za niedelikatność! Cała tedy wina na naszej stronie.
Autorka zresztą wypowiada to wyraźnie w dalszym ciągu swego artykułu, w miejscu, gdzie, mówiąc o przewadze Niemców, tak ją tłómaczy:
„Tutejszym Niemcom zarzuca jeszcze pan Jeleński, że objęli cały przemysł, źródło bogactwa krajowego, że pragną zdobyć przewagę nad żywiołem miejscowym, zepchnąć go na ostatni plan i z łaski jedynie zostawić mu w jego własnym kraju miejsce przytuliska! Czyjaż to wina, naprawdę, nie germanizmu, ale nasza własna. Ojcowie i praojcowie nie nauczyli nas pracować, nie wychowali nas praktycznie, nie nauczyli chodzić o własnych siłach, kazali nam opierać się na obcem ramieniu; mówiono dzieciom: „Bóg musi nam dopomódz, tak dłużej pozostawać nie może“, zamiast im powtarzać: uczcie się rozumu w jakimkolwiek języku, aby tylko kraj wasz odniósł z niego pożytek“, etc.
Owoż, łaskawa pani, piszesz tu rzeczy albo nieprawdziwe, albo zgoła bardzo brzydkie.
I tak:
Pan Jeleński nie zarzuca Niemcom, że objęli cały przemysł, źródło bogactwa krajowego, ale tylko ubolewa „nad tem“, a ubolewa właśnie dlatego, że: „pragną zdobyć stanowczą przewagę nad żywiołem miejscowym, zepchnąć go na ostatni plan i z łaski jedynie zostawić mu w jego własnym kraju miejsce przytuliska“. To oburza p. Jeleńskiego, to przejmuje go obawą, i dlatego zwraca uwagę ziomków na niebezpieczeństwo i na środki ratunku, inne, niż robienie „pierwszych kroków“.
Ale teraz pytasz pani: „Czyjaż to wina“? pomówimy.
Że Niemcy objęli przemysł — to nasza wina, ale że „pragną zepchnąć żywioł miejscowy etc.“ — to ich wina, i bardzo wielka wina; to dowód ich chciwości, drapieżności i nakoniec niewdzięczności dla swoich chlebodawców. Dzieje im się tu dobrze, nieprawda? A nienawidzą kraj i jego mieszkańców. Oto ich wina!
Ale teraz wróćmy do naszej winy. Autorka tak ją tłómaczy: „Ojcowie i praojcowie nasi nie nauczyli nas etc.“… Dobra pani! Czybyśmy nie mogli już raz dać naszym ojcom spokoju? Gdyby tak ktoś zaczął wyliczać, że jednak ci nasi ojczyskowie i praojczyskowie nauczyli nas miłości do kraju, cnót rodzinnych, etc. etc., naówczas wszystkie, jak ich nazywa Lam, tromtadraty podniosłyby taki krzyk, że niezawodnie w piekleby było słychać: „O! krzyknęliby: to arystokracya, to przesądy, to zapleśniały mur ciemnoty, w który my walimy taranem dwustu tysięcy tomów na rok i czterdziestu tysiącami egzemplarzy naszego pisma, którego prenumerata roczna, mówiąc nawiasem, wynosi… (tu następują rubryki: na prowincyi, w Warszawie i cyfry). A jednak też same i ciż sami tromtadraci, ile razy idzie o wady i głupstwa, niezawodnie począwszy od autobiografii, zajadą do przodków i na nich zwalą całą winę. Hej! dajmyż już raz im spokój, tym naszym ojcom i praojcom, śpiącym cicho po mogiłach i kurhanach kresowych.
Napracowali się za dni żywota swego, nacierpieli, naprzelewali łez i krwi hojnie, a teraz jeszcze poruszają ich prochy ze złorzeczeniem nawet wówczas, gdy chodzi o Niemców z Kalisza.
Biorą im za złe nawet i to, że nie powtarzali wnukom: „uczcie się rozumu w jakimbądź języku“. A jakże im było takie rzeczy powtarzać? za czasów Kochanowskiego lub później Konarskiego? Ej! autorko! autorko!
Nakoniec, pozwoli sobie szanowna korespondentka powiedzieć, że albo jest nieuważną, albo do wysokiego stopnia niecierpliwą. Zarzucasz pani p. Jeleńskiemu, że nie wspomniał o pracowni pani Parczewskiej. Otóż, jak można takie zarzuty stawiać? Sprawozdanie o Kaliszu i jego okolicy rozpoczęło się w Nr. 1-m i miało się ciągnąć jeszcze przez wiele następnych. Pani czytałaś (10 stycznia) tylko pierwszy, nie mogłaś więc wiedzieć, o czem pan Jeleński będzie, a o czem nie będzie mówił w następnych. Jakoż obszerny opis pracowni pani Parczewskiej znajduje się zaraz w numerze 2-m Niwy. Do niego więc odsyłamy nie tyle jeszcze korespondentkę Gazety Polskiej, bo to pisała przed wyjściem Nr-u 2-go Niwy, ile redakcyę Gazety Polskiej, która zarzut przemilczenia o pracowni p. Parczewskiej drukowała w pięć dni po wyjściu w Niwie opisu tejże pracowni.
A teraz, skończywszy z korespondentką Gazety Polskiej, możemy przejść, do innego przedmiotu.


∗                              ∗

Czytaliśmy, nie pamiętam już w jakiem piśmie, że w Ameryce powszechne jest oburzenie i powszechne skargi na służbę pocztową żeńską. Starzy skarżą się, że nie mogą nic na czas odebrać, bo urzędniczki kokietują z młodymi ludźmi. Nie tak więc źle jest u nas, jak się zdaje, my bowiem nie możemy się skarżyć, aby zarząd pocztowy lub jego urzędnicy kokietowali z publicznością. Naprzód słyszeliśmy niemało skarg, zwłaszcza od kobiet, że w całym gmachu pocztowym, obok napisów rosyjskich, niema żadnych innych, a przedewszystkiem polskich. Cudzoziemiec, albo i krajowiec, nie umiejący języka urzędowego, błąka się po całym gmachu, od Annasza do Kaifasza, nie wiedząc, gdzie oddają pieniądze, gdzie je biorą, gdzie odbiera się listy krajowe, gdzie zagraniczne i t. p. Na dobitkę, Annasz i Kaifasz nie zawsze bywają w dobrym humorze i nie zawsze chcą odpowiedzieć na pytania. Tak więc, jeżeli ma być tabakiera dla nosa, a nie nos dla tabakiery, to jest jeżeli mają być napisy dla publiczności, a nie publiczność dla napisów, to potrzeba, żeby te były przystępne zarówno dla wszystkich stanów, płci i wieków.
Co do poczt, doszła nas jeszcze jedna, radosna wiadomość. Oto można będzie posyłać listy z Warszawy w okolice Warszawy. Do tej pory z Warszawy można było pisać do Jeddo, Bankoh, Rio-Janeiro i t. p., ale nie do Wilanowa, Mokotowa etc. Trudno uwierzyć, a jednak tak było. Teraz ma być urządzona komunikacya. Jak prędko się to jednak stanie, nie wiemy. Im prędzej, tem lepiej.
Są rzeczy, o których wiemy, że muszą przyjść do skutku, o których mówimy: im prędzej, tem lepiej, a które jednak idą z dziwną jakąś powolnością. Do takich rzeczy należy nowa kolej Nadwiślańska. Opóźniła ją walka kapitalistów, ale wreszcie walka ucichła, wytknięto drogę, porobiono gdzieniegdzie nasypy, zakupiono tu i owdzie grunta, nagle znów krzyk. Oto droga na Maciejowice nic warta, oto jest inna, krótsza czy nie krótsza, ale lepsza, bezpieczniejsza, dogodniejsza i tańsza.
Oto jest jeden ważny wzgląd, o którym przepominają zwolennicy nowej drogi, to jest, że nowa ta droga znowu opóźni kolej. Korzyści z niej są wątpliwsze, owszem, znajdują się ludzie bardzo kompetentni, którzy twierdzą, że jest mniej korzystną od pierwszej, pewnem jest tylko to, że się kolej opóźni. Wprawdzie zwolennicy obiecują dla kraju niesłychane dobrodziejstwa z nowej linii, zdaje się jednak, że dobrodziejstwa w znacznej części redukują się do korzyści, jakieby odniosło kilku lub kilkunastu szlachty, przez których grunta droga przechodziłaby w nowym kierunku. Kto wie, czy wzgląd ten nie jest jedną z najważniejszych przyczyn całej sprawy.
Kiedy już mówimy o kolejach, niech nam będzie wolno wspomnieć o wyborach członków do Zarządu kasy zjednoczenia przy kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Do tej pory wybierano na członków zarządu samych tylko dygnitarzy, którym niezbyt chodziło o rozwój instytucyi. Otóż ostatnie wybory dały odmienny rezultat. Obok naczelników wydziałów, wybrano kilku nadkonduktorów, maszynistów, dozorców drogowych i tym podobnie. Zdaniem naszem wybór padł właściwie, nowy bowiem zarząd, jako składający się z członków, których pomyślność instytucyi interesuje bezpośrednio, usilniej będzie przykładał się do jej rozwoju i prędzej przeprowadzi reformy do tegoż rozwoju konieczne.


∗                              ∗

Nowe wydawnictwa mnożą się. Każdy prawie numer pism codziennych zawiera nowe prospekty. Niedawno rozeszła się wieść o mającem powstać nowem piśmie. Kto je ma wydawać, z pomocą jakich środków ma wychodzić, a nakoniec, kto ma w niem pisać, wszystko to jeszcze tajemnica. Pisma codzienne doniosły wprawdzie, że jest koncesya, są ludzie i są pieniądze. Ani słowa: są to trzy znakomite warunki, i gdyby się tylko znalazł czwarty warunek: prenumeratorzy, wszystko spełniłoby się jaknajlepiej. Posiadania tego ostatniego warunku życzymy nowemu przedsięwzięciu, jeżeli nie jest ono tylko urojeniem — jaknajszczerzej. Przewidujemy jednak trudności, z jakiemu wydawcom przyjdzie walczyć. Prenumeratorowie przychodzą powoli, trzeba ich sobie zdobywać poważną pracą i dotrzymywaniem zobowiązań. Są wprawdzie wydawnictwa, które na innych drogach szukają rozwoju, ale owych dróg radzimy wszystkim unikać.
Niemałą także przyjemność sprawiło zwolennikom lżejszego czytania zamierzone wydawnictwo dzieł Walter-Scota. Na czele wydawnictwa stoi pan Grubecki. Warunki pieniężne są nader przystępne, dla mniej nawet zaopatrzonych kieszeni, a samo przedsięwzięcie pożyteczne. Bądź co bądź, utwory Walter Scota są to arcydzieła, a jako takie, nie starzeją się nigdy. Dzisiejsze pokolenie wprawdzie, zwłaszcza zaś dzisiejsze pokolenie kobiece, wychowane na romansach francuskich, nie zna jak należy dzieł angielskiego romansopisarza, ale właśnie to jeden dowód więcej, dla którego wydawnictwo może i powinno się udać. Książki te w czytelnikach mogą wyrobić zdrowy smak estetyczny, młodszemu zaś pokoleniu powieściopisarzy posłużą za wzór, jak należy pisać powieści historyczne, wszystkim wreszcie zapełnią w sposób przyjemny długie wieczory zbliżającego się wielkiego postu.
Tak jest, karnawał już na schyłku. Nie dorównał on świetnością karnawałom lat zeszłych. Mniej się bawiono, mniej tańczono, mniej dołączono ogłoszeń do kuryerów, mniej nakoniec wydano pieniędzy. Co było tego powodem? trudno powiedzieć. Możeśmy trochę biedniejsi, a może i trochę rozumniejsi, niż dawniej. Może filipiki przeciw strojom i zbytkom poskutkowały wreszcie, dość, że było skromniej, ciszej i spokojniej. Tańcowało tylko trochę miłosierdzie, a raczej my wszyscy w imieniu miłosierdzia, ale na owych balach na rozmaite instytucye dobroczynne zyskują głównie biedni, więc niema co przeciw nim pisać.
Zbliżający się post przyniesie nam za to cały cykl prelekcyi na osady rolne, dla małoletnich przestępców. Warszawa z niecierpliwością oczekuje tych prelekcyi, ponieważ mają w nich wziąć udział kobiety, a mianowicie dwie znane na polu powieściopisarskiem autorki, p. Eliza Orzeszkowa i Walerya Marrené (Morzkowska). Dotychczas kobiety prawie że nie brały udziału w tego rodzaju wystąpieniach. W swoim czasie mówiła wprawdzie z katedry p. Dobieszewska i pani Ćwierczakiewiczowa, ale wystąpienia te były mało komu wiadome, a zresztą pierwszej zbyt dorywcze, drugiej zbyt kulinarnie-specyalne. Obok tych zamierzonych odczytów, odczyty dla rzemieślników idą po staremu, zawsze równie tłumnie i gorliwie nawiedzane przez chciwą wiedzy młodzież. Ostatni odczyt z zakresu botaniki i ogrodnictwa miał p. Jankowski, z powołania ogrodnik, znający też swój przedmiot nie tylko teoretycznie, ale i praktycznie. Odczyt ten przedewszystkiem wykazał, co znaczy, kiedy mówi specyalista, a nie amator, nie mający prócz dobrych chęci żadnych innych kwalifikacyi praktycznych. Słuchacze odeszli na nowo utwierdzeni w przekonaniu, że odczyty mogą im przynieść wiele korzyści, że można się wiele nauczyć, tylko nie trzeba uważać ich za zabawkę, służącą do zabicia w modny sposób godziny czasu w dnie świąteczne.

Niwa, r. 1875, t. VII.


Teatr.
Kosa i Kamień, przysłowie dramatyczne J. I. Kraszewskiego. — Okno na pierwszem piętrze, dram. w 1-ym akcie J. Korzeniowskiego.

Panna Iza była to chodząca wiosna, miała lat 21; miała piękność, dowcip, żywość i dobre serce; miała wreszcie typową ciotunię z białymi loczkami, trochę zrzędną, ale więcej pobłażliwą; miała nakoniec jeszcze jedną wadę, jeżeli to wadą nazwać można: żadną miarą nie chciała iść za mąż.
I dlaczego? Nie stała temu na zawadzie oschłość duszy — wcale nie. Do furtki jej serca może nie zapukał dotąd różowy paluszek cypryjskiego chłopczyny, to prawda, ale nie idzie za tem, aby to serduszko nie było zdolne czuć i odczuwać miłości. Owszem, była to natura wrażliwa i uczuciowa, ale właśnie z tych powodów nie umiała się pogodzić z prozaiczną rzeczywistością, w której konwenans tak zastępował lub pokrywał istotę rzeczy, jak plewa pokrywa prawdziwe ziarno. Potrzeba było, żeby powiew prawdy i prostoty odwiał tę plewę, a tak szczęśliwy wypadek nie zaszedł dotąd.
Panna Iza więc rozdawała koszyk za koszykiem. Ona miłość uważała za coś więcej, niż za etykietę salonową; małżeństwo za coś więcej, niż prosty układ rodzinny, a tymczasem ciotunia swatała zupełnie prozaicznie.
I oto co tydzień przywożono pannie konkurenta, niby „bażanta na półmisku“. Młodzieniec wchodził, kłaniał się, robił słodkie, jak figi, oczy, zacierał ręce, chrząkał, zaczynał rozmowę w klasyczny sposób od pogody, udawał zajętego, a nawet zakochanego; w rzeczywistości nudny był i pospolity, przykrojony tak na miarę krawca, jak każdy inny pomiot salonowy, znudził więc panienkę, rozgniewał i po jednej wizycie uciekał, jak zmyty, aby się już więcej nie pokazać.
Próby te, powtarzane dość często, martwiły jednak biedną Izę, i właśnie widzimy ją, zagrożoną podobnem zmartwieniem w chwili, gdy się zaczyna sztuka.
Ciotunia układa nowe małżeństwo: za chwilę ma przyjechać pan Radca, dawny jej znajomy, z synem swoim Roderykiem, który ma być nowym „bażantem na półmisku“. Ciotunia zrzędzi i prosi: A moja Iziu, ubierz się, a bądź grzeczną, a bądź uprzejmą, a Iziu, Iziu! A tymczasem Izia kręci się, śpiewa, trzepie i obiecuje, że, jak tylko pan Roderyk się pokaże i zacznie się do niej wdzięczyć, zaraz mu głowę urwie bez żadnej litości.
Tymczasem za oknem trzask z bicza; zajeżdża radca z synem. Wchodzą; radca poważny, siwy; syn ładny chłopak, jak malowanie, ale zimny jakiś i sztywny, jak Anglik. Witają się i za chwilę staruszkowie, zmyśliwszy jakiś interes, zostawiają młodych sam na sam.
Gra zaczyna się. Między młodymi panuje milczenie. Hm! hm!… panienka; jeszcze milczenie. Młodzieniec siedzi sobie chłodny po gentelmańsku, jakby nikogo więcej nie było w pokoju. Obowiązki gościnności nakazują pannie Izie zacząć rozmowę, zaczyna więc. Wprawdzie niebardzo grzecznie, nawet wcale niegrzecznie, ale zaczyna. Młodzieniec odpowiada i… cóż to jest? On się wcale nie wdzięczy! Co to jest! ani mu się śni przymilać. Chwilami, kiedy rozmowa się przerywa, młodzi spoglądają wzajemnie na siebie. Znali się już kiedyś. Widzieli się przed paru laty. On ją pamiętał pensyonarką z burakowemi rękami, ona jego sztywnym studentem niemieckim. Teraz, ho, ho, mój Boże; co to za zmiany. Ależ ona wcale dziś niepodobna do tej pensyonarki, myśli pan Roderyk. Ależ on wcale niepodobny do tego studenta, myśli sobie panna Iza. I znów rozmowa. Ten gentelman wcale odmiennego pokroju, niż inni, myśli panienka; można z nim mówić otwarcie. I niewiele myśląc, powiada mu: czy pan wie po co tu pana przywieźli? On nie wie lub udaje, że nie wie. Oto pana tu przywieźli… no!… zawsze to trochę ambarasujące… oto przywieźli pana… abyś się… no!… o mnie starał, ale ja ani myślę iść za mąż, kończy prędko, jakby chciała wielki ciężar zrzucić z serca. I patrzcie, co się stało. Oto jego sztywność znika, radość strzela mu z oczu, zrywa się i mówi z zapałem: Ach pani! jakże to dobrze! bo i ja nie mam najmniejszego zamiaru żenić się z panią, mnie ojciec przywiózł tu przeciw mej woli. Jakto dobrze, żeśmy sobie to powiedzieli, teraz przymus między nami znika i jesteśmy przyjaciółmi.
Istotnie; przymus między nimi znika, ale po co to zapierać; ubodło ją trochę to, co on powiedział. Ej, panno Izo! panno Izo! Bawią się niby wesoło, widocznie; zbliżyli się do siebie, dobrze jakoś jednemu przy drugiem i miło, przyjaciel coraz bardziej przychodzi do przekonania, że jego przyjaciółka jest śliczna, dowcipna, rozkoszna; przyjaciółka coraz jaśniej dostrzega, że przyjaciel jest najmilszy w świecie chłopak. Przyjaźń potęguje się i wzbiera co chwila, aż wreszcie po pół godzinie rozmowy taż sama przyjaźń dochodzi do tego, że przyjaciel, cisnąc rękę przyjaciółki, mówi: Pani! kocham cię nad życie, nad szczęście własne! etc. etc. (patrz własne pamiętniki z czasów młodocianych); przyjaciółka zaś zmieszana, wzruszona, niby się broni, koteczka, niby chce jeszcze żartować, rumieni się, miesza coraz bardziej, sama nie wie, co się z nią dzieje i… resztę czuły słuchacz w swej duszy łatwo dośpiewa.
Sztuczka, jak widzimy, czysta, pogodna, a przytem dyalogowana z niepospolitą zręcznością, stanowi prawdziwie cenny dla naszego teatru nabytek. Dla spracowanego, a czasem i skołatanego umysłu jakże miło jest odświeżyć się takim wiosennym uśmiechem, zarówno wdzięcznie, jak szlachetnie odbijającym od tłustych lub rozpustnych fars francuskich, choćby nawet i od dramatyzowanych obrazków feuilletowskich, w których wielkoświatowe wiarołomstwo stara się, pod szatą wykwintności i ogłady, ukryć główną swą, bądź co bądź, cechę: nikczemność.
Co do wewnętrznych motywów sztuki, krytyka słusznie może zarzuca zbyt nagłe przejście od obojętności i małżeństwo-wstrętu do gwałtownej miłości, ale pamiętajmy, że młodość, która, jak mówi Słowacki, każe się łabędziej parce unosić po świecie, i sama unosi się łatwo. Z drugiej strony, jak dalece miłość jest zdradliwą, jak może nagle a niespodziewanie uchwycić za serce, o tem nie potrzebuję i wspominać, albowiem wiedzą to wszyscy, począwszy od Anakreonta, a skończywszy na księdzu Bace, którego refleksye o nagłości śmierci dadzą się i do miłości zastosować.
„Okno na pierwszem piętrze“ J. Korzeniowskiego nie jest sztuką nową, ani pierwszy raz graną, ale tylko wznowioną, dlatego wspomnę o niej pokrótce. Treścią jej jest wiarołomstwo małżeńskie, przedmiot, dziś przez Francuzów zużyty, oklepany i nadużyty, a zarówno niesmaczny, jak niebezpieczny. U Korzeniowskiego jednak przedmiot ten nie dowodzi, jak np. w dzisiejszem komedyopisarstwie francuskiem, zgubnego kierunku literatury, ale służy mu tylko jako motyw do rozwinięcia kilku charakterów, o które autorowi chodziło. Mąż, przebaczający nie upadłej jeszcze, ale blizko przepaści stojącej żonie, wydawał się naszemu dramaturgowi pięknem studyum artystycznem. Nie chodzi tu jednak o żadne z pytań w rodzaju Dumasowskim. Korzeniowski nie stawia kwestyi socyalnej, nie rozważa, kto winien i kto komu ma większe prawo głowę ukręcić. Słowem, nie filozofuje nad wiarołomstwem, jak socyolog, ale maluje wypadek, jak artysta i psycholog. Zresztą malowidło to nie należy do najprzedniejszych. W pierwszych dwu aktach, a raczej obrazach, niema za grosz prawdy i zgodności z naturą. Starzy lokaje lub starszy pasiecznicy, filozofują tu nad marnościami świata tego i w długich tyradach wyłuszczają ad usum delphini swoje poglądy na życie sielskie i samotne, wolne od burz, huczących na wielkim świecie. Trzeci obraz najlepszy: akcya wzbiera tu i potężnieje niepospolicie; niektóre sceny stają się prawdziwie świetne, katastrofa pomyślana oryginalnie, wzrusza, a nawet i porywa.
Na nieszczęście i tu jednak nie obeszło się bez pewnych niekonsekwencyi. Mąż, który winę żony chce dla honoru domu i imienia zatrzeć, nie powinien kazać skakać jej kochankowi za karę z okna na pierwszem piętrze, z tego prostego powodu, że kochanek mógłby złamać nogę, rękę, narobić wrzasku lub przeleżeć do rana pod oknem pani, coby do ukrycia sprawy wcale się nie przyczyniło.

Niwa, r. 1875, t. VII.


Teatr.
Filiberta, komedya w 3-ch aktach Emila Augiera, przekładem wierszem Kazimierza Kaszewskiego.

Filiberta jest córką wykwintnej margrabiny de Grandchamps, jest młodą i bogatą dziedziczką, ma przytem niepospolitą inteligencyę, szlachetną duszę i czyste a kochające serce, słowem: los obdarzył ją wszelkimi warunkami szczęścia, a jednak… już od kołyski unosi się nad nią pewien chmurny cień, który ustawiczną troską zasępia jej jasne czoło: oto Filiberta jest brzydką.
Ale czy tylko istotnie jest brzydką? Tak przynajmniej twierdzi jej matka, margrabina de Grandchamps, tak twierdzi jej chrzestny ojciec, książę de Chamaraule, tak wreszcie twierdzą wszyscy, z wyjątkiem siostry Filiberty, nadobnej Blanki, która pociesza ją i dodaje otuchy, jak może.
Słowa siostry budzą nawet chwilami pewną wątpliwość w duszy Filiberty, ale te chwile nadziei krótko trwają, a wkrótce potem trzeźwy rozsądek tłómaczy jej, że słowa pociechy kładzie w usta Blance tylko dobroć i kochające siostrzane serce. Tak jest: istotnie jest brzydką, istotnie nikt jej kochać nie może i nikt jej kochać nie będzie. Biedna Filiberta! W duszy nosi prawdziwe skarby miłości, czuje, jak potrafiłaby kochać, jak umiałaby uszczęśliwić człowieka, któryby oddał jej serce; natura to kochająca, tkliwa i szczera, ale — biedna dziewczyna, ziębiona ustawicznie chłodem obojętności ludzkiej, zamyka tak przed ludźmi serce, jak kwiat, owiany mroźnym powiewem, stula wonne listki korony. W takich warunkach charakter jej zgorzkniałby może zupełnie, gdyby nie miłość siostry i współczucie pewnego młodzieńca, nazwiskiem de Taulignan. Filiberta kocha tego młodzieńca całą potęgą duszy; chwilami nawet i to jego współczucie wydaje jej się czmś więcej, niż prostą sympatyą, jaką dwie szlachetne istoty czuć do siebie mogą, ale, pomna na swoją brzydotę, nie śmie wierzyć w tak wielkie szczęście i popada znowu w pełne goryczy zwątpienie.
A jednak Lucyan de Taulignan kocha rzeczywiście Filibertę, ale on jest ubogi, ona bogata, milionowa dziedziczka, więc duma, to jedno z najszlachetniejszych uczuć męskich, a może i nieśmiałość, ta wieczna towarzyszka prawdziwej miłości, zamyka mu usta i nie pozwala wymówić słów, które dyktuje mu serce.
Blanka, siostra Filiberty, która widzi wzajemne uczucia dwojga młodych, zachęca i ośmiela Lucyana. Jedno słowo może uszczęśliwić ich oboje, i wreszcie Lucyan postanawia wyznać Filibercie swoje uczucia, gdy nagle nieprzewidziana okoliczność zamiast zbliżyć odpycha od siebie jeszcze dalej dwa rozmiłowane w sobie serca.
Rolę tej nagłej, a nieprzewidzianej okoliczności odgrywa książę de Chamaraule. Stary ten donżuan przyjechał na wieś z dwu powodów: raz na ślub Blanki, a powtóre z rozkazu Ludwika XVI, który, niezadowolony ze zbyt skandalicznych sprawek księcia, rozkazał mu wyjechać na wieś i nie wracać prędzej, jak… z księżną. Łatwo zrozumieć, że przywykły do Paryża, wykwintny dworak, nudził się z całej duszy na wsi, a choć sprowadził z sobą dla towarzystwa swego synowca, świetnego kawalera de Talmay, jednakże pragnął jaknajprędzej powrócić na dwór; wiedząc zaś, że nie wolno mu tego uczynić aż po ożenieniu się, powoli rozglądał się po okolicy za odpowiednią partyą.
Owóż najodpowiedniejszą zdawała mu się Filiberta. Co do jej brzydoty, miał książę w tym przedmiocie swoje osobiste zdanie, którego nie wypowiadał tylko dlatego, że obawiał się, aby nie zgodzono się na nie zbyt łatwo. Ale wytrawny dworak odgadł natychmiast uczucia Lucyana do Filiberty i postanowił w prawdziwie godny salonowo-dworskiej dyplomacyi sposób podstawić nogę niebezpiecznemu rywalowi.
Wmawia więc w Filibertę, że Lucyan jest ubogi, że, jeżeli radby się z nią ożenić, to tylko dla majątku, że jej nie kocha i kochać nie będzie, bo ona nigdy innych uczuć, jak ojcowskie, takie właśnie, jak jego, księcia de Chamaraule, wzbudzać nie może, ale jeżeli nie pogardzi temi właśnie bezinteresownymi, ojcowskiemi uczuciami, to on, książę de Chamaraule, we własnej osobie podejmuje się być jej dozgonnym opiekunem i prosi o jej rękę.
Filiberta nie decyduje się odrazu, ale łatwo zrozumieć, jak pierzchają jej złudzenia co do miłości Lucyana. Wierzy staremu księciu, bo pamięta o swej brzydocie. Wierzy, że Lucyan tylko dla majątku chce się z nią ożenić, że robi ofiarę dla swego rodu i kiedy on przychodzi do niej ze słowami wyznania, odpycha go, rzucając mu w oczy podejrzenie i niewiarę.
Ale wówczas wybucha krępowana duma męska. Mężczyzna wart tu kobiety. Ona kocha go, ale nie odda mu ręki, nie wierząc w jego miłość, on, choćby mu umrzeć przyszło z miłości i cierpienia, raz odepchnięty i posądzony, nie przyjmie jej serca, tak jak nie przyjął nawet dłoni przyjaźni, gdy mu ją ofiarowała.
Książę de Chamaraule więc tryumfuje, ale oto zjawia się nowa przeszkoda w osobie jego siostrzeńca, kawalera de Talmay. Młody i świetny kawaler nudzi się na wsi nie mniej od stryjaszka, pragnie więc znaleźć rozrywkę w jakimś cichym stosuneczku miłosnym. Filiberta wydaje się jakby stworzoną do tego. Dziewczyna cicha, zamknięta w sobie, sentymentalna, a powiedzmy po cichu, licho wie, dlaczego ogłoszona za brzydką, bo w rzeczywistości piękna, jak anioł, ale nie wiedząca o tem nic a nic, nie potrafi zapewne oprzeć się niezrównanym wdziękom i doskonałej wprawie w stosunkach miłosnych młodego panicza.
Ufny więc w siebie panicz oświadcza jej swą miłość. Jakto? pan się chce ze mną ożenić? pyta Filiberta. — No… tak znowu nie! odpowiada zuchwale młody wietrznik. Więc cóż? Oto kocham panią. I tu następuje potok sentymentalnych wyznań. Filiberta przeciera oczy. On nie chce się z nią żenić: więc chce, żeby została jego faworytą. To obelga, ale Filiberta nie myśli teraz o obeldze. Inna myśl poczyna świtać w jej głowie. Więc ona może się podobać? I to nie dla swego majątku, ale dla siebie samej? Więc ona jest piękną? A zatem może być kochaną? A zatem Lucyan nie dla jej pieniędzy chciał się z nią żenić? Więc on ją kocha? I pod wpływem radosnego upojenia biedna dziewczyna zapomina skarcić zuchwalca i wybiega rozpromieniona z miłością w sercu, a promiennym uśmiechem na ustach.
Tak! tak! istotnie jest piękną, jak jutrzenka, piękną do tego stopnia, że skarcony w następnym akcie kawaler de Talmay zapomina o swych pierwotnych zamiarach, a pragnie się z nią ożenić, wyraźnie o-żenić. Nosił wilk owce, ponieśli i wilka. Rozkochał się biedak po uszy. Ale owóż chce się żenić i stryjaszek! Cha! cha! Otóż nowa zabawa. Tu następuje cały szereg najśmieszniejszych scen rywalizacyi między stryjem a synowcem. Kogo tu wybrać z dwu tak ponętnych pretendentów? Ten Lucyan, tak dumny, choć tak kochany, skona raczej z bólu, da się raczej zabić młodemu de Talmay, a nie przebaczy jej, choćby mu sama i pierwsza wyznała miłość. Cóż więc czyni Filiberta? Oto z filuteryą, prawdziwie niewieścią, składa w jego ręce wybór między stryjem a synowcem. Ona mu ufa; pójdzie za tego tylko, którego on jej wybierze. Nieszczęśliwy Lucyan ma wydać sam na siebie wyrok straszniejszy od wyroku śmierci. Czyż się zawaha? Tak jest! I jego serce nie z żelaza; waha się, na twarzy występuje mu wyraz walki wewnętrznej i niekłamanego cierpienia, ale trwa to krótko. Już gotów oznajmić swój wybór, już wymówił nawet nazwisko kawalera de Talmay, gdy wreszcie Filiberta odkrywa mu wszystko i błaga go o przebaczenie. Panie Lucyanie, nie odrzucaj mnie! Te słowa, niby muzyka rajska, brzmią w jego uszach; ten głos słodki, dźwięczny, pełen miłości, a drgający łzami i serdeczną prośbą, płynie, jak balsam, do zbolałej jego duszy. Pokora kobiety zwycięża dumę męska, i zwyciężony młodzieniec otwiera ukochanej szlachetne swe objęcia.
Taką jest treść Filiberty. Rozmaici recenzenci zarzucali tej sztuce brak węzła dramatycznego, brak intrygi, namiętności i subtelnej analizy charakterów. Zarzuty to zbyt ciężkie. Sztuka ma swój węzeł dramatyczny, co zaś do analizy charakterów, to zbytnią może szkicowość postaci ubocznych opłaca dwójnasób postać samej Filiberty. Filibercie braku subtelnej analizy zarzucić żadną miarą nie można. Przeciwnie, rysunek tej postaci kreślony jest z tak przepyszną delikatnością, tak con amore wykończony, tak ściśle psychologiczny, że przymioty powyższe stawiają ją w rzędzie najlepszych kreacyi Augiera. Bogactwo uczuć tej dziewczyny prawdziwie może być nazwane świetnem, a przytem, ileż to poezyi w tych jej zwątpieniach, w tych przejściach od radości do goryczy, od nadziei do rozczarowań. Ileż tu delikatnych odcieni, podpatrzonych z niezmierną bystrością i prawdą życiową, która tem większą stanowi zasługę autora, że otoczenie, wśród którego rzecz swą prowadzi, było arcy-sztucznem i konwencyonalnem…
Ta prawda i ciepło, z jakiem kreślona jest Filiberta, powinny były zwrócić baczniejszą uwagę krytyki. W duszy tej młodej dziewicy, odgrywa się cały, cichy dramat, ale dramat prawdziwy, dramat taki, jakich wiele rozegrywa się w ukryciu przed oczyma ludzkiemi w rzeczywistości. Historya Kopciuszka bliższą jest rzeczywistości, niżeli się komu wydaje. Nieraz widzimy nierówny rozdział miłości rodzicielskiej między dzieci, z którego to rozdziału nikt nie umie zdać sobie sprawy. Jak bywają geniusze rodzinne, na których nikt prócz mamy i ciotek poznać się nie umie, tak zdarzają się i takie upośledzenia lub brzydoty rodzinne, których nikt prócz rodziny nie widzi. W Filibercie nic innego się nie dzieje, a zgodność z rzeczywistością głównego założenia poparta jest prawdą i ciepłem, z jakiem główne założenie przeprowadzone jest w sztuce. Być może, że niezrównany urok gry podnosi i potęguje to ciepło, ale chwilami widz istotnie zapomina, że ma przed sobą scenę, i sądzi, że patrzy na życie samo.
Wspomnieliśmy o wybornej grze tytułowej roli. Wogóle, nie pisujemy nigdy o grze artystów, sądząc, że krótkie, luźne uwagi, jakiemi, niby zdawkową monetą, zbywa się zwykle rzecz całą, nie przynoszą pożytku ani artystom, ani publiczności. Tym razem jednak szereg prawdziwych tryumfów, jakie odniosła w tej roli w dotychczasowych wystąpieniach p. Romana Popiel, zmusza nas, jako sprawozdawcę, do odstąpienia od ogólnego zwyczaju. Talent ten, do najwyższego stopnia oryginalny, samodzielny a pełen prawdy, zdaje się w obecnej chwili dochodzić do szczytu rozwoju, rozszerzając przytem co chwila dotychczasowy swój zakres. Od ról naiwnych, które oddaje z prawdziwą genialnością, przerzuca się do dramatu (Sfinx), do komedyi wyższej (Filiberta) i we wszystkich tych różnego rodzaju sztukach z równą występuje prawdą, siłą i ciepłem, dla którego trudno wyszukać odpowiedniego porównania. Cechą tego talentu jest zupełny brak konwencyonalności, niemasz w nim nic sztucznego, nic, jeśli się godzi tak wyrazić, nastrojonego z góry, dlatego niektóre role pomienionej artystki wyglądają, jakby świetne improwizacye, tem tylko od rzeczywistości różne, że od rzeczywistości piękniejsze i bardziej poetyczne.
Co się tycze wyłącznie Filiberty, rolę tę najsurowsi nawet krytycy nazwali arcydziełem, bo rzeczywiście niepodobna nazwać jej inaczej, i chyba zupełna nieznajomość rzeczy lub uprzedzenie mogłoby się na takie określenie nie zgodzić.

Niwa, r. 1875, t. VII.


Teatr.
Z powodu Intrygi i Miłości (Cabale und Liebe), dramatu Fryderyka Szyllera, przedstawionego na benefis p. Modrzejowskiej w Teatrze Wielkim Warszawskim.

Wiek XVIII w Niemczech dziwny, a ze wszech miar dla dziejopisarza i historyka literatury zajmujący przedstawia obraz. Były to czasy, tak obfitujące we wszelkiego rodzaju sprzeczności, tak pełne świateł i grubych cieni, walki, oporu, przesileń, zwątpień i nadziei, że historya może spoglądać na nie tylko, jak na epokę przejściową, jak na wielki zaczyn dziejowy, z którego później dopiero miał się wytworzyć normalny rozwój społecznego żywota.
Przypatrzmy się bliżej tym sprzecznym żywiołom. Wzrok nasz ściągają przedewszystkiem na siebie dwory książęce, niby jasne ogniska, po całym obszarze Niemiec rozsiane. Wszystko tu pozornie błyszczy i świeci; koło dworów skupia się purpurowe duchowieństwo i świetna szlachta miejscowa, pełna poloru i elegancyi. Rzekłbyś, to rezydencya, to Wersal, co książę, to Ludwik XIV. Życie tu płynie wśród przepychu i zabaw, jakby wśród bogów na Olimpie. Wielkie rewie wojskowe, polowania, mitologiczne uroczystości, w których role półnagich bogiń grają żony i córki baronów, przedstawienia teatralne i zabawy muzyczne następują jedna po drugiej; miesiąc płynie po miesiącu i dzień po dniu bez troski i chmury, a choć huk dział starego Fryca towarzyszy bezustannie tym uroczystościom, to zdaje się, że i wojnę dał Pan Bóg dlatego tylko, żeby książę miał sposobność ćwiczyć swych grenadyerów, żeby szlachta mogła pokazać, jak trzeba ginąć dla księcia, a damy, jak powiewać chustkami z balkonów, witając upudrowanych zwycięzców.
Jednem słowem: czasy to świetne, czasy wersalskie, klasyczne czasy książęcych miłostek, pudru, francuszczyzny, elegancyi, poloru i grenadyerskich popisów, ale to dopiero jedna, i co więcej, pozorna strona medalu. Przypatrzmy się teraz drugiej. Ci świetni książęta z krwi i kości Niemcy, z duszy i przyzwyczajeń to cudzoziemcy, nie mający nic wspólnego z narodem; z wierzchu wypolerowani na wersalski sposób, w gruncie rzeczy to azyatyccy władcy, którzy nie znają i znać nie chcą żadnego hamulca dla swych uniesień i namiętności; liberalni wolteryaniści za młodu, stają się niemieckimi gburami na starość. „Ani słowa o tych reinsberskich głupstwach“, mówi po wstąpieniu na tron Fryderyk Wielki i na wzór ojca okłada kijem swych ministrów i generałów, dawnych towarzyszów reinsbergskich marzeń i młodzieńczych liberalnych porywów. W innej stronie Niemiec stary a zacięty konserwatysta, Karol Wirtembergski, uciska żelazną dłonią wszystko, co tylko nad miarę państwową wyrasta, gnębi literaturę i sztukę i z zimną krwią dokonywa bolesnych pedagogicznych ćwiczeń w swej szkole wojskowej Karola; jeszcze gdzieindziej Józef II-gi, dość liberalny, aby wprowadzić reformy, nie jest dość liberalny, aby nie wprowadzać ich przemocą, aby nie przykrawać swych ludów do swych idei i aby nie rozciągać ich na prokrustowem łożu, które, za krótkie lub za długie, w żadnym razie nie było dość wielkie, aby pomieścić historyczne prawa austryackich narodowości. I w całych Niemczech widzimy mniej więcej to samo, a w każdym razie takie dwory, jak Wejmarski, do niezbyt odskakujących od ogółu wyjątków śmiało policzyć możemy. Mitologiczne uroczystości dworskie były świetne bez kwestyi i wspaniałe, ale żeby skarb na nie starczył, jakież to sumy trzeba było wyciskać z zubożałego, zniszczonego wojną i nad miarę wyciągniętymi podatkami ludu. A kiedy wreszcie wyczerpały się wszelkie źródła dochodów, wówczas sprzedaż ludzi na najemników wojskowych nie zdawała się wcale rzeczą, przechodzącą prawa książęce, to też nie same tylko ołowiane hanowerskie głowy ginęły w stepach i w dziewiczych lasach Ameryki. Jak się pokazuje z dzieła Fryderyka Kappa o handlu żołnierzami niemieckimi do Ameryki w XVIII wieku, była to rzecz nader rozpowszechniona. Płacono po 50 talarów od głowy i zabierano ludzi na wieczne czasy z duszą i ciałem. W latach 1776—1777 w Brunświku, w Waldeck, w Anspach sprzedawano corocznie od dwu do czterech tysięcy ludzi młodych, ze zdrowymi zębami, silnych i zdatnych do boju. Ten żywy towar nigdy już nie miał oglądać ojców, matek, dziewic ukochanych ani miłych wiosek rodzinnych. Jednem słowem, pod złotem, putem, pudrem i koronkami, pod maską czy konserwatyzmu, czy modnego liberalizmu, pod przepychem i świetnem polorem dworskim egoizm najpotworniejszy, posunięty aż do granic, niemal naturze przeciwnych, toczył serca ówczesnych panów Niemiec. Jacy zasię książęta, taka była i szlachta. I tu pod glansowanemi rękawiczkami kryły się niedźwiedzie pazury. Z drugiej strony służalczość względem książąt, intrygi dworskie, brak godności osobistej i ostateczne upodlenie poniżyły tak dalece tych wyrodnych synów wielkich ojców, że jedno tylko uczucie: uczucie wzgardy budzić w narodzie mogli. W czasie wojny, wśród dymu, huku strzelb i połysków szpad umieli jeszcze, strząsnąwszy puder z żabotów, rzucać się na oślep na baterye, najeżone bagnetami, grała wówczas potężnie błękitna krew w szlacheckich żyłach; umieli krokiem menuetowym brać na wzór muszkieterów francuskich szturmem działa forteczne. Ale czasu pokoju szli do antykamer książęcych intrygować, czołgać się, wysadzać wzajemnie z łaski książęcej, byle wszelkiego rodzaju lokajskiemi posługami ściągnąć na się uwagę i fawor pański. Pod pozorami przyzwoitości dworskiej rozpusta gnieździła się w tych ludziach, jak ptak nocny w pustkowiach. Dziewice wysokich rodów szły na nałożnice dworskie i nie tylko nie poczytywały za ujmę roli kochanicy książęcej, ale chlubiły się nią, jakby wysokim dworskim zaszczytem. Poczucie religijne wygasło, dusze wyschły do dna, wychłodły i zobojętniały zarówno na złe, jak i na dobre. Religia dworska, urzędowy konserwatyzm form zastępował prawdziwą wiarę, ateizm stał się modą tam nawet, gdzie, jako coś przeciwnego państwu, odrzucany i potępiany był przez władzę. Ten sam posiew wolteryański, który dla niższych warstw miał być czynnikiem, prowadzącym do przewrotu, rozkładał i toczył od wewnątrz, jak rak, klasy wyższe; tamte ośmielał i zachęcał, te osłabiał i pogrążał w przepaść swawoli, rozpusty i znikczemnienia.
Taka to była wyższa społeczność Niemiec, społeczność, do wysokiego stopnia strupieszała, wychłodła, żyjąca życiem sztucznem, wysilonem, pozbawionem wszelkiej potężnej treści, a niby świetnem i błyszczącem, jak bańka mydlana. Egoizm, despotyzm, fałszywy liberalizm lub krańcowy obskurantyzm, służalstwo, rozpusta, wyzyskiwanie ludu, centralizacya, sztuczna religia, formami zastępująca niewiarę, sztuczna literatura, służąca za zabawkę możnym, więzy, niemiłosiernie ciężkie więzy dla ciał i duchów, oto posępne rysy ogólnego obrazu wyższych warstw niemieckiego społeczeństwa. U góry świecące próchno, u dołu wielka fala ludu, ciemna, rozległa a nad podziw dotąd spokojna i cierpliwa.
Niemniej jednak wrzała już przeciw takiemu stanowi rzeczy reakcya. Napróżno niektórzy książęta wszelkiemi siłami tamowali przypływ idei zachodnich. Nie pomagało nic. Jak w Prusach po konserwatywnym Fryderyku Wilhelmie następował Fryderyk II-gi, który narozcież otwierał wrota myśli francuskiej, tak i w życiu społecznem całych Niemiec im silniejszą nowy przypływ myśli napotykał tamę oporu, tem też uderzał w nią silniej. Zresztą w obozie, który powinien być bronić konserwatyzmu, panował rozstrój wewnętrzny. A tymczasem nowe pojęcia wkradały się, rzekłbyś, przez powietrze, rozpalały serca i głowy, ramionom ludzkim przyprawiały skrzydła orle. Od zachodu, ze stepów i borów Ameryki, przez ocean dochodziły odgłosy walki, tam młody naród budził się do życia i w kolebce już urywał głowę hydrze; we Francyi, po spokojnem dotąd niebie królewskości przebiegały błyskawice, niby złowróżbne oznaki wielkiej burzy, aż wreszcie zerwała się i burza, tak straszna, że świat zatrząsł się w posadach. Młodzież niemiecka gorączkowo zwracała oczy i wyciągała ramiona na Zachód. Poczyna się najgwałtowniejsza reakcya w życiu umysłowem, a pierwsze jej ciosy uderzają w dworską, pseudo-klasyczną literaturę. Upadają dotychczas czczone powagi. „Pokażcie mi najpiękniejszą sztukę wielkiego Kornela, woła Lessing, a przyrzekam wam, że natychmiast lepszą napiszę“. Niespokojny, a nawskroś buntowniczy Schubart rzuca się na wszystkie strony, napada na wszystkich i na wszystko; napróżno zamykają go w więzieniu, głos jego przedziera się przez mury i kraty. Oswobodzona z więzów konwencyonalnego francuskiego klasycyzmu, myśl niemiecka toruje sobie nowe drogi; unosi się w zaziemskie sfery religijnych zachwytów w Klopstocku; szuka potężnych uciech zmysłowych w Wielandzie; tworzą się związki poetów. Południowa grupa wielbi Szekspira, pracuje nad dramatem, północna, bardziej liryczna, tonie w religijnym teutonizmie Messyady; słowa: prawa człowiecze, równość stanowa, prawo natury i t. p., raz wymówione, krążą po wszystkich głowach i ustach. Oto w tym wieku książęcej władzy i arystokracyi szorstki dolnosaski chłop, Voss, śpiewa przez usta radcy-chłopa, któremu dumny radca-baron wymawiał nizkie pochodzenie:

Tak, mój panie baronie, mój ojciec pasł świnie,
Gdybyś mu był synem, pasłbyś je i ninie.

I nie ma się wydawać rzeczą ani dziwną ani na historyozoficzne rozmyślania zasługującą, że reakcya umysłów objawiła się najpotężniej i najpotężniejszych znalazła przedstawicieli tam, gdzie stosunkowo i opór był najcięższy. Chcę tu mówić o Szyllerze i o Karolu, księciu wirtemberskim. Ten ostatni to w swoim rodzaju typ czystej wody. On to przecie więził Schubarta, on rządził tak, że nadmiar despotyzmu pozwala go chwilami o pomieszanie zmysłów posądzać; on to przecie dopuszczał się takich wybryków, że aż kuryer, wysłany z imienia cesarza, musiał publicznie ujmować się za ludem, a strofować i grozić władcy. Była to dziwna mieszanina konserwatysty, głupca i tyrana. A jednak niedźwiedź ten miał okruchy dobrego serca, cóż, kiedy nawet wówczas, gdy chciał głaskać, głaskał tak, że zdzierał skórę. Chciał być ojcem swego ludu, na nieszczęście rozumiał, że obowiązek ojcowski polega na ćwiczeniu skóry kochanych dzieci. Niezawodnie był mniej nikczemny od współczesnych mu książąt, ale między współczesnymi nie było chyba ani jednego, którego panowanie byłoby cięższem. W tej, równie tępej, jak zaciekle konserwatywnej głowie nie mogło się pomieścić, żeby ktoś śmiał kochać i wyznawać i rozszerzać inne idee, niż te, które, przyprawne urzędowym sosem, podawały ku spożyciu pedagogiczne zakłady państwowe, których to zakładów typem była jego szkoła wojskowa. Owe nowsze idee, ów ruch, ogarniający coraz gwałtowniej młode głowy, owe porywy rozmarzonych dusz młodzieńczych uważał za złe i niebezpieczne zabawki niedowarzonych chłopców, których należało karcić kozą i rózgą.
Ależ znowu bardzo jest naturalnem, że, im taki człowiek dalej na prawo w stronę zastoju odciągnął wahadło umysłowego żywota, tem ono gwałtowniej, wedle prostych praw matematycznych, musiało spaść i zatoczyć się na lewo. Owóż na drugim końcu tego wahadłowego ruchu stoi w pierwszych utworach Fryderyk Szyller. Wprawdzie nie on pierwszy poczyna ów znany Sturm-und-Drang Periode. Już przed nim widzimy cały szereg postaci, cały szereg prób, cały pochód większych i mniejszych reformatorów, prawdziwych i fałszywych geniuszów, głębokich myślicieli i fanatycznych wartogłowów, krzykaczy. Nie Szyller także zachodzi najdalej w walce z ówczesnymi stosunkami. Jak przed potężną falą toczy się mętna piana i dalej brzeg od fali zalewa, tak i przed Szyllerem nie brak ludzi, posuwających aż do zdziczałości i opętanego warcholstwa myśl reformy. Szyller w młodocianych swych utworach stoi co do czasu raczej na końcu Sturm und Drang Periodu, niemniej jednak słusznie stawiamy go na czele, naprzód dlatego, że to, co u innych było instynktem, często niejasnem poczuciem, mętnym majakiem, w nim zmienia się w doskonałą świadomość, a powtóre, że zbrojny większym od innych geniuszem, najsilniej wstrząsa ówczesną społecznością i najpotężniej uderza toporem w pień drzewa, które podrębywali przed nim inni.
Mówię tu wyłącznie o pierwszym okresie twórczości Szyllera, w którym to okresie nad poetą-artystą, jakim był Szyller później, góruje poeta-socyolog, albo, nie obwijając w bawełnę, poeta-burzyciel. Do tego okresu należą: Zbójcy, Fiesko i Intryga i miłość. Ogólny stan społeczeństwa, o którym wspomniałem wyżej, i rozpoczęta już z nim walka nastroiły odpowiednio poetę; dwór wirtemberski dał pierwszy impuls, i poeta przemówił. Nie miał Szyller jeszcze wówczas wyrobionych pozytywnych ideałów, któreby się dały ówczesnemu porządkowi rzeczy przeciwstawić, dlatego przedewszystkiem negował. Z pierwszych utworów nie można wyrozumieć, jak chyba bardzo ogólnie, czego poeta chce, ale jasnem jest to, czego poeta nie chce. Negatywizm jego przelatuje nakształt płomienia nad opsępnymi obszarami życia, myśl jest, jak wulkan: przedewszystkiem niszczy. Zrozpaczone serce poety druzgoce, burzy, rzuca palące się głownie w mieszkania ludzkie, rozbija więzienia państwowe, depce stosunki towarzyskie, kruszy podstawy religijne, rozrywa węzły rodzinne i w nadmiarze rozpaczy wzywa samo niebo na sąd przed zbolałe serca ludzkie, owo niebo, co zawsze równie głębokie, błękitne, spokojne, zawsze również zatopione we własnej wielkości, zdawało się spoglądać z godną Brahmy obojętnością na nędzę ludzkiego żywota.
W gruncie rzeczy, pod owym negatywizmem, wywołującym namiętne okrzyki na usta poety, leży cały nieprzebrany ocean miłości dla ludzi. Usta poety wyrzucają płomienie, a na dnie jego serca leżą łzy. Tem się nawet tłómaczy czar pierwszych jego utworów. Ale bądź co bądź i ta miłość jego, właśnie dlatego, że jest miłością, oburzona nieszczęsną dolą ludzką, staje się negatywną. Zaiste Szyller w pierwszych utworach jest podobny do swego Karola Moora, który został wodzem rozbójników z miłości dla ludzi. I Szyller, jak Karol, niszczy, ale nie buduje. Takim jest w Zbójcach, Fiesku i w Intrydze i miłości.
Scherr, który Fieska nazywa dalszym ciągiem Zbójców, twierdzi jednak, że Fiesko jest postępem, bo owe pierwotne burzenie i zapęd stają się już w ostatniej sztuce pozytywnemi, jako republikanizm. Nie sądzę, aby to zdanie było słuszne. Miał Szyller potężną sympatyę dla republikanizmu, ale republikanizm we Fiesku istnieje, jako ideał ściślej określony, dlatego tylko, że wypływa z samego historycznego przedmiotu, a powtóre, że służy poecie jako coś, co jest przeciwne ówczesnemu stanowi rzeczy w Niemczech. Nie republikanizm więc, jako dodatni ideał, jako postulat dla Niemiec, ale tylko, jako negacya rządów książęcych, występuje we Fiesku. Najlepszym dowodem tego jest, że w późniejszej co do czasu sztuce, t. j. w Intrydze i miłości, staje znów na stanowisku negacyi, to jest nie przeciwstawia dworowi książęcemu i ówczesnym stosunkom społecznym, żadnego, ni politycznego, ni socyalnego ideału.
Rzeczywiście, Intryga i miłość jest tylko posępnem malowidłem tych stosunków, o których wspomnieliśmy wyżej. Rozważana ze stanowiska historycznego, z którego to stanowiska wedle mego zdania powinna być rozważaną, staje się dla nas jasną i zrozumiałą: rozumiemy ów entuzyazm, jaki wywołała w całych Niemczech, a nawet i zagranicą; dziś maluje ona rzeczywistość przebrzmiałą, stojącą już na sądzie historyi, ale wówczas przedstawiała jaskrawo równie jaskrawą rzeczywistość obecną, a była zarazem namiętnym przeciw niej protestem. Poeta roztacza w sztuce przed oczyma widzów straszliwy obraz i woła: „Przypatrzcie się i zbudźcie się. Oto prawda jest uciśnięta przez fałsz, prostota przez podstęp, swoboda przez niewolę, miłość przez egoizm; a to wszystko to my, to nasza dola, to nasze społeczeństwo; przypatrzcie się więc i zbudźcie się“. I zaiste, trudno się oprzeć uczuciu zwątpienia i rozpaczy, gdy w końcu sztuki staje nam przed oczyma ta tylko pozytywna prawda, że ostatecznem i jedynem schronieniem dla nieszczęśliwych jest grób, a poza grobem cisza tylko i ukojenie bezwiedne wszystkiego, a dalej ciemność ogromna, głucha, niepewna, jakby noc bez gwiazd i księżyca.
Taką jest ogólna myśl tej sztuki, a raczej tego obrazu stosunków ówczesnych. Poeta nie występuje w niej, jako objektywny myśliciel, spoglądający z wysokości swego fotelu na stosunki ludzkie, ale jako jednostka, oplątana w owo ogromne koło życia, kręcąca się z niem razem, cierpiąca i czująca z niem razem. Poeta bierze bezpośredni udział w doli społecznej, zlewa się ze swemi poetycznemi postaciami, zamyka w nich siebie, a zarazem i całe Niemcy, nie obmyśla, ale odczuwa, nie czerpie z głowy, ale z serca, i stąd ten ogień, stąd niekłamany zapał, stąd ta prawda serdeczna i poetyczny, pełen uniesienia polot, który sprawia, że sztuka, mimo wszelkie swe wady techniczne, chwyta za serce i porywa.
Tendencya jej, jeżeli ją tak nazwać można, nie jest to żadna dodatnia idea społeczna, poruszająca, niby ukryta sprężyna, wchodzące do sztuki postacie. Poeta bierze życie i z niezmiernem przejęciem się jego bolesnemi stronami maluje je takiem, jakiem mu się naówczas wydawało. Ale właśnie z owego młodzieńczego przejęcia się przedmiotem, nie umiarkowanego jeszcze przez wytrawny a spokojny artyzm, płynie zbytnia jaskrawość obrazu. Młody szlachcic, potomek znakomitej rodziny, kocha całą potęgą serca córkę ubogiego mieszczanina, która równą odpłaca mu miłością. Ale uczucie owo natrafia na czynny opór ojca młodego szlachcica, prezydenta, który o innych dla syna myśli związkach. Stary prezydent to nikczemny dworak, dążący przez wszelkiego rodzaju występki i zbrodnie do wyniesienia się i utrwalenia w łaskach książęcych. Pragnie on syna ożenić z kochanicą książęcą, aby w ten sposób zapewnić księciu spokojne nadal posiadanie kochanki, sobie zaś i synowi otworzyć szeroko wrota do zaszczytów i godności. W planach pomaga mu jego sekretarz i pomocnik, Wurm, prawdziwy potwór moralny, który, zapłonąwszy nizkiem uczuciem do biednej córki mieszczańskiej, dąży narówni z prezydentem do zerwania związków, jakie łączą ją z młodym oficerem. Stąd wywiązuje się kolizya, w której z jednej strony występuje do walki miłość, uzbrojona w rozpacz, z drugiej intryga, podeptanie godności ludzkiej, przemoc kastowa, gwałt władzy, podstęp, fałszerstwo, słowem: wszelkiego rodzaju występki i zbrodnie. Dwa te obozy walczą na śmierć i życie, i wreszcie miłość chroni się przed intrygą do grobu. Oto i cała treść sztuki. Obraz zaiste potężnie jaskrawy. Poeta, władnąc światłem i cieniem, rozporządził tymi środkami w ten sposób, że cały cień rzucił na stary obóz, całe światło — na młody. Prezydent, Wurm, pozbawiony rozumu i godności Kalb, to uosobienia tego społeczeństwa, z którem walczył nowy duch niemiecki. Jaskrawa przesada, z jaką te postacie zostały odmalowane, świadczy, jak zaciętą była walka, niekłamana zaś namiętność tej przesady świadczy, jak smutną była rzeczywistość. Miłość, gołębia miłość, pełna prostoty, i poświęcenia, to przejasne, bezinteresowne uczucie, szuka, niby roślina, gruntu, na którym mogłaby się zaszczepić i zakwitnąć na ziemi. Ale ówczesna społeczność wychłodła, strupieszała, zbrodnicza nie jest odpowiednim gruntem. Mniejsza tu o prezydenta, o Wurma, o Kalba, to są tylko przedstawiciele owych stosunków społecznych, w rzeczywistości zaś nie oni, jako tacy wyłącznie, ale właśnie stosunki społeczne i zbrodniczy nastrój moralny tych stosunków jest tego rodzaju, że wyłącza prawdę, bezinteresowność, poświęcenie, prostotę i miłość, które, niby spłoszone gołębie, ulatują od ziemi i chronią się w niebie. A cóż stąd za wniosek, jaka w tem myśl poety? Oto dłoń jego pisze straszliwe, baltazarowe słowa na owym gmachu społecznym, w którym, jakby w kościele bez Boga, lęgną się tylko puszczyki i gady. „Delenda Carthago!“ zdaje się mówić poeta i nic więcej. A potem? a potem, poeto? co na miejscu owego gmachu wybudować?… Cisza!… napróżno ucho czeka odpowiedzi. Delenda Carthago! — oto wszystko, co mówi w Intrydze i miłości Szyller. I istotnie: czyż burza troszczy się, jakie drzewa odrosną na miejsce tych, które wicher połamie?
Młody obóz przeciwstawia wprawdzie w Intrydze i miłości staremu społeczeństwu indywidualizm, ale tylko indywidualizm. Poza czysto osobistem pragnieniem szczęścia, niemasz w nim nic dodatniego. Ludwika, owa córka mieszczańska, umie tylko kochać i płakać. Młody major gotów jest burzyć i niszczyć, gotów pozrywać nawet węzły rodzinne. Rozmarzonemu, pełnemu egzaltacyi, ciężą wprawdzie więzy społeczne, ciężą obłudne formy towarzyskie, gotów, powtarzam burzyć je i targać, ale tylko dlatego, by, biegnąc na oślep wśród płomieni i rozwalin, pochwycić w lot przelatującą nieujętą wizyę osobistego szczęścia.
Mógłby ktoś wprawdzie powiedzieć, że, skoro poeta walczy ze społeczeństwem w imię praw osobistych jednostki, więc ideał jego jest już określony, a zatem negatywnym nazwać go nie można. Prawda. Cały wiek XVIII przedstawia nam obraz walki w imię praw jednostki, niemniej jednak cały wiek ten wiekiem negacyi nazwać można. Prawa jednostki bowiem, nie ujęte w pewne dodatnio określone stosunki społeczne, postawione, jako zasada bezwzględna, co więcej: wyłączające wszelkie ograniczenia swobody w imię ogółu, są rozprzężeniem i rewolucyą. Zresztą, poeta nie mówi w Intrydze, co w imię praw jednostki zbudować, ale co zburzyć trzeba.
A teraz błędnem i śmiesznem byłoby mniemanie, jakobym ów negatywizm stawiał, jako zarzut, wiekowi lub poecie. Kto głębiej patrzy w historyę, ten wiekom nie stawia zarzutów, nie dzieli je na złe i dobre, ale tylko objaśnia skutki i przyczyny. Co do mnie, nie poczytuję negatywizmu Szyllerowi za złą stronę jego utworów, ani tem mniej wymagam, by w sztukach swych dawał dodatnie teorye polityczne, by kreślił ideały socyalne i tym podobnie. Rozważałem tylko właściwości sztuki, zastanawiałem się nad procesem myśli autora i nakoniec pragnąłem wyjaśnić owe myśli i idee ze stanowiska wieku, z którego to zadania, o ile pozwalał rozmiar artykułu i siły moje, starałem się wywiązać.
Nakoniec parę jeszcze słów, odnoszących się do czysto artystycznej strony sztuki. O wartości jej artystycznej czytelnik już z tego, co powiedzieliśmy wyżej, mógł sobie wyrobić pojęcie. Uderza nas w niej przedewszystkiem brak spokoju i harmonii. Umyślny, nierówny rozdział świateł i cieniów spowodował niezmierną jaskrawość charakterów, które przez to zdają się zbyt od rzeczywistości oddalać. Znać tu wszędzie pewien młodzieńczy sposób traktowania rzeczy i brak wytrawności artystycznej. Niektóre postacie zdają się działać z niedosyć uzasadnionych motywów, i do takich należy np. Wurm, którego zaciętość w prześladowaniu Ludwiki dałaby się wytłómaczyć tylko wielką i namiętną miłością do tejże Ludwiki, tymczasem miłości takiej nie zaznaczył z dostateczną mocą poeta. Wogóle cały ten Wurm zanadto jest jaskrawy. Kocha, co złe, dla złego i nakształt jakiegoś średniowiecznego pół dyabła, czarownika, zdaje się wietrzyć świeże dusze chrześcijańskie, by żywić się ich ciałem a napawać krwią. Również jaskrawym jest i prezydent, obaj zaś, to jest i Wurm i prezydent, mają jeszcze tę kardynalną wadę, że autor chciał w nich uosobić chytrość, przebiegłość i zręczną intrygę, tymczasem wszelkie sposoby i podstępy, na jakie się ta piekielna para zdobywa, wydają się widzom naiwne. Ktoś bardzo dobrze powiedział, że w sztuce tej miłość jest cudowna, ale intryga trzech groszy nie warta. Istotnie, owe niby arcy-przebiegłe sposoby Wurma mogą chyba oszukać tak zapamiętałego i łatwowiernego młodzieńca, jak major. Nie dałbym ja się tak otumanić! mówi sobie widz paradyzowy, i widz paradyzowy ma słuszność. Owa naiwność intrygi jest może największą wadą sztuki, boć na tych wurmowskich sposobach polega cały ruch dramatyczny. To, co się staje, staje się przez nie. Kolizya z nich wypływa, bohater z nim walczy, i przez nie ginie zakochana para, tem więc słuszniej można wymagać, aby tak wielkie i poważne skutki z równie wielkich i poważnych, a nie błahych wypływały przyczyn. Prawda, że w czasach owych mniej wymagającą i naiwniejszą była i publiczność, sprężyny dramatycznie mniej zużyte i mniej udoskonalone; rozumiemy i uwzględniamy to zupełnie, skoro jednak w późniejszych utworach Szyllera nie spotykamy już wad podobnych, nie możemy więc oprzeć się myśli, że w Intrydze i miłości, obok wielu wzmiankowanych wyżej okoliczności, przedewszystkiem młodość i niewytrawność autora były tych wad przyczyną.
Nakoniec, niedostatki powyższe spowodowały, że sztuka, lubo przedstawiona u nas starannie, i grana w naczelnych rolach znamienicie (p. Modrzejewska, Królikowski), nie uczyniła takiego wrażenia, jakiego można się było po niej spodziewać. A jednak jest to, bądź co bądź, jedno z arcydzieł literatury niemieckiej. Ten zapał, ten nadmiar uczucia, nie krępowanego artyzmem, ta egzaltacya młodego poety, która powoduje jaskrawość obrazów, unosi go ustawicznie na wyżyny, samym geniuszom dostępne. Tylko miłość prawdziwa i potężna mówi takiemi słowami, jakiemi przemawia tu bohater do bohaterki. Dla tych słów, dla ich prawdy i głębokości można zapomnieć o wszystkich wadach sztuki. Czytelnikowi zdaje się, że słyszy echo pieśni z innego świata, gdzie niema brudnych, ciemnych i rozpaczliwych stron naszego życia, ale gdzie panuje miłość i wieczyste zapomnienie świata i upojenie miłosne i nieśmiertelna, wiecznie młoda i promienna poezya. Tak jest; sztuka ma swoje wady, ale wady te to niby stara, przyćmiona wiekiem oprawa, w której świeci brylant prawdziwy; lot poety często niewprawny i nierówny jeszcze, ale z takiego lotu poznaje się orła.
Dlatego wprowadzenie takiej sztuki na polską scenę zasługuje na najzupełniejsze uznanie.

Niwa, r. 1875, t. VII.


Kronika teatralna.
Wit Stwosz, dramat w pięciu aktach z faktów dziejowych, napisał Wincenty Rapacki, artysta dramatyczny.

W ostatniej scenie tego dramatu, gdy Wit Stwosz, piętnowany i okuty w łańcuchy, zwracając się do swej córki, mówi:

Pójdź drogie dziecię, wrócimy do gniazda.
Żebraczy kosztur weźmiemy do ręki
I z piosnką szczęścia iść będziem przez drogę.

Wówczas widz, patrząc na upokorzenie i krzywdę, jaką wyrządzono bezbronnemu starcowi, pyta mimowoli: jaka jest wina tragiczna tego człowieka? Istotnie: był Wit, jak wiadomo, słynnym czasu swego rzeźbiarzem, przeniósł się do Norymbergi, którą wieloma pracami swemi przyozdobił, jak każdy nowator, wywołał do walki żywioły konserwatywne w sztuce, a kiedy do walki domieszały się jeszcze i pierwiastki osobistej niechęci, upadł w niej. Oto cała jego historya, historya, jaka powtarza się w życiu każdego prawie bądź z artystów, bądź z uczonych, wprowadzających naukę lub sztukę na nowe tory. Autor usiłuje wprawdzie odnaleźć w swym bohaterze winę tragiczną, ale czyni to bez powodzenia. Opuścił Wit swój kraj rodzinny i poszedł obcych szukać bogów, poszedł u obcego grzać się ogniska. Napróżno do powrotu wzdycha jego towarzysz w sztuce, napróżno córka, przenosząc się duszą utęsknioną w rodzinne strony, błaga go prawie codzień o powrót. Wit pozostaje nieubłagany. Upór ten istotnie zmniejsza sympatye dla niego, zarówno jak i litość nad jego losem w chwili, gdy przyciska go dłoń niedoli, ale winą tragiczną jeszcze nie jest. W owym czasie zwyczajem było, że artyści i uczeni, niby ptactwo wędrowne, opuszczali rodzinne strzechy, przechodząc z jednego miasta do drugiego, z jednego dworu książęcego na drugi, szukając otoczenia, któreby sztukę ich najlepiej umiało czcić i cenić. Historya dostarcza tylu przykładów podobnych podróży, że i cytowanie ich uważamy za zbyteczne. Był to poprostu zwyczaj, dajmy na to, że zwyczaj ze względu na interesa narodowej sztuki naganny, ale nie stanowiący winy tragicznej, zwłaszcza, gdy rozważać go będziemy ze stanowiska nie dzisiejszego, ale wieków ówczesnych. Popyt Stwosza wśród obcych zaostrza wprawdzie charakter prześladowań, jakiemi ściga go cech miejscowy, ale jest to okoliczność postronna, okoliczność, nie wypływająca bezpośrednio z charakteru Wita i niezdolna nadać temuż charakterowi tragiczności.
Dalej jest Wit Stwosz, jak chce pan Rapacki, pysznym i zuchwałym.

W głowie ma wielkie i zuchwałe myśli.
Duma go pędzi do rzeczy nadludzkich.

Pragnie wyrzeźbić na jednej wielkiej tablicy ziemię całą, „z góry i lasami, morzem i rzeki, miastami i wsiami, słowem: z tem wszystkiem, co tylko na ziemi“. Przytem dumnie i pogardliwie traktuje miejscowy cech rzeźbiarski, złożony z mistrzów i mistrza owego cechu, Steinbauera. Co do pierwszego, to jest do owego zamiaru Witowego, wyrzeźbienia całego świata, pomysł to iście zuchwały i estetycznie zwichnięty, ale maluje on Stwosza nie jako człowieka, nie jako bohatera dramatu, ale tylko jako artystę, przeceniającego własne siły. Pogarda jego i lekceważenie cechu płynie również z czysto artystycznych pobudek; nie jest ogólnoludzką namiętnością, nie zrywa równowagi moralnej Wita i nie ujawnia się nazewnątrz w czynach tragicznych, płynących bezpośrednio z osobistych Wita namiętności. Wogóle w Wicie rzeźbiarz, artysta zasłania człowieka. Jako człowiek, ma Wit jeszcze wady wcale nie sympatyczne, ale bynajmniej nie jest dramatycznym. Nie jest to natura czynna, namiętna, kipiąca nadmiarem czysto ludzkich namiętności. Jako wyłącznie artysta zaś, nie może być bohaterem dramatu, bo artyzm jest szczególnym darem, nie ogólnie ludzką namiętnością. Artyzm wytwarza dzieła sztuki, nie zaś tragiczne czyny; jest czemś wyjątkowem, nie mogącem zmienić się w żywą i żywotną akcyę. Widz, mając przed sobą artystę, a zatem naturę wyjątkową, nie widzi siebie w bohaterze dramatu, nie widzi swych własnych uczuć, swych własnych, mniej więcej, rozbudzonych namiętności, dlatego nie odczuwa i całego dramatu, w którym zamiast czynów występują do walki estetyczne idee.
Tak jest, niema człowieka w Wicie, jest tylko artysta. Namiętności jego zmieniają się w piękne posągi, nie w dramatyczne czyny. Walczy on z otoczeniem, ale w jaki sposób? Oto: stawiając cymboryum, rzeźbiąc wedle nowych zasad krucyfiksy, posągi świętych, świat cały, słowem, walczy dziełami sztuki. Ależ czy jest w tem wszystkiem to, co stanowi istotę dramatu? Nie! Ale ponieważ autor koniecznie dramat utworzyć usiłował, akcya więc, nie mogąc płynąć bezpośrednio z charakteru bohatera głównego, popłynęła bocznemi korytami. Główny bohater, zamiast twórcą akcyi, stał się jej przedmiotem. Nie przez niego wszystko się staje, ale z nim się coś staje. Nie on działa, ale jest przedmiotem działania. Staje się biernym, jest to listek wśród burzy.
Dlatego to pytanie, jaka jest wina tragiczna tego człowieka, jest zarazem głównym zarzutem, jaki postawić można bohaterowi dramatu i samemu dramatowi. Ono to tak! Jest bohater istotą bierną, dlatego akcya nie znajduje w nim swego ześrodkowania, dlatego jest zwichniętą, dlatego nie płynie szerokiem korytem, wypełniającem całe ramy obrazu, ale przerywa się, chwilami niknie, jak owe strumyki na piasku, które lud nasz ponikami nazywa; dlatego czepia się okoliczności zewnętrznych. Raz czepia się wekslów fałszywych, lichwiarzy, pokątnych intryg, drugi raz katastrofa przedstawia się, jako kazuistyczna kara za opuszczenie kraju, to znowu przybiera mistyczny odcień fatalizmu, słowem, rozstrzela się na wszystkie strony i wreszcie staje się rezultatem działalności nie bohatera głównego, ale postaci pobocznej.
Nic nie pomagają tu ani uroczyste procesye, ani rozprawy estetyczne, ani postaci, żywcem ze średnich wieków wyjęte, ani dzwony, ani efektowne bicie wieżowego zegara; wszystko to daje koloryt, daje pyszne tło, na którem tem bezbarwniej, tem bledziej rysuje się gadatliwa postać Wita, gotowa zawsze do dyalektycznych rozpraw, a zawsze popychana przez obce zamiary, obce czyny, obce dłonie.
Cały ten dramat, im uważniej mu się przypatrywać, tem bardziej przedstawia się jako obraz, któremu brak ogniska. Znajdziesz tam bardzo udatne grupy, postacie, rysowane wytrawną dłonią, doskonałe tło, ale bohater główny, pogrążony w cieniu, stoi mimo woli artysty na drugim planie. Rozproszone światło pada tu na inne postacie. Bohater nie jest duszą obrazu, jest tylko komparsem. Uwaga widza rozprasza się. Widz czuje brak jednolitości; brak tego, co estetycy jednością w rozmaitości nazywają i co, jako pierwszy warunek prawdziwego piękna, kładą.
Wszystkiemu tu winna postać główna. I niechaj nikt nie powołuje się tu na Szekspira, prawiąc, że w jego dramatach znajdują się bohaterowie z natury bierni.
Otello jest wprawdzie do czasu narzędziem w obcem ręku, ale jakaż to burza czysto ludzkiej namiętności wre w tem zdziczałem z bólu sercu! A kiedy wreszcie przychodzi chwila przełomu, Otello chwyta sam w ręce całą akcyę, sam sprowadza katastrofę, sam rozwiązuje dramat, a czyż rozwiązuje go sam Wit Stwosz? Nie! Zawsze inni robią z nim, co chcą. Jest przedmiotem katastrofy, tak jak był przedmiotem akcyi. Hamlet! — ów przepyszny, tak serdecznie ludzki Hamlet, mimo swego biernego charakteru, ogniskuje tak w sobie cały dramat, że reszta postaci zdaje się być tylko prostem tworzywem dla jego refleksyi, dla jego zwątpień, wahania się i głębokich rozmyślań. Inna jest bierność bohaterów szekspirowskich; powiem: że sama ta bierność tam, gdzie ją znajdujemy, jest obmyślaną i użytą umyślnie, jest do wysokiego stopnia psychologiczną, czysto ludzką, jest nakoniec arcy-dramatyczną, ona to bowiem stanowi źródło, z którego bije akcya, nieubłaganie, fatalistycznie płynąca aż do katastrofy.
Zgoła innego pokroju jest Wit Stwosz, którego ot szkoda poprostu porównywać z bohaterami Szekspira! Tu akcya nie płynie ani z jego czynności, ani z bierności. Co tu robić w dramacie z taką figurą, która kiedyś, kiedyś żyła na świecie, była wielkim mistrzem, ale która w dramacie, jak ją przedstawił pan Rapacki, nie robi nic, tylko gada o swoich posągach, o swojem powołaniu i o swojej wielkości, literalnie dwa razy tyle, co potrzeba. Niechaj nas nikt nie posądza o lekceważenie przeszłości. Umiemy cenić, uwielbiać, podziwiać i wreszcie chlubić się naszym Witem Stwoszem historycznym, ale ani myślimy podziwiać, uwielbiać, a nakoniec chlubić się Witem Stwoszem dramatycznym, takim, jakiego odmalował pan Rapacki. Powtarzamy: jako postać dramatyczna, jest to nicość, a nawet więcej, niż nicość, jest to bowiem postać, która, jako główna a chybiona, osłabia cały dramat, odbiera mu interes, niweczy zogniskowanie, a nakoniec osłabia i rozprasza akcyę, która skutkiem tego czepiać się musi okoliczności i postaci postronnych.
Do takich postronnych postaci, skupiających w sobie akcyę, należy przeciwnik Wita Stwosza, cechmistrz Steinbauer. Wątpliwości, jakie o talencie pana Rapackiego budzi w nas główny bohater dramatu, rozpraszają się, jakby pod wpływem jasnego promienia światła, na widok tej postaci marmurowo jednolitej, zwartej w sobie i prawdziwie dramatycznej. Rysunek jej pewny siebie, poprawny, często znakomity. Raz wytknąwszy sobie cel, dąży do niego Steinbauer nie przez słowa lub dyalektyczne rozprawy, ale przez czyny. Postać to surowa i mroczna, ale pełna energii i woli. Panuje nad wypadkami, prowadzi je, nadaje im kierunek z nieubłaganą logiką nienawiści, umie zużyć wszystkich na swą korzyść, trzyma w ręku warchoła Banera, przez którego gubi Stwosza, umie panować nawet nad sobą.
Łódź Wita płynie tam, gdzie wiatr ją popędza, łódź Steinbauera płynie tam, dokąd Steinbauer steruje. On jest duszą czynów. Cień jego pada na Stwosza i pogrąża go w ciemnościach. Jest to przeciwnik, z którym nie mierzyć się Witowi. Wit umie gadać, Steinbauer — działać i milczeć. Uczucie nienawiści gra w jego sercu, ale nienawiść ta, wyrosła na gruncie artystycznej zazdrości, wkrótce zmienia się w uczucie nienawiści nie artysty dla artysty, ale człowieka dla człowieka i w ten sposób staje się dramatyczną. Wobec tego uczucia niemasz innych względów. Jest ona regulatorem jego czynów, a zarazem jest osią całej akcyi, wobec której deklamacye Witowe idą w kąt. Waga dramatu leży w Steinbauerze. W miarę rozegrywania się sprawy, wychyla się on złowrogo coraz bardziej na światło, przedstawiając osobę swą wszystkim, co sprawia, że postać ta, wzięta pojedyńczo, nader wielmożna i wyborna, psuje jednak równowagę w dramacie. Dziwna rzecz, a jednak tak jest! Psuje równowagę, właśnie dlatego, że zasłania Wita, który w tej antytezie tem bledziej i bezbarwniej się wydaje, psuje równowagę, bo skupia w sobie te wszystkie promienie, które Wit skupiać powinien, bo odwraca uwagę od postaci, którą autor główną mianował, bo, jednym słowem, z dramatu, zatytułowanego: Wit Stwosz, czyni dramat, który raczej tytuł: „Steinbauer“ nosić powinien.
Niemniej jednak postać to, dowodząca niepospolitych zdolności autora. Wogóle w całym tym dramacie, prócz jednej Beaty, która mdłą, a nawet przez odziedziczoną po ojcu skłonność do dyalektyki często nieznośną się wydaje, postacie poboczne są kreślone znakomicie i o całe niebo postać Wita przenoszą. Wieje z nich iście średniowieczny duch. Taki Daischler, Erdmuta, Starzec żebrak to typy, jakby żywcem ze średniowiecznych czasów wyjęte, schwytane na gorącym uczynku, nacechowane ogromną prawdą. Dowodzi to zarazem sumiennych studyów, ale dowodzi i zdolności autora. Wogóle całe tło, jak już wspomnieliśmy, jest przepyszne, tem większa więc szkoda, że na owem tle tak słabo rysują się postacie, o które głównie chodziło.
Język autora poprawny, czysty, staropolski, a bez archaizmów, jest także jedną z piękniejszych stron dramatu. Odznacza się on siłą, ale zarazem i umiarkowaniem, które dowodzi wielkiej wytrwałości pisarskiej. Przymioty powyższe równoważą poczęści wady utworu, któremu daleko wprawdzie do arcydzieła, za jakie zbyt wczesna reklama go ogłosiła, ale który pozwala nie wątpić o przyszłości pana Rapackiego, jako autora dramatycznego.
Mniej tylko reklamy, która do niemiłych zawodów musi zawsze prowadzić, więcej ostrożności w wyborze przedmiotów, a przy pracy i zdolnościach, których ślady niezaprzeczenie w Wicie się przebijają, może autor śmiało iść naprzód.

Niwa r. 1875, r. VII.


Sprawy bieżące.
III.
Och te upały! Egzaminy młodzieży. Zwrot ku przedmiotom realnym na pensyach żeńskich. Królestwo za jeden treściwy list kobiecy. Gorąco jednak nie przeszkadza pracować. O nowych książkach. Podróże Klemensa Kanteckiego i Józefa z Mazowsza w celach naukowych. Zamiar p. Jeleńskiego otworzenia w Warszawie czytelni dla kobiet. Życzenie, aby p. Jeleński mógł jak najprędzej na cel tak piękny własny dom wybudować, chociażby z betonu. Groby: Kremer, Libelt, Wilkońska. List T. J. Roli w kwestyi postawienia pomników Libeltowi i Kremerowi. Dwa popisy: Instytutu Muzycznego i Instytutu Głuchoniemych.

Och, te upały!
Pomimo burzy, deszczów i gradów, pomimo wyjazdu najpiękniejszych warszawianek do wód krajowych i zagranicznych, palimy się i pocimy, jak niegdyś niewinni młodziankowie w piecu ognistym. Och, te upały! Gdybyś wiedział, miły czytelniku, ty, który pod cieniem rozłożystej lipy możesz zasiąść pod wieczór przynajmniej wśród aromatycznych pól i łąk twoich i, oddychając świeżem powietrzem, marzyć o przyszłorocznych zbiorach, gdybyś wiedział, czem jest Warszawa w lecie, o! z pewnościąbyś do niej nie zajrzał; chyba z wełną. Pod tym jednym warunkiem, zrzucenia z siebie tak drogiego ciężaru, a raczej zamienienia go na inny, jeszcze droższy, ale za to tak lekki, że go zwykle trudno dowieźć do domu, pod tym jednym warunkiem letnia wycieczka do Warszawy zasługuje na pewne usprawiedliwienie. Ale jak usprawiedliwić nas, niepoprawnych mieszczuchów, gdy zamiast wleźć do piwnicy i obłożyć się lodem wyprawiamy sobie dzikie igrzyska, w rodzaju angielskich wyścigów lub tutejszo-krajowych zabaw „kwiatowo-loteryjnych“? Na wycieczkę pozamiastową mało kto się wybierze, bo do chodzenia jesteśmy za leniwi i za poważni, a do jeżdżenia brak nam pieniędzy; lubimy zato przetłoczyć się sto razy tam i napowrót wzdłuż głównej alei Saskiego ogrodu, to znaczy, zrobić dwa razy tyle drogi, ile potrzeba na średni, przyzwoity spacer pozamiejski, albo też pozwolić sobie popodbijać boki i pozasypywać kurzem oczy w sąsiedztwie zapalonych sportsmanów. Idziemy tam, bo inni idą, a inni idą dlatego, że my idziemy, zupełnie tak, jak na Bielany lub Saską Kępę. Zresztą, mój Boże, trzeba być wyrozumiałym. Czyż to i tak nie wielkie szczęście dla nas, Warszawiaków, być ze dwa razy do roku wyszturchanym, zakurzonym, wydeptanym i po tem wszystkiem skąpanym w deszczowej powodzi wśród błota? „Varietas delectat“. Gdyby ludzie wymyślili coś jeszcze głupszego od wyścigów, poszlibyśmy z satysfakcyą. Trzeba wiele przebaczyć Warszawie, uwzględniając wpływ wysokiej temperatury na władze duchowe człowieka. Alboż my wiemy, co mamy robić? Och, te upały! Przypomina nam się mimowoli Eldoradowa piosenka: „Ah! qu’il fait chaud! Dieu! qu’il fait chaud!“ Niestety! tradycya „szansonetek“ zginęła w Eldorado; na scenie króluje nowy geniusz, szerszego pokroju i w miejscową kurtę przybrany… Offenbach. Co prawda, to i inne nasze przybytki Terpsychory i Melpomeny nie zaniedbują tego działu sztuki dla sztuki. Pięć teatrów polskich, jeden francuski i jeden niemiecki tak doskonale przysposobiły nas w tym względzie, że każdy z nas z dumą powiedzieć może: „Warszawiakiem jestem, i nic offenbachowskiego obcem mi nie jest“.
Nie sądźcie zaś, żebyśmy w tym kierunku na powierzchownej wiedzy poprzestali. Bynajmniej. Słyszałem niedawno ożywiony spór trzech młodzieniaszków, z których żaden nie odpowiedziałby na pytanie: czemu się równa kwadrat z przeciwprostokątnej? ale z których każdy doskonale znał przymioty kankanowe artystek z Eldorado i Alhambry, stając w obronie to jednej, to drugiej strony. Czy myślicie, że gdy pan Grabiński przyzwoicie przedstawi Halkę w Tivoli, to znajdzie więcej zwolenników, niż gdy zagra Małego Fausta lub Piękną Perfumiarkę?… Och, te upały!
Z tem wszystkiem, każda rzecz ma dwie strony. Mają ogródki złą, ale mają i dobrą. Po pierwsze, dają sztuki nowe, nieraz i bardzo dobre, i to dają nierównie prędzej, aniżeli nasza wielka scena; powtóre, bądź co bądź, uczą języka, uczą czasem i pięknych myśli, budzą zacne uczucia, aby tylko jaknajwięcej i jaknajczęściej! Gdyby wam chodziło o dowiedzenie się, która z trzech trup ogródkowych jest najlepszą, powiedziałbym, że opery wychodzą najlepiej w Tivoli, operetki w Eldorado, a komedye w Alhambrze, dramaty wszędzie słabo, ale też na co nam dramaty przy 24-ch stopniach ciepła?
Na co nam dramaty, powiadamy, a młodzież nasza dodaje: na co nam egzamina, skoro patentów nie dostajemy?… Och, te egzamina! Doprawdy, wartoby je przyśpieszać, ze względu na upały. Bo też nie trzeba mieć serca, żeby w czasie, kiedy najzagorzalszym zwolennikom hydropatyi szpik w kościach topnieje, zmuszać młode organizmy do ślęczenia nad książką, do podlegania zapaleniom oczu i uderzeniom do głowy…
Ale ja tu przemawiam za młodzieżą szkolną, a zapominam o własnej krzywdzie. Oj, żebyście wy wiedzieli, łaskawi czytelnicy, wy, którzy w lecie nic nie czytacie, jak błogo jest pisać felietony przy 24-ch stopniach ciepła! Uff! Cóż z tego, że nie czytacie, pismo wyjść musi, czy zimą, czy latem, a więc… A więc, wracając do egzaminów, muszę zauważyć, że, uczestnicząc na nich w kilku tutejszych pensyach żeńskich, z przyjemnością zauważyłem znaczne postępy w metodzie wykładu, a tem samem i w korzyściach, jakie uczennice odnoszą. Przedewszystkiem zasługuje na uznanie zwrot ku przedmiotom realnym. Dziś już pensye nasze dbają nie tylko o „pronuncyacyą paryską“, ale co więcej, o dokładne zaznajomienie uczennicy z tem, co jej się w życiu przydać może. Tak np. na jednej z pensyi zauważyliśmy nawet dodatkowo wykładane zasady ekonomii, główne przepisy obowiązującego prawa i wskazówki co do różnych instytucyi i urządzeń administracyjnych i politycznych, co niewątpliwie wpłynąć musi na wzmocnienie zmysłu praktycznego i na rozjaśnienie mnóstwa rzeczy, które, choćby dla zrozumienia gazety, czytanej ojcu lub mężowi, znać potrzeba. Niemniej zaznaczyć wypada zwrot do metody indukcyjnej i okazowej, tak iż książki stają się dodatkową, nieraz nawet zbyteczną pomocą w nauczaniu. To też proszę zobaczyć, jak odpowiadają uczennice takich zakładów! W miejsce bezmyślnej paplaniny, wyuczonych na pamięć ustępów, słyszymy krótkie, lecz pełne treści odpowiedzi, z których widać, że dziewczę samo doszło do wyrobienia sobie zdania w kwestyi, że samo nauczyło się obserwować cechy minerału lub rośliny i przerabiać przykłady arytmetyczne. Równie podobał nam się system repetycyi z historyi powszechnej, polegający na tem, ażeby umieć sobie uprzytomnić współczesne wypadki w kilku państwach lub wyliczyć i porównać współczesne znakomitości literackie różnych krajów w pewnej, danej epoce. Tym sposobem w głowie dziecka, zamiast chaosu dat i nazw, powstaje pewien schemat ogólny, który wypełnić się może następnie nowemi wiadomościami, refleksyą nad niemi, a zawsze z zachowaniem ładu, o który tak trudno w naszych główkach niewieścich.
Wybaczcie mi, czytelniczki, tę niegrzeczną mowę, ale doprawdy, ileż to z pomiędzy was, umiejąc dużo rzeczy, oczytawszy się mnóstwo historyi i faktów, nie umie sobie tego wszystkiego powiązać w jakąś systematyczną i chronologiczną całość, tak żeby Ezop nie właził na pięty Lafontaine’owi, a Szekspir nie potrącał się z Homerem. A przytem jeszcze raz wybaczcie, piękne panie (dlaczego piękne? dlaczego zawsze tylko piękne!), że zwrócę uwagę na potrzebę większego uwzględnienia „lakonizmu“ w naszem wykształceniu średniem. Umiecie mówić o bardzo wielu rzeczach ładnie i płynnie, płynnie i niezmordowanie nawet, ale jakże trudno nauczyć się wam jednej rzeczy: treściwego wyrażania własnych myśli!
O tak! dałbym królestwo (co najmniej jedno z nie istniejących już królestw południowo-niemieckich) za jeden treściwy list kobiecy. Libelt zauważył, że treść listów kobiecych mieści się w przypiskach, na co zgadzam się w zupełności, z tem jednak zastrzeżeniem, że wyłączają się listy pań, do redakcyi Niwy piszących. W istocie, zadawszy temat o różnicy twórczości artystycznej Mickiewicza i Słowackiego, mogliśmy w odpowiedzi zamieścić kilka listów kobiecych, z Litwy mianowicie, napisanych tak trzeźwo, jędrnie, a przytem treściwie, że nie powstydziłby się ich niejeden wytrawny profesor literatury. Tak więc treściwość nie jest czemś wprost przeciwnem naturze niewieściej, trzeba ją tylko umieć zaszczepić. Bo że tam my, felietoniści, rozprawiamy często „de omnibus rebus et quibusdam aliis“ więcej, niż potrzeba, to nic dziwnego: od tego jesteśmy felietonistami. Innym współpracownikom, wypełniającym resztę działów pisma, niewolno tego robić, i tak się jedno drugiem równoważy. Wreszcie mógłbym się powołać na zdanie pani George Sand, w odpowiedni sposób przekręcone. Znakomita ta autorka, której nawet ostatnia powieść w „Revue des deux mondes“ („Flamarande“) tak wielkie wzbudziła zajęcie, w jednym z dawniejszych swych utworów, jeśli się nie mylę, „Consuelo“, powiedziała: „żaden aktor nie jest mężczyzną“. Otóż jabym podstawił, zamiast wyrazu „aktor“ — „felietonista“, i miałbym gotowe usprawiedliwienie.
Wprawdzie kombinacya taka mogłaby nie trafić do przekonania płci słabej, ale narazie nie mam lepszej… Och, te upały!
A jednak myliłby się, ktoby sądził, że nam gorąco przeszkadza pracować. Owszem, ruszamy się, jak możemy; książek nowych wychodzi sporo, dajcie tylko czytelników, czytelników! Oto naprzykład, pan August Jeske, znany pedagog, nie ustaje w pracy. Obecnie wydał świeżo w dalszym ciągu podręczników do wychowania domowego „Pedagogikę, obejmującą zasady i metody moralnego, fizycznego i naukowego wychowania dziatek“. Jest to niewątpliwie najpraktyczniejszy, bo kompletny a treściwy podręcznik z tych, jakie posiadamy. Nie rozumiemy tylko, dlaczego autor rozpoczął wykład od wychowania moralnego i od rozbioru moralnych przymiotów dziecka, kiedy właściwiej byłoby poprzedzić go hygienicznymi przepisami. W dalszym ciągu dokładnie są przedstawione ogólne zasady nauczania, na podstawie metody intukacyjnej; dalej uwagi nad zadaniem nauczyciela i wreszcie metodyka, w której szczegółowo podaje sposoby wykładu wszystkich nauk elementarnych. W książkach p. Jeskego są niewątpliwie pewne niedokładności, które i w naszem piśmie były wytknięte, ale rzecz to nieunikniona, gdy ktoś tak rozległe pole całego obszaru pedagogiki wybrał sobie do pracy, a w każdym razie uszanować musimy ogrom tych trudów, jakie autor dla dobra naszych dzieci przedsięwziął i z taką wytrwałością, a zarazem z takim pożytkiem, pomimo słabego zdrowia, prowadzi. Nie potrzebujemy dodawać, że wydawnictwo to ze wszech miar zasługuje na poparcie, albowiem już je znalazło.
Niemniej pożyteczną będzie książka autorki „Czwartkowych wieczorów“: „Obraz świata roślinnego“, ale z tą specyalny nasz sprawozdawca bliżej obznajmi czytelników. Z dziedziny pedagogiki zaznaczymy jeszcze „Książkę do czytania“, czyli wypisy polskie, zebrane przez d-ra P. Chmielowskiego i wydane w zbiorze „Opiekuna Domowego“. Wiemy jeszcze o jednem wydawnictwie, bardzo pożądanem, na wielką skalę, ale to jest dopiero w zawiązku, i musimy się jeszcze wstrzymać z podaniem bliższej wiadomości. Tymczasem inne tego rodzaje prace szybko postępują naprzód. Z biblioteki międzynarodowej wyszło wyborne dziełko Stewarta w przekładzie prof. Kwietniewskiego, p. t. „Zasady zachowania energii“. Jest to bardzo systematyczny i bardzo przystępny rozbiór działania sił, ich natężenia i ogólnych praw mechaniki powszechnej. Rzecz, zalecająca się przedewszystkiem jako próbka pozytywnego rozumowania o całości znanych faktów przyrodniczych. Niemniej ciekawe i godne polecenia są i inne dziełka tegoż samego zbioru, mianowicie „O początku narodów“ Bagehota, w którem teorya Darwina zastosowaną została do filozofii i historyi; Petigrewa „Ruch zwierzęcy“, czyli prawa, kierujące miejscozmiennością istot organicznych, w przekładzie profesora Nawrockiego i „Nauka o pochodzeniu gatunków“ przez Schmidta, w przekładzie prof. Wrześniowskiego. Ważniejsze z tych książek znajdą również specyalne uwzględnienie w następnych numerach Niwy. Jednocześnie postępuje naprzód wydawnictwo „Encyklopedyi rolnictwa“, którą każdy ziemianin posiadać powinien, bo, chociaż są tam rzeczy i niekoniecznie dla nas potrzebne, ale też to, co potrzebne, jest w całości, a wydawcy nie szczędzili kosztów i trudów, żeby wydawnictwu nadać trwałą wartość. Zbiorowego wydania Szekspira z ilustracyami wyszedł już zeszyt siódmy. Geografii Guthego 9-ty i ostatni, zawierający głównie dodatkowo opracowaną geografię Królestwa Polskiego.
Z nadesłanych nam książek wspomnimy jeszcze o pośmiertnem wydaniu dzieła, znanego badacza Józefa Łukaszewicza: „Krótki, historyczno-statystyczny opis miast i wsi w dzisiejszym powiecie Krotoszyńskim, od najdawniejszych czasów aż po rok 1794“ (z portretem autora, Poznań), nakładem Żupańskiego. Wobec zupełnego braku dokładnych monografii różnych części kraju, przyczynek ten nie jest bez wartości. Nakładem tegóż wydawcy wyszło w pysznym formacie trzytomowe dzieło, zmarłego przez kilku tygodniami hr. Czapskiego p. t. „Monografia konia“, z rycinami. Jest to praca, jakiej i Niemcy mogą nam pozazdrościć. I jeszcze nakładem tegóż wydawcy kończy się druk nowego wydania filozoficznych pism ś. p. Karola Libelta w sześciu tomach, z których pierwszy obejmuje Krytykę rozumu i przejście do filozofii słowiańskiej, drugi i trzeci system umnictwa, czwarty i piąty ogólne zasady estetyki, a szósty piękno natury. Dalsze serye mają objąć inne pisma nieodżałowanego myśliciela i dzielnego obywatela kraju.
Z rzeczy beletrystycznych ukazała się godna uwagi powieść Jana Zacharyasiewicza „Zakryte karty“, „Przygody pana Marka i Agapita na wystawie wiedeńskiej“, opowiedziana przez Jordana, autora „Wędrówek delegata“, drukowanych także w Tygodniku Illustrowanym. Przygotowuje się również nowa serya szkiców humorystycznych Bolesława Prusa.
Jako przyczynek do sprawy zapisu Staszicowego, wyszła odbitka z „Wieku“ p. Justyna Wojewódzkiego. W tej kwestyi musimy zrobić parę uwag. W swoim czasie, z okoliczności memoryału pana Wedemana, wypowiedzieliśmy zdanie nasze tej treści, że, jeśli myśl ofiarodawcy ma być szanowaną, to fundusz Staszica powinien być obrócony nie na co innego, tylko na założenie „domu zarobkowego“ dla ubogich rzemieślników. Pomimo to, drukując obszerne studyum p. Glücksberga o Staszicu, pozostawiliśmy mu zupełną swobodę, co do wypowiedzenia własnego zdania w tym względzie. P. Glücksberg jest za ofiarowaniem funduszu do rozporządzenia Towarzystwu Osad Rolnych i Przytułków rzemieślniczych, a to z tej głównie przyczyny, że dom zarobkowy okazał się niepraktycznym i niezgodnym z nowszemi zasadami ekonomii. Co do nas, nie możemy cofać poprzednio wypowiedzianego zdania. Staszic bliżej nie określił, jaki mianowicie dom zarobkowy chciał mieć ze swych funduszów, ale to pewna, że nie myślał o małoletnich przestępcach, tylko o ubogich zarabiających. Chodzi więc o to, ażeby, szanując myśl Staszica, a p. Wojewódzki jest tegoż samego zdania, pomódz tym ubogim zarabiającym, nie zaś komu innemu. Do specyalistów należy wypracować projekt szczegółowy nowego zakładu, w którymby i pomoc w pracy, mianowicie przez dostarczenie roboty, i praktyczna nauka rzemiosł dla początkujących znaleźć się mogły; chodzi bowiem o to tylko, ażeby i zamiarom Staszica i żądaniom dzisiejszej nauki stało się zadość.
Z tą myślą łączy się wiadomość, jaką w tej chwili od pani M. Malinowskiej otrzymujemy. Znakomity promotor spraw robotniczych, Ferdynand Lassale, jest u nas prawie nieznanym, oprócz bowiem rozprawki księdza Pawlickiego, w której jest streszczona jego działalność, własnych jego pism nie posiadamy w przekładzie. Otóż pani M. donosi nam, że wykończa przekład „Programu robotników“ Lassala. Rozprawka, napisana z właściwą Lassalowi świetnością słowa i dosadnością treści, byłaby wielce pożądanym nabytkiem, obawiamy się tylko, ażeby w przyczynach, od szanownej tłómaczki niezależnych, nie znalazły się jakie przeszkody. Przy tej sposobności nadmieniamy, że obszerną pracę o Lassalu przygotowywał p. S. Gladstern, student lipskiego uniwersytetu, i miał ją zamieścić w warszawskim Ekonomiście, czemu prawdopodobnie zawieszenie tego wydawnictwa stanęło na przeszkodzie. Lassale, jako znakomity rzecznik ludowy, zasługuje niewątpliwie na bliższe poznanie, chociaż, co do nas, wolimy umiarkowańsze, na samopomocy oparte teorye Szultzego z Delitsch, znanego twórcy niemieckich stowarzyszeń produkcyjno-rzemieślniczych, aniżeli mało praktyczne poglądy Lassala, który gwałtem domaga się pomocy państwowej.
Z dziedziny historycznej, dzielimy się z czytelnikami naszego pisma wiadomością, iż p. Klemens Kantecki (autor życia Sawonarolli i in.), który w Niwie współpracownictwo swe przyobiecał, bawiąc obecnie w Rydze w celach naukowych, donosi nam, co następuje: „Byłem długi czas w Mitawie, gdzie znalazłem nieocenione skarby, i to nieraz takie, jakich się można było spodziewać chyba w petersburskiem tajnem archiwum, jak relacye Keyserlinga z Anną, przesyłane w kopiach Bironowi, rozległe korespondencye panów polskich z Bironem, które mi dadzą dosyć materyału do osobnej pracy p. t. „Biron i polscy magnaci“. Uczeni tutejsi, nadzwyczaj uprzejmi i uczynni, zaprosili mnie na posiedzenie „der Kurländischen Gesellschaft für Litteratur und Kunst“, na którem prof. Keyserling, „Kurländischer Landesbevollmächtigter“, przyrzekł mi wolny przystęp do pozostałego po jego przodku ambasadorze bardzo ciekawego archiwum w Rautenburgu. Jestem też zaproszony do Narbuttów, gdzie mam dostać rękopiśmienne pamiętniki i inne papiery z XVIII wieku. Znalazłem tu także ciekawe manuskrypty z XVII-go wieku, jeden z 1614 roku, o wojnie inflanckiej, przez Krzysztofa Radziwiłła (het. pol. lit.), bardzo ważny i dziwnie piękną polszczyzną pisany. Prawdziwa tu ziemia obiecana dla historyka“. Z Rygi p. Kantecki udaje się jeszcze do Petersburga, dokąd przesyłamy mu życzenia równie pomyślnych zbiorów.
Innego rodzaju wycieczkę, bo przeważnie artystyczną, odbyć zamierza po Europie p. Józef z Mazowsza, poeta i krytyk sztuk pięknych, znany czytelnikom Niwy z rozprawy o naszem obecnem malarstwie. I od niego mamy przyrzeczone notatki z podróży, które pewno czytane będą z zajęciem.
Wreszcie, mówiąc o wycieczkach letnich, musimy jeszcze wspomnieć o zjeździe przyrodników i naturalistów we Lwowie, który odbędzie się 21—24 b. m., i na który wybiera się kilkunastu młodych uczonych z Warszawy. Szkoła weterynaryi wyznaczyła delegata, sądzimy, że to samo zrobi i uniwersytet. Inicyatywa należy się w tym względzie prof. Babczyńskiemu, jako dziekanowi wydziału mat.-fizycznego. Prawdopodobnie i Towarzystwo lekarskie nie zaniedba sprawy. A warto zjechać się we Lwowie, skoro u nas zjazd przyrodników „dla braku czasu“ nie mógł przyjść do skutku. Ze zjazdu we Lwowie czytelnicy nasi będą mieli szczegółowe korespondencye. Wspomniawszy o uniwersytecie, musimy tu poruszyć jeszcze jedną, drażliwą kwestyę. Od pewnego czasu odbywa się porządkowanie Biblioteki głównej, przyczem duplikaty dzieł wysyłane są do cesarstwa, jako niepotrzebne. Ośmielamy się zwrócić uwagę osób interesowanych, że dla tych, którzy mają do czynienia ze staremi książkami, duplikaty nie zawsze są niepotrzebne; często nie tylko dwa, ale trzy i więcej wydań potrzebuje mieć badacz przed oczyma, jeżeli chce przedmiot dany gruntownie ocenić, a wiadomo przecież, że zmiany, jakie w późniejszych wydaniach dzieł sami autorowie wprowadzają, nieraz najważniejszą stanowią wskazówkę. Toż samo stosuje się ściślej jeszcze do duplikatów rękopiśmiennych, choćby jednoczasowych. Sądzimy więc, że w przebieraniu biblioteki należałoby zachować pewne umiarkowanie, tak ażeby i wilk był syty i koza cała. Godziż się uszanować i te resztki, które pozostały! A tak nam potrzeba porządnej czytelni, jeżeli już nie dla użytku uczonych, to przynajmniej dla zwykłych czytelników i czytelniczek! O tych ostatnich myśli właśnie p. Jan Jeleński. Czując całą niedostateczność istniejących wypożyczalni książkowych, w których wyłącznie tylko romanse i inne, lżejsze utwory znajdują się do dyspozycyi, a widząc zarazem, że kobiety, które głównie tego rodzaju zakłady podtrzymują, szczerze w ostatnich czasach garną się do pracy, powziął myśl otworzenia w Warszawie „Czytelni dla kobiet“, takiej, w którejby za skromną opłatą i poważniejsze, i to najnowsze książki znaleźć można, a także wszystkie pisma krajowe i ważniejsze zagraniczne. W zakładzie tym możnaby studyować na miejscu w odpowiednio urządzonej sali, albo też wypożyczać do domu. Sądzimy, że pan Jeleński dobrą cząstkę sobie obrał i że czytelniczki nasze, znając zacne jego chęci z prac, które dotychczas ogłosił, nie odmówią mu gorącego poparcia. Odpowiednie podanie do władzy już zrobiono. Co do nas, życzymy tylko panu Jeleńskiemu, ażeby mógł jaknajprędzej na cel tak piękny własny dom wybudować, choćby z betonu.
Tak jest, z betonu. Czytelnicy nasi wiedzą już, co to jest, bośmy jedni z pierwszych sprawę tę podnieśli i stale w doniosłość jej wierzymy. Otóż dnia 22-go czerwca byliśmy obecni poświęceniu pierwszej u nas fabryki betonu (sztucznego kamienia), założonej przez kilku kapitalistów, a prowadzonej przez pana Ludwika Jarockiego, inżyniera, głównego promotora tej sprawy. Fabryka mieści się przy ulicy Czerniakowskiej i zajmuje rozległy plac, sięgający do odnogi wiślanej, co ułatwia dostawę czystego piasku. Już obecnie stoi parę domków betonowych, które przeznaczono częścią na skład przyrządów, częścią na mieszkanie dyrektora i oddzielny domek, który robotnicy wystawili sami dla siebie; tych ostatnich pracuje już trzydziestu. Chciałbym dać czytelnikom pojęcie o sposobie i szybkości stawiania podobnych domków. Otóż najprzód przygotowuje się rusztowanie z belek, tak osadzonych, że między niemi, na przestrzeni mniej więcej sążnia kwadratowego, mogą być wstawione ściany betonowe; te zaś osadza się w następujący sposób: słupy z obu stron obijają się deskami, pomiędzy któremi pusta przestrzeń może być zapełniona betonem. Ten ostatni przedstawia się pod postacią grubego, wilgotnego proszku i otrzymuje się z mieszaniny piasku, wapna hydraulicznego i cementu. Tą masą wypełnia się formę z desek i ubija, przyczem beton wchodzi w podłużne wyżłobienia słupów, zapewniając łączność swej masy z drzewem. Obecność hydraulicznego wapna i cementu sprawia, że masa ta nadzwyczaj szybko kamienieje, deski mogą być prawie natychmiast odjęte, i ściana jest gotowa. W pięć dni po rozpoczęciu budowy, budynek jest już mieszkalny, a materyał, z którego powstał, nie tylko nie ulega szkodliwemu działaniu wilgoci, ale owszem, pod jej wpływem utrwala się i wzmacnia. Gdy chodzi o to, żeby belki i słupy nie były widoczne na ścianach, deski obija się nieco szerzej, tak, żeby na dwa palce od powierzchni rusztowania odstawały; wtedy beton pokrywa i zewnętrzne części belek, domek wygląda, jakby był z jednej sztuki kamienia zrobiony i nie potrzebuje już być tynkowany. Sztuczny kamień, według metody pana Jarockiego przygotowany, jest delikatniejszy od zwykłego betonu i przedstawia tysiączne zastosowania. Do większych budowli wyrabiają się z niego cegły, blizko trzy razy większe od zwyczajnych i układają się w ten sposób, że pozostawiona w środku muru przestrzeń pusta może być wypełnioną zwirem i gruzem, tworząc tym sposobem mur bardzo silny i doskonale zatrzymujący ciepło. Łokieć kwadratowy takiego muru kosztuje 75 kop., poprzedniego zaś tylko 36 kop., ale i ten jest znacznie gorszym przewodnikiem ciepła, aniżeli mur ceglany. W fabryce wyrabiane są nadto chodniki, schody, kamienne nagrobki, tafle posadzkowe szare i czerwone, żłoby, cysterny do przechowania wody, cembrowiny, tudzież mnóstwo innych przedmiotów. Wszystko to jest trwałe, naśladuje wybornie wyroby z naturalnego piaskowca, a kosztuje bez porównania taniej. P. Jarocki wszedł już w umowę z magistratem, na mocy której mają mu być powierzone roboty chodników i rynsztoków betonowych, a także bruku, który, po przygotowaniu ze zwykłych kamieni brukowych, polewany będzie dla trwałości masą betonu[1]. Tak więc fabryka ma przyszłość przed sobą, życzymy jej z całego serca powodzenia. Oby tylko, jak powiedział jeden z obecnych poświęceniu redaktorów, jak najwięcej stawiała nam domów, a jak najmniej nagrobków.
A jednak tych ostatnich tak wiele dziś potrzeba!…
Kremer, Libelt, Wilkońska już są w grobie. W poniedziałek jm. ks. kanonik Jakubowski odprawił w kościele Ś-to Krzyskim nabożeństwo żałobne za duszę Libelta. Czy sądzicie, że przyszły owe panie eleganckie, co tak chętnie o estetyce Libelta rozprawiają? A może owi starzy towarzysze zmarłego, którzy pierwsze jego prace około roku 1840 z takim zapałem powitali? A może owa młodzież uniwersytecka, w której piersi żyć przecie powinny ogniste słowa człowieka, co krwią swego serca pisał rozprawę: „O miłości…“ O nie! w sercach, „gdzie nie trwa myśl ani godziny“, nie zbudziło się pragnienie jedynego, na jaki nas stać, hołdu. Zebrało się ze dwudziestu „młodszych“ literatów, kilkanaście kobiet i kilku studentów… Cieniu wielkiego obywatela, przebacz nam!
Od pana T. I. Roli otrzymaliśmy list następujący:
Szanowny i kochany Panie!
Nasz nieśmiertelny wieszcz Adam niegdyś wyrzekł tę wielką prawdę:

— O! tak, przeklęci, którzy nic nie płacą,
Za wszystko trzeba płacić lub wzajemną pracą,
Albo wdzięcznem uczuciem, datkiem jednej łezki,
Za którą znowu Ojciec odpłaci Niebieski.

Te, pełne prawdy słowa przychodzą mi na myśl po otrzymaniu waszej odezwy o mającem się odbyć nabożeństwie żałobnem za spokój duszy ś. p. Karola Libelta.
Lecz czyliż pamięć i wdzięczność za półwiekową pracę tego człowieka zawrzemy tylko w jednem westchnieniu, aby światłość wiekuista świeciła mu za to światło i ciepło, którem długie lata opromieniał rodzinną ziemię?
Czyż nie zdobędziemy się na jakikolwiek, chociażby najskromniejszy upominek zagrobowy, dla naszego wielkiego myśliciela i dla bratniego mu ducha Kremera?
Przychodzi mi myśl, bodaj w szczęśliwą chwilę i bodajby znalazła oddźwięk w sercach bratnich, żeby złożyć „grosz wdowi“ i w którymkolwiek z naszych kościołów umieścić dwa popiersia lub przynajmniej płaskorzeźby Libelta i Kremera, z tablicą i skromnym napisem.
Niechby taki upominek był oznaką pamięci dla zmarłych, a przykładem dla tych, którzy pójdą w ich ślady.
Jeżeli uznacie moją myśl za godną ogłoszenia w waszem piśmie, to raczcie to uczynić.
Na początek załączam mój „grosz wdowi“ w tem przekonaniu, że moja propozycya znajdzie odgłos mianowicie w waszem Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych, i że którykolwiek z naszych rzeźbiarzy podejmie się tej wdzięcznej pracy.
Z rzetelnym szacunkiem i przyjaźnią, wasz całem sercem

T. I. Rola.

Przy liście otrzymaliśmy rs. 2, do których dołączamy na tenże cel rs. 10.
∗                              ∗

Na zakończenie wypada nam wspomnieć jeszcze o dwu popisach, które się w tym tygodniu odbyły. Miło jest posłuchać dobrej muzyki, i p. dyrektor Kątski chciał w tym względzie jak największej liczbie osób dogodzić. Ale na nieszczęście, co zanadto, to niezdrowo, mówi przysłowie; a zdrowo nie musiało być w sali Resursy Obywatelskiej, gdy się w nią wtłoczyło za bezpłatnie rozdanymi biletami, ze dwa razy tyle osób, na ile hygiena, odciski, kapelusze i t. p. okoliczności pozwalają. W dodatku do szóstej wypełnialiśmy salę, czekając pół godziny na rozpoczęcie koncertu. Ze względu, że sam koncert miał trwać przeszło trzy godziny, można było przynajmniej zacząć punktualnie. Nie zmieniło to wprawdzie w niczem naszego pochlebnego zdania o wybornej orkiestrze, o bardzo wdzięcznej grze panny Buchard, o biegłości pana Pachulskiego i Bryknera, o bardzo miłym głosiku panny Makowskiej, o dobrych chórach, o artystycznej grze p. Adamowskiego na skrzypcach, o silnym głosie panny Szczepkowskiej, o efektownych popisach panny Szwarcenberg i innych pięknych rzeczach, ale zawsze… Och, te upały!… Drugi popis Instytutu głuchoniemych, jak zawsze, tak i w tym roku wywołał prawdziwe uwielbienie, tak dla dyrektora, jak dla nauczycieli pożytecznego tego zakładu, którzy z takiem poświęceniem i tak umiejętnie niosą pomoc upośledzonym od natury istotom.
Cześć pracy i wytrwałości!

Niwa. 1875 r., t. VIII.


Sprawy bieżące.
IV.
Antokol. Pochód cywilizacyjny. Teatry ogródkowe Boginki. Skwary warszawskiego żywota i dorożki. Instytucya miejska. Klepsydry. Sławetne miasto. Ochronki miejskie i felietonista.

Tak więc przybył nam czwarty ludowy teatrzyk na Pradze, przezwany „Antokolem“. Zapewne nie wiecie, co to jest Antokol? Ale obcym wam nie jest przynajmniej ze słyszenia ogródek, zwany na świecie „Nadwiślańskim“. Otóż na czole owego nad Wisłą zawieszonego ogrodu umieszczono napis „Antokol“. Nie godziło się bowiem w ogrodzie, zamieszkałym przez kuchenne Hesperydy, wznosić klasycznego budynku sztuki. I tu, gdzie niegdyś zajadano czerwone raki o białej osnowie, gdzie, niby ze starożytnych wodotrysków Uśmiechu, markier wypuszczał strumienie piwa, tu zawitał boski Orfeusz w towarzystwie panów Jaworowskiego i Cybulskiego! Tak więc cywilizacya, a z nią i sztuki piękne rozbijają swoje namioty letnie na pustkowiach odległych, aby oświecić ciemne aleje naszych myśli światłem naftowem. Oby muzy, tu zamieszkałe, więcej miały powodzenia od w pobliżu będących faszyn Daniszewskiego, oby nie były tyle płytkie, ile obecne koryto Wisły, a przynajmniej tak ciepłe, jak w ogródku antokolskim piwo bawarskie.
Pierwsze przedstawienie składało się z dwu oryginalnych sztuk (Posażna jedynaczka i Okrężne). Miejmy więc nadzieję, że Antokol nie pójdzie śladem swych południowo-namiętnych sióstr i braci maurytańskiej Alhambry, złotodajnego Eldorada i rzymskiego Tivoli. Miejmy nadzieję, że kapłanki muz na Antokolu nie będą grywały sztuk, polegających na ażurowych kostyumach i na obnażaniu wdzięków (a nawet radziłbym, aby je jak najstaranniej okrywały…). W każdym razie panowie Jaworowski i Cybulski złożyli dowody istotnej teatralnej odwagi, urządzając teatr swój w pobliżu drapieżnych bestyi, blizko przyszłego zwierzyńca i kilku sąsiednich ogródków, które jednocześnie z przedstawieniem na Antokolu dźwięczały grą na fletni, przypominającej beczenie kozy, i fortepianie, mającym głos bardziej przerażający od wycia wilków. To też konkurencyjno-zwierzęce te głosy chybiły celu, siłą bowiem kontrastu podnosiły wartość roli sepleniejącego Błażeja w osobie pana Krzyżanowskiego i litewski akcent Gomójły w osobie pana Freya. Mimo to, bawiono się ochoczo, a bawiła się nie tylko publiczność dorosła, ale także i niedorosła, którą najwięcej słychać było, rozzuchwaliła się bowiem przedrzeźnianiem osób dorosłych na scenie. Ale to zawsze budująco wpływa. Po skończeniu przedstawienia, po nakarmieniu się rozkoszami sztuki wzruszonych widzów czekał rozkoszny widok natury, albowiem księżyc jaśniał na górze i zsyłał promienie świateł swoich na dół i złociście oświecał obnażone łono rzeki naszej, pokryte kobiercem białego piasku; gondolierzy zapraszali widzów do swych gondoli weneckich, a w pobliżu rozlegały się tragiczne klątwy ludowych niewiast, upojonych poezyą natury, i gorzały nienawiścią przeciw stróżom porządku.
Dobrze jednak, że przybył nam jeszcze jeden teatrzyk. Albowiem teatr jest szkołą obyczajów, a teatrzyki są szkółkami, w których się ćwiczą młode talenta, w których młodzież, kończąca gimnazya, ma ułatwiony przystęp za kulisy życia, gdzie kształci i szlifuje miłosne swe zapały w gronie chóralnych boginek. Przytem teatrzyki dla samychże boginek są rodzajem podniosłego czyśćca. Dyrektorowie bowiem tych teatrzyków odznaczają się niezwykłą chrześcijańską pobłażliwością i miłosierdziem, i gdy zjawi się u nich jakaś przystojna dziewica, wzdychająca do sztuki, dyrektorowie przypatrują się jej, aby zobaczyć, czy ma „talent“; postępowy dyrektor o świadectwa przeszłości nie pyta, sceniczna ewangelia nie zezwala być tak surowym, zresztą czemużby dyrektor teatrzyku miał być mniej pobłażliwym od przełożonych Zakładu Magdalenek… To też boginki te często bywają „tolerowanemi“ przez dyrektorów, stanowiąc w olimpijskich widowiskach żywą, śpiewającą i podskakującą dekoracyę, zwaną inaczej chórami. Boginki te kształcą się i postępują, to niema kwestyi; a przedewszystkiem uzacniają się, a nawzajem stanowią szkołę dla skończonych gimnazistów, pragnących zaokrąglić swoje wykształcenie. Z chwilą, gdy „boginka“ wleciała po raz pierwszy na scenę, pierze jej szybko rosnąć zaczyna, tak, że po krótkim czasie, mimo onegdajszego minusu socyalnego, okrywa się puchem społecznym i tuli do siebie dzióbki żółte piskląt nieletnich. Jest to zresztą dziecię natury, pozbawione zupełnie wychowania i wykształcenia, a natomiast pełne wrodzonej intuicyi, przy pomocy której umiejętnie zapoznaje nieletnie pisklęta z ekonomicznemi teoryami wzajemnej wymiany, potępiając system merkantylny domowego rygoru, jako niepostępiwy, a wynosząc zasady wolnej komercyi.
Tak więc teatrzyki ludowe są niezawodną szkołą obyczajów i ekonomicznego postępu. Zresztą, jeżeli i tu wkrada się potrosze żywot swawolnej licencyi, to tylko dlatego, że każda rzecz ma dwie strony, dodatnią i ujemną. A trudno znów nie osładzać sobie jednostajnych chwil żywota!
Bo cóż począć na tym smutnym świecie? W dzień życie pali gorącem, dochodzącem do 25 stopni na termometrze. To też przechodzisz przez owo życie, jak Dante przez piekło. A chociażbyś chciał wsiąść w dorożkę, aby zmudną po bruku życiowym pielgrzymkę skrócić, to przekonywasz się, że poduszki w siedzeniach i po bokach tak są rozgrzane od Bożego słońca, że ani sposobu… wypocząć… że też lud nasz, tyle pomysłowy w ogólności, nie wpadnie na myśl, iż dachy dorożek podczas skwarów powinny być podnoszone z równą skwapliwością, jak podczas deszczów ulewnych!
Nie wszyscy jednak mamy prawo narzekać na ten świat i życie. Są bowiem ludzie, których natura obdarzyła własną chałupą, jak skorupą żółwią. Nie dosyć wreszcie, że są właścicielami nieruchomości, ale jeszcze dla dobra ich żółwiowych skorup organizują się towarzystwa celem udzielania im pożyczek na sybaryckich warunkach. Suum cuique. Należy przyznać, że właściciele nieruchomości w każdym razie zasługują na podobne poparcie ze strony miejskiej Instytucyi. Już sam fakt, że pozwalają nam mieszkać u siebie, przemawia bezwarunkowo na ich korzyść, przytem tyle są delikatni, że nigdy do mieszkań naszych, które są przecież ich własnością, nie wtrącają się, choćby piece pękały, choćby się posadzka zagłębiała i rysowały się ściany, przypominając nam ułomności wszechrzeczy ludzkich i niestałość ziemskiego życia. A jednak, instytucyo miejska, ty, która sądzisz wartość moralną i niemoralną naszych nieruchomych dobroczyńców, ty, która, nie zważając na drobne ich ułomności, udzielasz im pożyczki (ach!…), równające się pięć razy pomnożonemu ich dochodowi, ty, instytucyo, wyższa od dwupiętrowych naszych domów, wbrew postępowi wprowadzasz hierarchie między ludzkość hipoteczną! Czemu właścicielom domów podrzędniejszych ulic pragniesz udzielać pożyczki w ilości tylko dwa razy większej od przychodów! Powinnaś znać ułomności ludzkie i wiedzieć, że to zbyt mało, aby biedny właściciel domu mógł powiększyć ilość oficyn swoich. A chodzi tu o dobro nasze, boć, im więcej będzie oficyn w Warszawie, tem więcej po świętych Janach i Michałach będzie założonych klepsydr nad domami naszego żywota, a klepsydry te, jakkolwiek z jednej strony smutnemi mogą być świadectwami przychodów właścicieli i ortografii miejskiej, to z drugiej natomiast strony zbawiennie wpłyną na płytkie kieszenie a głęboką boleść strapionych mieszkańców stołecznego miasta Warszawy. Nie smućcie się jednak, właściciele porządniejszych ulic, oby wam Bóg dał dużo zdrowia i listów Towarzystwa kredytowego miejskiego. Pamiętajcie jednak, że drewnianych gmachów budować nie należy, jeżeli chcecie być w łaskach u Instytucyi miejskiej, która bardzo słusznie czyni, nie protegując domów drewnianych, które w razie pożarów giną z kretesem.
Najdotkliwiej płomienne losy drewnianych domów uczuwać się dają na prowincyi, która w ostatnich czasach myśli seryo o strażach ogniowych. Za przykład niechaj wam posłuży jedno z miast, położonych nad granicą pruską. Tu mieszka naród dzielny i waleczny, który w ostatnich czasach zorganizował sobie straż, podobno wzorową. Powiadają tylko, że do organizacyi przystąpił miejscowy naród, wybrany i niemiecki, żywioł zaś czysto polski bardzo skąpo się udzielił tym razem (i innym razem). Żywioł ten podobnem, bardzo chwalebnem postępowaniem dowodzi, że, jakkolwiek obawia się ognia, ma jednakże zarazem wstręt do wody…
Zanim skończymy, zwrócić winniśmy uwagę czytelników na odcinek naszego felietonowego kolegi w Gazecie Polskiej. W jednym z zeszłotygodniowych numerów Gazety podał felietonista ów projekt założenia po wsiach ochronek wiejskich, któreby umoralniały i oświecały główki nieszczęśliwej dziatwy sielskiej. Felietonista skreślił nam obraz istotnej nędzy i rozpaczy, która ową dziatwę upodabnia najzupełniej do pasących się dokoła nich bydląt i kwękającej czule trzodzie chlewnej. Zwracamy więc na sprawę tę filantropijną uwagę zamożniejszych właścicieli ziemskich, którym owa dziatwa wiejska nie jest zupełnie obcą…

Niwa, 1875 r., t. VIII.


Sprawy bieżące.
V.
W kwestyi straży ogniowych. Historya warszawskiego ogrodu zoologicznego. Komitet sanitarny. Kanalizacya czy trzeci most na Wiśle. Groźba epidemii. Ucieczka mieszkańców Warszawy na lato zagranicę lub na prowincyę. Reżyserya teatru na urlopie. Występy panny Deryng. Kolacyjka pod Rakiem.

Niema prawie wątpliwości, że istnieje w nas pewna żywotność, która przejawia się nawet dość potężnie i która popycha nas na drogę pracy i ulepszeń społecznych. Uczuliśmy żywo potrzebę śledzenia postępu zagranicą, dążenia za nim i szczepienia go na swojskim gruncie; zrozumieliśmy, że od tego zależy przyszła dola społeczna i wzięliśmy się nie żartem do roboty. Tą drogą powstały u nas rozmaite instytucye społeczne: spółki, stowarzyszenia i zakłady publiczne, które, bądź co bądź, jako czyny dokonane, wszczepiły się już w organizm narodowy, bądź jako projekty oczekują spełnienia przedstawiając najobszerniejsze pole działania tak dla pojedyńczych jednostek, jak dla ogółu.
Należy jednak wyznać, że, o ile łatwo rodzą się i rozkwitają u nas projekty, o tyle przemiana ich z obiecanek cacanek na fakta idzie trudno, jak po grudzie. Ogół, jak to ogół, żywo odczuwa potrzebę ulepszeń, żywo pochwala każdy projekt, ale, gdy przyjdzie do trudnej i nieefektownej pracy, jednostki trącają się łokciami, chowając się wzajemnie i zasłaniając jedna drugą. Pan Piotr chętnie będzie rozprawiał o tem, coby powinien uczynić dla dobra ogółu pan Jan, jeżeli chce nosić miano dobrego obywatela, ale sam nie poczuwa się do niczego. Lenistwo, brak zaradności i słabe poczucie obowiązku wychodzi w takich razach na wierzch i bije w oczy każdego, kto trzeźwem okiem spogląda na nasze stosunki. Gdybym chciał szukać dowodów na to, że tak jest wistocie, zapisałbym nimi nie jednę, ale dziesięć takich kronik. Weźmy np. nasze straże ogniowe ochotnicze po miastach prowincyonalnych. Możnaby się założyć, że w całym kraju niema ani jednego obywatela, któryby nie był przekonany, że straże takie są jedną z najpilniejszych naszych potrzeb, że bez nich miasta palić się będą na dziesiątki, a jednak ileż to miast ma dotychczas swoje ochotnicze straże pożarne? Pomijam już małe miasteczka, ale jest wiele, po kilkanaście tysięcy liczących, w których poprostu przez brak inicyatywy i lenistwo, do tej pory nikt o strażach nawet nie pomyślał. Na kilkuset młodzieży różnych stanów nie znalazło się kilkudziesięciu ochotników, którzyby chcieli czuwać nad bezpieczeństwem wszystkich.
W każdej chwili klęska może milionowe spowodować straty, a miasto żałuje kilku tysięcy na utrzymanie i umundurowanie straży, na sprawienie narzędzi ratunkowych i tym podobnych potrzeb. W skutek podobnej niedbałości i lenistwa wymazany został z liczby miast istniejących Pułtusk. Niedawne miasto, liczące do dziesięciu tysięcy mieszkańców, stosunkowo zamożne, pięknie zabudowane, dziś jest garścią popiołu i kupą przerażających gruzów. Ogień pochłonął w ciągu dwu dni pięć szóstych miasta, a jednak sami mieszkańcy przyznają, że pożar w chwili, kiedy się rozpoczął, łatwo było przytłumić. Na nieszczęście nie było żadnego ratunku. Mieszkańcy nie liczyli na siebie i przekonali się, że ci, na których liczono, chodzili w czasie pożaru po rynku z rękoma w kieszeniach, miasto zaś spłonęło, jak stos wiórów.
Jest to straszliwa dla innych miast lekcya. Powinniśmy raz na zawsze wyrzec się myśli oglądania się na kogoś. To mamy i mieć będziemy, czego dokonamy sami.
Drugim dowodem tego, co wskutek opieszałości, niedbalstwa, lub lekkomyślności staje się z czasem z pięknymi naszymi projektami, jest historya warszawskiego zoologicznego ogrodu. Jak wiadomo, istniał już zaczątek takiego ogrodu w zwierzyńcu pana Bartelsa; było już miejsce na ogród wybrane, były już i składki, do kilku tysięcy rubli wynoszące. I cóż się z tem wszystkiem stało? Mimo odpowiedzi jakiegoś quasi komitetu, nikt nie wie nic. Wiemy tylko, że sformował się jakiś komitet; wiemy, że wedle nader upowszechnionego zwyczaju komitet ten, nie ufając własnym miejscowym siłom, chciał się oprzeć o jakieś uznane powagi; wiemy, że w skutek tego komitet zaczepił się o Towarzystwo opieki nad zwierzętami, i tu urywa się wątek wieści o istnieniu i działalności komitetu. Odtąd widzimy tylko skutki. Widzimy, że Towarzystwo opieki nad zwierzętami interesowało się tyle ogrodem, co wiatrem w polu. Komitet złożył podobno kilka sesyi, na których członkowie wynurzali jeden dla drugiego swe uwielbienie i rozprawiali o pogodzie lub niepogodzie, o drożyźnie mieszkań, o przyjemnościach wiejskiego życia, słowem, o wszystkiem, byle nie o ogrodzie. Zadanie komitetu było jasne i proste: rozwinąć zwierzyniec pana Bartelsa, i zamienić go na warszawski ogród zoologiczny. Ale tymczasem nikt nie wiedział, co robić; nie wiedziano, kto ma składki zbierać, gdzie pieniądze złożyć, co z niemi robić; aż wreszcie komitet, który, jak to powiedziałem, miał za zadanie: rozwinąć zwierzyniec pana Bartelsa, postanowił po głębokim namyśle wiecie też co? Oto wydał rozkaz pozabijania zwierząt w zwierzyńcu pana Bartelsa, pod pozorem, że zwierzęta dużo kosztują, i że utrzymanie ich pochłonie składki publiczne na ogród.
Zwierzyniec pana Bartelsa zmarniał, oto jedyny skutek dotychczasowej działalności komitetu. Żadne odezwy komitetu, choćby nie wiem jak namaszczone, faktu nie zmienią. Komitet wyrzekł w jednem z pism, że zwierzyniec pana Bartelsa był kulą u nogi towarzystwa, która krępowała swobodę jego ruchów. Ja sądzę przeciwnie: że to komitet był kulą u nogi zwierzyńca, a raczej u nogi pana Bartelsa, która nie tylko krępowała, ale zahamowała raz na zawsze jego działalność.
Niech w tem nikt nie dopatruje gry wyrazów, to tylko fakt rzeczywisty. Bo powiedzcież mi, wielce szanowni członkowie komitetu, cóż dalej będzie? cóż będzie teraz? Zwierzyńca p. Bartelsa już niema, cóż więc zamierzacie czynić?
Publiczność, której chodzi o ogród, która czuje potrzebę takiego zakładu, radaby wiedzieć, na co daje pieniądze i czego ma się od was spodziewać. Złożycie jeszcze kilka sesyi, porozmawiacie o wietrzykach, o nawałnościach, o złośliwości felietonów, pokłonicie się, komu należy, i cóż dalej? Może być zresztą, że postanowienia wasze będą bardzo mądre, że będą dążyć wprost do uszczęśliwienia Warszawy najpiękniejszym w świecie zoologicznym ogrodem, ale radzibyśmy wiedzieć coś o tem. Radzibyśmy wiedzieć:
1) Kto obecnie wchodzi w skład komitetu?
2) Kto ma prawo rozporządzać i kto rozporządza pieniędzmi, na ogród złożonymi?
3) Co uczyniliście dotąd, prócz wydania wyroku śmierci na bartelowskie zwierzęta?
4) Co zamierzacie czynić na przyszłość?
5) Jak często i gdzie odbywacie sesyjki?
6) Co poczuwacie się, szanowni panowie, do obowiązku zdawania sprawy ze swych czynności przed publicznością, czyli przed jej organem, prasą? a nakoniec,
7) czy sądzicie, że wy jesteście dla ogrodu, czy też że ogród jest dla was?
Po tych dość kategorycznych pytaniach, które oby dla komitetu były wystrzałem nad uchem śpiącego, możemy przejść do innego komitetu, który świeżo został uformowany, a którego działalność w przyszłości dopiero się okaże. Mowa tu o komitecie sanitarnym, którego ustawę i zatwierdzenie ogłosiły niedawno nasze pisma. Nie przesądzając przyszłych jego czynności, powiem tylko, że syzyfową zaiste będzie miał ten komitet pracę. Wiadomo, że czystość jest pierwszym warunkiem zdrowia, a wiadomo, że trudno znaleźć brudniejsze miasta na świecie nad nasze miasta, nie wyłączając nawet i Warszawy. Brak porządnych ścieków, brak kanalizacyi niemało się zapewne do takiego stanu przyczynia, ale niemniejszym jest powodem wrodzone niejako niechlujstwo ludności, zwłaszcza ludności żydowskiej, tak obfitej u nas, jak nigdzie na kuli ziemskiej. Otóż pierwszem zadaniem komitetu powinno być wszczepienie w ludność zasad porządku i czystości, a zadanie to niełatwe, ponieważ jest jednoznacznem z walką na śmierć i życie z wszelkiego rodzaju narowami, do których przywykliśmy od lat dawnych. Konserwatyzm na punkcie miłych brudów domowych jest, zwłaszcza między Żydami, tak rozpowszechniony, że wszelkie nowatorstwo wywoła zacięty opór. Ciągnąć gwałtem do wody kogoś, kto mycie się uważa za przesąd i próżną stratę czasu, równa się wodzeniu się z nim za bary. Niechajże więc losy sprzyjają komitetowi w tej walce, którą z pełnem zaufaniem o dobrą sprawę rozpoczyna.
Co zaś do kanalizacyi, ta, zdaje się, nieprędko jeszcze przestanie być pięknem marzeniem. Czy komitet zdoła ją przeprowadzić? Niestety, za co? Potrzeba na to pieniędzy i pieniędzy, których komitet nie da przecie z własnej kieszeni, a których miasto nie ma i nie złoży.
W swoim czasie kłócono się wprawdzie po gazetach zawzięcie o to, co jest lepsze: czy kanalizacya, czy trzeci most na Wiśle. Zużyto nawet w tym celu wiele zapasów inteligencyi, logiki, sił twórczych; podzielono się na dwa obozy; przymawiano sobie wzajemnie, wspominano sobie wzajemnie mimochodem o zacofaniu i ciemnocie, ale na tem się i wszystko skończyło. Zapomniano tylko o jednej małej rzeczy: t. j. że tak most, jak i kanalizacya, potrzebują pieniędzy, potrzebują setek tysięcy rubli, których nie było, niema i nie tak prędko będą. Przynajmniej dziś nie zanosi się na to wcale. Cała więc ta polemika była zabawką dziecinną, niewinną rozmową Jasia i Maniusi o tem, coby Jaś robił, gdyby był królem, a Maniusia, gdyby była królową. Zaiste! dziś wydaje się to śmiesznem i nie może się wydawać inaczej. Miasto nie miało ani grosza złamanego na powyższe cele, należało więc naprzód pomyśleć o funduszach. Radzono wprawdzie miastu zaciągnięcie pożyczki. Myśl, zaiste, głęboka a prosta! Wogóle, gdy ktoś nie ma pieniędzy, najprostszą rzeczą jest poradzić mu, żeby ich sobie pożyczył. Ale od kogo i na jaką porękę? W tem sęk. Należało przedewszystkiem kwestyę postawić w ten sposób. Było to wprawdzie mniej efektowne pole do dyskusyi, ale jedynie możliwe. O kanalizacyi lub moście dość czasu było pomyśleć po uprzedniem zebraniu funduszów. Gdy kto ma trzos pełny, to już rzeczą jest gustu, czy woli sobie kupić parasol, czy kalosze.
Dziś wreszcie na to przyszło, na co przyjść musiało, t. j. niema ani pieniędzy, ani mostu, ani kanalizacyi. Brak tej ostatniej sprawia, że miasto nasze, położone na wzgórzu, nad wielką rzeką, t. j. w warunkach arcysanitarnych z natury, jest przecie jednem z najniezdrowszych miast w świecie. Przekonać się o tem można z pomocą własnego nosa bardzo łatwo. Niemal co ulica inny zapach kręci niemiłosiernie tą szacowną częścią ciała, jak korbą. O, tak zaiste! Komitet sanitarny niemałą będzie miał robotę, którą chyba z heraklesowem wyczyszczeniem augiaszowych stajni porównać można. Na nic się nie zdały przewidujące ostrzeżenia, zbrojne w sanitarne przepisy; na nic groźba za wykroczenie takich to a takich artykułów, z pomocą których wsadza się do kozy niedbałych stróżów, a gospodarzy na kary pieniężne skazuje; na nic obsypywanie ścieków błękitnem karbolem. Przepisy, jako przepisy, są pewne czemś bardzo poważnem i na uznanie zasługującem, ale niestety! nie posiadają własności dezynfekcyjnych; błękitny karbol dodaje tylko do stu nieprzyjemnych zapachów jeszcze jeden, równie nieprzyjemny. I oto wszystko; miasto jak sobie nie pachnie, tak nie pachnie, ludzie jak umierają, tak umierają, a groźba epidemii unosi się ustawicznie nad niem, niby ptak złowrogi, w chmurach przyszłości ukryty.
Temu to zapewne przypisać należy, że latem, kto żyw a może, ucieka z Warszawy na prowincyę lub zagranicę. Miasto pustoszeje, objawy życia słabną; robi się pusto, nudno, głucho. Czasy ogórkowe nigdzie nie dają się tak we znaki. Teatry tylko ożywiają, jak mogą, tę martwotę, uprzyjemniając wieczorne po pracy chwile tym, którym fundusze lub obowiązki nie pozwoliły uciec przed pracą, rodzimym kurzem, swojskimi miazmatami, nudami; słowem, przed tem wszystkiem, co, razem wzięte, stanowi latem Warszawę. Naturalnie, mówię tu tylko o teatrach ogródkowych, bo miejski teatr, jako pan wielki, wyjechał także z miasta zagranicę. Spytacie: co grają? Odpowiem: nic… albo tak jak nic. Jakieś jednoaktówki, które przed pięćdziesięciu laty uważano już za przestarzałe, a które teraz czerwone, może ze wstydu, afisze podają, jako nowalijki letnie, i oto wszystko. Publiczność krzywi się i nie chce spożywać tych nowalijek, ale mniejsza o nią. Publiczność istnieje dla teatru, teatr dla reżyseryi, a dopiero reżyserya jest przyczyną ostateczną, bezwzględną, która istnieje sama przez się, dlatego żeby istnieć.
Istnieje bez powodu, jako przyczyna ostateczna. To jasne i wcale nie będziemy się o to sprzeczać. Ale w tej chwili i reżyserya po trudach zimowych odpoczywa na urlopie. Nie śmiejcie się z tych trudów zimowych. Wprawdzie sztuki, jakie przedstawiano, były w znacznej części przygotowane jeszcze przez zmarłego Chęcińskiego, ale przypomnijcie tylko sobie, ile to razy z rzędu grano pewne biało-wierszowe arcydzieło, będące płodem reżyseryi. Reżyserya, więc, która wydała na scenę taką sztukę, ma prawo teraz odpocząć i poherboryzować sobie.
A że tymczasem teatr, jak okręt bez sternika i bez majtków, utyka po piasku, to już trudno. Latem wysychają wody, więc i żegluga niepodobna. Zresztą, cóżby miała do roboty reżyserya, kiedy i wszyscy lepsi artyści na urlopie. Poprostu nie tylko że niema co, ale nie ma kto grać! Mieliśmy tego oczywiste dowody w czasie pobytu tu panny Deryng. Znakomita ta artystka przybyła umyślnie do naszego miasta, aby się dać poznać, i wyobraźcie sobie: nie można było przedstawić żadnej sztuki w całości, poprostu z powodu nieobecności artystów. Grano więc jeden tylko ostatni akt Fausta. Publiczność zebrała się niezbyt licznie, nikt bowiem nie reklamował ani przedstawienia, ani artystki. Zresztą, prawdę rzec, spodziewaliśmy się znaleźć artystkę zdolną, ale nie wychodzącą poza zakres dobrej i pożytecznej powszechności. Powtarzam jeszcze raz: artystki nikt nie reklamował, nikt nie powtarzał cudów o jej grze; fotografii jej nie rozrzucano tysiącami po sklepach i wystawach, a jednak… po pierwszych jej słowach cisza zrobiła się w teatrze. Widzowie zdumieni zatrzymali oddech w piersi. Zdziwienie malowało się na twarzach wszystkich obecnych. Wśród tej ciszy dźwięczał srebrnymi tonami potężny a pełen słodkich dźwięków głos artystki. Skargi i boleść faustowej Margarity chwytała za serce słuchaczów i pętała usta milczeniem. Dopiero kiedy przebrzmiały ostatnie słowa, kiedy głos: „zbawiona!“ rozległ się nad nią, wówczas zdumienie widzów i cisza zmieniły się nagle w jedną burzę wywoływań i oklasków. Artystka przeszła wszelkie oczekiwania, dowiodła potężnych zdolności, zjednała sobie i zachwyciła wszystkich. Co to byłby za nabytek dla nas, jakie odświeżenie młodemi a potężnemi siłami naszego personelu! tak myślał każdy i każdy się spodziewał, że usłyszy jeszcze artystkę, każdy się spodziewał, że zarówno jak i widzów, artystka zjednała sobie dyrekcyę, że zostanie zatrzymana i przyjęta.
Próżne a naiwne nadzieje.
Artystkę słyszeli tylko widzowie.
Jednocześnie bowiem „pod Rakiem“ w ogródku na Pradze, w gronie cór Olimpu odbywała się wesoła a gwarna kolacyjka, na której strzelały korki z butelek, pienił się szampan, a piękne Hebe nalewały kieliszki bogów i półbogów naszego ciasnego kąta. Potrzeba było wybrać, albo iść na przedstawienie, albo na kolacyjkę. Przedstawienie „przedstawiało się“ uczestnikom uczty, jako obowiązek, kolacyjka — jako przyjemność, rozkosz… No, wiecie państwo: człowiek jest słaby…
W ten sposób panny Deryng słuchała tylko publiczność i recenzenci, w ten sposób nie dostała dalszych występów, w ten sposób nie została zaangażowaną, w ten sposób narażono ją tylko na koszta podróży ze Lwowa, w ten sposób poniosła tylko straty za swe dobre chęci, w ten sposób odjechała i w ten sposób Bóg wie, czy i kiedy przyjedzie.
Nie przyjęto jej, bo żeby kogoś przyjąć, trzeba go widzieć, jak gra, że zaś nie widziano, nie przyjęto. Czy może być naturalniejsza i zdrowsza logika. Chwaliła ją tylko prasa; recenzenci unosili się nad jej głosem, wyrobieniem, talentem, ale… nie uważa się na to, co mówi prasa. Oto jest historya naszego teatru, a przynajmniej historya kilku jego ostatnich miesięcy.
Ale spytacie się, z czego on żyje, ten poczciwiec, skoro daje stare sztuki, i skoro nikt do niego nie chodzi. Wydatki ma przecież znaczne, bo same pensye artystów wynoszą do kilkuset rubli miesięcznie. Ho! ho! wydatki ma wprawdzie znaczne, ale to wielki pan, który jeszcze znaczniejsze ma dochody. On nie stoi o swoją kasę. On ma jedną szóstą. Nie wiecie, co to jest ta jedna szósta. Jest to czynsz. Są rozmaite podatki na świecie, jest więc i jedna szósta. Tę jednę szóstę płacą teatrowi miejskiemu wszystkie teatrzyki z dochodu brutto. Razem wziąwszy, ładna to suma, bo teatrzykom powodzi się dobrze; istnieją one dla publiki, nie publika dla nich; starają się o nowe sztuki, przedstawiają je wcale dobrze; nie wyjeżdżają zagranicę ani pod Raka, więc też i dochody mają znaczne. Otóż im mają większe dochody, tem też i więcej wynosi jedna szósta.
Powiem więcej: gdyby nie ona, gdyby nie jedna szósta, pewnoby i nasz miejski teatr nie wsiadał do wagonu razem z nadejściem lata. Trzebaby było rywalizować ze swoimi dziś murzynami.
Fe! cóż za demokracya!

Niwa, r. 1875, t. VIII.


Sprawy bieżące.
VI.
Sprawozdania z rozmaitych towarzystw. Nasze stosunki społeczne, jako materyał barwisty do komedyi satyrycznej i tendencyjnej. Febris aurea Z. Sarneckiego. Koniec Saison-morte, początek ruchu w świecie towarzyskim, artystycznym i literackim. J. Baudouin de Courtenay, jako materyał dla felietonistów.

Sprawozdania z rozmaitych towarzystw i wnioski z nich, oto co teraz najwięcej zajmuje Warszawę. W ostatnich czasach zostały ogłoszone sprawozdania: Towarzystwa Spożywczego Merkury i Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. Wogóle uczyniły one dosyć smutne wrażenie. Nie wiedzie się Merkuremu. Mimo usiłowań, mimo reform, mimo wstrząśnień w łonie Towarzystwa, mimo sesyi, na których miejscowi mówcy rozlewają potoki wymowy, wszystko idzie coraz gorzej. Kwitną sesye, kwitnie wymowa, honorują się członkowie, a upada i kuleje coraz bardziej Towarzystwo. Wina nie cięży tu na społeczeństwie, bo o pożyteczności stowarzyszeń tego rodzaju nikt już nie wątpi, i liczba członków dość jest znaczna, co dowodzi, że ogół popiera instytucyę. Popiera, ale się zraża, i nie może być inaczej. Każdy, widząc, że zagranicą, w takich Niemczech np., towarzystwa podobne rozwijają się coraz bardziej i roztaczają coraz większym kręgiem swą działalność, pyta, z powodów bardzo naturalnych, co u nas stoi rozwojowi Towarzystwa na przeszkodzie i czyją jest wina, że instytucya nie może znaleźć gruntu pod nogami? Mówcie wy sobie, co chcecie, prawią członkowie, mówcie o zbawiennych skutkach Merkurego, o jego ekonomicznem uczuciu, o jego związku z cywilizacyą, dobrobytem, postępem i innymi równie pięknie brzmiącymi wyrazami, my tylko widzimy jedno, t. j. coraz mniejszą i chudszą dywidendę. Nie chcemy słów, bo mamy fakta. Błogie skutki obiecujecie w dalekiej przyszłości, a niebłogie skutki czujemy dziś w kieszeniach, po których wiatr chodzi, jak mu się tylko podoba.
I zaiste, dowodzeniu takiemu trudno odmówić słuszności. Ogół zatem słusznie zraża się do Towarzystwa i w poszukiwaniu winy równie słusznie dochodzi do wniosku, że, popierwsze: ponieważ pewnikiem jest, że stowarzyszenia spożywcze zagranicą błogie przynoszą owoce; podrugie: ponieważ u nas liczba członków stosunkowo dość jest znaczną, a zatem wina nie leży ani w zasadzie instytucyi, ani w obojętności ogółu, lecz w administracyi.
Administracya więc winna, mówią: „Kogut winien, więc na niego, on sprawcą wszystkiego złego!“ Administracya widocznie nic nie robi, administracya lekceważy sobie interesa stowarzyszenia, administracya przedewszystkiem za dużo kosztuje i skutkiem tego pochłania czysty dochód, który mógłby się do podniesienia dywidendy przyczynić.
Hic jacet lepus. Tak rozumując, każdy chwyta za sprawozdanie, w którem koszta administracyi są wyliczone, przepatruje je, dodaje, sumuje, i… ze zdumieniem przekonywa się, że nie są za wielkie, że administracya nie kosztuje za wiele i że nawet nie może mniej kosztować.
Wprawdzie przychodzi niejednemu do głowy, że przepadki, obliczone na wyschnięcie, psucie się, rozsypywanie i rozmaite inne ubytki w towarach, są może trochę za wielkie; wprawdzie niejednego dziwi filozoficzny spokój, z jakim zarząd donosi, że sklepowa N. N. zatraciła tyle a tyle rubli, które odzyskane już od niej być nie mogą, ale ostatecznie w stosunku do całości obrotu sumy to są zbyt małe, żeby na obniżenie dywidendy wpłynąć mogły; nie w tem więc także przyczyna niepomyślnego stanu rzeczy. Ale może pomyśli ktoś, że Towarzystwo za tanio towar sprzedaje? Gdzie tam! Prędzej za drogo, niż za tanio, a przynajmniej dostatecznie drogo, aby rozmaite sklepiki wiktuałów czyniły mu groźną konkurencyę. I nie to więc i nie tamto. Ale nie śpieszmy się jednak z uniewinnieniem administracyi; wstrzymajmy łzę, którą zawczesna litość nad niesłusznie potępioną nam z oczu wyciska.
Administracya ani za wiele kosztuje, ani za tanio sprzedaje, a jednak administracya winna. Ale czy wiecie dlaczego? Oto administracya za drogo towar kupuje. Tak jest: za drogo kupuje. Nie bierze towarów z pierwszej ręki, wprost od producenta, ale od handlujących. Chłop produkuje zboże, od chłopa kupuje Żyd z małego miasteczka, od Żyda z małego miasteczka Żyd z dużego, a od tego jeszcze Żyd ze stolicy, a dopiero od niego na warszawskim targu administracya. Wobec tego jasnem jest, że, dając zarobić kilku pośrednikom, Towarzystwo dostaje towar stosunkowo drogo, a chcą wytrzymać konkurencyę, musi go z niezmiernie małym zarobkiem sprzedawać. Stąd małe zyski, stąd suchotnicza dywidenda, stąd wegetowanie z roku na rok, pieniężna anemia i ogólne niezadowolenie, na które nie poradzą choćby najpiękniejsze mowy, miewane na sesyach przez członków zarządu, przez mężów opozycyi, przez prawicę, lewicę i tym podobne objawy parlamentaryzmu, wydającego, jako omłot: wielkich ludzi do małych interesów i pustki w kieszeniach.
Jeszcze smutniejsze wrażenie czyni sprawozdanie Dyr. Głów. Towarzystwa Kred. Ziem. Nie o Towarzystwo tu chodzi. Towarzystwo jest instytucyą pożyteczną, zbawienną nawet i doskonale uorganizowaną, ani więc jego działalność, ani jego istnienie nie jest z żadnej strony zagrożone. Niemniej jednak sprawozdanie sprawia smutne wrażenie, bo w niem jasno, jak na dłoni, przedstawia się opłakany stan większych posiadłości ziemskich w Królestwie. Czy wiecie też, czytelnicy, ile majątków było wystawionych na sprzedaż w ciągu ubiegłego półrocza. Oto ni mniej, ni więcej, tylko 1465. Wprawdzie sprzedanych zupełnie było tylko 15, ale śmiało można powiedzieć, że ruina reszty jest tylko kwestyą czasu. Obywatelowi, który raz zaległ z opłatą rat Towarzystwu, już prawie końca z końcem związać niepodobna. Może wprawdzie odwłóczyć katastrofę, może kredytem lichwiarskim ratować się czas jakiś, ale będzie to wegetowanie raczej, niż życie.
Rozpaczliwy ten stan majątków skłonił samąż dyrekcyę do przedsiębrania pewnych środków ratunku. Mówią, że mają być zakładane w każdym powiecie stacye doświadczalne czyli tak zwane gospodarstwa wzorowe. Projekt to doniosłości ogromnej, projekt, którego skutki nie dadzą się nawet obliczyć, ale o skutkach tych mówić będzie warto dopiero wówczas, kiedy słowo stanie się ciałem.
Nauczyło nas tego smutne doświadczenie. Tyle już projektów rozwiało się we mgle przeszłości, tyle już razy cieszyliśmy drugich i siebie napróżno, że tego rodzaju uciechy sprzykrzyły się już w końcu wszystkim. Wogóle przyszliśmy do przekonania, że jednem z najprawdziwszych przysłów, odnośnie do nas, jest: „Obiecanka cacanka“. Powiedzmy sobie prawdę: nic łatwiejszego, jak platonicznie kochać dobro publiczne i uszczęśliwiać swych ziomków wielkimi zamiarami. Można to robić, nie zdejmując nigdy szlafroka i pantofli; można to robić nawet, złożywszy ręce na żołądku i okręcając koło siebie wielkie palce. Dobro publiczne! Ależ kogo się spytać, to je kocha. I cóżeś dla niego uczynił? No! nic, ale kocham, i to właśnie jest miłość bezinteresowna, czysto platoniczna. Nie zrobiłem nic, ale mam pewien projekt.
Cóż to za obfite pole dla komedyopisarzy, ten patryotyzm platoniczny, szlafrokowy, który wobec pierwszej lepszej rzeczywistej ofiary i rzeczywistej pracy, tak chowa się we własny egoizm, jak ślimak w skorupę. Sądzę nawet, że jest to jedna z najwybitniejszych wad, rodzących się u nas na gruncie filisterstwa, egoizmu i hipokryzyi. I tu narzekają komedyopisarze nasi, że stosunki nasze społeczne nie przedstawiają dostatecznego pola, że społeczeństwo zbyt blade nie dostarcza typów. A przecie przedmiot to jeszcze nie dotknięty: pole obfite, typów podobnych nie brak. Macie wszystko, czego wam potrzeba… potrzeba wam tylko talentu.
Że zresztą dzisiejsze nasze stosunki społeczne, nasze obyczaje, nasze wady są dostatecznie barwiste, aby dostarczyć materyału do komedyi większej, satyrycznej i tendencyjnej w najobszerniejszem znaczeniu tego słowa, dowodem utwory zgasłego przedwcześnie Narzymskiego, dowodem niektóre utwory Fredry (syna), E. Lubowskiego i wreszcie sztuka Zygmunta Sarneckiego, p. t. „Febris aurea“.
Sztuka ta nie była napisana w ostatnich czasach. Może przed pięciu lub sześciu laty była drukowana w „Gazecie Warszawskiej“ i jednocześnie oddana reżyseryi naszych teatrów warszawskich. Ale reżyserya, jak to reżyserya! Czasem sztuki, oddane jej i przyjęte, czekają po kilkanaście lat na przedstawienie, reżyserya bowiem wiecznie trzyma się zasady, że trzeba czekać:

....aż się przedmiot świeży,
„Jak figa, ucukruje, jak tytoń, uleży.“

Tem się nawet tłómaczy upadek naszego komedyopisarstwa. Czyż bowiem opłaci się autorowi napisać sztukę, być wynagrodzonym za nią, jak nie można gorzej i jeszcze czekać lat kilkanaście na jej przedstawienie. W takim stanie rzeczy czyż nie lepiej jest dla niezamożnego komedyopisarza wystarać się o miejsce, dajmy na to, w jakim kantorze bankierskim, w jakiemś towarzystwie ubezpieczeń od ognia lub wody, czyż nie lepiej zostać p. o. młodszego pomocnika przy młodszym asesorze albo wreszcie guwernerem przy dzieciach jakiego radcy, niż raz w życiu być wywołanym przez zachwyconą publiczność, a sto razy w życiu nie mieć na obiad i zestarzeć się, ba, nawet zdziecinnieć ze starości, nie doczekawszy się przedstawienia swej sztuki?
Owa więc Febris aurea leżała sobie spokojnie na półkach biblioteki teatralnej. Pokrywał ją kurz, żyły w niej całe pokolenia molów, rosły, żeniły się, zostawiały potomstwo i marły. Nieboszczyk reżyser Chęciński miał wiele dobrych chęci, ale więcej jeszcze trudności, kłopotów, krzyżów, umartwień i zajęć, nie bardzo więc i mógł ją przedstawić; dzisiejszy reżyser zbyt był zajęty białymi, a nawet najbielszymi w świecie wierszami i wieńcem sławy, który tak nagle a niespodziewanie spadł mu na głowę, że sam nie wiedział, co z nim robić i jak go nosić, czy prosto, czy nabakier. Febris więc leżała spokojnie, i dotąd niezawodnie nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby nie reżyserya teatru ogrodowego w Eldorado, która sztukę wynalazła, otrzepała z kurzu, wyrugowała z niej starożytne rody i przedstawiła na scenie.
Po tym dopiero fakcie przypomniała sobie o niej i reżyserya teatrów warszawskich. Przypomniała sobie i ma ją przedstawić niedługo. Co znaczy „niedługo“ w ustach reżyseryi, która czas widocznie nie na lata pojedyńcze, ale na dekady liczy, nie wiem i nie podejmuję się tłómaczyć, dość, że sztuka będzie przedstawiona. Wprawdzie teraz, gdy widziały ją już tysiące widzów, gdy wszystkie pisma podały o niej wiadomość, będzie to trochę zapóźno, ale mniejsza o to, lepiej późno, jak nigdy.
Febris aurea znaczy, jak wam wiadomo: gorączka złota, gorączka bogactwa i używania która, gdy opanuje umysły, zabija w wielu wszelki szerszy polot, miłość do ideałów i do wielkich a świętych idei, których żywotność stanowi o żywotności społeczeństwa. Autor przedstawia tu cały szereg typów, ogarniętych tą epidemią. Główną, a jednocześnie najniebezpieczniej, prawie bez ratunku chorą postacią jest pan Grzegorz Gałdziński, bogaty dziedzic licznych włości, szachraj, chciwiec i warchoł. Pochodzenie jego nizkie: nazywał się ongi Gałda, a zakończenie: „ski“ przydał sobie, doszedłszy do znacznego majątku. Majątek zrobił w Galicyi, w czasach krwawych wstrząśnień w tej prowincyi, a zrobił go za cenę łez i krwi ludzkiej. Z chwilą, w której występuje na scenę, dokłada wszelkich sił, żeby nabyć majątek „Złotą Górkę“, własność niejakiego pana Latnickiego, człowieka, czasu swego bardzo zamożnego i cieszącego się przez ród, bogactwo i rozum wielkiem w obywatelstwie znaczeniem. Ów Latnicki, w chwili, kiedy Gałdziński kupuje majątek, jest to już człowiek stary, zmęczony życiem i walką z ruiną i nieszczęściami tak osobistemi, jak ogólnemi. Zdaniem mojem, typ ten niedostatecznie został oceniony przez krytyków. Jest to postać do najwyższego stopnia znacząca i charakterystyczna. Jest to przeciwstawienie Gałdzińskiego. Tamten, mimo całej swej podłości, energiczny, czynny, przedsiębiorczy; ten, szlachetny, jaka sama szlachetność, czysty na duszy, jak gołąb, lecz niedołężny. Łódź życia Gałdzińskiego płynie, gdzie chce Gałdziński, łódź Latnickiego tam, gdzie ją wiatry niosą. Jest to jeden z tych ludzi, jakich Kraszewski tak przepysznie odmalował w swoich Morituri. Bez widocznego powodu i prawie bez jego winy, ziemia usuwa mu się z pod nóg i wszystko z rąk wypada. Takim ludziom nie żyć już wśród społeczeństwa, pełnego spekulantów, giełdy, hossy, bessy, egoizmu i wyrachowania. Są to istotnie także: morituri. Należy on do owego ginącego rodu Kirkorów, którzy ostatni biegliby z bronią w ręku na górę Golgoty ratować Chrystusa z rąk żydowskich, do tych Kirkorów, którzy przepysznie i po bohatersku umieją w chwili entuzyazmu umrzeć, ale którzy żyć nie umieją. Satyra w kreśleniu tej postaci arcy-subtelna, bo postać to, jakkolwiek do najwyższego stopnia sympatyczna, ale jako krańcowa, także ujemna.
Latnicki ma wychowańca Juliusza, który przypomina go szlachetnymi rysami charakteru, ale więcej ma warunków życia. Umie być cnotliwym i idealnym, ale umie przytem żyć i działać. Ten wychowaniec Juliusz kocha córkę Gałdzińskiego, prawdziwą gołąbkę w gnieździe nietoperzów. Dziewica odpłaca mu całą siłą wzajemności, ale mimo tego rozdziela ich przepaść. Juliusz ubogi, zrujnowany, ale dumny, nie może pojąć córki bogacza, a stokroć bardziej jeszcze nie może pojąć córki nikczemnika, który tak ciemnemi drogami doszedł do milionów i znaczenia. Stary Gałdziński nie stawiłby przeszkód. Juliusz jest wprawdzie ubogi, ale ma tytuł, a przytem przez małżeństwo to kupno Złotej Górki i zagarnięcie skarbu nabrałoby pozorów legalnych, skarb bowiem i Złota Górka stanowiłyby posag panny. Juliusz jednak nie może się zgodzić na małżeństwo i chce odjechać. Nie pomagają łzy i rozpacz panny. Nie pomaga nawet jej czyn bohaterski, którym z narażeniem własnego życia uratowała Juliusza. Dziewica więc rozpacza, choruje i schnie z zawiedzionej miłości. Jej stan budzi najwyższy niepokój w sercu ojca. Potwór ten, nie cofający się nigdy nawet przez zbrodnią, ma jeden rys dodatni. Oto kocha nad życie córkę. Rys to do wysokiego stopnia podnoszący zasługę autora, rys szczęśliwy, czysto ludzki, dowodzący, że autor zna życie i serce ludzkie. Kiedy więc Gałdziński dowiaduje się o miłości córki, sam biegnie do Juliusza i oświadcza się w jej imieniu. Ale młody człowiek nie tylko odmawia, lecz jeszcze rzuca Gałdzińskiemu w oczy straszne słowa prawdy i… pogardy. Chciałbym, mówi, żeby staroszlachecki zwyczaj pytania, kto cię rodzi? rozciągnięty był dziś do milionów. Milionie, kto cię rodzi? Czy nie krew i łzy ludzkie? Gałdziński gnie się pod temi słowy, jak krzew pod wichrem. Nieprawe bogactwa poczynają wydawać owoce; kara się rozpoczyna, a sprawiedliwość mści się na nikczemniku w najstraszniejszy sposób, bo uderzając jego ukochane dziecię. Od tej chwili słowa: Dukaciku, kto cię rodzi? brzmią mu w uszach, jak wyrzut sumienia. Wypadek sprawia, że słowa te słyszy jeszcze z niejednych ust. A tu tymczasem córka jego umiera prawie z nadmiaru cierpień. Wreszcie stan jej i miłość, jaką Juliusz żywi dla niej, kruszy jego upór. Godzi się na małżeństwo z nią, ale pod strasznymi dla Gałdzińskiego warunkami. Złota Górka, którą Gałdziński już był kupił, zostaje przy Latnickim, pieniądze zaś za nią zwrócone zostają nowonabywcy. Juliusz nie przyjmuje grosza posagu, na którego zebranie poświęcił Gałdziński całe życie i całą uczciwość, sam zaś Gałdziński musi wyjechać zagranicę, i nigdy, nigdy już nie ujrzeć ukochanego dziecięcia.
Strapiony i załamany ojciec zgadza się na wszystko. Kara nad nim spełniona. Musi się wyrzec wszystkiego, nad czem całe życie pracował i tego, co jedynie całem swem życiem ukochał. Jakiś ty szczęśliwy! wołają, nie wiedząc o warunkach, narzuconych mu przez Juliusza, jakiś ty szczęśliwy! wołają, winszując mu zamęścia córki. O, tak! jam bardzo szczęśliwy! odpowiada z gorzkim uśmiechem i złamanym rozpaczą głosem Gałdziński. Jam bardzo szczęśliwy!… Kurtyna zapada.
A co się stało ze skarbem? spytacie. Skarbu nie znaleziono. Znaleziono tylko szkatułkę, a w niej papier, objaśniający, na jaki cel bogactwa tu złożone zostały użyte. Młoda para została biedna, ale bez ciężkich wspomnień i plamy na sumieniu.
Obok osób wymienionych jest jeszcze w sztuce tej cały szereg postaci, mniej więcej szczęśliwie schwyconych, chorujących również na epidemię Febris aurea. Jest np. Alfred Krot, młody przedsiębiorca, swego rodzaju człowiek nawet uczciwy, ale typ wyrachowanego syna dziewiętnastego wieku, jeden z takich synów, jakich niedość właściwie pozytywnymi nazywają; jest i panna Teodora, guwernantka, wyrachowana i wyrafinowana kobieta; jest stara hrabina Skarbnicka, niemniej na pieniądze chciwa, etc. etc. Wogóle komedya ta dobra. Postacie główne, np. Gałdziński, Latnicki, Juliusz, Alfred, rysowane ręką śmiałą i pewną, a utrzymywane konsekwentnie przez cały ciąg sztuki. Również zręcznie nakreślona jest córka Gałdzińskiego. Nie jest to zwykła, konwencyonalna kochanka z komedyi. Jakiś urok poezyi bije od tej smętnej i nieszczęśliwej a sympatycznej dzieweczki. W chwili rozstania, kiedy oddaje kwiatek ukochanemu, jest prawdziwie poetyczna. Dodajmy, że rola ta była grana bardzo dobrze przez młodą artystkę, p. Mirecką.
Słabszą stroną sztuki jest samo uscenizowanie akcyi. Akt drugi jest trochę nudny, i wogóle cała sztuka trochę rozwleczona. Niektóre postacie (jak np. młody architekt Kostrzewa), zdaniem mojem, zupełnie są zbyteczne, i pan Kostrzewa służy tylko chyba do zachowania równowagi między postaciami dodatniemi a ujemnemi. Autor chciał, żeby w obu stronach było równo. Dlaczego?
W każdym razie sztuka nie należy bynajmniej do utworów tuzinkowych i dla każdego repertuaru stanowi bardzo piękny nabytek. Znać w niej szkołę francuską, ale naśladownictwa ani znaku, szkoły zaś nie poczytujemy za wadę, bo to dobra szkoła, bardzo dobra. Powiem nawet, że jedni Francuzi umieją pisać komedye. Niemcom za nimi wodę nosić.
Na scenie warszawskiej wznowiono także „Zachód Słońca“, ową sztukę, w której tak sławnie grywał swego czasu Żółkowski.
Stary lew pozostał tem, czem był za młodu. Sztuka zestarzała się, ale nie jego talent. Całe to przedstawienie Zachodu Słońca jest jedną łaźnią śmiechu dla Warszawiaków, którzy zachwycają się sztuką dla artysty, a artystą dla niego samego.
Czasy ogórkowe, t. zw. „la saison morte“, kończy się dla Warszawy. Poczyna się ruch w świecie towarzyskim, artystycznym i literackim. Teatrom przybywa widzów, miastu ludności, pismom prenumeratorów, słowem: poczynamy żyć, poruszać się i dość wesoło oczekujemy zimy.
A propos świata literackiego. Zdarzył się w nim wypadek, który rozgniewał piszących, a powinien był rozśmieszyć wszystkich i w najlepszym razie dostarczyć materyału felietonistom. Czytelnikom naszym musi być znane nazwisko i działalność dobrego zresztą filologa, p. Baudouina de Courtenay. Otóż ten dobry filolog, pan de Courtenay, ma jedną maleńką wadę, t. j. wyobraża sobie, co zresztą często w młodym wieku się przytrafia, że jest postacią europejską, o którą siedm miast, jak ongi o Homera, z czasem kłócić się będzie. Był taki wypadek. Pan Baudouin pracował nad dyalektem Słowian, mieszkających nad rzeką Rezyą w prowincyi Udine, stanowiących część byłego nie królestwa wprawdzie, jak twierdzi pan Baudouin, ale byłej Rzplitej Weneckiej. Język ten odznacza się tem, że ma harmonię samogłosek. Mówi się np. żanà — 3 p. l. p. żoenoè i t. p. Oto i „Gazeta Warszawska“ doniosła o tem, zarzucając przytem panu Baudouin’owi, iż zapomniał, że podobna harmonia samogłosek istnieje i w polskim języku, np. lato, lecie i t. p. Zarzut był niesłuszny, bo powody tej zmiany samogłosek inne są w języku polskim, a inne w dyalekciku rezyańskim. P. Baudouin więc napisał list do jednego z pism, w którym spadła prawdziwa ulewa gromów na warszawskich uczonych, literatów etc. Rozgniewało to ludzi, a powinno było rozśmieszyć. Rozgniewało np. to, że p. Baudouin prosi, by go nie solidaryzować z byłą Szkołą Główną. Żądanie śmieszne! Żeby kogoś solidaryzować, trzeba się nim zajmować, zajmować się choć trochę, a postać pana Baudouin’a nie jest dotychczas tak wielką, żeby komukolwiek zasłoniła oczy. Mam nawet nadzieję, że nie tylko między siedmiu miastami, ale nawet między Przytykiem a Łysobykami nie będzie nigdy nieporozumień ani z jego powodu, ani z powodu jego prac, ani z powodu Rezyanów i ich dyalektu, o który, jak mówi Mahomet: „dwie kozy nie będą się nigdy trykały“. Pan Baudouin uczuwa się kimś, stojącym na zewnątrz literatów, uczonych i t. p. Mniejsza o to, wolno mu iść w prawo, albo w lewo. Co się tyczy jego solidarności z b. Szkołą Główną, wiemy napewno, że niema żadnej. Była wprawdzie kiedyś, t. j. wtedy, kiedy pan Baudouin brał stypendyum, bez którego nie mógłby zapewne badać dziś żadnego na świecie dyalektu, ale o takich rzeczach łatwo się zapomina.
Cała rzecz, że uczony filolog ma rozdrażnione nerwy i że mu się zdaje, że wszyscy się nim zajmują. Siada np. do wagonu, wnet rozpoczyna zaczepno-odporne kroki względem konduktora i ogłasza je po gazetach, robiąc z tego sprawę społecznej doniosłości. Napisze do niego przyjaciel list, natychmiast przesyła go do redakcyi w tem przekonaniu, że, co się tyczy jego, powinno obchodzić cały ogół. Wspomni o nim niedość dokładnie felietonista, wnet krzyk i wrzawa i klątwy, jakby kogoś ze skóry obdzierano. Materyał to, zaiste, materyał obfity i wdzięczny, ale dla felietonistów z pism humorystycznych.
A jednak trzeba być z tem ostrożnie. Warszawka to miasto dowcipne i pełne złośliwego humoru. Nic łatwiejszego, jak stać się przysłowiowym.
Dziwna to siła, a nieraz wiodąca ludzi na bezdroża śmieszności, ta miłość własna. Oto dowiadujemy się znowu, że pewna artystka, której zarzucano brak dystynkcyi w roli królowej Nawarry, ma poprosić krytyków, żeby sami jej pokazali, jak należy grać królową. Dziwne żądanie: wyobraźcie sobie jakiego brodatego i otyłego krytyka w roli wdzięcznej królowej Margarity. Dobrze! mogliby odpowiedzieć krytycy, jeden z nas wystąpi w tej roli, ale pod warunkiem, że artystka, która, mówiąc nawiasem, śpiewa tak cienko, jak dłużnik, przyciśnięty przez wierzyciela, obejmie partycyę basso profundo.
Oto są sprawy bieżące, o których dziś mówią lub piszą w Warszawie.

Niwa, r. 1875, t. VIII.


Sprawy bieżące.
VII.
Wieści, niepokojące panny i aplikantów kolejowych. Co zarządowi do tego. Abyssus abyssum. Jeszcze o stowarzyszeniu Merkury. Co go zabija. Niedoszłe zebranie. Co robili członkowie. Historya muzeum. Muzeum hr. Łubieńskiego i Matyasa Bersohna. Co się z niem stało. Filantropowie i dobroczyńcy. Potrzeba nowych komitetów. Bajka o losie chorego kura. Przykład z Ostrowi. Klub. Czynność Ostrowi. Towarzystwo muzyczne. Koniec wakacyi. Sezon przeszły i przyszły. Teatrzyki. Czem są a czem być mogły. Stosunek do prasy. Loterja fantowa.

Rozeszła się po mieście wiadomość, że zarząd jednej z naszych kolei wydał rozkaz, zabraniający aplikantom biur swoich wstępować w związki małżeńskie, a jednocześnie oznajmił, że na przyszłość przyjmowani będą tylko aplikanci kawalerowie.
Zakaz ten miał wywołać podobno ogromną burzę między młodzieżą płci obojej. Młode kandydatki powstawały przeciw niemu jeszcze gwałtowniej, niż sami aplikanci, twierdząc, iż sprzeciwia się on najprostszym zasadom ekonomii, filantropii, że jest nieludzkim, barbarzyńskim i prowadzi wprost do ogólnego społecznego upadku.
Młode kandydatki twierdziły również, że, występując przeciw zarządowi, czynią to zgoła bezinteresownie, bo… o mój Boże! nie o nie tu chodzi wcale. Tu chodzi o dobro publiczne, o interesa samychże kolei. Jako dobre obywatelki, młode kandydatki nie mogą protestować, widząc, że zakaz pozbawi koleje nasze aplikantów, a zatem w przyszłości i urzędników, koleje przestaną chodzić, upadnie przemysł, handel, etc. etc. O takie więc ważne sprawy chodzi młodym, a osobiście bezinteresownym kandydatkom. Podobno kilka z nich w pierwszej chwili rozpłakało się nawet, ale i te twierdziły, że to z obawy o przyszłość krajowego handlu i przemysłu. Co za miłość powszechnego dobra! co za patryotyzm! bierzmy stąd wszyscy przykład.
Zarząd jednak utrzymał swój zakaz. Niegodziwy ów areopag jest zdania, że dyety, jakie pobierają aplikanci, nie pozwalają im samym żyć inaczej, jak na ustawicznej dyecie, a cóżby dopiero się działo, gdyby podobną dyetą żyć miało dwoje, a ewentualnie troje, czworo, pięcioro, sześcioro i tym podobnie, a jednak abyssus abyssum provocat, tak jedna dyeta pociąga za sobą drugą. Dalej zarząd twierdzi, że żonaci aplikanci, którym dyety nie pozwalają wyżywić żon i dzieci, chwytają się innych zajęć, a stąd zaniedbują swoje czynności biurowe, co znowu utrudnia im dostanie się na etat i szkodę kolejom przynosi. Co zaś do obawy, że zakaz może odciągnąć młodych ludzi od aplikowania, a stąd pozbawić w przyszłości koleje urzędników, zarząd nie podziela jej wcale. Przeciwnie, zarząd twierdzi z najlepszą miną, że ani jeden aplikant nie cofnął się od chwili wyjścia zakazu i że wszyscy zaczęli pracować daleko pilniej. Kilka prawdzie małżeństw zostało zerwanych, kilka pięknych narzeczonych opuszczonych przez niewiernych oblubieńców, przekładających szczupłe dyety nad skarby rozkoszy stanu małżeńskiego, ale zarząd więcej sobie nad tem nie łamie głowy, jak np. nad kwestyą nieśmiertelności duszy. Według niego, są to sprawy prywatne, które zbiorowego ciała nie obchodzą i nie tyczą zupełnie.
Trudno, zaiste, odmówić pewnej słuszności, a raczej pewnej praktycznej doniosłości rozumowaniom zarządu. Z tem wszystkiem chętnie stajemy po stronie młodych kandydatek do stanu małżeńskiego, i twierdzimy razem z niemi, że zakaz podobny, jeżeli rzeczywiście istnieje, jest niedorzecznym i rzeczywiście nielogicznym. Jest to, jak mówi przysłowie: „wtrącanie nosa do cudzego prosa“. Zarząd ma bez kwestyi prawo wymagać, żeby czynności biurowe były spełniane należycie, ma prawo oddalić każdego urzędnika, który tych czynności należycie nie spełnia, ale czy on jest żonaty, czy nie, czy ma ochotę do stanu małżeńskiego, czy przekłada nadeń celibat, czy ma żonę brunetkę, czy blondynkę, to powinno być dla zarządu równie obojętne, jak i to, gdzie jego urzędnicy jadają obiad i u jakich się ubierają krawców.
Są to także sprawy prywatne. Zapewne lepiejby było, gdyby aplikacya do stanu małżeńskiego trwała tak długo, jak aplikacya rządowa, i gdyby pierwsza zmieniła się na stały etat małżeński jednocześnie z drugą, ale ostatecznie w te rzeczy nikt nie ma prawa się wtrącać. Jeżeli jednak zarządy chcą już koniecznie być spokojne o życie prywatne swych aplikantów i urzędników, mają do tego jedną, bardzo prostą i równie pewną, jak prostą drogę: niech pierwszym podwyższą dyety, drugim pensye. Urzędnicy kolejowi wogóle, prócz głównych posad, np. dyrektorskich, są płatni wcale nieszczególnie, niech więc zarządy o tem pomyślą; niech pomyślą o uformowaniu kas pożyczkowych i specyalnych kas oszczędności; niechaj przy obsadzaniu posad nie kierują się innymi względami, jak tylko zasługą i uzdolnieniem kandydatów, a wówczas nie będzie potrzeby kłaść palców w cudze ognisko domowe i zaglądać przez dziurkę do klucza w cudze życie prywatne.
Z tem wszystkim, o istnieniu wyżej wzmiankowanego zakazu mówimy tylko warunkowo, bo, jakkolwiek doniosły o nim nawet pisma codzienne, nie wydaje on się prawdopodobnym, a przynajmniej urzędnicy kolejowi, których pytaliśmy się o to, przeczą lub nie umieją nic stanowczego powiedzieć. Ponieważ na całym świecie istnieje prawo, że każdy urzędnik, żeniąc się, udaje się o pozwolenie do swej władzy, przypuszczamy więc, że prawo powyższe, które dotychczas nie obowiązywało aplikantów, zostało i do nich rozciągnięte, i to dało powód do pogłoski, jakoby aplikantom wcale się nie było wolno żenić.
Rzecz więc to jest wątpliwa istnienie takiego zakazu. Za to zgodnie niewątpliwym faktem jest, że Stowarzyszenie spożywcze Merkury, o którem wspominaliśmy w przeszłych sprawach, coraz bardziej chyli się do upadku. Zabija go nie tylko zarząd i administracya, nie tylko niebranie produktów z pierwszej ręki, nie tylko małe zresztą nadużycia sklepowe lub zbyt wielkie usypki i rozsypki, ale obojętność wszystkich członków. Ostatnie np. ogólne zebranie członków pomienionego towarzystwa wcale nie przyszło do skutku. Miało ono uratować towarzystwo; spodziewano się ustanowienia nowych praw, wprowadzenia ulepszeń, zmian w systemie administracyjnym, słowem, upadający gmach miał być odnowiony, połatany, podparty, wybielony; tymczasem owo konsylium wcale nie przyszło do skutku. I czy wiecie, z jakich powodów? Oto z powodu niezebrania się dostatecznej liczby członków. Nie przyszli — i skończyło się. Może niektórzy czyścili sobie w tym właśnie czasie paznokcie, inni pili czarną kawę, inni rozmyślali, czy król Zygmunt ma dwa łokcie, czy więcej? jeszcze inni, co zrobiliby z Bośnią i Hercegowiną, gdyby byli na miejscu Abdul-Azisa; największa zaś część prawdopodobnie nic nie robiła i nic nie myślała, prócz tego jednego, że stołki w resursie obywatelskiej, w której miało się odbyć posiedzenie, są twarde i ze względu na rozmaite dolegliwości siedzieć na nich niewygodnie, zatem że lepiej nie pójść wcale i zdać wszystko na wolę losów. A Merkury? Niech go tam… Taka sama z nim historya, jak z lasem: „nie będzie nas, będzie las“. Ale tymczasem wypadło; każdy sądził, że drudzy pójdą, i… nikt nie przyszedł.
Wszystko więc pozostało po dawnemu. Wszystko tak, jak było, tylko się ku starości trochę pochyliło. Pochyliło się nawet do tego stopnia, że bardzo prawdopodobnie się wywróci. Jest to nowy przyczynek do historyi ekonomicznego rozbudzenia się w ostatnich latach. Istotnie, ogół rozbudził się, bąknął coś nawpół sennie, i czemprędzej ułożył głowę napowrót do poduszki.
Drugim takim przyczynkiem jest sprawa Muzeum przemysłowego. Przed kilku laty Julian hr. Łubieński, człowiek pracowity, i o dobro ogółu dbały, wraz z Mathiasem Bersohnem, bankierem warszawskim, założyli Muzeum przemysłowe. Zrobili to bez hałasu, bez szumnych artykułów, bez fizyczno-ekonomicznych uniesień, bez kokietowania opinii sentymentalnymi wylewami uczuć dla dobra ogółu, cywilizacyi w ogólności, a przyszłego dobrobytu w szczególności. Łubieński dał głowę, Mathias Bersohn pieniądze, za które zakupiono wyborne modele gipsowe, i Muzeum stanęło. Był to wprawdzie dopiero początek, ale początek nie w niebie platońskiem, ale na ziemi, poczęcie nie w filantropijnych łonach różnych naszych dobroczyńców ludzkości i patrium patriae, skąd poród na świat bywa niezmiernie trudny, ale w gmachach Rządu gubernialnego, gdzie był wyznaczony lokal, a w nim poustawiane modele, uporządkowane szeregiem wieków i kolejnego doskonalenia się wyrobów przemysłu.
Niemowlę przyszło więc na świat i byłoby zapewne rosło i rozwijało się stopniowo, gdyby nie zawistne losy, które się przeciw niemu spiknęły. Wkrótce bowiem potem hr. Łubieński umarł, p. Mathias Bersohn wyjechał, jako komisarz rządowy, na wystawę wiedeńską, i Muzeum zostało samo, pod opieką tylko miłośników dobra publicznego i platonicznych dobrodziejów ludzkości w ogólności, a dobrobytu, handlu i przemysłu krajowego w szczególności.
A ponieważ Opatrzność czuwa zdaleka nad wszystkiem, dobrodzieje ci więc i narodowi męże nasi, naśladując we wszystkiem Opatrzność, czuwali także „zdaleka“ nad Muzeum, a nawet tak zdaleka, że wkrótce lokal, w którym modele były złożone, obrócono na co innego, modele wyrzucono z niego i złożono gdzieś podobno w Banku na strychu, gdzie aż dotąd, tęskniąc za wyzwoleniem i światłem dziennem, oczekują nowego Muzeum.
A tymczasem o tem nowem Muzeum bardzo wiele wprawdzie słychać, ale go jakoś nie widać, jest już podobno ustawa, są jacyś członkowie-założyciele, którzy, mówiąc nawiasem, słuszniej założycielami będą się mogli nazwać wówczas, kiedy już coś założą, jest nakoniec ustawa, jest nawet podobno jakiś lokal, słowem, jest wszystko, tylko niema Muzeum.
Pozostaje tylko złożyć te rozproszone części, a będzie całość: pozostaje zgromadzić razem ustawę, modele, członków, pozwolenie, lokal, stoły do rysunków i wszystko, co z Muzeum ma związek, a będzie Muzeum. Tylko w tem sęk, jak to zrobić i kto ma to robić? Prawdopodobnie okaże się z czasem potrzeba uformowania nowej komisyi, która to komisya wysadzi ze swego łona komitet, który to komitet zajmie się zebraniem wszystkiego, co do muzeum należy i zgromadzeniem rozproszonych jego organów w jedno miejsce.
Obawiamy się, czy to nie będzie coś podobnego, jak w tej bajce:
— Morze, morze, daj no wody!
— Na co wody, komu wody?
— Kuru wody, bo kur leży wedle drogi, wyciągnął nogi, ledwo tchnie!
— Idź do panny, żeby dała wieniec — mówi morze.
I tak jedno odsyła do drugiego, a kur leży tymczasem istotnie wedle drogi, wyciągnął nogi, ledwo tchnie.
Ten kur — to Muzeum.
Ale natomiast od czasu do czasu pojawia się piękna serya artykułów, w których nasi mniej więcej sławni ekonomiści dowodzą, że Muzeum jest rzeczą bardzo pożyteczną. Publiczność kłania się, składa ręce na piersiach i mówi: „Panowie, już wiemy, że Muzeum jest rzeczą bardzo pożyteczną, wierzymy w to najzupełniej, tylko je dajcie“. I cisza, a po niejakim czasie ekonomiści znów pytają: „Ale wy może nie wiecie jeszcze, jaka to pożyteczna rzecz to Muzeum“? I tak bez końca.
Wiemy, panowie, wiemy! Wiemy, że pożyteczniejsza nawet, niż nasi ekonomiści, niż dobrodzieje naszego społeczeństwa, niż miłośnicy tanim kosztem dobra publicznego, niż artykuły, dowodzące jego pożyteczności. Wiemy i skończyliśmy, teraz wasza kolej.
Ej, Warszawianie! Warszawianie! bierzmy przykład z Ostrowi. Tam ludzie zrozumieli, co to za potęga leży w stowarzyszeniach. Nie gadali długo, nie pisali artykułów i założyli sobie klub w miejscowej restauracyi, w którym po całych dniach tną sobie w preferansa, z karem i pikiem, w bezika, baka i wista. Ze starcia zdań rodzi się światło, kiedy więc siedzący vis-à-vis pokłócą się np., wyciągając groźnie do siebie szyję, co należało zadać, czy trefl, czy karo? — ileż to narodzi się światła z takich sporów, jak przez to wyjaśniają się zasady gry! Tak jest! bierzmy przykład z Ostrowi. Tam ludzie czasu nie tracą napróżno, tam rozumieją przysłowie „czas to pieniądze“. Miasto to ma wielką przyszłość przed sobą. Honny soit, kto inaczej myśli. Wszakże Rzym założyli rzezimieszkowie: „pastorum convenarumque plebs transfuga ex suis populis“, jak mówi Livius, dlaczegóżby szulerzy nie mieli założyć równie znakomitego miasta lub przynajmniej przyczynić się do rozwoju małego?
Tyle o Ostrowi.
Wracamy teraz do Warszawy, która po pustce i śnie letnim nowem zaczyna ożywiać się życiem. Niezadługo skończą się wakacye naszego Towarzystwa muzycznego. Zeszłego sezonu tyle było w niem burz, rewolucyi wewnętrznych, zmian komitetowych, posiedzeń, agitacyi, cichego przygryzania sobie, jeszcze cichszego wygryzania się z rozmaitych miejsc, tyle wreszcie piorunów, mydlanych baniek, że wszystko to, razem wzięte, zajęło przynajmniej trzy razy więcej czasu, niż muzyka. Ale swoją drogą instytucya to bardzo pożyteczna, bo, jeżeli nawet nie kształci ogółu naszego muzycznie, to za to kształci parlamentarnie, co także jest niemałą zasługą. Zresztą dziś instytucya ta potrzebną jest dla zdrowia mieszkańców miasta Warszawy, tak dalece, jak proszek karbolowy, polewanie ulic, projekta kanalizacyjne i inne mniej więcej trafne hygieniczne środki i pomysły. Wiadomo, jak ważne przysługi oddaje żółć w sprawach trawienia, otóż dowiedzionem zostało, że żaden środek nie poruszył tyle żółci w ludziach, ile rozterki w łonie pomienionego towarzystwa.
Pod koniec jednak sezonu, należy wyznać, było inaczej. Pod nową, sprężystą dyrekcyą muzyka odzyskała należne jej miejsce. Przestano się kłócić, a poczęto grać i śpiewać. Mamy nadzieję, że tak będzie i dalej.
Sezon muzyczny rozpocznie się niezadługo, a za to w tych dniach kończy się sezon ogródków teatralnych. Zimne wieczory wypłaszają już to wędrowne ptactwo, które swego czasu wszyscy witali z radością, a dziś żegnają bez żalu.
Dość już mamy Offenbacha, i dwuznaczników, i muzycznej czkawki, i letnich primadon dramatycznych i wszystkiego tego, co, wzięte razem z piwem, światłem gazu, różem, bielidłem, tłustymi konceptami, fałszywym szychem złotym, fałszywymi włosami i głosami, razem z bezecną i wyuzdaną publiką kantorowiczów i błędnych gwiazd nocnych, stanowiło nasze ogródki. Dosyć już mamy tego; dosyć, zaiste! Pierś, zatruta tą atmosferą, tęskni za powietrzem czystem, za surowem, ale zdrowszem powiewem nocy i za sztuką surową, lecz prawdziwą, i za prawdziwymi talentami i za prawdziwem pięknem w sztuce. Nerwy rozdrażnione umęczyły się i mają dosyć, niechaj więc ta Bohemia zwinie już raz namioty, i z pieśnią na ustach pociągnie gdzieindziej, szukając nowych zysków i nowych… gapiów.
Ogródki nasze rozminęły się ze swym celem i zadaniem. Miały to być teatrzyki ludowe, a zmieniły się w budy offenbachowskie; miały kształcić smak niższych warstw naszego ogółu, a poczęły smak ten kazić; miały zaszczepić zamiłowanie do sztuki, a zaszczepiły zamiłowanie do łydek, miały umocnić wiarę prostaków w wielkie i święte idee, a dały im natomiast sceptycyzm odnośnie do tych idei, sceptycyzm szczególniej dla nas niebezpieczny; słowem: teatrzyki miały ogół uczyć — poczęły go psuć.
Chęć zysku popchnęła je na te drogi, a powodzenie uzuchwaliło przedsiębiorców. Mimo ostrzeżeń prasy, mimo jej upomnień i gróźb, brnęli dalej swą drogą, to też napomnienia zmieniły się wkrótce w oburzenie, a dotychczasowa przychylność w niechęć i pogardę.
Czy wobec gniewnej prasy, która odmówi im niezawodnie nadal swej pomocy, i wobec niechętnej dyrekcyi teatrów warszawskich, przedsiębiorcy owi zdołają się utrzymać, potrafią wyjednać pozwolenie na przedstawienia ogródkowe w roku przyszłym, trudno dziś wiedzieć. Pozwolenie dotychczas dawano im w skutek gorącego poparcia, jakie znajdowali wszędzie, dziś nie znajdą go nigdzie, zatem wątpimy.
Na tem zakończyłbym sprawy bieżące, gdyby nie jedna jeszcze sprawa, również do rzędu publicznych zabaw należąca, a również niesmaczna i prędzej szkodliwa, niż pożyteczna. Mówię o blizkiej loteryi, mającej odbyć się w tym miesiącu. Nazwałem zabawę tę więcej szkodliwą, niż pożyteczną, bo, jako uroczystość ludowa, zaszczepia zamiłowanie do gry i hazardu. Prostacy śpieszą na nią, nie żeby złotówką swą przyjść w pomoc biednym, ale żeby coś wygrać, i zapędzają się niejednokrotnie w kupowanie biletów nad możność. Zresztą zły wpływ wszelkich loteryi nad lud jest rzeczą tak pewną i tak znaną, że nie potrzebuję się nad tem rozszerzać. Co do loteryi fantowych, mają one wprawdzie na swoją obronę cel, ale co prawda, to z celem tym rozmijają się coraz bardziej. Coraz mniej osób na nie uczęszcza, coraz mniej pragnie się na nich za swoje pieniądze nudzić; dochód więc stosunkowo przynoszą niewielki, a doniosłość jego zmniejsza się jeszcze przez rozdział między wszystkie wyznania.
Uformował się już komitet, zwołują się sesye, szyją się czerwone i niebieskie kokardki, mające zdobić butonierki gołowąsych członków czynnych; w ogrodzie stawiają się budy, leży mnóstwo wiórów i śmieci, ludzie potykają się na nich, to znaki nieomylne zbliżenia się tej zabawy od siedmiu boleści, dwóch krów i jednej amerykanki.
Na szczęście ma to być z ostatnich ostatnia.

Niwa, 1875 r. tom VIII.


Sprawy bieżące.
VIII.
Gromy Przeglądu. Jeszcze o liście filologa. Konsekwencya i parlamentarny język. Przegląd dawniejszy i dzisiejszy. Nowiny bieżące. Zjazd kolejników. Skutki zjazdu. Posiedzenie akcyonaryuszów drogi żelaznej Warszawsko-Bydgoskiej. Rozdział zarządu. Przyczyny tego. Mężowie negatywni. Przykre wieści. Przyszłość. Platoniczne akcye i platoniczna dywidenda. Szkoła handlowa Leopolda Kronenberga. Doniosłość jej. Kantor wekslowy p. Porazińskiego. Konkurencya. Zapewnienia. Wskazówki na lepsze. Hacfiro. Mimowolne pytanie bez odpowiedzi. Język hebrajski. Potrzeba organu nie-hebrajskiego. Izraelita. Czy odpowiada celowi. Nadużycie graniczne. Idealne beczki. Nazywanie rzeczy po imieniu. Opinia wobec nadużyć.

Niestrudzony malkontent naszej prasy peryodycznej czyli, inaczej mówiąc: „Przegląd Tygodniowy“, obsypał nas w ostatnim swym numerze gromami za verba veritatis, jakie powiedzieliśmy panu Baudouin’owi z powodu jego wystąpienia w tymże samym Przeglądzie przeciw byłej Szkole Głównej warszawskiej. Nie chodziło nam wcale o kwestye naukowe; owszem, przyznaliśmy panu Baudouin’owi najzupełniejszą słuszność w tem wszystkiem, co się tyczyło kwestyi harmonii samogłosek. Sądziliśmy jednak i sądzimy, że zasługiwał na skarcenie za obrzucanie błotem instytucyi, której, zdaniem naszem, zawdzięczał wszystko: zarówno chleb umysłowy, jak i materyalny, która, mimo wszelkich stron ujemnych, oddała naszemu ogółowi niemałe usługi. Zresztą posłuchajmy, co o tej sprawie pisze sam Przegląd: „Z wyrażonemi w liście pana Baudouina zdaniami (mówi Przegląd) redakcya nasza zupełnie się nie solidaryzuje, pozostawiając je odpowiedzialności całem nazwiskiem podpisanego autora“.
A parę wierszy dalej znajdujemy, co następuje:
„Końcowy ustęp listu pana B. mógł istotnie wzbudzić protestacyjne zaznaczenie prasy. Należało zwrócić uwagę, że, jakkolwiek była Szkoła Główna mogła nie być względem niego duchową macierzą, to przecież instytucyi tej społeczeństwo nasze zawdzięcza wszystkie prawie lepsze siły umysłowe i t. d.“
Czegóż się tedy trzymać wobec tych słów Przeglądu, i o cóż Przeglądowi chodzi? Zaiste, jeżeli to ma być obrona pana B., to Przegląd, mimo woli, zabił kamieniem muchę, która siadła na głowie rzeczonego filologa. Ale zarzuca nam, że użyliśmy w odpowiedzi naszej języka nie dość parlamentarnego. Istotnie, powiedzieliśmy panu B., że siedm miast nie będzie się nigdy o niego kłócić, że nie jest jeszcze tak wielkim człowiekiem, żeby solidaryzowanie się z nim miało okryć nieśmiertelną chwałą byłą Szkołę Główną, i że nakoniec kwestya harmonii samogłosek razem z Rezyanami i ich dyalektem nie jest sprawą, o którąby warto robić tyle hałasu. Co się zaś tyczy nieparlamentarnego języka, to zarzut ten dziwnie wygląda w ustach Przeglądu, który nigdy i do nikogo innego języka nie używa. Wogóle Przegląd, gromiący innych za niepopularność wyrażeń, przypomina owego wójta, który oburzony na swego pomocnika za ukaranie kogoś cielesne, wbrew prawom, znoszącym karę cielesną, wytłukł go, co się zmieściło, przypominając mu za każdem uderzeniem, że kara cielesna już nie istnieje.
Przegląd więc broni złej sprawy, i o co więcej, wie o tem dobrze. W gruncie rzeczy nie chodzi mu ani o pana B., ani o oburzenie całej prasy, ale o odwrócenie uwagi publicznej od tego, że umieścił list tak dalece przeciwny zacnym i uczciwym naszego ogółu uczuciom. Nazywa się to we wszelkich tak parlamentarnych, jak i nieparlamentarnych językach zamydleniem ludziom oczu, albo także: złą wiarą, która, jako broń odporna, może być pożyteczną, ale której ani zazdrościmy, ani myślimy Przeglądowi odbierać. Wogóle, sądzimy poprostu, że wszelkie krzyki, które się tak często w łamach rzeczonego pisma rozlegają, nie są już celem prawdziwych przekonań i rzetelnych uczuć redakcyi. Przeglądowi chodzi o zwracanie na się za jakąbądź cenę uwagi i o nic więcej. Pismo przeżyło się już ostatecznie i podtrzymuje się sztucznymi środkami. Niegdyś było wyrazem chwilowej, ale istotnej potrzeby, dziś jest wyrazem wydawniczej pożądliwości, niegdyś byś reakcyą przeciw umysłowemu odrętwieniu, dziś jest przytułkiem literackim tromtadratów; niegdyś było dzwonkiem, budzącym do pracy i czynu, dziś stało się kołatką, która bezpotrzebnym a przeraźliwym zgrzytem przeszkadza ludziom pracować.
Prosimy zatem w imieniu wielu, żeby już raz dać temu pokój. Czasy się zmieniły; warto dziś frazes czynem zastąpić. Pamiętamy, jak nieraz Przegląd, jako reprezentant młodej prasy, mówił starym: wasz czas przeszedł; idźcie spać, ustąpcie miejsca nam, młodym. Dziś powtarzamy mu to samo: zestarzałeś się, a nie raczyłeś być szanownym. Dziś czas twój przeszedł. Przygotowałeś broń sam na siebie, ustąp więc nam, młodszym, silniejszym, i nie przeszkadzaj nam, skoro pomagać nie chcesz i nie możesz.
Zgrzybiałej tej starości przypisać zapewne należy, że Przeglądowi mieszają się już dziś w umyśle osoby, rzeczy, tytuły i tym podobnie. Oto naprzykład, w przeglądzie prasy peryodycznej rzeczone pismo ogłasza, że „Kłosy“ rozpoczęły druk komedyi Zacharyasiewicza pod tytułem „Sztuka i Handel“ i że komedya ta ma być wkrótce przedstawiona na naszej scenie. Tymczasem panu Zacharyasiewiczowi ani się śniło pisać nigdy takiej sztuki. Komedyę jego istotnie zaczęły drukować „Kłosy“, ale ta nosi tytuł: „Kupno i sprzedaż“, nie zaś „Sztuka i Handel“. Istnieje wprawdzie komedya pod tym ostatnim tytułem, ale tej autorem jest pan Kazimierz Kaszewski. Jest to, o ile pamiętamy, przeróbka z francuskiego, którą grano przed pięcioma laty na naszej scenie. „Kupno zaś i Sprzedaż“, podobno z powodów od autora i reżyseryi niezależnych, wcale nie będzie przedstawiona. Jest to tedy mała omyłka i zapewne tylko omyłka, ale można z niej poznać, jak dobrze czytelnicy Przeglądu bywają informowani w rzeczach, tyczących się naszej prasy peryodycznej i z jaką sumienną ścisłością przeglądy owe są prowadzone. O sprawiedliwości ich już nic nie mówię, ta bowiem o wiele jeszcze bardziej jest opłakaną, niż korekta.
Zagadałem się o Przeglądzie i zapomniałem, że istnieją inne jeszcze sprawy, wdzięczniejsze i bardziej „bieżące“, o których z obowiązku mówić mi wypada. Przed paru dniami mieliśmy w Warszawie zjazd kolejników. Przyjechali dyrektorowie kolei żelaznych niemieckich dla naradzenia się z miejscowymi co do pewnych zmian w taryfie przewozowej. Narady te nie wydały, o ile wiemy, bezpośrednich skutków, a zresztą i trwały zbyt krótko, żeby je wydać mogły. Były to raczej uprzejme odwiedziny, w których program wchodził wspólny obiad i wieczorne przedstawienie w teatrze, narady zaś stały na drugim prawie planie. Bez porównania obfitsze w następstwa było posiedzenie akcyonaryuszów drogi żelaznej Warszawsko-Bydgoskiej. Droga ta miała aż do ostatnich czasów wspólny zarząd z drogą Warszawsko-Wiedeńską, na ostatniem zaś posiedzeniu zarządy zostały rozdzielone. Rozdział ów wyjdzie oczywiście na szkodę drogi Bydgoskiej, której rozchody powiększą się znacznie, co przy małych środkach tej linii może bardzo złe pociągnąć za sobą następstwa. Cóż jednak robić? Powodem do niezgody były wieści, rozpuszczane przez pewnych „negatywnych“ mężów, liczących się do akcyonaryuszów bydgoskich, jakoby kolej Bydgoska była wyzyskiwaną przez Wiedeńską. Wieści te, wspierane przez negatywność oponentów z zasady, niecierpliwiły akcyonaryiuszów drogi Wiedeńskiej, którzy słusznie byli przeświadczeni wprost przeciwnie, t. j. że raczej droga Bydgoska korzysta tak z taboru, jak i ze stacyi pośrednich drogi Wiedeńskiej. Ci ostatni zażądali więc rozdziału, co miało miejsce przed paru jeszcze miesiącami. Nastąpiło tedy posiedzenie akcyonaryuszów drogi Bydgoskiej i rozprawy nad wnioskiem, żądającym rozdziału. Ale pomimo całej świetnej wymowy zasadowych oponentów posiedzenie wydało wprost przeciwne rezultaty. Przyznano słuszność akcyonaryuszom drogi Wiedeńskiej; przyznano, że z połączenia drogi Wiedeńskiej z Bydgoską dla Bydgoskiej płyną tylko korzyści, i uchwalono, ażeby, o ile można, jaknajdłużej pozostać pod jednym zarządem. Oczywiście, negatywni mężowie nie byli zadowoleni z takich rezultatów. Gdyby tak sami weszli do zarządu, to co innego. Ale ponieważ zaślepiony ogół akcyonaryuszów wcale nie poczuwał się do obowiązku powierzenia im urzędów, poczęli zatem dalej snuć dawną przędzę i po dawnemu powtarzać bajkę o wyzyskiwaniu. Bajka ta nie znajdowała już wprawdzie wiary między akcyonaryuszami drogi Bydgoskiej, ale obudziła i wyczerpywała cierpliwość Wiedeńskich. Skończyło się, że ci ostatni sami zażądali rozdziału i zażądali tak stanowczo, że Bydgoscy zgodzić się nań musieli. Negatywni mężowie postawili więc na swojem. Czy mimo tego wejdą do składu nowego zarządu, to pytanie, na które dopiero przyszłość odpowie. Napewno tylko przewidywać można to, że, jeżeli nie wejdą, wówczas, zasiadłszy po lewicy zgromadzenia, obejmą na nowo ster opozycyi i takowy piastować będą aż do skutku… Aż do skutku?… ale aż do jakiego skutku? Ha! może aż do chwili, w której akcye, i tak już na słomianych nogach chodzące, osiądą ostatecznie dla braku siły wewnętrznej na piasku, a dywidenda stanie się platonicznym snem akcyonaryuszów, pięknym wprawdzie, ale mającym z rzeczywistością tyle wspólnego, ile dekoracya teatralna. Platoniczność dobra być może w wielu razach, ale platoniczne akcye to fata morgana finansowa, której się spragnieni akcyonaryusze szczególniej strzedz powinni. Skoro mowa o akcyach, dywidendach i tym podobnych sprawach finansowych, pora jest donieść, że została otwarta w Warszawie wyższa szkoła handlowa, której założycielem jest pan Leopold Kronenberg. Fakt to wielkiego dla nas znaczenia, bo szkoła taka niezawodnie nie tylko przyczyni się do rozwoju handlu w ogólności, ale prędzej czy później sprawi, że handel przestanie być, jak był dotychczas, kramarskim monopolem w ręku Żydów. Wobec panujących dziś przekonań i wobec kierunku praktycznego, jaki coraz silniej poczyna się w społeczeństwie objawiać, mnóstwo młodzieży, nie wyłącznie żydowskiego pochodzenia, rzuci się na to nowe jeszcze dla nas pole i potrafi się na niem utrzymać. Jak też dalece szkoła taka odpowiadała potrzebie społecznej, najlepszym dowodem jest, że napływ uczniów do niej był tak wielki, iż niepodobna było wszystkich kandydatów pomieścić. Program tej szkoły jest obszerny i nauczyciele dobrani starannie, co wszystko zdaje się zapowiadać, że po latach kilku będzie to instytucya, mogąca śmiało wytrzymać porównanie z pierwszorzędnymi podobnymi zakładami zagranicą. Wówczas otworzą się nowe, dotychczas nie wyzyskiwane jeszcze źródła krajowego handlu, podniesie się dobrobyt ogólny, i może z czasem przestaniemy być największymi lazaronami w Europie, którą to godność z wytrwałością, godną zaiste lepszej sprawy, dotychczas stale piastujemy.
Że jednak i dziś już są pewne wskazówki, zwiastujące zmianę na lepsze, niepodobna zaprzeczyć. Poruszamy się powoli, ale poruszamy się jakoś. Od czasu do czasu słychać to o fabrykach, zakładanych przez krajowców, to o nowych sklepach, na których szyldach często bardzo nawet karmazynowe pojawiają się nazwiska, to wreszcie o rzucaniu się do tych gałęzi handlowych, które do tej pory wyłączny zwyczajowy monopol naszych Żydów stanowiły. Jako przykład, popierający ostatnie zdanie, przytoczę założenie kantoru wekslowego przez pana Porazińskiego. Jest to pierwszy kantor, utrzymywany przez człowieka, którego nazwisko na ski się kończy. A jednak założyciel śmiało spogląda w przyszłość, bo, jakkolwiek konkurencya grozi mu niezawodnie, jednakże wzajemne uprzedzenia, wzajemne niechęci i poczucie odrębności zatarły się już przynajmniej do tego stopnia, że konkurencya ta będzie tylko zwykłem współubieganiem się handlujących, nie zaś usadzeniem się solidarnem wszystkich na jednego. Żydzi nasi, naturalnie nie mówię tu o małomiasteczkowych, ale o wykształceńszej klasie handlujących, twierdzą, że dlatego poprostu z ich strony nie grozi handlującym nie-Żydom żadne niebezpieczeństwo, ponieważ oni, to jest Żydzi, nie uważają się już za społeczność odrębną, mającą swoje odrębne interesa, ale za obywateli, których różni wprawdzie wyznanie, ale łączy to, co zwykło łączyć obywateli jednego kraju. O ile te piękne przekonania są powszechne i o ile rzeczywistość dowiedzie ich zasadności, niedaleka przyszłość pokaże.
W każdym razie już samo istnienie podobnych przekonań notujemy, jako objaw nader pocieszający.
Pesymiści jednak twierdzą, a do pewnego stopnia niezawodnie mają słuszność, że nie brak i wprost przeciwnych objawów. Oto np. niedługo ma zacząć wychodzić dziennik izraelski, pod tyt. „Hacfiro“, wydawany w języku hebrajskim. Będzie to prawdziwe w swoim rodzaju curiosum. Ponieważ nawet tytułu tego dziennika nikt nie rozumie, posypało się zatem z jego powodu mnóstwo felietonowych przypuszczeń i dowcipów. Istotnie, wydawać dziennik w języku hebrajskim to tak coś, jakby założyć gazetę sanskrycką, zendską, łacińską lub grecką. Każdemu mimowoli nasuwa się przedewszystkiem pytanie, kto będzie ją czytał i rozumiał. Żydzi oświeceńsi nie uczą się i nie starają się wcale rozumieć po hebrajsku; Żydzi małomiasteczkowi używają wprawdzie liter hebrajskich, używają ich nawet na szyldach garkuchni, kawiarni i t. p. Ale niemałoby się zdziwił czytelnik, spoglądający na owe niezrozumiałe czworokątne litery, gdyby wiedział, że słowa, niemi napisane, są to albo najzwyczajniejsze poprzekręcane na żargon wyrazy niemieckie, albo nawet i polskie, takie jak kawa, herbata, wódka i t. p. Któż więc umie po hebrajsku? Rabini, i to piąte przez dziesiąte, a ponieważ rabinów jest w kraju, przypuśćmy, pięćdziesięciu, zatem nowe pismo może liczyć na pięćdziesięciu prenumeratorów, którym notabene wypadałoby posyłać dziennik darmo.
Oto, jak przedstawia się prenumeracyjna przyszłość hebrajskiego dziennika. Czem on będzie, jakim głównie sprawom zostanie poświęcony, przypuszczać nie chcemy. Gdyby nas się kto spytał, czy istnieje potrzeba założenia dziennika, poświęconego kwestyi żydowskiej, odpowiedzielibyśmy bez wahania: tak jest. Ale dziennik ten powinien być wydawany nie w języku hebrajskim, którego nikt nie rozumie, ani w obrzydliwym żargonie, którego się sami oświeceńsi Żydzi wstydzą, ale w mowie czystej i dla wszystkich zarówno zrozumiałej. Dalej, dziennik taki powinien wpływać na Żydów, żeby porzucili żargon, powinien im śmiało mówić prawdę w oczy, powinien wytykać im wady i przywary, które utrudniają wzajemne zbliżenie się, powinien pracować nad usunięciem wzajemnych uprzedzeń i niechęci, słowem, powinien pracować w duchu obywatelskim, a wówczas dopiero spełniałby należycie swe zadanie, wówczas dopiero byłby jednym z najpożyteczniejszych organów naszej prasy. Istnieje wprawdzie u nas „Izraelita“. Nie lekceważyliśmy nigdy kwestyi, poruszanych przez to pismo. Życzymy mu zawsze najlepiej i żywimy nawet dla niego sympatyę ze względu na to, że samo używanie do współbraci swych mowy, jakiej używa, stanowi już pewną zasługę, niemniej jednak otwarcie wypowiadamy mu tę prawdę, że nie spełnia swego zadania tak, jakby je spełniać mogło i powinno. Ożywia je jakiś szczególniejszy, wyłącznie-izraelski patryotyzm, objawiający się w tem, że wszystkie przymioty, wszelkie dodatnie strony i cały zasób cnót widzi po stronie swych współbraci, wszystkie zaś winy po stronie ogółu, w łonie którego jego współbracia żyją. Stosunki wzajemne Żydów i nie-Żydów wiele pozostawiają do życzenia, częstokroć są nawet, poprostu mówiąc, nieprzyjazne i dla ogólnej pomyślności szkodliwe. Otóż kwestya, czyja wina? kto się ma poprawić? „Izraelita“ tonem ogólnym i częstokroć słowy odpowiada: wyście winni, wy się poprawcie, my jesteśmy święci, a uciśnięci, a nieszczęśliwi i t. p. Niech które pismo powie kilka słów prawdy Żydom, wnet w Izraelicie podnosi się krzyk i lament, jakby koniec świata miał nastąpić. Zła to i do niczego prowadząca droga. To ustawiczne powtarzanie: my i wy, to przeciwstawienie często nieprzyjazne jednych drugim umacnia tylko poczucie odrębności i jątrzy wzajemne stosunki zamiast je łagodzić. Izraelita, jako organ ludzi oświeconych, powinien zamiast walczyć z wiatrakami podać rękę tym, którzy wytykają wady Żydów, którzy je chłoszczą, bądź to drogą rozumowania, bądź nawet satyry; powinien to uczynić dlatego, że ci sami obrońcy wytykają wady nie tylko Żydów, ale i ogólne, i mówią jasną, choć gorzką prawdę w oczy tak dobrze Żydom, jak i nie-Żydom.
Dla uzupełnienia niniejszego felietonu, w którym mimowoli często, a może zbyt z dziedziny faktów w dziedzinę dyskusyi przechodzę, podam jeszcze wiadomość o wypadku, który dotychczas niezmiernie zajmował zarówno Warszawę, jak i prowincyę, i o którym dotąd jeszcze krążą najrozmaitsze opowiadania. Przed paru miesiącami odkryto na granicy pruskiej wielkie, bo do miliona rubli dochodzące nadużycia przemytnicze. Wiadomo, że od okowity, która wychodzi zagranicę, zwraca się właścicielowi wysoki podatek akcyzny. Otóż przewożono przez granicę beczki z wodą, potem beczki próżne, a w końcu beczki idealne, ściągając mimo to należny za nie podatek akcyzny. Trwało to podobno dosyć długo, ale wedle przysłowia: „dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie“, ucho urwało się w końcu, a przewoziciele wody zamiast okowity znaleźli się naraz w tarapatach, z których nie było wyjścia. Sprawa to dla nas tembardziej przykra, że zamieszane są w nią nazwiska ludzi dobrze znanych nawet w literaturze i wieńczonych na artystokratyczno-literackich rautach przez wdzięczną płeć piękną. Pokazuje się z tego, że można bardzo dobrze mówić to i owo, np. o prawach kobiet, a ignorować prawa celne. Na nieszczęście gra to również niebezpieczna, jak gra w fałszywe karty, a jeszcze gorsze prowadząca za sobą skutki. Dziś nie wdajemy się w to jeszcze, czy oskarżeni winni są lub niewinni; kwestyę tę pozostawiamy właściwym sądom. Powiemy tylko ogólnie, że tego rodzaju sprawki są, nazywając rzecz właściwem mianem oszustwem, przynoszącym ujmę obywatelskiemu honorowi i zasługującem prócz kary, jaką wymierza prawo, na piętnowanie przez opinię. Taki przemytnik, na wielką skalę wywożący zagranicę np. beczki z okowitą, a ściągający podatek od produktu i sprzedający go w kraju, szkodzi przedewszystkiem swym współobywatelom i współwytwórcom, prowadząc ich do ruiny. Produkcya okowity i tak już u nas upada, a upada nie przez wysokie podatki akcyzne, bo te ostatecznie płaci konsument, ale przez przemytnictwo i wszelkiego rodzaju nadużycia graniczne, jakich przykładem jest fakt, o którym mówimy.
Potrzeba więc raz nareszcie, żeby prócz praw, które przy pewnym sprycie ominąć lub podejść można, wystąpiła przeciw nadużyciom podobnym opinia. Potrzeba raz nazwać je po imieniu: kradzieżą publiczną grosza. Można do czasu robić na niej dobre interesa, można się kosztem współobywateli wzbogacić, ale wreszcie przychodzi chwila, w której się ucho cierpliwego dzbanka urywa i „małe parta idą do czarta“.

Niwa, r. 1875, t. VIII, str. 530.


Sprawy bieżące.
IX.
Pożary prowincyonalne. Widowiska dobroczynne. Nasze miłosierdzie i afisze. Sierpc a teatr. Skażenie języka i Sierpc. Pożar na Solcu. Straż ogniowa warszawska. Straż ogniowa na prowincyi. Dzieje lokomocyi. Tramwaje. Wpływ tramwajów na rozrost miasta. Przeszkody. Zwierzyniec. Wycie wilków.

Jakiś zły duch zniszczenia unosi się widocznie nad nami. Palą się nasze miasta i miasteczka, a pożary owe zamiast się pomniejszać coraz bywają częstsze i coraz większe szkody przynoszą. Obok Pułtuska, Końskowoli, Opola i Przasnysza, spalił się w ostatnich czasach Drobin. Mieszkańcy, pozbawieni dachu i chleba, znowu wyciągają ręce, błagając o litość i pomoc. A tymczasem miłosierdzie publiczne ochłodło już, i trzeba sztucznymi podtrzymywać je środkami. Ludzie przyzwyczaili się do wieści o pogorzelcach, a nowe nieszczęścia nie robią już tak silnego, jak dawniej, wrażenia. Rzuciliśmy się z energią do ratunku i dawania pomocy, ale ta energia wedle naszego zwyczaju nie była trwałą. Najwięcej stosunkowo złożono na Pułtusk, mniej na Opole i Końskowolę, jeszcze mniej na Przasnysz, o Drobinie zaś nikt już nie myśli. A jednak nędza najnowszych pogorzelców, ze względu na spóźnioną porę i na jesienne chłody, jeszcze jest większa. Mieszkańcy Pułtuska mogli bez wielkich cierpień spędzać noce pod gołem niebem, bo ogrzewało ich jeszcze ciepłe tchnienie spokojnych nocy letnich, ale dziś nocleg pod gwiazdami to choroba i śmierć dla nieszczęśliwych nędzarzy. Cóż jednak na to poradzić? Źródłem ofiarnych czynów naszych bywa na nieszczęście tylko wrażenie, a że wrażenie już przeszło, zatem i miłosierdzie wyschło do dna. Dajemy sobie obecnie koncerta; hojnie zapełnialiśmy przed paru jeszcze dniami danaidowe kieszenie pana Strakosza; podziwialiśmy za dobrą i brzęczącą gotówkę piękną karnacyę biustu panny Donadio, damy zapewne jeszcze niejeden koncert na większą cześć i chwałę i benefis naszych i nie naszych znakomitości artystycznych; będziemy mieli prelekcye na dobroczynność; będziemy nieraz tańczyć przez miłosierdzie na publicznych balach; wyprawimy sobie żywe obrazy z naszych piękności na dochód przedsiębiorczego Przytuliska; panie nasze będą nam podsuwały bilety na rozmaite kwaśno-słodkie cele; będą sprzedawały afisze; będą się rozczulać po francusku w teatralnych przedsionkach nad ofiarnością Warszawy; słowem, odegramy, tak jak odgrywamy corocznie, mnóstwo wielkoświatowo-dobroczynnych komedyi, a o prawdziwej nędzy, o pogorzelcach nie pomyśli nikt. Słychać o wielu koncertach, które na pociechę rozmaitych podupadłych wielkości mają być dane w nadchodzących sezonie zimowym; słychać o balach i widowiskach dla poratowania wziętej w arendę przez miejscowe dewotki urzędowe nędzy; ale nie słychać o żadnem widowisku lub balu, ani koncercie na dochód coraz liczniej przybywających i coraz gwałtowniejszego potrzebujących ratunku pogorzelców. A jednak wobec osłabłej chęci do ofiar, dawanych wprost, byłby to jedyny środek przyjścia tym prawdziwie potrzebującym ludziom w pomoc. Zrozumiały to lepiej prowincyonalne miasta, które poczynają urządzać u siebie stałe amatorskie teatra, dające przedstawienia na dochód pogorzelców. Ktoby to powiedział, że np. miasto Sierpc zebrało z takich przedstawień teatralnych na pogorzelców Przasnysza dotychczas rubli trzysta, t. j. stosunkowo do ludności, więcej, niż Warszawa na wszystkich pogorzelców razem wziętych. Słyszeliśmy, że i inne miasta mają zamiar pójść za tym pięknym przykładem, który pod każdym względem zasługuje na naśladowanie. Prócz pomocy dla nieszczęśliwych takie stałe teatra amatorskie wydaję i inne, błogie skutki. Zarzucają młodzieży małomiasteczkowej próżniactwo, skłonność do przesiadywania w publicznych knajpach, umysłową bezmyślność i obojętność na sprawy publiczne. Teatr dostarcza przyjemnej rozrywki, zajmuje w szlachetny sposób czas pozabiurowy, budzi ruch umysłowy, budzi zajęcie się literaturą, nie pozwala zapleśnieć i skwaśnieć w światku małomiejskich plotek i małomiejskich spraw, podtrzymuje miłość do szerszych i ogólniejszych idei, a nakoniec przyczynia się potężnie do podtrzymania czystości języka, który zwłaszcza po małych miasteczkach idzie na łup rozmaitych nieswojskich postronnych wpływów.
Jak należy pilnie czuwać nad owym skarbem, będącym dla każdego ogółu tem, czem arka przymierza dla Izraelitów, i jak pilnie osłaniać go należy od szkodliwych wpływów, nie potrzeba zapewne nikomu tłómaczyć. Z drugiej strony, z boleścią wyznać musimy, że tu i ówdzie w miastach prowincyonalnych widać ślady językowego skażenia. Dowodem tego choćby i sam Sierpc, w którym ludzie najlepszych chęci nie umieją, jak się należy, napisać nawet teatralnego afisza. Na jednym z nich czytaliśmy, jak następuje: …„danem będzie miejscowymi amatorami przedstawienie…“ zamiast „przez miejscowych amatorów“; miejscowymi amatorami — to nie po polsku. Potrzeba pilnie wystrzegać się takich błędów, te bowiem otwierają wrota coraz to nowym i coraz większym.
Nie chcemy z powodu podobnych błędów wyśmiewać mieszkańców Sierpca, zwracamy tylko ich uwagę; zwracamy ją ze smutkiem, ale zarazem i z nadzieją, że w miarę, jak będą poznawać pisane piękną polszczyzną utwory naszych dramaturgów, potrafią się na przyszłość podobnych zboczeń ustrzedz i będą mówić pięknym i czystym językiem, jakim mówili ich ojcowie.
Smutno pomyśleć, jak u nas lekceważą język, nie rozumiejąc czy nie chcąc zrozumieć jego znaczenia. Pójdź na salony arystokratyczne, usłyszysz francuszczyznę lub taki bigos różnojęzyczny, że choć uszy zatykać z oburzenia; tam panowanie guwernantek, posprowadzanych ze wszystkich końców świata; tam miłość rodzicielska w troskliwości o dobry akcent paryski się objawia; tam panowie szepcą damom francuskie słówka na ucho; tam głupcy w długich surdutach udają Anglików, przekręcając angielskie wyrazy; tam posługujących mazowieckich Bartków i Jaśków na Dżonów przerabiają, tam czytają tylko zagraniczne powieści, tam o Mickiewiczu wiedzą, że to „literata jakiś“, tam prenumerują Revue des deux mondes i dziwią się po francusku, jak się może tyle polskich dzienników utrzymać.
Pójdź między wysokie mieszczaństwo — to udaje arystokracyę, pójdź między przemysłowców — mówią po niemiecku; pójdź między kupców — szwargocą po żydowsku; pójdź na giełdę — język niby polski, ale i słowa z niego nie zrozumiesz. Wszędzie cudzoziemczyzna lub mieszanina najobrzydliwsza w świecie, wszędzie, gdy się wsłuchasz, i płakać i śmiać ci się zachce jednocześnie, aż wreszcie mimowoli spojrzysz w niebo i z wyrzutem zapytasz: Panie Boże, przecież nie stawialiśmy nigdy wieży Babel, dlaczego nam tak pomieszałeś języki?


∗                              ∗

A teraz, po tej wycieczce w dziedzinę lingwistyki, wracam znowu do pożarów. Świeżo, bo dnia 6 i 7 października mieliśmy pożar w Warszawie. Zapaliła się stajnia na Solcu, a od niej składy drzewa. Była chwila wieczorem, że pożar tak się rozszerzył, iż obawiano się nie tylko o składy drzewa, ale i o przyległe fabryki. Na niebie świeciła ogromna łuna; jak okiem zasięgnął, rozlewało się jedno morze płomieni, buchających na wysokość kilkupiętrową. Krwawy blask pożaru odbijał się w mętnych falach Wisły i malował na czerwono pobladłe z przerażenia twarze zgromadzonych tłumów ludzi. Głuchy łoskot walących się szycht drzewa, syk płomieni, głuchy turkot ciężkich sikawek i nawoływanie strażaków, wszystko to zlewało się w jeden przerażający chaos. Chwilami milknął gwar tłumów, i na tle ciszy, przerywanej tylko sykiem płomieni, słyszałeś spokojne słowa komendy. Od czasu do czasu, na zrębie stosów drzewa lub na płonącym dachu, wśród dymu i czerwonych płomieni zaświeciły nagle mosiężne hełmy nieustraszonych strażaków, kilkanaście zbrojnych rąk wzniosło się do góry i mignęły topory, niby błyskawice, i znowu nikło wszystko, zakryte dymem i pożarem. Koło północy walka tych bohaterskich dzieci Warszawy z rozszalałym żywiołem doszła do zenitu. Ratunek niesłychanie był trudny, między szychtami bowiem drzewa nie było drogi dla sikawek, od strony zaś Wisły bagniste kałuże i spadzistość brzegu nie dawały zgoła przystępu. Wkrótce jednak urządzono pomosty i z niesłychanem wysileniem ustawiono na tym zaimprowizowanym gruncie najpotężniejsze narzędzia. Wielkie, parowe sikawki poczęły wreszcie wyrzucać olbrzymie słupy wody na płonące drzewo. Teraz dopiero zwycięstwo poczęło ważyć się i wahać. Dwukrotnie zajmowały się przyległe domy i dwukrotnie je uratowano. Fabryki ocalały, wiatr bowiem pędził płomienie w inną stronę. Znacznie już po północy ogień począł słabnąć i omdlewać. Robiło się coraz ciemniej. Tu i owdzie buchały jeszcze płomienie, ale były to już niby ostatnie wysilenia. Nakoniec pożar opanowano zupełnie, jakkolwiek pogorzelisko tliło się jeszcze cały dzień następny.

Ostatecznie tedy był wielki pożar, a niewielkie szkody. Istotnie, w Warszawie, przy takich strażach, jakie mamy, pożar nigdy nie może przybrać zatrważających rozmiarów. „W Warszawie to nawet człowiek porządnego ognia nie zobaczy“, mówił pewien wieczny pesymista, który miał sposobność oglądać kilka pożarów prowincyonalnych. Straże tu doskonałe; strażacy, wybierani przeważnie z ludzi miejscowych, znają doskonale miasto, a przytem odwagą i zręcznością przechodzą podobno wszystkie inne straże w Królestwie i Cesarstwie. Pożar jest dla nich uroczystością; napadają na niego, rzekłbyś, z furyą; rąbią i łamią, leją, rzucają się w największy żar, i nim się obejrzysz, z ognia już ani śladu. Dzielny lud! Dla miasta naszego straż ogniowa jest duszą i okiem w głowie. Inna rzecz po prowincyach. Tam pożar najczęściej zmienia się w pożogę, która całe miasto pochłania. Większość miast prowincyonalnych nie ma jeszcze wcale straży ochotniczych. Częstokroć nie pochodzi to nawet z ich winy, ochotników bowiem nie brak, ale dla założenia straży potrzebne jest pozwolenie władzy, które częstokroć, choćby z powodu masy żądań przychodzi po pożarze nowym.


∗                              ∗

Ile to faz przechodziły sybaryckie lokomocye, istniejące gwoli potrzebie i wygodzie członków ludzkich? Począwszy od starożytnych faetonów, palankinów, lektyk, złoconych sani niderlandzkich i włoskich, aż do nowoczesnych karet i pysznych powozów na Krasińskim placu!
Jedne, jak w starożytności, zaprzężone w ogniste bieguny, służyły do homerycznych batalii. Inne, jak palankiny, wygodnem czyniły rozpływanie się w bezdusznej nirwanie indyjskiej. Wreszcie w ostatnich stuleciach złotem okute powozy i maleńkie sanki dostępne były tylko dla książąt i królów.
Dzisiaj czasy się zmieniły. Dzisiaj możesz sobie, czytelniku „Niwy“, przejechać się: „z Nalewki na Grzybowe za dziesięć groszy od osobę“, rozmyślając o marnościach błota, w jakiem nogi twoje spoczęły. Dzisiaj pieniądz to wszechpotęga, niwelująca wszechstany, pozwala tobie za lichą dziesiątczynę bez troski i zachodów przenieść się z Krasińskiego placu do Trzech Krzyży. Nieraz, siedząc w omnibusie takim, choćbyś był najsurowszych obyczajów, zmuszony jesteś trącić kolanem swem kolano sąsiadki kilkodziesięcioletniej albo też wyciągnięte pedały zatabaczonego emeryta. Pomyśl więc teraz, czytelniku, że twym omnibusowo-zachowawczym nawyknieniom pragną nowe narzucić reformy!
Oto chodzą wyraźnie wieści, że Warszawa ma otrzymać „Tramwaje“. Co to za dowcipni ludzie ci ludzie! Tramwaje te bowiem mają nie tylko cel czysto lokomocyjny, ale zarazem tendencyę ekonomiczno-społeczną. Bo to, proszę was, rzecz jest tego rodzaju. W ludzkiej naturze leży właściwość skupiania się, naprzekór wszystkim mizantropom. Tęż samą właściwość spotykamy w Warszawie. Wszyscy Warszawianie radziby mieszkać w samym środku miasta, aby się mieścić blizko poczty, Saskiego ogrodu, teatru i redakcyi obu kuryerów. Taki ruch dośrodkowy, jakkolwiek nie posiada w sobie żadnej niemoralnej dążności, wpływa szkodliwie na ogólny organizm Warszawy. W skutek tego bowiem w środkowych częściach miasta zbyt znaczna nagromadza się ludność kosztem dalszych dzielnic naszego grodu. Za tem idzie znaczna nieproporcyonalność komornego i w ogólności zaniedbywanie ulic oddalonych. Aby temu wszystkiemu zapobiedz, Warszawa, idąc śladem miast zagranicznych, umyśliła zaprowadzić u siebie wygodne tramwaje czyli kolej żelazną konną, aby połączyć ze sobą końce miasta i tem samem umożliwić łatwe i szybkie przenoszenie się z ulicy Brackiej na Muranów, z Powązek na ulicę Czystą i t. d. Mieszkaniec tedy, mając w ten sposób znaczną łatwość dostania się tanio i szybko z Alei Ujazdowskich na Wierzbową ulicę, nie będzie się cisnął koniecznie do tak zwanego środka miasta, mogąc mieszkać w okolicach dalszych, gdzie mieszkania nawet przy czynności tramwajów, muszą być tańsze od mieszkań na ulicach pryncypalnych i gdzie powietrze bywa czystsze nierównie. Co także korzyść niemała dla estetycznego smaku stołecznego, wreszcie nowe i przyzwoite domy rugować będą nędzne chałupy i przywiązane do chałup tych błoto i nieczystość wszelaką.
Jak na pierwszy raz (albo raczej na drugi, ponieważ istnieje już linia między dworcem Warsz.-Wied. a Petersb. i Teresp.), projektują dwie następujące linie: od okolic rogatki mokotowskiej, Alejami, Nowym Światem, Krakowskiem Przedmieściem do ulicy Czystej. Tu nastąpi mała przerwa między ulicą Czystą a Teatralnym placem, skąd pójdzie znowu linia ku rogatce powązkowskiej.
Niema wątpliwości, że silniejsze rozgałęzienie sieci kolejowych napotka na trudności znaczne, z przyczyny krótkich i wązkich rozmiarów ulic naszych. Trudnością ową już powyższy projekt osłabiony został. Między Niecałą bowiem ulicą a placem Teatralnym nastąpić musi przerwa. Linia to zbyt ciasna, aby mogła obok furgonów, dorożek, powozów przepuścić tramwaj, wymagający większych etnograficznych dogodności. Wiadomo zaś, że rozszerzenie ulicy Wierzbowej będzie połowiczne tylko, to jest od ulicy Trębackiej do Niecałej.


∗                              ∗

Kiedy bieżącego roku rozeszły się wieści krwiożercze o uśmierceniu zwierząt, mających stanowić zawiązek warszawskiego zwierzyńca, pisma nasze niepomiernie się zasmuciły, przypuszczając, że dusze zabitych wilków zawyją mściwie nad uszami komitetu zwierzynieckiego i takowy przyprawią o moralną i niemoralną niemoc.
Jakoż smutek prasy naszej najzupełniej był nieusprawiedliwiony, ponieważ prasa, jako taka, sama w sobie i dla siebie wiedzieć była powinna, że wilki duszy nie mają i że po śmierci żyć nie będą, a tem samem zdrowiu komitetu nie zaszkodzą w żadnym kierunku zoologicznym. A jeżeli rzeczywiście objawy życia komitetowego istotnie zamilkły, to poprostu na zasadzie prawa ziemskiego, nakreślającego niezłomne granice wszystkim naszym dążnościom. Przytem jeszcze zauważyć można i należy koniecznie, że owe pośmiertne wycia wilków (jeśliby kto koniecznie chciał w takowe uwierzyć) dzielnie przyszły w pomoc funkcyonującemu u nas „Komitetowi opieki nad zwierzętami“. Stało się bowiem to, że Komitet zoologiczny, osłabiony w swych zamiarach zwierzynieckich, nie będzie więził, a ewentualnie i głodem morzył zwierząt i ptaków w parku praskim.

Niwa, IV, tom. VIII.


TEATR.
Przed ślubem.
Komedya w 5-ciu aktach przez Kazimierza Zalewskiego.

Łowiectwo na posagi ma swoją przeciwwagę w łowieniu przez panny, matki panien i ciotki panien majętnych kawalerów. Ludzie mówią, że panna robi partyę tylko wówczas, gdy wychodzi za człowieka, mającego prócz środków utrzymania, jakie zdobywa przez pracę, prócz uczciwości, serca i charakteru, jeszcze majątek stały, odziedziczony i od osoby swej niezależny. Taki stan rzeczy rozpowszechniony jest u nas daleko bardziej, niż wszędzie zagranicą, gdzie z jednej strony i kobiety otrzymują praktyczniejsze wychowanie, z drugiej strony, drogi do pracy i dojścia do niezależnego bytu nie są tak zamknięte. Owo położenie bez wyjścia, owa niepewność jutra, owa trudność, jaką napotykają młodzi ludzie w zdobyciu sobie pracą środków utrzymania i w utrwaleniu spokojnego, domowego ogniska, poniekąd nawet tłómaczy tę gonitwę za majętnymi kawalerami. Mówię jednak: tłómaczy, ale nie usprawiedliwia, bo tak mamy, jak i ciocie-lafiryndy, posuwają swój myśliwski zapał za daleko. Na serce, rozum, młodość, zdrowie, uczciwość nie zwracają najmniejszej uwagi; więc lada reumatyczny safanduła, lada bankrut umysłowy, moralny i fizyczny, lada głupiec, nie umiejący trzech zliczyć, lada Klapkiewicz z komedyi pana Zalewskiego, lada kostera, któremu na dnie kieliszka życia męty tylko pozostały, byle majętny, jest pożądanym i zapalczywie naganką, złożoną z ciotek, zapędzanym do ołtarza „epuzerem“.
Jednem słowem, na męża dla panny powszechnie szukają u nas worka, nie człowieka, a skutki z tego?… Czyż potrzeba tego uczyć. Kojarzy się małżeństwa, a później od jaskrawego światła buduarowych skandalików opinię oczy bolą, więc potrzeba jej umbrelki. Tą umbrelką jest mąż. W życiu dzieje się przeciwnie, jak w komedyi. Gdy na deskach scenicznych o pannę stara się stary bogacz i młody święty turecki, w komedyi dostaje ją młody, a stary przegrywa i odchodzi z kwitkiem. W życiu dostaje ją stary, ale młody nie przegrywa i nie odchodzi z kwitkiem!… Oto różnica, a zarazem skutek polowania na worek, nie na człowieka. Ale jest i więcej tych skutków; zgorzkniałe życie, zabawa w lwice albo w dewocyę, stępienie uczuć i myśli, gasnący promień domowego ogniska, dzieci, zdane na łaskę i niełaskę bon cudzoziemek, wychowanie nie obywatelskie, ale arlekińskie, skarlenie społeczne i słabość społeczna, oto dalsze konsekwencye tej samej zawsze zasady, tegoż samego obyczaju.
Gdy usłyszycie, że gdzieś rozchwiała się rodzina, mówcie: to cegła wyleciała ze społecznego gmachu. A owoż ileż to już takich cegieł wypadło i wypada codziennie przez ów zły zwyczaj kojarzenia się małżeństw. Spytacie o środki ratunku. Jest ich wiele, ale będę mówił dziś o jednym tylko, o tym, który obecnie szczególnie nas zajmuje, o satyrze.
Komedya nasza narodowa poruszała już niejednokrotnie ową społeczną chorobę; poruszała ją nawet tak często, że dziś dla wielu stało się to już zwietrzałym tylko ogólnikiem. Kto nie ma nic nowego do powiedzenia, kto nie potrafi oświecić nowem światłem tych ciemnych stron społecznych, komu w oryginalny a potężny sposób nie zarysują się one w umyśle, ten, poruszając sprawę, nie wyrządza jej wcale dobrodziejstwa. Ludzie przyjdą, popatrzą, kiwną rękami i powiedzą: słyszeliśmy już to, to tylko frazesy. I życie potoczy się po staremu, i po staremu — na spadzistej drodze, a całym rezultatem będzie większy jeszcze, niż dziś, rozbrat między tem, co się robi, a tem, co się pisze, między ideałem a praktyką życiową.
W ten sposób satyra powszednieje tylko i traci swą powagę. Trzeba ogromnie czuć  samemu wady społeczne, żeby dość potężnie w nie uderzać. Potrzeba przejąć się niemi, przeboleć je, a wówczas prawie mimowolnie wyrwie się z duszy coś takiego, co zastanowi wszystkich i wszystkim da do myślenia. Po drugie jeszcze: trzeba być artystą prawdziwym, potrzeba władać wyobraźnią i słowem, jak mieczem, by umieć wewnętrzne swe ideały wcielić w żywe postacie i rzucić je światu, jako przykład ohydy lub jako wzór do naśladowania.
A teraz, czy pan Zalewski posiada te warunki? Zobaczcie sami; ja na początek opowiem wam treść jego komedyi.
Jest pewna piękna panna, Helena Łucka, mająca matkę, niby wielką damę, i wuja, wysokiego urzędnika. Matka panny Heleny stroiła się, jeździła po wodach i kąpielach zagranicznych i traciła majątek córki, wuj zaś zamiast go ratować grabił, korzystając z roli opiekuna. Przychodzi chwila wreszcie, kiedy obie te panie są blizkie bankructwa. Cóż wtedy robić? Zwyczajna rzecz: wydać córkę bogato za mąż. Panie te poznały gdzieś na wodach niejakiego pana Klapkiewicza, szlachcica głupiego, jak midasowe uszy, ale bogatego, jak Midas, a przynajmniej bardzo zamożnego. Klapkiewicz jest tedy głupi, przytem niemłody już, o okrągłym brzuszku, powierzchowności mizernej; ale dobry i taki, skoro się inny nie zdarza. Przyjeżdża, witają go radośnie, oświadcza się matce i córce, przyjmują go; dzień zaręczyn naznaczony i wszystko według tego, jak zwykle dzieje się na świecie, poszłoby dalej swoją koleją, gdyby nagle nie zjawił się nowy, nieoczekiwany, a jeszcze pożądańszy konkurent.
Jest nim pan August Nowowiejski. Człowiek to również niemłody, pięćdziesiątkę, mówią, przeszedł, albo przynajmniej mu niedaleko, przytem dziwnie szpetny. Ramię jedno ma wyższe, głowę nieforemną, rysy, jak Quasimodo, zimny przytem, przynajmniej napozór, ironiczny, cięty satyryk. Śmieje się i wyśmiewa ze wszystkiego, nawet bardzo często i z siebie. Kto wie, jakie tam serce bije pod tą zaklęsłą piersią, ale to człowiek rozumny. Jest on przyjacielem wujaszka panny Heleny, przyjacielem, zresztą, może to nadto powiedzieć, bo drwi z niego zbyt często i pogardza nim trochę i bawi się tą hipokryzyą filisterską, tą pozłotą i pompą, jaka pokrywa rzeczywiście lichą moralną wartość szanownego wujaszka. Otóż ten pan August, mimo iż Helena jest już przeznaczoną Klapkiewiczowi, niespodzianie oświadcza się o nią jej matce.
Co za nim przemawia? Jest kolosalnie bogaty, bez porównania bogatszy od Klapkiewicza; a o cóż tu chodzi, przecież nie o co innego. Oczywiście, jest więc przyjęty. Klapkiewicza odprawiają z kwitkiem, właśnie w dniu zaręczynowego balu. Szlachcic wyjeżdża do siebie, dostaje gorączki, tyfusu, o czem zresztą nikt już nie myśli. Ale teraz odsłania się coraz bardziej postać Augusta. Nie chodziło mu o poślubienie Helenki; lecz i w jego sercu odzywają się różne głosy, wołające o miłość, o szczęście, o różaną twarzyczkę na wieczorne dni żywota, ale są to głosy egoistyczne. August, rozumny człowiek, wie, że jest zbyt szpetny, by mógł obudzić miłość, a za pieniądze kupować jej nie chce. Ten, napozór zimny sceptyk, szyderca ma gorące, młodzieńcze serce i kocha Helenkę, a jednak oświadcza się jej dlatego tylko, by ją uratować od Klapkiewicza. Może, myśli August, może wśród świata innego, nie tego sfrancuziałego, upudrowanego, wyzłoconego z wierzchu, a brudnego w środku świata znajdzie się jakie serce uczciwe, zacne a kochające, dla którego i serce Heleny uderzy. August znał ten inny świat, w którym uczucia nie czerpią się z francuskich romansów, więc nie wątpił. Co więcej, u wuja Helenki poznał nawet młodego malarza, Uszyńskiego, który zdawał się mu posiadać wszystkie warunki. Był to talent wielki, niepospolity, a przytem dusza surowa, nie wystudzona, nie zmarnowana, umiejąca kochać potężnie a poprostu. August zbliżył umyślnie tych dwoje ludzi. Jeżeli się próba nie uda, myślał, jeżeli Helenka nie znajdzie nikogo, kogoby mogła ukochać i oddać się z duszą i ciałem, wówczas… I prawie nie śmiał marzyć biedak o swojem wówczas szczęściu. Dusza rozłamała mu się na dwoje. Jedną połową żądał szczęścia Helenki, miłości dla niej i godniejszego, niż sam, przedmiotu dla tej miłości; drugą połową pragnął szczęścia dla siebie, tego szczęścia, które miał w swem ręku i które dobrowolnie mógł stracić.
Toczyła się tedy w nim walka, a tymczasem łatwo przewidzieć, co się stało. Helena pokochała malarza, a malarz Helenę, choć oboje taili przed sobą tę miłość, wzbierała ona i wzbierała coraz więcej, aż wreszcie, zerwawszy więzy, wybuchła. Było to w pracowni. Zostali sami. On ją malował, ale wreszcie rzucił pędzel; ona była zmieszana, rozdrażniona, pełna obawy, czy wytrwa w walce. Bo jednak młodzi musieli się liczyć z sumieniem. A przecież ten biedak August był i dla niego i dla niej dobroczyńcą, niełatwo im tedy przyszło własnemi rękoma i dla własnego szczęścia kopać grób dla jego szczęścia. Ale miłość, kiedy chce wyrwać się przez usta, silniejszą jest od wszelkich względów. Stało się więc, wyznali sobie tę miłość. Ale tu dopiero zaczęła się walka naprawdę. Malarz słaby był w niej bez woli autora, bardzo słaby, dziewica silniejsza. Nie tylko zwyciężyła sama siebie, ale pociągnęła i za sobą malarza na wyżynę szlachetnego poświęcenia. Napróżno się opierał, napróżno chwiejnem postępowaniem zdawał się świadczyć, że to dla niego za wysoko. Musiał wejść. Postanowili, że on wyjedzie, a ona odda rękę Augustowi.
Ale teraz przyszła właśnie kolej na Augusta. I on nie chciał być gorszym od tych dwojga. Miał wprawdzie chwile słabości, a przynajmniej wahania się, ale stary weteran życia umiał panować nad sobą, umiał rozkazywać nawet sercu. Szczęście Helenki oto cel, do którego postanowił zdążać, choćby kosztem własnej przyszłości. Szczęście jest miłością, miłość Heleny posiadał malarz, więc August oddał mu i jej rękę.
Kurtyna spada.
A teraz precz z wrażeniami, które nieraz we własne kolory każdą rzecz stroją, a przywołajmy trzeźwą rozwagę. Mówiłem, że autor dotknął kwestyi łowiectwa bogatych konkurentów i że ostatecznie taka jest tendencya sztuki. Doprawdy, obawiam się, by z mego opowiadania nie wydała się wam ona zaznaczoną i odczutą silniej, niż jest wistocie. W sztuce nie występuje ta tendencya równie silnie. Autor tu sobie stoi poza tą myślą, chłodny, obojętny, spokojny. Podniósł ją, bo mu dawała materyał do komedyi, ale podniósł tylko dlatego. Nie o samą ranę społeczną tu chodzi, nie o grozę gangreny z tej rany. Autor kwestyi nie odczuł, nie przebolał, nie zaszło mu krwią serce, a żółcią oczy. W sztuce zauważył, że na świecie polują na bogatych głupców, zauważył, że wynikają stąd różne perypetye, a z tych perypetyi różne komedye, a z tych komedyi wielu można zrobić niezgorszą jedną. Oto wszystko. Choroba społeczna jest dla niego motywem, nie tendencyą. Brak autorowi satyrycznego zapału. W sztuce panuje chłód. Autora nie oburza, że tak jest, jak jest z temi poszukiwaniami mężów. On zaznacza tylko fakt i przechodzi nad nim do porządku dalszych scen, dalszych aktów i dalszych zdarzeń. Ale pociąga to za sobą fatalne konsekwencye, bo wiadomo wam, moi czytelnicy, że żeby coś mocno wyrazić, trzeba czuć mocno. Zapał, z jakim się porusza jaką kwestyę, jest niesłychanej literackiej wartości, on bowiem, jak płomień, ogrzewa ją, oświeca ją i pokazuje te jej strony, które przed zwyczajnem okiem są zakryte. Jeżeli naprzykład siadasz do napisania o jakiej kwestyi, dlatego że leży ci ona na sercu głęboko, napiszesz zawsze potężnie; jeżeli siadasz do niej dlatego tylko, żeby napisać jakiś artykuł i wziąć zań honoraryum i zyskać sobie rozgłos, napiszesz komunał, porobisz komplikacye, ubierzesz się we frazesy, jak w szlafrok, powtórzysz to, co stu innych przed tobą powiedziało i coby każdy, mający trochę oleju w głowie, na twojem miejscu powiedział, słowem, powtarzam, że napiszesz komunał.
Toż samo trafiło się z autorem. Poruszył kwestyę, nie żeby ona go paliła, ale że postanowił napisać komedyę. Napisał ją więc, ale — zwyczajną. Wszystko tam jest w porządku; jedna scena wywija się z drugiej; następują w porządku zdarzenia, jak wymustrowani dobrze żołnierze; miejscami trafiają się dobre dowcipy i tak wszystko idzie ku końcowi, według reguł, ale chłodno. Uczucia, oryginalnego sposobu widzenia rzeczy, autorskiej indywidualności i autorskiego temperamentu napróżnobyś tam szukał. Komedya jest przyzwoita, ale niemasz w niej polotu. Widzisz, że autor ma środki, brak mu natchnienia.
Oto już jeden ciężki zarzut, na który zgodzi się jednak każdy, zgodzi się nawet i sam autor, jeżeli nie zechce patrzeć przez różowe okulary na siebie i na swój talent. Zarzut ten ma dwa ostrza, bo, odnosząc się do tendencyi, odnosi się zarazem i do artystycznej strony obrazu. Ani postacie, ani położenie nie są w komedyi tej dostatecznie odczute, a stąd, choć malowane jaskrawemi barwami, są jednak zimne. Tworzy się wtedy, kiedy się czuje głęboko; kiedy się nie czuje, a chce się tworzyć, szuka się postaci pamięcią, nie twórczą wyobraźnią i sercem, i znajduje się we wspomnieniach u innych autorów i w innych sztukach. To jasne, jak na dłoni, i stąd to w sztuce autora mnóstwo reminiscencyi. Postać Augusta naprzykład, ta postać, najpiękniejsza ze wszystkich. Dużo ma w sobie wdzięku, a nawet smutnej poezyi ten stary, biedny sceptyk, przezywany egoistą i pasożytem, a w gruncie rzeczy chroniący się tylko w maskę egoizmu i złośliwości przed własnem, gorącem sercem i przed pragnieniem miłości i przed niedolą własną. Postać to, odnośnie do życia, do jego szarych, głupich i bezbarwnych, zwykłych figur oryginalna, ale nie oryginalna w sztuce pana Zalewskiego. Widzieliśmy ją już na scenie; widzieliśmy ją w Starym mężu Korzeniowskiego. Stary mąż był opiekunem młodej sierotki i, chcąc losami jej bez obcych wpływów rozporządzać, ożenił się z nią; ożeniwszy się, szukał dla niej kogoś godniejszego miłości, znalazł, poświęcił się i oddał mu swój skarb najdroższy. August Nowowiejski był opiekunem młodej sierotki, chcąc losami jej bez obcych wpływów rozporządzać, oświadczył się o nią; oświadczywszy się, szukał dla niej kogoś godniejszego, znalazł, poświęcił się i oddał mu swój skarb najdroższy. Niechajże teraz, kto chce, mi powie, że to postacie niepodobne, że strona ich moralna i moralne motywy ich postępków nie jednakowe. A jednak to postać najlepsza i chwaliłbym za nią autora niezawodnie, gdyby była utworem jego, a nie czyjej innej fantazyi. Powiem nawet, że kopia lepsza, prawdopodobniejsza i naturalniejsza od wzoru, ale kopia — kopią. Patentu wynalazku nie mogę przyznać panu Zalewskiemu.
Inne postacie słabsze o wiele. Matka Heleny, to karykatura trywialna i gruba. Nasze damy tracą majątki, to często się zdarza; szukają dla córek mężów, choćby głupich, ale majętnych, to zawsze się zdarza; ale przynajmniej kochają swe córki. W pani Łuckiej i to uczucie się nie odzywa. Jest to figura wstrętna, która nie ma znaczenia satyrycznego, właśnie dlatego, że jest przesadzona, że żadna z kobiet i matek naszych w tej starej półzalotnicy nie może odczuć siebie, nie znajdzie własnych wad. Satyra powinna być rózgą, nie obuchem. Powinna ciąć do krwi, ale nie łamać kości. Pod rózgę, jeżeli nikt sam dobrowolnie pleców nie nadstawi, to potrzymają go inni, przed obuchem robi się pustka, i autor wywija nim w powietrzu. Ten wypadek ma miejsce w komedyi pana Zalewskiego.
Nakoniec satyra, zatem i wszelka postać satyryczna ma być odzwierciedleniem rzeczywistości. Czyżby autor sądził, że jego pani Łucka jest obrazem matki polskiej?
O wujaszku i opiekunie rozpisywać się nie będę. Portret to tak komunalny, że takimi w świątyni komedyi nawet już ścian nie wyklejają, ale wspomnę szerzej o malarzu Uszyńskim. Autor chciał mieć z niego bohatera, zasługującego na miłość dziewicy. Jak wszyscy bohaterowie, monotonny on jest i konwencyonalny, ale ma jedną wadę, której nie miewają inni. Oto nie stoi na tym poziomie moralnym, na którym autor usiłował go postawić. W scenie w pracowni, gdy wyznaje miłość swą Helenie, ona, dziewczyna szlachetna, odpycha tę miłość z oburzeniem. Jakto? mówi, pan zdradzasz swego dobroczyńcę, przecie pan wiesz, że on mnie kocha, i tak dalej. A cóż on? Czy uznaje, że to była z jego strony słabość, wina, zbrodnia nawet? Gdzie tam. On odwraca zarzut przeciw niej. Kto tu winien — mówi — czy nie pani? Czy nie pani pierwsza mówiłaś i pozwalałaś mi mówić takie rzeczy dawniej etc. Doprawdy, to jest nizkie. Przecież tu nie o to chodzi, nie o wytłómaczenie winy, nie o kwestyę, kto winien. Zarzut jej poruszyć powinien i porusza szlachetne strony uczuć, drgających w każdem dzielnem sercu, odpowiedź jego jest zrzuceniem winy z siebie i nizkim wykrętem, niczem więcej. Przypomina mi to pewnego gentlemana, który, tańcząc z młodą panienką w jednym salonie, stłukł przypadkiem pyszny wazon porcelanowy i, oczywiście zaambarasowany, starał się uwolnić z kłopotu przez uprzejme wmawianie w tancerkę, że to nie on, tylko ona zrobiła. Mała rzecz, ale rysuje się w niej charakter. Mała rzecz, a wstyd. Co do Uszyńskiego, przystojny jest — i to wszystko. Innych przymiotów duszy i charakteru nie okazuje w sztuce. Autor chciał wprawdzie, by to był człowiek pod każdym względem wyższy od zwykłych głów wypomadowanych, ale w sztuce okazało się inaczej.
Miło mi jest oddać sprawiedliwość Klapkiewiczowi. Postać to może troszeczkę karykaturalna, ale swoją drogą mająca mnóstwo cech prawdy. Jest to w swoim rodzaju typ. Jest tem, czem go autor chciał mieć, a to już wielka rzecz. Głupi, śmieszny, w gruncie uczciwy, ale bez wszelkich cech, znamionujących prawdziwego mężczyznę, przedstawia obraz pełen humoru i w swoim rodzaju utrzymany od początku do końca konsekwentnie, wycieniowany bardzo zręcznie.
Natomiast Muszkat, kolega Uszyńskiego, rzeźbiarz, jest podług mnie postacią, przeniesioną z komedyi francuskiej, pod tytułem: Cel upragniony.
Co się tyczy pojedyńczych sytuacyi, wiele z nich przypomina również inne komedye. Podobieństwo figur prowadzi za sobą podobieństwo zdarzeń, to już rzecz nieunikniona.
Komedya na scenę ułożona jest dobrze. Prócz paru scen i dyalogów nienaturalnych, wszystko składa się tu porządnie, i jedno z drugiego wychodzi konsekwentnie. Słowem, znać tu rutynę sceniczną, ową rutynę, która tak wielkie ma znaczenie i która sprawia, że nieraz rzecz błaha i większej wewnętrznej wartości pozbawiona podoba się jednak nie tylko publiczności, ale i krytyce.
Komedya pana Zalewskiego przyzwoita jest, jako obietnica na przyszłość, nawet bardzo dobrze o autorze w porównaniu do dawnych jego prac świadcząca, ale, wzięta bezwzględnie, jest co najmniej zwyczajną. Nazywać ją arcydziełem, zwać autora drugim Fredrą, porównywać go do Sardou, Augier’a, Barbier’a, etc. etc., jak to uczyniły dzienniki galicyjskie, jest, mojem zdaniem, albo nie znać się na rzeczy, albo stroić żarty.

Niwa, r. 1876, tom IX.


Teatr.
Wystąpienie pani Heleny Modrzejewskiej na scenie angielskiej w San-Francisco. Cal. dnia 20 sierpnia 1877 r.

Olbrzymie afisze teatralne, porozlepianie na rogach ulic w San Francisco dnia 20 sierpnia, doniosły wszem wobec i każdemu zosobna, że „celebrated polish artiste, Mrs. Helena Modjewska“ ma się ukazać na scenie „California theatre“ w Adryannie Lecouvreur.
Tegoż samego dnia, wezwany poprzednio listem Horaina, przybyłem z lasów Maripozy. Była godzina szósta po południu. Udałem się natychmiast do mieszkania artystki, aby osobiście dowiedzieć się, jakim sposobem cud ten przyszedł do skutku. Odpowiedziano mi, że już jest w teatrze. Poszedłem do teatru i nie mogłem się dostać do wnętrza, więc stanąłem przed afiszem… i nie chciałem własnym oczom wierzyć.
Wiedziałem uprzednio, że nasza artystka studyowała naprawdę język angielski dopiero od ośmiu miesięcy. Otóż przez ośm miesięcy wyuczyć się najtrudniejszego języka na świecie, wyuczyć się nie tylko potocznej mowy, ale scenicznej wymowy… na to istotnie potrzeba było cudu lub cudotwórczego geniuszu.
Bawiąc tu od lat blizko dwóch i przestając przeważnie z Amerykanami, nauczyłem się ich rozumieć, ale nie mogę dokazać, aby oni mnie rozumieli. Znam rodaków naszych, ludzi wykształconych, którzy mieszkają tu od lat trzydziestu, a których angielszczyzna rozdziera jednak siedmioma mieczami amerykańskie uszy. Nakoniec, czytając gazety, sto razy zauważyłem, jak często krytycy zarzucają aktorom, urodzonym Amerykanom, złe wymawianie.
Nie dziwcie się więc, żem wątpił i że nie mieściło mi się w głowie, jak można było po ośmiu miesiącach zwalczyć te niezwalczone prawie dla cudzoziemców trudności i występować publicznie.
A jednak afisz mówił wyraźnie, swemi trzyłokciowemi literami:
„celebrated polish artiste, Mrs. Helena Modjewska etc.“
Stałem więc i dumałem, a dumania moje coraz silniej, coraz wyraźniej i coraz boleśniej przybierały kształt mickiewiczowskich pytań: „Co to będzie? Co to będzie?“
Co się tam musi dziać z artystką? myślałem. Jakąż trwogą musi bić jej serce. Gdzie jej pewność siebie? gdzie owo przeświadczenie, że wszystkie oczy będą płakać, gdy ona im każe, usta śmiać się, gdy ona zechce… że, gdy wyjdzie na scenę, zahuczy burza oklasków, nawoływań, okrzyków, zachwyceń i uniesienia?
Na poblizkiej Kerney-Street zegar wydzwonił kwadrans na ósmą. Już tylko trzy kwadranse. Mroczyło się. Koło teatru ruch się zwiększał. Przyszły mi na myśl warszawskie noce teatralne… ale ach! to nie Warszawa i nie warszawska publika. Tu serca obce, dusze obce. Ci dzielni w życiu praktycznem Yankesi są potrochu barbarzyńcami w sztuce. To jakby dawny, twardy „populus romanus“, mądry i potężny, ale gotowy deptać po korynckich posągach.
…Wiedziałem, że nie oszczędzą ani artystki, ani kobiety.
Ściemniło się zupełnie. Miasto zabłysło tysiącami lamp. Ściskało mi się serce, gdym myślał, że za chwilę miały się zważyć losy tej Polki i tej artystki. Czem była w Warszawie? Ona stworzyła repertuar wszystkim, ona nauczyła ludzi kochać sztukę; ona co wieczora pełnemi rękami rozrzucała złote ziarna wzniosłych myśli, szlachetnych uczuć, które wsiąkały w dusze ludzkie; za nią wreszcie zawitał do naszej krainy Szekspir, Szyller, Hugo, całe nieśmiertelne szeregi, a teraz…
Jeżeli się zlęknie i nie zdoła przemówić słowa? jeżeli zapomni roli? jeśli się omyli? wszakże ma grać w obcym języku? jeśli zmuszona będzie przeżyć własną wielkość, własną sławę i własne wielkie wspomnienia?
Coraz większe tłumy zbierały się przed teatrem. Wśród obcych ludzi dostrzegłem i swojskie twarze, Poznańczyka Krzyżanowskiego, Piotrowskiego, Galicyanina inżyniera Bielawskiego, doktora Pawlickiego, Horaina i wielu innych. Trudno uwierzyć, jaką wagę przywiązywali wszyscy do tego wystąpienia. Nie była tu już sprawa pojedyńczej artystki, była to sprawa ogólna, kwestya klęski lub zwycięstwa. Kto zna lud amerykański, ten zrozumie, że tak było; krótko mówiąc, chodziło tu o chwałę nową lub pełną wstydu przegraną.
Dlatego też, w mroku nocy i przy świetle gazu, wydawali mi się wszyscy dziwnie poważni. I im też same myśli przychodziły do głowy. Ściskali w milczeniu moją rękę. W miarę nadchodzącej godziny, coraz większe ogarniało nas wzruszenie. Począłem wypytywać o szczegóły, które poprzedziły wystąpienie.
Było wiele wskazówek złowróżbnych. Nie spodziewano się, aby teatr był napełniony. Ludzie tu niechętni. Chodzą do teatru, chyba że przyjeżdża gwiazda z ustaloną reputacyą. Znakomitości europejskie nic tu nie znaczą. Powagi europejskie nie są tu powagami. Dla Amerykanów istnieją Stany Zjednoczone, a dopiero poza Stanami kraje, okolice cywilizacyjne, uczeni i artyści, „comme de raison“, mniejszej wagi. Na Wschodzie Europa więcej znaczy. Najmniej w San Francisco. Ristori musiała tu płacić gazety, Wieniawskiego krytykowano, bo nie chciał płacić. Wiele tu za to zależy na tem, aby uprzednio robić jak najwięcej hałasu, ogłaszań, humbugów. Nasza artystka nie robiła tego wszystkiego. Zauważono, że za mało było anonsów, za mało pisano i mówiono. Niektóre gazety znane są z tego, że biorą pieniądze; nasza artystka nie wydała na krytyków ani centa. Jest tu zwyczaj, że artystka, która ma wystąpić, wystawia poprzednio w sklepach swoje fotografie, nasza artystka kazała zrobić dwadzieścia, gdy potrzeba było dwustu. A przytem jeszcze co: publika tutejsza nie zna się tyle, ile każda europejska, na sztuce; że zaś boi się być posądzaną o nieznajomość, więc jest niezmiernie trudna; krytycy znają się wprawdzie, ale szukają tylko sposobności, aby popisać się z ciętem piórem…
Powiadam, jak było, bez najmniejszej przesady; a było tak, że bojaźń walczyła w umysłach naszych z wiarą w geniusz artystki i nadzieją.
Uderzyła godzina ósma, weszliśmy do teatru. Nie był pełny. Zasłona podniosła się wreszcie; przeszedł szybko akt pierwszy, w którym Adryanna nie ukazuje się na scenie, i rozpoczął się drugi.
Godzina stanowcza wybiła. Z głębi kulis ukazała się nasza artystka. Oklaski, jakimi przywitali ją rodacy, brzmiały długo i rozgłośnie, ale Amerykanie zachowali się obojętnie, więc oklaski przebrzmiały, i zrobiła się cisza.
Słyszałem bicie serca siedzących obok mnie rodaków artystki.
Z zeszytem roli Roxany w ręku, poważna, może wzruszona, ale spokojna, zbliżyła się na przód sceny. Światła kinkietów rzucały na nią blaski. Idealna postać; rysy tak czyste, jakby wyszła z pod dłóta Fidyasza, szlachetność rozlana w całej postawie i ów niewypowiedziany czar niewieści, znany wam dobrze, widocznie uczyniły niezmierne na nieprzywykłej do takich postaci publice. Cisza stała się tak głęboka, że nie przerywał jej najmniejszy szmer. Nakoniec posąg przemówił. Wy znacie czary tego głosu głębokiego, serdecznego, w którym drgają łzy i srebro… wy znacie jego słodycz i jego potęgę, ale na scenie amerykańskiej, jakkolwiek nawiedzają ją najpierwsi artyści, było to zjawisko nowe, nieoczekiwane i niezwykłe; to też w miarę, jak artystka mówiła, głowy pochylały się naprzód, jakby w mimowolnym hołdzie, twarze traciły codzienny swój businesowy ostry wyraz, a zimna ciekawość zmieniała się w pełne sympatycznego uczucia zajęcie.
Zauważyli już niejednokrotnie krytycy, i warszawscy i obcy, że jedną z wybitniejszych potęg naszej wielkiej artystki jest niewypowiedziany urok niewieści. Poprostu jest to tak sympatyczna postać, tak chwytająca za serce, tak nawskroś kobieca i idealna, że kto ją raz widział, ten przyzna, iż podobnej nie spotkał nigdy na scenie. Publika patrzy na każdą inną artystkę, jako na artystkę. Ocenia jej grę; zachwyca się lub nie, jak wypada, i dosyć na tem. Osobistość nie odgrywa tu żadnej roli. Z panią Modrzejewską dzieje się przeciwnie. Chwyta ona widza za serce czem? kobiecością, jakimś rzewnym urokiem. Nawiązuje się jakaś niewidzialna nitka sympatyczna między publiką a osobistością artystki. Widzowie poprostu kochają ją, jakby siostrę własną, jakby własne dziecko. Jej powodzenie staje się osobistą sprawą każdego. Tak było w Warszawie, tak było wszędzie, i ten czar niepojęty nie zawiódł i tu. Spojrzałeś po twarzach i wszędzie widziałeś przychylność; czar działał. Poczęto patrzeć na nią, jak na słodką istotę, której nikt nie zrobiłby krzywdy, jakby nie zrobił gołębiowi. Słyszałem naokoło słowa: „Very nice! very nice!… O! by God! How sweet“ (Jak słodka.) Tymczasem akcya ożywiła się na scenie. Niezrównanej kobiecie przyszła z całą potęgą w pomoc niezrównana artystka. Gdy nadeszła kolej na bajkę La Fontaine’a, publiczność zatrzymała oddech w piersiach. Jakieś niewypowiedziane przeczucie kazało oczekiwać wszystkim czegoś niezwykłego. Głos artystki rozległ się, jakby zaziemska muzyka, po wszystkich zakątkach teatru. W oczach rodaków zabłysły łzy… O! już było zwycięstwo! zwycięstwo wielkie, w rocznikach polskiej sztuki niesłychane. Gdy skończyła, cisza trwała jeszcze przez chwilę, jakby publiczność nie zdołała się ocknąć odrazu z upojenia. Potem… trudno opisać, co się stało. Burza prawdziwa oklasków, okrzyków, nawoływań. Zimna z natury publiczność uniosła się do tego stopnia, iż potem dziennikarze mówili mi, że, jak Ameryka Ameryką, nie pamiętano takiego entuzyazmu. Nieszczęśliwy Maurycy Saski pięć razy zaczynał swój frazes i pięć razy nie mógł go skończyć. Aktorowie sami byli zdziwieni. Tu publiczność zwykle nie oklaskuje nikogo. Artystka sama nie spodziewała się niczego podobnego. Po skończonym akcie wyszła rozrzewniona i upojona. Teatr wył, ryczał, klaskał, tupał. Mężczyźni odbierali swoim „ladies“ bukiety i ciskali je na scenę; starzy rodacy nasi płakali, jak małe dzieci; słowem, oczywistość przeszła wszelkie nadzieje i wszelkie oczekiwania.
Nadeszły następne akty. Ale był to już tylko szereg niesłychanych tryumfów. Jak żyję, nie widziałem artystki naszej, tak grającej. W porywie natchnienia przeszła sama siebie. Czar najprawdziwszej poezyi płynął z niej i porywał w siódme niebo słuchaczów. Nie była to już Helena Modrzejewska, była to Adryanna, rzeczywista, rozrzewniająca, rozkochana Adryanna. W antraktach można było dopiero ocenić wrażenie, jakie wywarła na publiczności. Słowa „splendid! splendid!“ rozlegały się naokoło. Wyrażano głośno niewiarę w to, że uczyła się dopiero od ośmiu miesięcy po angielsku. Reporterowie gazet latali, jak szaleni, nasłuchując, co mówi publiczność. Pułkownik Hinton, redaktor „Evening Post“, przybiegłszy do jednego z naszych rodaków, wykrzyknął z czysto amerykańskim entuzyazmem: „Now she is worth 200,000 dollars!“ (Teraz ona już ma 200,000 dolarów). Słyszałem na własne uszy, jak mówiono, że, chociaż w jej angielszczyźnie jest pewien odcień obcy, to jednak powinna wszelkiemi siłami starać się go zachować, bo to jest „wcielona słodycz“. Nadszedł akt ostatni. Adryanna ukazuje się w bieli, z rozpuszczonymi włosami. Całowała już zatrute kwiaty, nadesłane przez rywalkę. Co za rozpacz, co za wcielenie boleści malowało się w każdem słowie artystki! Ta wiotka postać, łamiąca się pod nadmiarem pogardy i zdrady, ten wcielony kwiat poezyi, który ma zwiędnąć zawcześnie, ścisnął wszystkie serca nieopisanem uczuciem pognębienia. Wtem wchodzi Maurycy Saski. Przynosi jej miłość, życie oddaje ręką własną. Adryanna rzuca się ku niemu z okrzykiem „Maurice!“ Tym jednym wykrzykiem artystka podbiłaby całą publiczność. Nigdy nie słyszałem głosu, wydobytego z takich głębin duszy. Czy uwierzycie, że ta najzimniejsza ze wszystkich na świecie publiczność odpowiedziała jednym rykiem płaczu. Nastąpiła scena konania. Cisza była taka, że słyszałbyś przelatującą muchę. Od czasu do czasu przerywały ją tłumione łkania kobiet. Doprawdy, zdawało mi się, że jakieś ogólne nieszczęście spadło na całe miasto. Nic bardziej grobowego, jak był teatr w tej chwili. Kobiety łkały, mężczyźni gryźli chustki. Przysiągłbyś, że ta biała, biedna dziewczyna, konająca tam na scenie, to ich jakaś najdroższa i najukochańsza istota, bliższa od wszystkich innych na ziemi. Ta cisza, te przytłumione łkania, blaski lamp, migocące po załzawionych oczach, wszystko to przejmowało równie uroczystem, jak ponurem wrażeniem. Co się stało po zapadnięciu kurtyny, nie podejmuję się wam opisywać. Amerykanie, jak wszystkie ludy mało nerwowe, niełatwo się unoszą, ale gdy się uniosą, uniesieniom niema granic ni miary. Zdawało się, że publiczność chce sobie wynagrodzić za łzy i milczenie. Ogarnęło wszystkich prawdziwe szaleństwo. Sądziłem, że słyszę stada jaguarów, wilków i bawołów, dających razem piekielny koncert. Niesłychanym wypadkiem w Ameryce, nikt po skończeniu nie opuścił swojego miejsca. Wywołano przeciw zwyczajowi jedenaście razy artystkę. Gdy się ukazywała, mężczyźni wstawali i odkrywali głowy. Mówiono mi potem, że w czasie tej burzy przechodnie na ulicy stawali i pytali, co się stało? Słowem, piszę wam wprost i otwarcie, że podobnego sukcesu nie tylko nigdy nie widziałem, ale i nie czytałem o takim nigdy. Było to poprostu wzięcie szturmem Ameryki. Na drugi dzień przysłano do hotelu tyle kwiatów, że cały jeden pokój widziałem nimi założony. Drugie i trzecie przedstawienie było już przepełnione, entuzyazm zaś codzień się powiększa. Słowem, z największą radością i dumą powtarzam wam jeszcze raz, że ani Ristori, ani żadna z gwiazd, bądź tutejszych, bądź obcych, nie doznała nigdy takiego przyjęcia. O Neilson nikt nie chce słuchać teraz w San Francisco. Przeszło to oczekiwania nie tylko przyjaciół artystki, ale i jej samej. Co dziwniejsza, uznanie i cześć, jakiemi ją otoczono, wywarły odpowiedni wpływ i na samychże aktorów. Po przedstawieniu, gdym poszedł do garderoby, zastałem tam wszystkich prawie artystów, biorących udział w sztuce. Słyszałem na własne uszy, jak dyrektor teatru, Mac Cullough, mówił: „Pani! widziałem Salviniego, widziałem tego i owego, a nigdy nie byłem tak wzruszony. Pani jesteś pierwszą artystką w świecie“. To rzekłszy, porwał w uniesieniu rękę naszej artystki, przycisnął ją, przeciw amerykańskiemu zwyczajowi, do ust, i rozpłakał się, jak małe dziecko. Nie dosyć na tem. Na drugi dzień zdarzyło się coś nierównie wymowniejszego. Pani Modrzejewska miała grać tylko tydzień, potem dopiero po dziesięciu tygodniach jeszcze przez cztery tygodnie. Dłuższym, natychmiastowym wystąpieniom stanęło na przeszkodzie dawniejsze zaangażowanie, panny Róży Eytinge, jednej z najsłynniejszych artystek amerykańskich. Otóż panna Eytinge, która była na przedstawieniu Adryanny i która tegoż jeszcze wieczora powiedziała pani Modrzejewskiej, że jest u jej stóp, na drugi dzień przyszła do pana dyrektora i z całą otwartością amerykańską oświadczyła mu, co następuje: „Dear sir! nie jestem taka głupia, jak się może panu wydaje, i powiadam mu wprost, że I can not play after such a genious! (nie mogę grać po takim geniuszu). Trzeba mnie było ostrzedz. Zapłać mi teraz podróż, koszta utrzymania i bądź zdrów“. Pan dyrektor znalazł się więc w ambarasie, ale, jako sprytny Amerykanin, umiał z niego wyjść w dowcipny sposób. „Droga miss, odpowiedział, jeśli pani nie może grać po polskiej artystce, ja tembardziej nie mogę z moją stałą trupą, ale jeżeli jutro ogłoszę we wszystkich pismach, że pani dobrowolnie odstąpiłaś ze swoich tygodni jeszcze tydzień dla pani Modrzejewskiej, ten szlachetny postępek tak dalece ujmie publiczność, że za to samo przyjmą panią doskonale, ja zaś ofiaruję prócz tego pani pięćset dolarów tytułem wynagrodzenia“. Poczem udał się natychmiast do naszej artystki, prosząc, aby zgodziła się grać tymczasem jeszcze przez tydzień, na tychże samych warunkach, to jest po odtrąceniu kosztów, za połowę przedstawienia. Nie potrzebuję dodawać, że ku wielkiemu zadowoleniu stron obudwóch nasza artystka przyjęła podane warunki. Tak więc zamiast tygodnia pani Modrzejewska będzie obecnie grać dwa tygodnie. Wystąpi w rolach: Adryanny, Julietty i Ofelii. Szlachetna artystka, nie zapominająca nawet za oceanem uczuć rodzimych, postanowiła nie tylko tu, ale we wszystkich miastach amerykańskich grać jedną rolę po polsku.
Wybrała na ten cel Ofelię, jako najkrótszą i najłatwiej dającą się ułożyć na dwa języki. Tak więc, dzięki jej, nasz język po raz pierwszy zabrzmi publicznie w Ameryce. Będzie to zarazem odpowiedź dla tych wszystkich, którzy za złe wzięli wielkiej naszej artystce, że pojechała szukać szczęścia za oceanem.
Kto na tem dobrze wyszedł, kto źle? łatwo powiedzieć! Źle wyszła sztuka, a dobrze pani Modrzejewska. Obecnie artystka ta, nie przestając być polską artystką, stała się także artystką całego świata, jak Siemiradzki i Matejko.
W ciągu kilku dni para i druty telegraficzne rozniosą wiadomość po wszystkich zakątkach Ameryki o tem niezwykłem zjawisku; wszystkie teatry staną artystce otworem, wszystkie dyrekcye będą sypać złotem i licytować się wzajemnie.
Kto czytał amerykańskie tutejsze gazety, ten zrozumie, że nie za wiele, ale za mało mówię. Podobnego sukcesu nie widziano tu nigdy, jak również nie czytano podobnych recenzyi. Najznakomitsze dzienniki nie znajdują słów uniesienia. „Evening Post“, „Morning Post“, „Evening i Morning Call“, „Bulletin“; „Daily Alta California“, „Chronicle“; „The Mail“ „The Footlight“, specyalna gazeta teatralna, gazety francuskie i niemieckie pieją jeden hymn pindarowego nastroju. Nigdy podobne recenzye nie były pisane, nawet w Warszawie. W każdym dzienniku znajdziecie mnóstwo porównań naszej artystki z Rachel i Ristori; w każdym zaś przyznają naszej wyższość. „San Francisco powinno być dumne — wykrzykuje „Footlight“ — że ten promień upadł najpierwej u nas“. Poważny „Morning Call“ oświadcza, że wystąpienie pani Modrzejewskiej było rewolucyą w dziejach miasta. „The Mail“ woła w uniesieniu, że to epoka w sztuce dramatycznej. Inni twierdzą, że teraz dopiero Amerykanie przekonają się, iż panna Neilson była „humbug“. „Alta“ zaznacza, że podobnego sukcesu nie widziano nigdy w Stanach Zjednoczonych. Posyłam wam zresztą wszystkie te wycinki, abyście się przekonali, że nie mówię na wiatr. Powinniście je przetłómaczyć. Możecie zrobić z nich kilka felietonów. Co dziwniejsze: wszystkie dzienniki zachwycają się językiem i wymową naszej artystki, wszystkie opowiadają, jak o cudzie, o tem, że wyuczyła się tak mówić i wymawiać od ośmiu miesięcy, a nakoniec wszystkie wyznają, że, jeśli jest jeszcze pewien mały odcień w jej akcencie, powinna wszelkiemi siłami starać się go utrzymać, odcień ten bowiem to wcielony wdzięk, wcielona słodycz i niedościgniona doskonałość, do której dążyć powinny miejscowe amerykańskie artystki.
A teraz ten tylko, kto zna potęgę prasy w Ameryce, może pojąć, jaką istotną rewolucyę uczyniły w mieście te sprawozdania. Słowa, jakie najczęściej teraz usłyszysz na ulicy, są: „Helena Modjewska“. Zapomniano o businesie, o wojnie. W cukierniach, kawiarniach i restauracyach wszyscy, zamiast do telegramów z nad Dunaju, rzucają się do „Amusements“, to jest do teatralnej rubryki. Najznakomitsze osoby w mieście, nie wyłączając gubernatora, stanowego senatora, deputowanych i szeryfa, złożyły swe karty u drzwi artystki. Kluby przesłały jej odezwy z dziękczynieniami. Kalifornijskim uczuciom patryotycznym pochlebia to istotnie do najwyższego stopnia, że artystka zaczęła występy tu, a nie gdzieindziej. Dziś już poczynają ją nazywać „naszą“ i wszystkie prawie oświadczają, zgodnie z tem, co powiedziałem, że przestała już być tylko polską, a stała się artystką świata, że talent jej wyższy nad wszelkie języki, etc. etc.
Dziś jest czwarty dzień jej przedstawień. Pierwszym razem teatr, jak wspomniałem, nie był napełniony; wczoraj zaś i onegdaj pękał od natłoku publiczności. Wczoraj bilety na następny tydzień były już rozkupione.
W San Francisco nastała literalnie moda na nas wszystkich. „Evening Post“, który dotychczas raczej nieprzychylnie odzywał się o nas, obecnie, jak mówił mi Hinton, przygotował artykuł w duchu wprost przeciwnym. Unoszą się także powszechnie nad zamiarem artystki grania Ofelii po polsku. Będzie to jej benefis, a zarazem i złote żniwo, o którego plonach nie zaniedbam was zawiadomić.
Nie potrzebuję także wam mówić, jak szczęśliwą i uniesioną czuje się obecnie nasza artystka. Wszystko to tak było niespodziewane, nieoczekiwane, że istotnie talentowi tylko niezwykłemu należy przypisać zwycięstwo. Tu wiele rzeczy robi się przez ogłoszenia, stosunki i pieniądze. Tego wszystkiego brakło. Z prasy artystka nie miała nikogo znajomego, obecnie, gdym przyszedł na drugi dzień, aby powinszować powodzenia, zastałem kilkunastu redaktorów, czekających na artystkę w wielkim parloarze w Palace Hotel. Poprzednio było za mało anonsów, obecnie gazety nie chcą brać za nie pieniędzy. Cóż dopiero mówić o dyrektorze teatralnym, reżyserze i miejscowych artystach?
A jednak trudno wypowiedzieć, przez jakie głębokie troski musiała przechodzić artystka, zanim przyprowadziła wystąpienie do skutku. Pozbawiona zupełnie pomocy z kraju i obarczona troskami arcy-powszedniej natury, jak sama mówiła mi potem, prawie uginała się czasem pod brzemieniem. Nikt tu o niej nie słyszał. Z początku w teatrze patrzono na nią, jak na debiutantkę. Wiadomo, że każdy głupiec lubi przedewszystkiem radzić i ostrzegać. Nie radzono jej występować w Szekspirze. „My tu mamy szkołę i tradycyę (mówiono), wy, cudzoziemcy, tego mieć nie możecie“. Dyrektor początkowo chciał jej dać jedno przedstawienie próbne, wtedy, gdy znajdzie się czas między odjazdem jednej gwiazdy a przyjazdem drugiej. Oczywiście, przedstawienie miało być bezpłatne. Zaledwie mogła uprosić dyrektora i reżysera, aby pozwolili jej zagrać przed sobą tylko. Odwlekali to z dnia na dzień, wymawiając się zajęciem, tak że próba ta miała miejsce dopiero parę tygodni temu. Prawda, że po niej pan dyrektor zmienił się, jak pod dotknięciem czarodziejskiej laski, i natychmiast oświadczył, że już o jednorazowem bezpłatnem przedstawieniu nie może być mowy. Artyści poznali się na artystce najpierwej. Poczęły chodzić głuche odgłosy, które znajdowały echa i w prasie. Znaleziono tydzień wolny. Główne trudności były już złamane; ale nadeszła kwestya kostyumów, niezmiernie trudna i przykra kwestya. Po załatwieniu jej było jeszcze pytanie, czy jeden tydzień gry opłaci koszta, potem przyszło wystąpienie, i… obecnie, według wyrażenia amerykańskiego redaktora, podpis naszej artystki jest wart w Stanach dwieście tysięcy dolarów.
Obecnie, w kwestyi materyalnej, gdy każdy wieczór przynosi po kilkaset dolarów, gdy po dwóch tygodniach nastąpi jeszcze cztery tygodnie, a po nim zamówienia do New-Yorku, Chicago, Bostonu, St. Louis, Filadelfii, New Orleans etc., obecnie o tej kwestyi, powtarzam, nie może już być mowy. Wspominałem o niej dlatego, aby z jednej strony ukazać czytelnikom, jakiej żelaznej organizacyi moralnej, jakiej siły duszy i prawdziwego geniuszu trzeba było, aby te trudności zwyciężyć; z drugiej, aby z wami pożałować, że nadesłano artystce przedwcześnie dymisyę. Gdyby w swoim czasie nadesłano zamiast dymisyi zaproszenie do powrotu, wiem to z pewnością, że artystka wróciłaby niechybnie. Wystąpienie na tutejszych scenach nie leżało w pierwotnych jej zamiarach, chwyciła się zaś planu tego dopiero wtedy, gdy nie miała przed sobą wyboru.
Wreszcie, gdyby nawet i była wystąpiła, okryłoby to ją nową chwałą i uczyniło tem pożądańszym nabytkiem dla naszej sceny. Przyjechałaby ze sławą powszechną, przyjechałaby zaś niezawodnie, bo i dziś nie porzuca jeszcze tego zamiaru. Jak dalece trudno jej rozstać się z myślą o polskiej scenie, świadczą jej słowa, które wypowiedziała do mnie obecnie, chociaż otoczona już niezmiernym blaskiem i mająca przed sobą sławę, bogactwa i stokroć szersze horyzonty artystyczne. „Proszę napisać do Warszawy (rzekła), że, gdziekolwiek będę, w każdem mieście, tak w Ameryce, jak w Anglii, będę grała Ofelię po polsku“. A potem prawie ze łzami w oczach dodała: „I w Warszawie muszę, muszę grać choć raz jeszcze jeden w życiu“.
Cześć talentom, które przez oceany przenoszą sławę rodzimego imienia i które wśród szczęścia i blasku nie zapominają o swoich!
Wczoraj, dnia 23-go, odbyło się trzecie przedstawienie Adryanny. Przed samem przedstawieniem przybyła do artystki deputacya niemiecka, aby grała w niedzielę, w który to dzień niema zwykle przedstawień w Ameryce. Po skończeniu drugiego aktu ofiarowany girlandy laurowe, przewiązane wstęgami barw amerykańskich i innych, miłych artystce. Na wstęgach największej girlandy drukowany był napis: „od Róży Eytinge“.
Uniesienie niezmierne.

Gazeta Polska. № 293, 294, 295 z dnia 17, 18 i 19 września 1877 r.


Korespondencya Litwosa z San-Francisco.
Ofelia w polskim języku. Wrażenie. Opinia dzienników. Z San-Francisko do New-Yorku. Owacye. Panna Eli Wilton. Golden Eva. „Rachel czy Ristori.“ Zamówienia. Popyt na polskie sztuki. Polemika z Chronicle’em. Adres i dary prasy. Oda Hintona. Panna Rosa Eytinge. Artyści i artystki tutejsze. Układy.

W zeszłym liście doniosłem wam o zamiarze naszej znakomitej artystki wystąpienia w roli Ofelii po polsku. Otóż zamiar ten przyszedł już do skutku. Pierwotnie artystka zamierzała wybrać rolę tę na swój benefis, ponieważ jednak grający rolę Hamleta artysta, Mac-Cullough, miał wyjechać na Wschód, przedstawienie więc zostało przyśpieszone o dni kilka, na benefis zaś pani Heleny przeznaczoną została Julieta. Przedstawienie Ofelii udało się świetnie. Nie potrzebuję mówić, że nie poszli ci tylko, którzy nie mogli dostać biletów, a o bilety było trudno. Rozgłośna już sława artystki, niesłychane pochwały i uniesienia, jakimi przepełnione są pisma, ściągają publiczność nie tylko z miasta, ale i z okolic. Każde przedstawienie w ciągu ubiegłych dwóch tygodni było szeregiem owacyi. Przedstawienie Ofelii było tem bardziej wzruszające, że zgromadzili się na nie wszyscy Polacy i wszyscy Żydzi polscy, zamieszkali w San Francisco. Ludzie ci dawno, dawno już nie słyszeli rodowitego języka w miejscu publicznem, nic więc dziwnego, że słuchali go z nieopisanem rozrzewnieniem. Ileż to wspomnień dawnych, drogich, a zatartych już stanęło żywo w pamięci tych słuchaczów. Czas przesłania przeszłe lata, dawne wspomnienia i dawno niewidziane twarze, niby mgłą, niby tumanem, z początku przezroczystym, potem coraz gęstszym, ciemniejszym. Po każdym upłynionym roku widzisz je coraz niewyraźniej, coraz mętniej, a potem to już jakby cienie, błąkające się po polach Elizejskich. Nagle przed słowami natchnionych ust ta mgła niepamięci pierzchnęła, i wszystko, co przeszło, stanęło, jak żywe, teraźniejsze i obecne w oczach i sercach słuchaczów. Była to dla każdego jakby czarowna wizya, jakby wrócone lata młodości, jakby mała przelotna chwila wiosny z mrukiem rodzimych strumieni, z szelestem rodzimych drzew, ze śpiewaniem naszych szarych skowronków i z odgłosami fujarek pastuszych. Każdy też słuchał, wstrzymując łzy. Dźwięczny, przeczysty język nasz brzmiał wśród ciszy teatralnej, obok chrapliwych dźwięków angielskich, jak anielska muzyka; opanował je, zwyciężył; doszedł wszędzie i podbił serca wszystkich słuchaczów. Dziennik „The Mail“ napisał nazajutrz, że nigdy amerykańskie uszy nie słyszały słodszych dźwięków. Znajomi mi Amerykanie utrzymywali, że rozumieją wszystko. Doprawdy, dziwne to było przedstawienie. Mała rola Ofelii pokryła sobą wszystkie inne; zniknął Hamlet, zniknął król Klaudyusz, Poloniusz, Laertes, zdawało się, że gra sama tylko Ofelia. Uważałem, że, ilekroć artystka nasza ukazywała się na scenie, robiło się cicho, jak makiem siał, ilekroć zeszła, a wchodzili na jej miejsce inni, powstawał w całym teatrze szmer; zamiast słuchać, co inni mówią, udzielano sobie uwag i spostrzeżeń; powtarzano półgłosem pojedyńcze dźwięki; jednem słowem, całe przedstawienie o tyle miało w oczach publiki wartość, o ile brał w nim udział polski język i Ofelia. W czasie antraktów przywoływano artystkę, bito oklaski i rzucano kwiaty. W przedostatnim akcie, panna Eli Wilton, grywająca dotąd rolę Ofelii, ofiarowała pani Helenie przepyszną koronę kwiatową, w ostatnim zaś dyrektor wyszedł na scenę i miał do naszej artystki dziękczynną mowę, w imieniu publiczności i artystów. Po tej mowie całą prawie scenę zarzucono bukietami. Najbardziej rozczulająca jednak owacya miała miejsce już po przedstawieniu, gdy rodacy udali się do artystki. Prawdę rzekłszy, że i dzienniki tutejsze zmieniły swe poglądy na nasze rzeczy widocznie. Zwracają teraz powszechnie uwagę na nadzwyczajne zdolności ras słowiańskich, przypominają Kopernika, wyrażają swe głębokie uznanie dla nas i t. p. Dziennik „Golden Eva“ ogłosił nazajutrz artykuł, zatytułowany: „Rachel czy Ristori“, w którym porównywa naszą artystkę ze wspomnianemi i przyznaje naszej absolutną wyższość. Dwie poczty (Evening and Morning), Bulletin, Call, Pacific Life, The Mail, Argonaut ogłosiły już życiorysy pani Heleny, w których popisały takie rzeczy, że rychło patrzeć, jak zaczną wywodzić ją od Apollina i jakiej muzy. Niektóre dzienniki przesłały swe recenzye drogą telegraficzną dosłownie do New-Yorku, Bostonu, Filadelfii, etc., wkrótce więc będziecie je mogli odczytywać w tamtejszych gazetach. W Stanach Zjednoczonych dla dziennika posłać telegrafem cały artykuł stuwierszowy, znaczy tyle, co u nas przesłać pięć słów. Nie brak także teraz przedsiębiorców i agentów, ofiarowujących artystce swe usługi. Niesłychane to powodzenie prawdopodobnie przyśpieszy wyjazd pani Heleny na Wschód. Za miesiąc lub półtora będzie już zapewne w New-Yorku, gdzie wystąpi w rolach: Adryanny, Ofelii, Julietty, Kleopatry, Fedry, Dalili i innych, których zdoła się wyuczyć. Kleopatrę i Dalilę już prawie umie. Prócz tego, w skutek żywego zajęcia, jakie budzą teraz rzeczy nasze, literaci tutejsi poprosili artystkę, aby wprowadziła na tutejszą scenę te utwory polskie, które uważa za najlepsze. Artystka waha się jeszcze w wyborze. Z dramatów prawdopodobnie najprzód wybierze Mazepę. Zamiar ten jednak, według mego widzenia rzeczy, napotka niezwalczone prawie trudności. Utwory te (np. Mazepę) trzeba najprzód przerabiać z wiersza na prozę, a potem dopiero tłómaczyć na język angielski. Otóż kto się tem zajmie? Z Polaków, prócz Sygurda Wiśniowskiego, nikt nie włada tak angielskim językiem, aby mógł się podjąć tego zadania, Wiśniowskiego zaś niema jeszcze w Ameryce.
Niektórzy chcą, aby artystka sama zajęła się przekładami. Wiem, że nie brak jej ani chęci, ani nawet możności, obznajmiona jest bowiem z językiem scenicznym, ale za to brak jej czasu. Uczyć się coraz nowych ról, utrzymywać w pamięci dawniejsze, układać się przytem z agentami, przyjmować tysiące odwiedzin, którym nie można zapobiedz, wszystko to zajmuje czas nie żartem.
Ale wracam do opisywania dalszych występów. Po Ofelii nastąpiła Julietta. Wiecie, jakie wrażenie robiła ta rola w Warszawie, domyślicie się więc łatwo, jak się tu musiała podobać. Rolę tę w Ameryce uważano dotąd, jako wyłączną niemal własność panny Neilson, młodej i pięknej artystki, którą parę miesięcy temu widziałem, i która mi się nie podobała, ale która w Ameryce uchodzi za najpierwszą. Ogólna opinia publiczności i dziennikarzy mówiła dotąd, że Julietta tak właśnie i tylko tak musi być grana, jak ją grała Neilson, pani Helena więc miała tu do walczenia z utartemi już pojęciami. Ale podjęła tę walkę bez wahania i wyszła z niej ze świetnem zwycięstwem. Dzienniki tutejsze, należy im oddać tę sprawiedliwość, oceniły nader trafnie różnice w grze dwóch artystek i przyznały otwarcie, że ich poglądy na Juliettę, oparte na grze panny Neilson, były błędne. Powszechny głos przyznał teraz, że Julietta panny Neilson to pełna kokieteryi i zmysłowości dziewczyna, której brak wszelkiej poezyi; Julietta polskiej artystki to wcielona poezya, to przeczysta dziewica, taka właśnie, jaką chciał mieć ją Szekspir. Pierwsza kusi, druga kocha. Słowa „Daily Call“ były gryzące, ale prawdziwe, gdy na drugi dzień napisał: „teraz dopiero krytycy poznali się, że panna Neilson do pewnego stopnia tak traktuje Szekspira, jak Offenbach Homera“. Słowem, w całej prasie było to zdanie się na łaskę i niełaskę. Jak silnie wrażenie uczyniła na umysły Julietta naszej artystki, dowodzi także wystąpienie „Chronicle’a“. „Chronicle“ jest to sobie pismo, trzymające się zasady, aby chwalić, co inni ganią, i odwrotnie. O pierwszem wystąpieniu, nie wiedząc, co inni powiedzą, i „Chronicle“ odezwał się z wielkiemi pochwałami, spostrzegłszy jednak, iż wszyscy chwalą, o Juliecie odezwał się już chłodniej. Przyznał wprawdzie artystce naszej talent i wielkość, dodał jednak, że, jako cudzoziemka, nie pojmuje jeszcze Szekspira w sposób właściwy. Powstała z tego powodu prawdziwa burza. Inne pisma rzuciły się na „Chronicle’a“. Zarzucono mu przekupstwo. Przypominano, że od Ristori brał pieniądze. Utrzymywano, że dlatego tylko wystąpił przeciw Juliecie, że spodziewał się zapłaty, a zapłaty nie dostał. Zuchwały zwykle „Chronicle“ umilkł, tembardziej, że Polacy, a zwłaszcza Żydzi polscy, których tu jest bardzo wielu, poczęli cofać prenumeratę. Prasa jednak nie poprzestała na polemice. Na trzeci dzień po pierwszem przedstawieniu Julietty wypadał właśnie benefis pani Heleny. Wiedziałem już poprzednio, że ze strony prasy zanosi się na manifestacyę, jakoż wieści okazały się prawdziwe. Po scenie balkonowej reprezentanci prasy podali naszej artystce adres, drukowany na białym atłasie i przepyszny kosz kwiatów. Kosz ułożony był w dwie kondygnacye z kwiatów białych, czerwonych i błękitnych, nad górną zaś jego częścią powiewała atłasowa chorągiew z odpowiednimi znakami. Uniesienie publiczności w tej chwili nie miało granic. Okrzyki „hurra!“, „hip, hip!“ zagłuszały orkiestrę grającą odpowiednią do uroczystości pieśń. Adres, ułożony był wierszem, brzmiał zaś, jak następuje:

„Hither, unheraldet by voice of fame.
„Except as a fair foreigner you came:
„Light was the welcome that we had prepared —
„Even our sympathies you scarcely shared;
„Not as the artist whom our people knew —
„As some fresh novice did we look on you.


„Mark the great change!! Since that eventful night,
„Only your wondrous art remains in sight.
„Despite the fetters ofo foreign tongue,
„Jealousy round your matchless talent hung;
„Enraptured we acknowledge your succes —
„Succes the greater as expected less.
„Keep Polish memories in your heart alone,
„America now claims you for her own. —[2]

Tu następują podpisy nazwisk redaktorów, krytyków i pism. Nie potrzebuję dodawać, że gazety na drugi dzień przepełnione były opisami tej uroczystości. Wydrukowano wszędzie nie tylko powyższy adres, ale i piękny sonet, napisany przez pułkownika Hintona, redaktora „Evening Post“. Sonet ten podaję także w całości, dla czytelników bowiem będzie to najlepszy dowód, jak wielkim istotnie był tryumf naszej artystki. Sonet zatytułowany jest:

Helena Modjewska.

„Lady! across this mimic stage we see,
„That art no limit owns nor mete nor bound
„Hath high glnius which, o’er leapeng found
„Its way through speech in which it was free

„To hold our hearts within such rapturous thrall;
„Whilst thy wondrous skill, in magic call
„The mighty lines that erst by Shakespeare writ,
„From the dim centuries come crowding swift
„With Figures, that do stand creations fit
„For worlds with all rewering hands to lift. —
„Sarmatias daughter grand! Fresh welcomes find
„Within the land where Poland’s heros fought;
„And with her triumphs grateful feelings bind,
„To add new luster to the fame she’s wrought.[3]

Owacye i wiersze tego rodzaju nie tylko uszczęśliwiają artystkę, nie tylko dodają jej ducha i większej siły polotu, ale mają przytem znaczenie największej reklamy, torującej artystce drogę do nowych tryumfów na Wschodzie. Nie wiem, słusznie czy niesłusznie, prasa w San Francisco uchodzi za najsurowszą, najbardziej wymagającą i najostrzejszą w krytykach. Czytałem np. w Alcie (Daily Alta Kalifornia), że artystka, która występowała z tryumfem tu, może już być pewna niezmiernego powodzenia w całych Stanach. Tymczasem fakt jest, że pani Ristori, która przytem rzucała pieniędzmi na wszystkie strony, nie miała tak pochlebnych recenzyi, ani też doznała tak gorącego przyjęcia, jak pani Helena. Zapomniałem jeszcze jedno dodać. Oto prasa tutejsza ma stosunkowo najwięcej związków z Australią, toruje więc także drogę i do tej części świata, zapewniają zaś, że nigdzie nie obsypują tak złotem artystów, jak tam.

Obecnie rozpoczęły się już w San Francisco występy p. Róży Eytinge. Widziałem ją onegdaj w płaczliwej sztuce Wiktoryna Sardou: „Miss Multon“. Jest to istotnie dobra artystka, z powodu jednak mniej szczęśliwej powierzchowności scenicznej nie sprawia wielkiego wrażenia. Talent jej zdrowy, realistyczny, jednakże brak mu większego zasobu środków scenicznych i wdzięku. Dzienniki tutejsze wystąpiły z dość dwuznacznem dla niej uznaniem, przedewszystkiem bowiem wyraziły jej wdzięczność za to, że ustąpiła tydzień czasu ze swego zamówienia dla pani Modrzejewskiej. Onegdaj i wczoraj, być może, że z powodu wyborów, na Miss Multon dość było pusto. Jeżeli przedstawienie nie przynosi pięciuset dolarów, wówczas nie pokrywa kosztów (licząc pensye aktorów). Otóż wczorajsze i onegdajsze wystąpienia zapewne kosztów nie pokryją. Dyrekcya, która od dawnych czasów nie miała tak pięknych czystych zysków, jak z występów pani Heleny, pragnie wszelkiemi siłami powtórzyć jeszcze te występy. Wczoraj powtórzono jej dawniejszą propozycyę, aby po upływie miesiąca dała choć kilka jeszcze przedstawień. Ofiarują jej za to benefis i wogóle warunki nader dogodne. Ale artystka nasza, zajęta teraz uczeniem się nowych ról, wątpi, czy znajdzie dosyć czasu. Zresztą, pilno jej na Wschód, skąd już przysłano jej liczne zamówienia. Być może jednak, że dyrekcya znowu ułoży się z panną Eytinge o ustąpienie choć kilku dni w bieżącym miesiącu. Będzie to tem łatwiejsze, że sama Eytinge należy do najzapaleńszych wielbicielek pani Heleny. Wspomniałem już, że na przedstawieniu Adryanny ofiarowała naszej artystce koronę laurową, wczoraj zaś, gdym odwiedził ją wraz z kilku przedstawicielami prasy tutejszej, powiedziała nam wprost, że poczytywałaby się za pozbawioną rozumu, gdyby jej kiedykolwiek przyszło na myśl rywalizować z taką artystką. Wogóle, między artystami i artystkami tutejszemi spotkało panią Helenę najgorętsze uznanie, nigdzie zaś nie objawiła się najmniejsza zazdrość. W Warszawie, Krakowie i Lwowie nie byłoby to dziwnem, ale tu, gdzie przybywszy, jako nieznana cudzoziemka, odrazu przyćmiła miejscowe znakomitości, tu, powtarzam, ten szczery zapał, jaki wzbudziła w kołach artystycznych, dowodzi i szlachetnej bezinteresowności, i szlachetnego zamiłowania sztuki.
Nakoniec jeszcze jedna wiadomość, która będzie was interesować. W tych dniach zostanie zapewne podpisany przez panią Helenę kontrakt, na mocy którego obowiązuje się grać przez rok we wszystkich znakomitszych miastach amerykańskich.
O warunkach kontraktu doniosę wam, gdy zostanie podpisany. Agent artystki naszej wyjeżdża natychmiast do New-Yorku przygotować tam jej występy, ona zaś sama pozostanie tu jeszcze dopóty, dopóki nie przygotuje kilku ról nowych, któremi właśnie jest zajęta.
Początkowo kontrakt miał być zawarty na lat dwa. Ofiarowano nawet artystce jeszcze lepsze warunki, byle pozwoliła na takie przedłużenie terminu, na co się jednak zgodzić nie chciała, po roku bowiem pragnie wrócić na pewien czas do Warszawy i wystąpić na polskiej scenie, do której, chociaż powiedziano jej tu: „America now claims you for her own“ (Ameryka uważa cię teraz za swoją wyłączną własność), polska artystka tęskni z całej duszy.

Gazeta Polska. № 225 z dnia 12 października 1877 r.





  1. W związku z kwestyą budowy domów jest wynalazek pana Berkopfa (przy ul. Nowe-Miasto № 19), emaliera hutniczego. Wiadomo, że dachy blaszane pokrywają się farbą dla zabezpieczenia ich od rdzy, ale farba zazwyczaj odstaje i pęka, mianowicie przy zgięciach lub przy gwoździach, i rdza w końcu przegryza blachę. Otóż pan Berkopf po długoletnich próbach wynalazł farbę, która tak ściśle przystaje do blachy, że nawet po zgięciu jej we dwoje nie pęka i wpływom wilgoci nie ulega. Kawał blachy, w ten sposób pomalowanej, który kilka tygodni leżał pod wodą, jest do obejrzenia w naszej Redakcyi.
  2. Nie obwoływana przez stugębne wieści, przybyłaś do nas tylko, jako piękna cudzoziemka, więc zwykłem tylko przyjęliśmy cię początkowo powitaniem. Okazaliśmy ci naszą sympatyę, nie jako artystce, którą lud nasz zna, ale patrzyliśmy na ciebie tylko, jako na nowicyuszkę.
    Patrz, jaka zmiana teraz! Od owej pamiętnej nocy tylko twój cudowny talent pozostaje na widowni. Pomimo kajdan obcego ci języka zazdrością otoczyliśmy już twój nieporównany talent. Zachwyceni wyznajemy twe zwycięstwo tem większe, że nieprzewidziane. Więc zachowaj teraz twoją Polskę w pamięci, ale Ameryka ogłasza cię już za swoją własność.
  3. Lady! Przez twe występy widzimy, że sztuka nie ma granic, ani mety, ani więzów. Przez swój geniusz, nie znający żadnych przeszkód, utorowałaś sobie drogę i potrafiłaś w naszym języku podbić serca nasze i utrzymać je w zachwycie i osłupieniu. Gdy przez cudowną sztukę, czarodziejskiem zaklęciem, z potężnych słów, które napisał Szekspir, i z ciemnych wieków wywołujesz dawno zmarłe postacie, światy wyciągają do nich ręce, sądząc, że drugi raz zostały stworzone. Córko Sarmacyi wielka! bądźże pozdrowiona w naszym kraju, za który bohaterowie Polski walczyli. Ty, przyczyniając się do nowych tryumfów, nawiązujesz nanowo dawne nici i nowy blask podajesz do kart, które już sława nakreśliła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.