Literatura, biografia i krytyka/Teatr (Wystąpienie pani Heleny Modrzejewskiej)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Teatr |
Podtytuł | Wystąpienie pani Heleny Modrzejewskiej na scenie angielskiej w San-Francisco, Cal. dnia 20 sierpnia 1877 r. |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LXXIX Pisma ulotne (1874-1877) |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom LXXIX |
Indeks stron |
Olbrzymie afisze teatralne, porozlepianie na rogach ulic w San Francisco dnia 20 sierpnia, doniosły wszem wobec i każdemu zosobna, że „celebrated polish artiste, Mrs. Helena Modjewska“ ma się ukazać na scenie „California theatre“ w Adryannie Lecouvreur.
Tegoż samego dnia, wezwany poprzednio listem Horaina, przybyłem z lasów Maripozy. Była godzina szósta po południu. Udałem się natychmiast do mieszkania artystki, aby osobiście dowiedzieć się, jakim sposobem cud ten przyszedł do skutku. Odpowiedziano mi, że już jest w teatrze. Poszedłem do teatru i nie mogłem się dostać do wnętrza, więc stanąłem przed afiszem… i nie chciałem własnym oczom wierzyć.
Wiedziałem uprzednio, że nasza artystka studyowała naprawdę język angielski dopiero od ośmiu miesięcy. Otóż przez ośm miesięcy wyuczyć się najtrudniejszego języka na świecie, wyuczyć się nie tylko potocznej mowy, ale scenicznej wymowy… na to istotnie potrzeba było cudu lub cudotwórczego geniuszu.
Bawiąc tu od lat blizko dwóch i przestając przeważnie z Amerykanami, nauczyłem się ich rozumieć, ale nie mogę dokazać, aby oni mnie rozumieli. Znam rodaków naszych, ludzi wykształconych, którzy mieszkają tu od lat trzydziestu, a których angielszczyzna rozdziera jednak siedmioma mieczami amerykańskie uszy. Nakoniec, czytając gazety, sto razy zauważyłem, jak często krytycy zarzucają aktorom, urodzonym Amerykanom, złe wymawianie.
Nie dziwcie się więc, żem wątpił i że nie mieściło mi się w głowie, jak można było po ośmiu miesiącach zwalczyć te niezwalczone prawie dla cudzoziemców trudności i występować publicznie.
A jednak afisz mówił wyraźnie, swemi trzyłokciowemi literami:
„celebrated polish artiste, Mrs. Helena Modjewska etc.“
Stałem więc i dumałem, a dumania moje coraz silniej, coraz wyraźniej i coraz boleśniej przybierały kształt mickiewiczowskich pytań: „Co to będzie? Co to będzie?“
Co się tam musi dziać z artystką? myślałem. Jakąż trwogą musi bić jej serce. Gdzie jej pewność siebie? gdzie owo przeświadczenie, że wszystkie oczy będą płakać, gdy ona im każe, usta śmiać się, gdy ona zechce… że, gdy wyjdzie na scenę, zahuczy burza oklasków, nawoływań, okrzyków, zachwyceń i uniesienia?
Na poblizkiej Kerney-Street zegar wydzwonił kwadrans na ósmą. Już tylko trzy kwadranse. Mroczyło się. Koło teatru ruch się zwiększał. Przyszły mi na myśl warszawskie noce teatralne… ale ach! to nie Warszawa i nie warszawska publika. Tu serca obce, dusze obce. Ci dzielni w życiu praktycznem Yankesi są potrochu barbarzyńcami w sztuce. To jakby dawny, twardy „populus romanus“, mądry i potężny, ale gotowy deptać po korynckich posągach.
…Wiedziałem, że nie oszczędzą ani artystki, ani kobiety.
Ściemniło się zupełnie. Miasto zabłysło tysiącami lamp. Ściskało mi się serce, gdym myślał, że za chwilę miały się zważyć losy tej Polki i tej artystki. Czem była w Warszawie? Ona stworzyła repertuar wszystkim, ona nauczyła ludzi kochać sztukę; ona co wieczora pełnemi rękami rozrzucała złote ziarna wzniosłych myśli, szlachetnych uczuć, które wsiąkały w dusze ludzkie; za nią wreszcie zawitał do naszej krainy Szekspir, Szyller, Hugo, całe nieśmiertelne szeregi, a teraz…
Jeżeli się zlęknie i nie zdoła przemówić słowa? jeżeli zapomni roli? jeśli się omyli? wszakże ma grać w obcym języku? jeśli zmuszona będzie przeżyć własną wielkość, własną sławę i własne wielkie wspomnienia?
Coraz większe tłumy zbierały się przed teatrem. Wśród obcych ludzi dostrzegłem i swojskie twarze, Poznańczyka Krzyżanowskiego, Piotrowskiego, Galicyanina inżyniera Bielawskiego, doktora Pawlickiego, Horaina i wielu innych. Trudno uwierzyć, jaką wagę przywiązywali wszyscy do tego wystąpienia. Nie była tu już sprawa pojedyńczej artystki, była to sprawa ogólna, kwestya klęski lub zwycięstwa. Kto zna lud amerykański, ten zrozumie, że tak było; krótko mówiąc, chodziło tu o chwałę nową lub pełną wstydu przegraną.
Dlatego też, w mroku nocy i przy świetle gazu, wydawali mi się wszyscy dziwnie poważni. I im też same myśli przychodziły do głowy. Ściskali w milczeniu moją rękę. W miarę nadchodzącej godziny, coraz większe ogarniało nas wzruszenie. Począłem wypytywać o szczegóły, które poprzedziły wystąpienie.
Było wiele wskazówek złowróżbnych. Nie spodziewano się, aby teatr był napełniony. Ludzie tu niechętni. Chodzą do teatru, chyba że przyjeżdża gwiazda z ustaloną reputacyą. Znakomitości europejskie nic tu nie znaczą. Powagi europejskie nie są tu powagami. Dla Amerykanów istnieją Stany Zjednoczone, a dopiero poza Stanami kraje, okolice cywilizacyjne, uczeni i artyści, „comme de raison“, mniejszej wagi. Na Wschodzie Europa więcej znaczy. Najmniej w San Francisco. Ristori musiała tu płacić gazety, Wieniawskiego krytykowano, bo nie chciał płacić. Wiele tu za to zależy na tem, aby uprzednio robić jak najwięcej hałasu, ogłaszań, humbugów. Nasza artystka nie robiła tego wszystkiego. Zauważono, że za mało było anonsów, za mało pisano i mówiono. Niektóre gazety znane są z tego, że biorą pieniądze; nasza artystka nie wydała na krytyków ani centa. Jest tu zwyczaj, że artystka, która ma wystąpić, wystawia poprzednio w sklepach swoje fotografie, nasza artystka kazała zrobić dwadzieścia, gdy potrzeba było dwustu. A przytem jeszcze co: publika tutejsza nie zna się tyle, ile każda europejska, na sztuce; że zaś boi się być posądzaną o nieznajomość, więc jest niezmiernie trudna; krytycy znają się wprawdzie, ale szukają tylko sposobności, aby popisać się z ciętem piórem…
Powiadam, jak było, bez najmniejszej przesady; a było tak, że bojaźń walczyła w umysłach naszych z wiarą w geniusz artystki i nadzieją.
Uderzyła godzina ósma, weszliśmy do teatru. Nie był pełny. Zasłona podniosła się wreszcie; przeszedł szybko akt pierwszy, w którym Adryanna nie ukazuje się na scenie, i rozpoczął się drugi.
Godzina stanowcza wybiła. Z głębi kulis ukazała się nasza artystka. Oklaski, jakimi przywitali ją rodacy, brzmiały długo i rozgłośnie, ale Amerykanie zachowali się obojętnie, więc oklaski przebrzmiały, i zrobiła się cisza.
Słyszałem bicie serca siedzących obok mnie rodaków artystki.
Z zeszytem roli Roxany w ręku, poważna, może wzruszona, ale spokojna, zbliżyła się na przód sceny. Światła kinkietów rzucały na nią blaski. Idealna postać; rysy tak czyste, jakby wyszła z pod dłóta Fidyasza, szlachetność rozlana w całej postawie i ów niewypowiedziany czar niewieści, znany wam dobrze, widocznie uczyniły niezmierne na nieprzywykłej do takich postaci publice. Cisza stała się tak głęboka, że nie przerywał jej najmniejszy szmer. Nakoniec posąg przemówił. Wy znacie czary tego głosu głębokiego, serdecznego, w którym drgają łzy i srebro… wy znacie jego słodycz i jego potęgę, ale na scenie amerykańskiej, jakkolwiek nawiedzają ją najpierwsi artyści, było to zjawisko nowe, nieoczekiwane i niezwykłe; to też w miarę, jak artystka mówiła, głowy pochylały się naprzód, jakby w mimowolnym hołdzie, twarze traciły codzienny swój businesowy ostry wyraz, a zimna ciekawość zmieniała się w pełne sympatycznego uczucia zajęcie.
Zauważyli już niejednokrotnie krytycy, i warszawscy i obcy, że jedną z wybitniejszych potęg naszej wielkiej artystki jest niewypowiedziany urok niewieści. Poprostu jest to tak sympatyczna postać, tak chwytająca za serce, tak nawskroś kobieca i idealna, że kto ją raz widział, ten przyzna, iż podobnej nie spotkał nigdy na scenie. Publika patrzy na każdą inną artystkę, jako na artystkę. Ocenia jej grę; zachwyca się lub nie, jak wypada, i dosyć na tem. Osobistość nie odgrywa tu żadnej roli. Z panią Modrzejewską dzieje się przeciwnie. Chwyta ona widza za serce czem? kobiecością, jakimś rzewnym urokiem. Nawiązuje się jakaś niewidzialna nitka sympatyczna między publiką a osobistością artystki. Widzowie poprostu kochają ją, jakby siostrę własną, jakby własne dziecko. Jej powodzenie staje się osobistą sprawą każdego. Tak było w Warszawie, tak było wszędzie, i ten czar niepojęty nie zawiódł i tu. Spojrzałeś po twarzach i wszędzie widziałeś przychylność; czar działał. Poczęto patrzeć na nią, jak na słodką istotę, której nikt nie zrobiłby krzywdy, jakby nie zrobił gołębiowi. Słyszałem naokoło słowa: „Very nice! very nice!… O! by God! How sweet“ (Jak słodka.) Tymczasem akcya ożywiła się na scenie. Niezrównanej kobiecie przyszła z całą potęgą w pomoc niezrównana artystka. Gdy nadeszła kolej na bajkę La Fontaine’a, publiczność zatrzymała oddech w piersiach. Jakieś niewypowiedziane przeczucie kazało oczekiwać wszystkim czegoś niezwykłego. Głos artystki rozległ się, jakby zaziemska muzyka, po wszystkich zakątkach teatru. W oczach rodaków zabłysły łzy… O! już było zwycięstwo! zwycięstwo wielkie, w rocznikach polskiej sztuki niesłychane. Gdy skończyła, cisza trwała jeszcze przez chwilę, jakby publiczność nie zdołała się ocknąć odrazu z upojenia. Potem… trudno opisać, co się stało. Burza prawdziwa oklasków, okrzyków, nawoływań. Zimna z natury publiczność uniosła się do tego stopnia, iż potem dziennikarze mówili mi, że, jak Ameryka Ameryką, nie pamiętano takiego entuzyazmu. Nieszczęśliwy Maurycy Saski pięć razy zaczynał swój frazes i pięć razy nie mógł go skończyć. Aktorowie sami byli zdziwieni. Tu publiczność zwykle nie oklaskuje nikogo. Artystka sama nie spodziewała się niczego podobnego. Po skończonym akcie wyszła rozrzewniona i upojona. Teatr wył, ryczał, klaskał, tupał. Mężczyźni odbierali swoim „ladies“ bukiety i ciskali je na scenę; starzy rodacy nasi płakali, jak małe dzieci; słowem, oczywistość przeszła wszelkie nadzieje i wszelkie oczekiwania.
Nadeszły następne akty. Ale był to już tylko szereg niesłychanych tryumfów. Jak żyję, nie widziałem artystki naszej, tak grającej. W porywie natchnienia przeszła sama siebie. Czar najprawdziwszej poezyi płynął z niej i porywał w siódme niebo słuchaczów. Nie była to już Helena Modrzejewska, była to Adryanna, rzeczywista, rozrzewniająca, rozkochana Adryanna. W antraktach można było dopiero ocenić wrażenie, jakie wywarła na publiczności. Słowa „splendid! splendid!“ rozlegały się naokoło. Wyrażano głośno niewiarę w to, że uczyła się dopiero od ośmiu miesięcy po angielsku. Reporterowie gazet latali, jak szaleni, nasłuchując, co mówi publiczność. Pułkownik Hinton, redaktor „Evening Post“, przybiegłszy do jednego z naszych rodaków, wykrzyknął z czysto amerykańskim entuzyazmem: „Now she is worth 200,000 dollars!“ (Teraz ona już ma 200,000 dolarów). Słyszałem na własne uszy, jak mówiono, że, chociaż w jej angielszczyźnie jest pewien odcień obcy, to jednak powinna wszelkiemi siłami starać się go zachować, bo to jest „wcielona słodycz“. Nadszedł akt ostatni. Adryanna ukazuje się w bieli, z rozpuszczonymi włosami. Całowała już zatrute kwiaty, nadesłane przez rywalkę. Co za rozpacz, co za wcielenie boleści malowało się w każdem słowie artystki! Ta wiotka postać, łamiąca się pod nadmiarem pogardy i zdrady, ten wcielony kwiat poezyi, który ma zwiędnąć zawcześnie, ścisnął wszystkie serca nieopisanem uczuciem pognębienia. Wtem wchodzi Maurycy Saski. Przynosi jej miłość, życie oddaje ręką własną. Adryanna rzuca się ku niemu z okrzykiem „Maurice!“ Tym jednym wykrzykiem artystka podbiłaby całą publiczność. Nigdy nie słyszałem głosu, wydobytego z takich głębin duszy. Czy uwierzycie, że ta najzimniejsza ze wszystkich na świecie publiczność odpowiedziała jednym rykiem płaczu. Nastąpiła scena konania. Cisza była taka, że słyszałbyś przelatującą muchę. Od czasu do czasu przerywały ją tłumione łkania kobiet. Doprawdy, zdawało mi się, że jakieś ogólne nieszczęście spadło na całe miasto. Nic bardziej grobowego, jak był teatr w tej chwili. Kobiety łkały, mężczyźni gryźli chustki. Przysiągłbyś, że ta biała, biedna dziewczyna, konająca tam na scenie, to ich jakaś najdroższa i najukochańsza istota, bliższa od wszystkich innych na ziemi. Ta cisza, te przytłumione łkania, blaski lamp, migocące po załzawionych oczach, wszystko to przejmowało równie uroczystem, jak ponurem wrażeniem. Co się stało po zapadnięciu kurtyny, nie podejmuję się wam opisywać. Amerykanie, jak wszystkie ludy mało nerwowe, niełatwo się unoszą, ale gdy się uniosą, uniesieniom niema granic ni miary. Zdawało się, że publiczność chce sobie wynagrodzić za łzy i milczenie. Ogarnęło wszystkich prawdziwe szaleństwo. Sądziłem, że słyszę stada jaguarów, wilków i bawołów, dających razem piekielny koncert. Niesłychanym wypadkiem w Ameryce, nikt po skończeniu nie opuścił swojego miejsca. Wywołano przeciw zwyczajowi jedenaście razy artystkę. Gdy się ukazywała, mężczyźni wstawali i odkrywali głowy. Mówiono mi potem, że w czasie tej burzy przechodnie na ulicy stawali i pytali, co się stało? Słowem, piszę wam wprost i otwarcie, że podobnego sukcesu nie tylko nigdy nie widziałem, ale i nie czytałem o takim nigdy. Było to poprostu wzięcie szturmem Ameryki. Na drugi dzień przysłano do hotelu tyle kwiatów, że cały jeden pokój widziałem nimi założony. Drugie i trzecie przedstawienie było już przepełnione, entuzyazm zaś codzień się powiększa. Słowem, z największą radością i dumą powtarzam wam jeszcze raz, że ani Ristori, ani żadna z gwiazd, bądź tutejszych, bądź obcych, nie doznała nigdy takiego przyjęcia. O Neilson nikt nie chce słuchać teraz w San Francisco. Przeszło to oczekiwania nie tylko przyjaciół artystki, ale i jej samej. Co dziwniejsza, uznanie i cześć, jakiemi ją otoczono, wywarły odpowiedni wpływ i na samychże aktorów. Po przedstawieniu, gdym poszedł do garderoby, zastałem tam wszystkich prawie artystów, biorących udział w sztuce. Słyszałem na własne uszy, jak dyrektor teatru, Mac Cullough, mówił: „Pani! widziałem Salviniego, widziałem tego i owego, a nigdy nie byłem tak wzruszony. Pani jesteś pierwszą artystką w świecie“. To rzekłszy, porwał w uniesieniu rękę naszej artystki, przycisnął ją, przeciw amerykańskiemu zwyczajowi, do ust, i rozpłakał się, jak małe dziecko. Nie dosyć na tem. Na drugi dzień zdarzyło się coś nierównie wymowniejszego. Pani Modrzejewska miała grać tylko tydzień, potem dopiero po dziesięciu tygodniach jeszcze przez cztery tygodnie. Dłuższym, natychmiastowym wystąpieniom stanęło na przeszkodzie dawniejsze zaangażowanie, panny Róży Eytinge, jednej z najsłynniejszych artystek amerykańskich. Otóż panna Eytinge, która była na przedstawieniu Adryanny i która tegoż jeszcze wieczora powiedziała pani Modrzejewskiej, że jest u jej stóp, na drugi dzień przyszła do pana dyrektora i z całą otwartością amerykańską oświadczyła mu, co następuje: „Dear sir! nie jestem taka głupia, jak się może panu wydaje, i powiadam mu wprost, że I can not play after such a genious! (nie mogę grać po takim geniuszu). Trzeba mnie było ostrzedz. Zapłać mi teraz podróż, koszta utrzymania i bądź zdrów“. Pan dyrektor znalazł się więc w ambarasie, ale, jako sprytny Amerykanin, umiał z niego wyjść w dowcipny sposób. „Droga miss, odpowiedział, jeśli pani nie może grać po polskiej artystce, ja tembardziej nie mogę z moją stałą trupą, ale jeżeli jutro ogłoszę we wszystkich pismach, że pani dobrowolnie odstąpiłaś ze swoich tygodni jeszcze tydzień dla pani Modrzejewskiej, ten szlachetny postępek tak dalece ujmie publiczność, że za to samo przyjmą panią doskonale, ja zaś ofiaruję prócz tego pani pięćset dolarów tytułem wynagrodzenia“. Poczem udał się natychmiast do naszej artystki, prosząc, aby zgodziła się grać tymczasem jeszcze przez tydzień, na tychże samych warunkach, to jest po odtrąceniu kosztów, za połowę przedstawienia. Nie potrzebuję dodawać, że ku wielkiemu zadowoleniu stron obudwóch nasza artystka przyjęła podane warunki. Tak więc zamiast tygodnia pani Modrzejewska będzie obecnie grać dwa tygodnie. Wystąpi w rolach: Adryanny, Julietty i Ofelii. Szlachetna artystka, nie zapominająca nawet za oceanem uczuć rodzimych, postanowiła nie tylko tu, ale we wszystkich miastach amerykańskich grać jedną rolę po polsku.
Wybrała na ten cel Ofelię, jako najkrótszą i najłatwiej dającą się ułożyć na dwa języki. Tak więc, dzięki jej, nasz język po raz pierwszy zabrzmi publicznie w Ameryce. Będzie to zarazem odpowiedź dla tych wszystkich, którzy za złe wzięli wielkiej naszej artystce, że pojechała szukać szczęścia za oceanem.
Kto na tem dobrze wyszedł, kto źle? łatwo powiedzieć! Źle wyszła sztuka, a dobrze pani Modrzejewska. Obecnie artystka ta, nie przestając być polską artystką, stała się także artystką całego świata, jak Siemiradzki i Matejko.
W ciągu kilku dni para i druty telegraficzne rozniosą wiadomość po wszystkich zakątkach Ameryki o tem niezwykłem zjawisku; wszystkie teatry staną artystce otworem, wszystkie dyrekcye będą sypać złotem i licytować się wzajemnie.
Kto czytał amerykańskie tutejsze gazety, ten zrozumie, że nie za wiele, ale za mało mówię. Podobnego sukcesu nie widziano tu nigdy, jak również nie czytano podobnych recenzyi. Najznakomitsze dzienniki nie znajdują słów uniesienia. „Evening Post“, „Morning Post“, „Evening i Morning Call“, „Bulletin“; „Daily Alta California“, „Chronicle“; „The Mail“ „The Footlight“, specyalna gazeta teatralna, gazety francuskie i niemieckie pieją jeden hymn pindarowego nastroju. Nigdy podobne recenzye nie były pisane, nawet w Warszawie. W każdym dzienniku znajdziecie mnóstwo porównań naszej artystki z Rachel i Ristori; w każdym zaś przyznają naszej wyższość. „San Francisco powinno być dumne — wykrzykuje „Footlight“ — że ten promień upadł najpierwej u nas“. Poważny „Morning Call“ oświadcza, że wystąpienie pani Modrzejewskiej było rewolucyą w dziejach miasta. „The Mail“ woła w uniesieniu, że to epoka w sztuce dramatycznej. Inni twierdzą, że teraz dopiero Amerykanie przekonają się, iż panna Neilson była „humbug“. „Alta“ zaznacza, że podobnego sukcesu nie widziano nigdy w Stanach Zjednoczonych. Posyłam wam zresztą wszystkie te wycinki, abyście się przekonali, że nie mówię na wiatr. Powinniście je przetłómaczyć. Możecie zrobić z nich kilka felietonów. Co dziwniejsze: wszystkie dzienniki zachwycają się językiem i wymową naszej artystki, wszystkie opowiadają, jak o cudzie, o tem, że wyuczyła się tak mówić i wymawiać od ośmiu miesięcy, a nakoniec wszystkie wyznają, że, jeśli jest jeszcze pewien mały odcień w jej akcencie, powinna wszelkiemi siłami starać się go utrzymać, odcień ten bowiem to wcielony wdzięk, wcielona słodycz i niedościgniona doskonałość, do której dążyć powinny miejscowe amerykańskie artystki.
A teraz ten tylko, kto zna potęgę prasy w Ameryce, może pojąć, jaką istotną rewolucyę uczyniły w mieście te sprawozdania. Słowa, jakie najczęściej teraz usłyszysz na ulicy, są: „Helena Modjewska“. Zapomniano o businesie, o wojnie. W cukierniach, kawiarniach i restauracyach wszyscy, zamiast do telegramów z nad Dunaju, rzucają się do „Amusements“, to jest do teatralnej rubryki. Najznakomitsze osoby w mieście, nie wyłączając gubernatora, stanowego senatora, deputowanych i szeryfa, złożyły swe karty u drzwi artystki. Kluby przesłały jej odezwy z dziękczynieniami. Kalifornijskim uczuciom patryotycznym pochlebia to istotnie do najwyższego stopnia, że artystka zaczęła występy tu, a nie gdzieindziej. Dziś już poczynają ją nazywać „naszą“ i wszystkie prawie oświadczają, zgodnie z tem, co powiedziałem, że przestała już być tylko polską, a stała się artystką świata, że talent jej wyższy nad wszelkie języki, etc. etc.
Dziś jest czwarty dzień jej przedstawień. Pierwszym razem teatr, jak wspomniałem, nie był napełniony; wczoraj zaś i onegdaj pękał od natłoku publiczności. Wczoraj bilety na następny tydzień były już rozkupione.
W San Francisco nastała literalnie moda na nas wszystkich. „Evening Post“, który dotychczas raczej nieprzychylnie odzywał się o nas, obecnie, jak mówił mi Hinton, przygotował artykuł w duchu wprost przeciwnym. Unoszą się także powszechnie nad zamiarem artystki grania Ofelii po polsku. Będzie to jej benefis, a zarazem i złote żniwo, o którego plonach nie zaniedbam was zawiadomić.
Nie potrzebuję także wam mówić, jak szczęśliwą i uniesioną czuje się obecnie nasza artystka. Wszystko to tak było niespodziewane, nieoczekiwane, że istotnie talentowi tylko niezwykłemu należy przypisać zwycięstwo. Tu wiele rzeczy robi się przez ogłoszenia, stosunki i pieniądze. Tego wszystkiego brakło. Z prasy artystka nie miała nikogo znajomego, obecnie, gdym przyszedł na drugi dzień, aby powinszować powodzenia, zastałem kilkunastu redaktorów, czekających na artystkę w wielkim parloarze w Palace Hotel. Poprzednio było za mało anonsów, obecnie gazety nie chcą brać za nie pieniędzy. Cóż dopiero mówić o dyrektorze teatralnym, reżyserze i miejscowych artystach?
A jednak trudno wypowiedzieć, przez jakie głębokie troski musiała przechodzić artystka, zanim przyprowadziła wystąpienie do skutku. Pozbawiona zupełnie pomocy z kraju i obarczona troskami arcy-powszedniej natury, jak sama mówiła mi potem, prawie uginała się czasem pod brzemieniem. Nikt tu o niej nie słyszał. Z początku w teatrze patrzono na nią, jak na debiutantkę. Wiadomo, że każdy głupiec lubi przedewszystkiem radzić i ostrzegać. Nie radzono jej występować w Szekspirze. „My tu mamy szkołę i tradycyę (mówiono), wy, cudzoziemcy, tego mieć nie możecie“. Dyrektor początkowo chciał jej dać jedno przedstawienie próbne, wtedy, gdy znajdzie się czas między odjazdem jednej gwiazdy a przyjazdem drugiej. Oczywiście, przedstawienie miało być bezpłatne. Zaledwie mogła uprosić dyrektora i reżysera, aby pozwolili jej zagrać przed sobą tylko. Odwlekali to z dnia na dzień, wymawiając się zajęciem, tak że próba ta miała miejsce dopiero parę tygodni temu. Prawda, że po niej pan dyrektor zmienił się, jak pod dotknięciem czarodziejskiej laski, i natychmiast oświadczył, że już o jednorazowem bezpłatnem przedstawieniu nie może być mowy. Artyści poznali się na artystce najpierwej. Poczęły chodzić głuche odgłosy, które znajdowały echa i w prasie. Znaleziono tydzień wolny. Główne trudności były już złamane; ale nadeszła kwestya kostyumów, niezmiernie trudna i przykra kwestya. Po załatwieniu jej było jeszcze pytanie, czy jeden tydzień gry opłaci koszta, potem przyszło wystąpienie, i… obecnie, według wyrażenia amerykańskiego redaktora, podpis naszej artystki jest wart w Stanach dwieście tysięcy dolarów.
Obecnie, w kwestyi materyalnej, gdy każdy wieczór przynosi po kilkaset dolarów, gdy po dwóch tygodniach nastąpi jeszcze cztery tygodnie, a po nim zamówienia do New-Yorku, Chicago, Bostonu, St. Louis, Filadelfii, New Orleans etc., obecnie o tej kwestyi, powtarzam, nie może już być mowy. Wspominałem o niej dlatego, aby z jednej strony ukazać czytelnikom, jakiej żelaznej organizacyi moralnej, jakiej siły duszy i prawdziwego geniuszu trzeba było, aby te trudności zwyciężyć; z drugiej, aby z wami pożałować, że nadesłano artystce przedwcześnie dymisyę. Gdyby w swoim czasie nadesłano zamiast dymisyi zaproszenie do powrotu, wiem to z pewnością, że artystka wróciłaby niechybnie. Wystąpienie na tutejszych scenach nie leżało w pierwotnych jej zamiarach, chwyciła się zaś planu tego dopiero wtedy, gdy nie miała przed sobą wyboru.
Wreszcie, gdyby nawet i była wystąpiła, okryłoby to ją nową chwałą i uczyniło tem pożądańszym nabytkiem dla naszej sceny. Przyjechałaby ze sławą powszechną, przyjechałaby zaś niezawodnie, bo i dziś nie porzuca jeszcze tego zamiaru. Jak dalece trudno jej rozstać się z myślą o polskiej scenie, świadczą jej słowa, które wypowiedziała do mnie obecnie, chociaż otoczona już niezmiernym blaskiem i mająca przed sobą sławę, bogactwa i stokroć szersze horyzonty artystyczne. „Proszę napisać do Warszawy (rzekła), że, gdziekolwiek będę, w każdem mieście, tak w Ameryce, jak w Anglii, będę grała Ofelię po polsku“. A potem prawie ze łzami w oczach dodała: „I w Warszawie muszę, muszę grać choć raz jeszcze jeden w życiu“.
Cześć talentom, które przez oceany przenoszą sławę rodzimego imienia i które wśród szczęścia i blasku nie zapominają o swoich!
Wczoraj, dnia 23-go, odbyło się trzecie przedstawienie Adryanny. Przed samem przedstawieniem przybyła do artystki deputacya niemiecka, aby grała w niedzielę, w który to dzień niema zwykle przedstawień w Ameryce. Po skończeniu drugiego aktu ofiarowany girlandy laurowe, przewiązane wstęgami barw amerykańskich i innych, miłych artystce. Na wstęgach największej girlandy drukowany był napis: „od Róży Eytinge“.
Uniesienie niezmierne.