Pisma ulotne (1873-1874)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Pisma ulotne
Podtytuł 1873-1874
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LXXVIII
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


P ISMA

Henryka Sienkiewicza

TOM LXXVIII




PISMA ULOTNE






WARSZAWA
NAKŁAD REDAKCYI TYGODNIKA ILLUSTROWANEGO
(DODATEK BEZPŁATNY).
1906








PISMA HENRYKA SIENKIEWICZA


TOM LXXVIII.








Druk Piotra Laskauera i S-ki, Nowy-Swiat 41.




Bez tytułu.
I.

Żeby się długo na obranem stanowisku utrzymać, należy się urządzić jak najwygodniej na niem. Cóż wygodniejszego dla felietonisty, jak podpis: bez tytułu? Nazwa niby, a nie nazwa, — może okryć wiele, wszystko niemal, choć nic nie zapowiada stanowczo; elastyczna jest, jak byt Heglowski, szeroka, jak ufność w siebie młokosa, obiecująca, jak kalendarzowa wróżba, i tyleż, co ona, obowiązana dotrzymać; pociągająca, jak wędka, chwiejna, jak kaprys, mądra, jak hieroglif, wymowna, jak tajemniczość, milcząca, jak sfinks, nie bardzo jeszcze podszarzana, a mimo to skromna!… Niechże będzie: „bez tytułu“; to tyle przynajmniej warto, co każdy inny tytuł. Wystarczy on za przyczepkę do wszystkiego, co jest, i czego niema — na odczepne dla tych, którzyby wołali, że to zawiele, albo że zamało.
Mogłoby być zatem i bez wstępu, bo jak pisać wstęp do nieokreślonego? Że jednak nieokreślone dzisiaj będzie się samo określać co tydzień i będzie czemś (nie potrzeba przypominać, że coś podobne jest do nic), więc mu można dać na drogę w przyszłość paszport z kilku ogólników, jakiś punkt wyjścia i jakiś cel najbliższy naznaczyć. Nie więcej miał świadomości Byron, gdy pisał do nieznanej sobie całkiem kobiety — a przecież się z nią potem ożenił! Prawda, że się i rozłączył z nią — ale jakież związki są na wieki? Trudno o poważniejsze sojusze, jak między narodami, chcę mówić, państwami; a jednak, zaprzysięgając sobie wieczną przyjaźń, nie pozbawiają się przy sposobności maleńkiego urozmaicenia nudnego statu quo, kosztem bagatelnego miliarda i mniej jeszcze kosztujących parukroćstotysięcy ludzi. Stąd jasne, że na zawsze znaczy to samo, co nigdy, tak samo, jak coś i nic są pojęcia jednoznaczne. Wynika z tego i to jeszcze, że, jeśli w piśmie niniejszem oddawna już nie było felietonu tygodniowego, to nie idzie zatem, żeby go nigdy być nie miało; albo że, począwszy od dnia dzisiejszego, będzie już nieodwołalnie co tydzień — szczególniej zaś, jeśli ludzie dobrej woli nie zechcą się przyłożyć, czem kto zdoła, do podtrzymania jego kalejdoskopowego żywota… I oto jest usprawiedliwienie wywoływania, odezwa i przedmowa do wstępu. Zaczyna się teraz (styl kronikarski) rzecz.
O Prasie peryodycznej, Polityce, O nas i o Niemcach, o Szkołach, Odczytach, Projektach, Rautach i Koncertach, Przytulisku i Biurze nędzy wyjątkowej, Wiośnie…
Może to zawiele naraz, ale niech ujdzie na pierwszy raz, jako dowód dobrych chęci i bogactwa materyałów; jako połączenie niedawnej przeszłości z teraźniejszością, o której wiadomo, że nie istnieje, i z owem wielkiem X, w tem podobnem do naszego felietonu gazeciarskiego, że jest także bez tytułu. Ludzie nazywają to X przyszłością i bardzo jej wierzą, a przynajmniej wiele się od niej spodziewają. Niech nam więc wolno będzie w jej wszechwładną opiekę oddać losy naszego felietonu.
Najważniejszym faktem, który w ostatnich czasach uderzyć musiał każdego myślącego człowieka, jest nadzwyczajny rozwój naszej prasy peryodycznej. „Nowi poeci rodzą się, jak grzyby“, powiedział w swoim czasie Słowacki; dziś możnaby to powiedzieć o nowych dziennikach. Liczba ich zwiększa się — więc widać, że i liczba czytających się zwiększa. Są ludzie, których to mnożenie się pism przestrasza, ale niesłusznie. Jeśli nadzwyczajny rozwój prasy ma w szczegółach swoje słabe strony, to wogóle jest faktem pocieszającym. Podnosząc tysiące najróżnorodniejszych kwestyi, pisma trzymają w ciągłem napięciu opinię publiczną, zachęcają nieśmiałych a gotowych do czynności, budzą ospałych, skłaniają do myślenia, związują węzły społeczne. Czem oficerowie dla armii, tem pisma dla społeczeństwa. Idą naprzód i ostrzegają.
Rozmaite kierunki muszą znaleźć odpowiedni wyraz. Przyjąć je, ogrzać, wprowadzić do krwi, ucieleśnić je w czynach — to rola ogółu społeczeństwa; głosić o tem — rola pism.
Rolę tę spełniają i nasze pisma. Czynność ich podobna nieraz do działań pionierów w ciemnych lasach. Potrzeba nam więcej światła, a i powietrza więcej, więc szerszego widnokręgu. Więc las się trzebi. To powołanie jednych. Ale są i drudzy, którzy baczą, by trzebież nie była zbyt hurtowną; trzeba coś na nasienie zostawić, żeby nie była powszechna golizna. Więc gdy siekiera zbliży się do pnia, za pożyteczny i za potrzebny uznanego, ci drudzy w krzyk i w spory z gorliwcami!
Walce pojęć odpowiada walka pism. Na wojnie, jak na wojnie; budzą się namiętności, a prywata nieraz płaszczem dobra publicznego się okrywa. Widzimy to i w naszej prasie. Niejeden, prawiąc rzekomo o idealizmie lub pozytywizmie, załatwia się po drodze ze swymi osobistymi przyjaciółmi lub wrogami; niejednemu osobistość zasłania ideę; niejeden tak dalece zżył się z danym kierunkiem, że nie umie swych pojęć od swego ja odróżnić.
Nie można zaprzeczyć, że dwa kierunki: idealny i pozytywny, głównie reprezentowane przez nasze pisma, walczą z sobą zawzięcie i zajmują stanowiska krańcowe. Mimowoli przypomina się heglowska teza i antyteza. Dokąd dążą, gdzie cel ich, gdzie dopełnienie heglowskiego prawa syntezy?
Syntezą powinno być dobro społeczne.
Ale, że do jednego celu różne mogą prowadzić drogi, więc nic dziwnego, że różne drogi ludzie wybierają i różnemi dążą. I konieczne to i potrzebne. Nikt nie zaprzeczy, że w dziedzinie umysłowości naszej panuje dziś niezwykły ruch i niezwykłe ożywienie. Nim do tego przyszło, było rozpatrywanie się w położeniu, wyglądające pozornie na ospałość. Prasa uderzyła pobudkę; to jej zasługa, najgłówniejsza dotąd.
Były chwile, w których marzyliśmy; osłabieni pięknem może, ale smętnem marzeniem, zdawaliśmy się zasypiać głęboko. Przez chwile owe czas nie zatrzymał się nad nami. Życie toczyło się zwykłem ogromnem kołem; inni nas wyprzedzili — zostaliśmy w tyle. Obecnie gonimy za tymi, którzy poszli naprzód. Do tej pogoni potrzeba sił odpowiednich; nie zwątpiła o nich nasza prasa i powiedziała sobie: idź, a gdzie nie zdołasz przeskoczyć, tam przeleź. Zasada to wprost przeciwna herbowej dewizie: „złam się, nie zegnij“, ale odnośnie do naszego ogółu, sprawiedliwsza. Sprawy naukowe, ekonomiczne i społeczne leżały u nas odłogiem; jęliśmy się więc owych pustek — a dziś ruch na niejednem już polu. Ubiegają się robotnicy o lepsze i zabiegają wedle pracy; podniósł się nieco poziom umysłowy, ożywił się nieco przemysł i handel — pojawiły się banki, spółki zarobkowe i dobroczynne stowarzyszenia; prawdy ekonomiczne zapuściły korzonki w naszą glebę, rozpoczął się ruch, ożywiła energia, życie wrzeć zaczęło.
Choć to dopiero początek, niech nam wolno będzie widzieć w nim szczęśliwe wróżby.
Ile z tego, co się robi, winniśmy prasie — ile starszej, ile młodszej? niech sądzi ogół. Z naszej strony zrobimy uwagę, że dziennikarstwo nasze bardzo często nie ograniczało się na notowaniu tylko reform społecznych, ale częściej jeszcze dawało do nich inicyatywę.
By jednak nie wydać się zbytnim optymistą, należy wytknąć choć jedną wadę. Prasa nadto zajmuje się miastami. Powinna nie zapominać, że poza temi, jak je słusznie czy niesłusznie nazywamy, ogniskami, ciągnie się, jak okiem dojrzysz, kraina pól, łąk i lasów, bezbrzeżna równina, pełna nowych domków włościańskich i dawnych zaścianków i dworów szlacheckich i żydowskich, gwarnych a szachrujących miasteczek. I tam są ludzie — należy mówić do nich i o nich. A nie wiem, gdzieby można znaleźć obfitszy i bardziej interesujący materyał, więcej kwestyi, oczekujących dyskusyi.
Poważne i głębokie artykuły, traktujące niechby takie tylko sprawy, jak stosunek rolniczej ludności do handlującej, niemały mogłyby przynieść pożytek. Szlachcica i włościanina trzyma w kieszeni handlarz. Wszystko, co jeden i drugi produkuje, wszystko, czego obaj potrzebują, musi przejść ręce frymarczących i zostawić w nich połowę, często więcej wartości. Czyby nie obyłoby się bez tego pośrednictwa? Zapewne. Ale jak? Nie wiemy — zatem wolne pole do rozpraw. Pisma powinny nie tylko zająć się stosunkami wiejskimi, ale zachęcać do współdziałania ludzi kompetentnych, którzyby dawali inicyatywę do wielu reform społecznych. Dla nas wieś więcej znaczy, niż miasto. Choćbyśmy nie wiem jak daleko posunęli się na drodze przemysłowej, zawsze głównym naszym warsztatem będzie rola, głównem bogactwem jej produkta; nikomu więc prawie nie zależy tyle, ile nam, na pilnem baczeniu na wszystko, co ma związek z rolnictwem.
Nie twierdzę ani spodziewam się, by artykuły dziennikarskie, choćby najbardziej wyczerpujące, miały podnieść stan rolnictwa. Powody, dla których ono stoi tak, jak stoi, nie zależą od prasy i nie mogą być przez nią usunięte. Do niej jednak należy budzić i na tem polu ruch umysłów i opinii, obznajmiać naszych gospodarzy ze stanem kultury rolnej zagranicą, a przedewszystkiem zająć się ze stanowiska ekonomicznego stosunkiem producentów rolnych do pośredniczących w handlu ich produktami. Pisma nasze polityczne, jako codziennie stykające się z czytelnikami, i to najliczniejszymi, tak w mieście, jak po wsiach, mają też najlepszą sposobność do pobudkowania, że się tak wyrażę, tak w sprawie wyżej napomkniętej, jak i w każdej innej, której poruszanie częste, aż do skutku, jest niezbędne. Trzeba się ludziom naprzykrzać, żeby pełnili dobro dla siebie samych i dla innych.
Kiedyśmy wspomnieli o pismach politycznych, niech nam będzie wolno pomówić i o naszych domorosłych politykach. Materyał to niewyczerpany dla humorystyki. Ludziom małego i średniego wykształcenia nic tak nie zawraca głów, jak polityka.
Mikołaj Rej powiedział, że człowiek składa się z czterech wilgotności: „z krwie, kolery, flegmy i melankolii“ — i że od przewyżki jednego z tych pierwiastków zależy temperament. Otóż zdaje się, że temperament naszych polityków przeważnie składa się z tej wilgotności, którą Rej nazywa kolerą. Mało dysput bywa u nas tak ożywionych, mało sporów tak zaciętych, jak te, które toczą się o europejskiej dyplomacyi w naszych parafiach i zaściankach.
Bujny a krwisty temperament polski uwydatnia się tu z całą siłą. Ktoś tam wymaga np. od Thiersa, żeby w ciągu dwóch tygodni rozpędził opozycyę, czego jeśli nie zrobi, to nasz polityk zapowiada, że słyszeć o nim nie zechce. Ileż to razy zdarza się słyszeć jakiego poczmajstra, dzierżawcę, urzędnika, a szczególniej emeryta, osiadłego w małem mieście mówiących: „Ja, żebym był Bismarckiem“ albo: „Ja na miejscu Thiersa, tobym to i to zrobił“. Jakoż nasz polityk zrobiłby to, co zamierza, jak Bóg w niebie. Jakby tam Francya albo Prusy na tem wyszły — no!… ale nasz polityk zrobiłby swoje.
Podnoszą się u nas głosy przeciwko politykomanii — i mają słuszność; tyle mamy spraw osobistych i wspólnych, któremi zajęcie się gorące byłoby nam pożyteczniejsze, a z dnia na dzień naglejsze i konieczniejsze się staje. Załatwiać je należy w każdej porze roku, a nie czekać z niemi wiosny. Dlatego nieźleby może było, żeby nasze pisma, tak zwane polityczne, mniej się zajmowały polityką, mianowicie zagraniczną, i sprowadziły ją do minimum niezbędnego. Ale to minimum nie da się na łokcie lub stopy odmierzyć, bo obszerność działu politycznego w pismach, istniejących głównie dla niego, stosować się musi do względnej ważności faktów bieżących, a nawet do rozległości planu, wedle którego pismo przedmiot ów traktować zamierzyło i traktować powinno dla swoich abonentów. Nie można utrzymywać, że polityka na nic się nie zdała, bo znajomość jej faz bieżących, a mimochodem, zapoznawanie się z jej podstawami dodatniemi czy ujemnemi, należy do ogólnej ludzkiego umysłu kultury. Od polityki, nie już międzynarodowej, ale i wewnętrznej państw niektórych, zależą, a czasem i bardzo zależą nasze własne sprawy. Wiedzieć o tem pożyteczne jest, a czasem i konieczne, żeby nie robić bąków. Dobrze jest także mieć sposobność nauczenia się, jak też to ludzie radzą sobie w swoich wewnętrznych i międzynarodowych stosunkach, dosyć niekiedy subtelnych i zawiłych, a tak zawiłych niby, a tak gorących niby, że je aż mieczem rozcinać, krwią i łzami chłodzić za stosowne uważają. Gdy gdzie wybuchnie straszna epidemia albo straszny pożar, to trzeba o tem wiedzieć, żeby się od przyjścia do nas epidemii lub pożaru zabezpieczyć. A choćby nie było obawy, że tak zaraz jedno lub drugie do nas przyjdzie, nie idzie zatem, żeby można było pozostać obojętnym na dolę innych. W takich też zawiłych i gorących sprawach bierzemy wszyscy mimowolny udział — a ci, którzy na politykę w gazetach narzekają, jeszcze skwapliwiej chwytają gazety, żeby się czegoś dowiedzieć, jak ci, którzy nawet wyrazu „polityka“ nie znają.
Skwapliwość do polityki tych ostatnich jest mi tu powodem do rzucenia myśli, która się że dziwną będzie zdawać komu, ale którą już gdzieindziej za pożyteczną uznano, skoro ją wprowadzono w życie. Czemużby takie np. pisma, jak nasza „Zorza“, mająca sporą ilość czytelników między wieśniactwem, nie miała w krótkich i przystępnych wyrazach oswajać ich z tem, co się w innych krajach dzieje? Przyczyniłoby się to cokolwiek do rozszerzenia wiadomości historycznych i geograficznych, prostowałoby cudaczne częstokroć wyobrażenia włościan o „Francuzie, Angliku“ i innych narodowości ludziach — wyobrażenia, szerzone przez żywe a opaczne gazety, zwane karczmarzami, i przez pocztę, którą u nas pantoflową nazywają. Jeślić już trudno sprawić, żeby coś z tego, co się dzieje na wielkim świecie, do małego światka nie przeciekało, to warto się postarać, żeby ten mały światek wiedział naprawdę, co się dzieje. O ile wiemy, postępują w ten sposób niektóre pisma ludowe, wychodzące w Prusach, gdzie oświata ludowa wiele wyżej stoi, niż u nas — zapewne i dlatego poczęści, że tam pisma ludowi dają znacznie więcej, niż u nas. Gotów kto powiedzieć, że włościanin może się obejść bez wiadomości z historyi, geografii, a szczególniej z polityki. Zapewne; człowiek się bez wielu rzeczy może obejść — ale i to pewna, że od wiedzy, zdrowo mu podanej, nie zachoruje. Każda zresztą gałąź wiedzy stać się może i staje się istotnie gimnastycznem ćwiczeniem dla mózgu i do ogólnej umysłów uprawy się przykłada.
Wspomnieliśmy o oświacie ludowej i o Prusach, od których pod tym, jak pod wieloma innymi względami, stoimy niżej. W jednem przynajmniej dorównamy im wkrótce, jeśli ich nie przewyższymy nawet — w znajomości łaciny i greczyzny. Myślą o nowej organizacyi u nas szkół, w której nauka języków klasycznych szczególniej jest uwzględnioną. Filologowie utrzymują, że języki te wpływają „sakramentalnie“, na umysły młodzieży. Nie przesądzając w niczem zdania tych panów, widzimy, że się na nich sprawdza staropolskie przysłowie: „każda liszka swój ogonek chwali“. Owóż nie wszystkie liszki mają jednakowe ogony — a więc i co do owych języków klasycznych, a raczej ich przewagi, nie brak zdań nietyle sprzecznych, ile utrzymujących, że języki te nie dla wszystkich są niezbędne, i że dobrzeby było mieć szkoły, inny kierunek popierające — kierunek realny. Nim do tego przyjdzie na szerszą skalę, pożądaną jest rzeczą, aby gimnazyum, mające się założyć w Warszawie, przez pana Górskiego, wspartego prywatnemi siłami, było realnem. Nasz naród, jak się to pokazało niejednokrotnie, ma wysokie zdolności matematyczne. Dowodem Ciołek, Kopernik, Śniadecki, Hoene-Wroński i inni; dowodem pochwały, oddawane naszej młodzieży, kształcącej się w szkołach matematycznych zagranicą; dowodem imiona Folkierskiego, Gosiewskiego, Niewęgłowskiego, Sągajły, Feliksa Kucharzewskiego — ludzi po większej części młodych, a już znanych zaszczytnie na polu naukowem. Otóż tak pięknych zdolności nie należałoby zaniedbywać. Gimnazyum realne wielkie oddałoby nam usługi, zwłaszcza, gdyby w niem obok matematycznego kierunku i nauki przyrodnicze odpowiednio uwzględnione zostały.
Pożytki, płynące z tych nauk, namacalniejsze są i bliższe, niż korzyści z humaniorów. Zresztą, co komu służy. Rej miał wiele rozsądku — i w owych już czasach wiedział, że „przyrodzenie ludzkie nadobnie rozumem hamować trzeba, a czego mu brak, tego dodać, czego zasię ma nadto, tego ująć“. Stosując tę zasadę do nas, winniśmy wyrabiać w sobie przedewszystkiem praktyczność, której nam największy brak i którą bardzo górują nad nami sąsiedzi Niemcy.
Taki też daje się dostrzedz kierunek w zagęszczonych u nas od niejakiego czasu odczytach, tych szczególniej, które się dla klas rzemieślniczych odbywają w Warszawie. Idą też one bardzo pomyślnie. Obecnie prowincya wielkim głosem upomina się o coś podobnego. Podano myśl, by warszawscy prelegenci wysyłali swe odczyty do miast prowincyonalnych, gdzieby je miejscowa inteligencya wygłaszała. projekt to niekoniecznie praktyczny. Odczyty tem są pożyteczniejsze, im je mniej sami prelegenci słuchaczom w sposób czytany przedstawiają, gdy je czytają na pamięć niejako, jak właśnie niektórzy prelegenci umieli je wypowiedzieć w Warszawie. Żywość wykładu, natychmiastowość objaśnienia miejsc trudniejszych, improwizowane objaśnienie pokazywanych wzorów, słowem, wszystko, co stanowi siłę i urok prelekcyi, zniknie przy odczytywaniu cudzej pracy, zwłaszcza przez niespecyalistę. Będą słowa i głosy, nic więcej. Czyżby miejscowe siły w miastach prowincyonalnych nie mogły się zdobyć na popularne odczyty dla rzemieślników? Zapewne, że to rzecz niełatwa, bo niedosyć wiedzieć, o czem się mówić zamierza i mieć wybrany przedmiot, ale nadto trzeba umieć przedstawić go z właściwej strony. I warszawscy prelegenci nie zawsze pod tym względem bywali szczęśliwi, lubo ten i ów okazał zdolności odpowiednie. Możnaby na prowincyi korzystać z ich prac; ale jak odtworzyć ich głos żywy, gest wymowny i dopełniający, i te szczegóły wszystkie, które stanowią związek duchowy prelegenta ze słuchaczem. Niech więc miejscowi ludzie myślą o ludzie miejscowym. Czasu nie powinnoby im braknąć do pracy, która, gdyby się do niej serdecznie wzięli, przypomniałaby im, czego się niegdyś uczyli, czego dopełniać zaniedbują może; wyrwałoby ich z małomiasteczkowego żywota w ciasnej koteryi lub w jakiem knajpowem ognisku.
Najpraktyczniejszym jest projekt wędrownych odczytów. Przy dzisiejszych, ułatwionych komunikacyach niewielką jest rzeczą wyjechać na parę dni z Warszawy, zwłaszcza, jeżeli koszta podróży pokryłyby się dochodami z lekcyi. Wiemy, że młodzi literaci pracują nad urzeczywistnieniem tego projektu. Byłoby rzeczą wielce pożądaną, by mógł on jaknajprędzej wejść w wykonanie — lubo pewnie do tego nie przyjdzie przed przyszłą zimą.
Bo tak w małem, jak i wielkiem mieście, póki zima, póty czas. Życie miast ma swoją kolej odrębną od kolei, którą bieży natura. Są stworzenia, które przesypiają zimę; miasto, ten potwór, pełen wrzawy i ruchu, niespokojny, zgiełkliwy, ogromny, dyszący dymem kominów fabrycznych, brzmiący odgłosem pracy i pieśnią próżniaków — potwór ten zasypia tylko latem. Pusto wtedy, cicho i głucho; zda się, usłyszym echo własnych kroków, odbite o mur sąsiedni. Waga społecznego żywota latem przychyla się na stronę wsi. Zimą za to kolej na miasto; wre ono wówczas, szumi i kipi całą pełnią żywota.
Jak ptactwo na wielkie mrozy chroni się pod dachy ludzkie, tak i wieśniactwo, przynajmniej możniejsze, lubi zimą ciągnąć do miasta. Kto napracował się latem, ten ma prawo odetchnąć, a nawet i pobawić się zimą. A więc w karnawał, hulaj dusza!… Przez wzgląd na panów obywateli nie kończę do rymu tego wesołego wykrzyknika, choć w drugiej, niedomówionej jego połowie może on i prawdziwszy, niż w pierwszej. Ale karnawał już minął; umarł i pogrzebion! Mówki pogrzebowe wypowiedziano mu tu i owdzie; zatem nie wspomnimy o nim więcej.
Teraz post, a więc i postne zabawy: odczyty, których się nie słucha, rauty, na których się ziewa, i koncerty, na które się nie chodzi. Co do rautów, ziewać na nich jest w dobrym tonie, i żaden człowiek, który się szanuje, nie powinien o tem zapominać. Na koncertach także bywają pustki, na które oburzają się sprawozdawcy, a oburzają się potrochu słusznie; bo jeśli mamy dość pieniędzy na oglądanie słoni, koni, kóz i amazonek Salamońskiego, powinno nam starczyć i na posłuchanie muzyki takiego oto artysty, jak pan Górski, najlepszy dziś nasz skrzypek, a najszlachetniej z naszych skrzypków pojmujący muzykę. Ale to u nas tak: „co w domu, to komu“. Gdyby pani Patti dała się była przejednać gorliwemu Przytulisku, każdy z nas byłby ostatnie bodaj groszaki wytrząsał za bilet wejścia — na czemby niezawodnie najwięcej skorzystała śpiewaczka. Dawano jej tysiąc rubli za jeden wieczór — nie chciała. Widocznie mądra to kobieta! zrozumiała, że ona miałaby swoje, ale Przytulisko cieniejby jeszcze śpiewało, niż ona umie śpiewać, swoim arcysopranem. I Przytulisko obeszło się bez niej, musiało się obejść i zarobiło na tem przeszło 600 rubli, które wpłynęły do jego kasy. Wprawdzie nie dwa tysiące rubli, które kiedyś wpływały z koncertów, ale i sześćset coś znaczy; można za te pieniądze utrzymać dziesięć osób przez cały rok przy życiu i zdrowiu, z jakiem przyjdą do zakładu. Ile ich zakład utrzymuje? niewiadomo — i nie więcej też wiadomo, co jest przytulisko. Czytamy wprawdzie od lat paru, że instytucya ta jest pod opieką Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności; może ono w swem dorocznem sprawozdaniu, gdy się z niem nareszcie wybierze, powie nam coś i o Przytulisku, i tem dokumentniejszego, że powie (jeśli powie) po raz pierwszy. My dotąd tyle wiemy napewno, że Przytulisko bardzo jest ruchliwą i zabiegłą instytucyą, i że kiedy ono nie zdołało skaptować pani Patti, to już jej chyba nie usłyszymy, aż się postarzeje i głos straci. O Przytulisku śmiało w Warszawie można w sensie przysłowia mówić, że gdzie żadna instytucya nie może, tam Przytulisko posłać.
Mniej ruchliwa, ale o wiele pożyteczniejsza i szerszy mająca zakres działania instytucya, Biuro nędzy wyjątkowej, zasługuje na polecenie jej serdeczne. Nie wdaje się ona w zdepopularyzowane już koncerta, zdające się być jałmużną, rzucaną możniejszym przez ubogich, lub nędzarzy; ale głosi po pismach i wskazuje z miejsca pobytu i rodzaju nędzy, zwykle naprawdę „wyjątkowej“, ludzi, którym doraźne wsparcie należy się od społeczeństwa. Każdy może iść ze swym rozumem i sprawdzić sprawdzaną już przez siostry miłosierdzia nędzę — a jeśli ma serce i grosz w kieszeni, to pod wpływem pierwszego zostawi drugi i jeszcze zbogacony złotem człowieczeństwa wyjdzie z zaułku, do którego wniósł ofiarę swoją. Kto nie ma sposobności po temu, ten niech złoży, co może, do Biura. Dają mu wprawdzie ludzie ci i owi — ale ciągle tego jeszcze za mało, bo nędzy zbyt wiele.
Czy ona się zmniejszy z nadchodzącą wiosną? trudno przesądzać. Łatwiej wróżyć o wiośnie, nawet bez kalendarza, widzimy ją przecież, jak się ku nam zbliża wielkim krokiem. Nam, mieszczuchom, trudno wprawdzie poznać, czy zima poszła już sobie na dobre, czy przyczaiła się tylko; ale to pewna, że na wsi wierzą już w jej koniec. Pełno wszędzie oznak wiosennych. Były już błyskawice i grzmoty, a zagrzmiało na goły las — z czego rolnik zwykł wyprowadzać szczęśliwe wróżby przyszłego urodzaju. Wędrowne ptactwo tłumami wraca, a jemu lepiej jeszcze, niż człowiekowi wierzyć można, że wiosna się zbliża. To też ludzie zaczynają już myśleć, gdzie komu wypada, trzeba lub przystoi odlecieć na piękną porę. Gdy ona nastanie, co my tu będziemy robili, o czem mówili? Mały to kłopot — a choćby był i duży, to łatwiej z nim, jak z zimą. Żegnamy ją więc, patrząc na zegar niebieski, jak podpatrując co chwila na zegarek kieszonkowy, daje się do zrozumienia natrętnemu gościowi, że już dosyć go mamy. Nie każdy jest domyślny — ale prędzej czy później, zima musi odejść, musi się, skończyć, jak się kończy wszystko, co się zaczęło — jak i ta nasza wstępna kronikarska gawęda.

Gazeta Polska,  1873-ci rok.  № 67 z dnia 24 marca.

Bez tytułu.
III.
Nasi dzisiejsi poeci. Poezya i powieść. Dyplomacya prelegentów. Kobiety i wiosna. Prima aprilis. Kopernik p. Matejki w Tygodniku Illustrowanym. Drzeworytnictwo. Malarstwo. Wystawa wiedeńska. Animusz, jako cecha naszego charakteru. Sprzedaż Wiśniowca. Stare i nowe czasy. Marzenia. Właściciele domów.

Pływamy obecnie w powodzi koncertów i odczytów, nawet z dziedziny poezyi. Dajmy więc tu głos poecie, który mówi o muzyku i muzyce:

Noc włoska, cicha, wonna i marząca;
Gwiazdy się palą, świecą, jak w koronie
Madonny perły. Wiater ledwie trąca
Kielichy kwiatów, ledwie plusną tonie;
Po niebie szarem płynie chmurka drżąca,
Biała, jak muślin w dziewiczej zasłonie.

Jest to wstęp z mało znanego poematu „Gwido“ jeszcze mniej znanego poety Jabłońskiego. Nie nowa to rzecz, bo poemat wyszedł w 1855 roku; i nowa zarazem, bo mało kto go zna, mało kto miał sposobność podziwiać ową mieszaninę siły, słodyczy i natchnienia, jaką tu znaleźć można w każdym prawie ustępie.
A zapewne i niewielu wie przytem, że, kiedy poeta kreślił ów cudny obrazek włoskiej nocy, wówczas może nad jego głową inna noc rozciągała ciemne skrzydła; nad czołem świecił mu miasto naszej niedźwiedzicy krzyż południowy, a z niedalekich pustyni Sudanu może dochodziły go właśnie głębokie basowe głosy lwów, groźne i majestatyczne zarazem, jak huk grzmotów.
Wówczas i poeta chwytał pióro w rękę; ale myśl jego, zerwawszy się, jak ptak, z afrykańskiego brzegu, biegła w strony ojczyste, gdzie Boh szumi srebrną wodą, gdzie oko tonie w bezbrzeżnej równinie stepu, wiatr grywa na cienkich źdźbłach trawy, a pierś kozacza, niby w ekstazie zapamiętania, nie może pohamować wykrzyku: Hej! hej! wy fale sine i stepy bez końca!
Więc z pod pióra poety płynęły dumki i rusałczanki. Ta smętna nuta ukraińska wśród afrykańskiej nocy, nad brzegiem Zanzibaru! ma to w sobie coś dziwnego.
Jedyny większy utwór Jabłońskiego, „Gwido“, maluje młodzieńca, który, porzuciwszy ojca, matkę i szlachecki dworek rodzinny, pogonił za ideałem sztuki, do którego chciał dojść, „choćby przez płomienie“. Ojciec umarł z rozpaczy, że syn szlachecki rzemiosłem grajka kala klejnot herbowy; matka umarła z tęsknoty, chata zapadła się ze starości — a on, nie odwróciwszy głowy, biegł dalej za ideą.
Potem w Italii już pokochał młodą Angelę. Los zdawał mu się uśmiechać; czekała go miłość Angeli, spokojna chata, pokryta bluszczem, i życie pełne cichego szczęścia. Ale i owa sielanka nie zatrzymała go na długo. Angela nie umiała go pojąć i umarła, chata nie umiała go zatrzymać — i jak niegdyś rodzinna, rozsypała się w gruzy. On pobiegł dalej.
Zyskiwał czasem pieniądze, czasem oklask, ale wogóle szedł nieceniony i zapomniany; sławy nie zyskał. Jakoż i nie wolno mu było dążyć za nią; cel jego leżał wyżej i dalej. Odczuć wszystkie nadzieje, odgadnąć boleść i radość, dolę i niedolę bliźnich, zrozumieć wszystko, co się muzyką wyraża, podsłuchać wszystkie tony swojskiej nuty — i z tego stworzyć jedną pieśń wielką, będącą wyrazem uczuć całego ogółu — oto miał być kres i zadanie jego żywota.
Ale nie doszedł tam, gdzie zamierzał. Nieraz grywał dla sławy, nieraz gwoli własnym pigmejskim uczuciom; — wyczerpał siły. Nim był w połowie drogi, nagle poczuł ich brak; więc marniał, sechł, jak zwiędły liść — i umarł.
Ale nie tu koniec poematu. Epilog, najpiękniejszy ze wszystkiego, przedstawia ducha poety na sądzie Bożym. Przebaczają mu tam wszystko; śmierć ojca, matki, Angeli — nie przebaczają mu tylko jednego: że nie doszedł do celu, że nie umiał stać się wyrazem ogółu, że żył dla siebie, że zdradził ideę. Wyrok Boży osadza go na skale dopóty, dopóki nie znajdzie się mistrz, który spełni to, czego on spełnić nie umiał.
Gdyby nie ów epilog, poemat miałby wiele zalet ze względów technicznych, nie miałby żadnej ze względu na myśl. Ten muzyk, jak go sobie przedstawiamy, chudy, blady i z długimi włosami, z kwaśno-słodką fizyognomią, byłby nieznośny. Zakończenie ratuje wszystko, a przytem zawiera myśl zdrową, którą, jakoby „Ojcze nasz“, powinni sobie powtarzać prawie wszyscy dzisiejsi nasi artyści i poeci.
O ducha Gwidona możemy być spokojni; musi już być w niebie, ponieważ znalazł się Moniuszko, który spełnił to, czego tamten nie umiał. Ale czy obecni żyjący nasi artyści, a zwłaszcza poeci, mogą na to rachować, że jakoś przyjdzie ktoś, co ich wyzwoli? A nuż nie przyjdzie? Grzeszą jednak w ten sam sposób, w jaki grzeszył Gwido. Dość spojrzeć w nasze pisma peryodyczne, w których podmiotowy liryzm kwitnie tak bujnie, jak nigdy.
„Każdy wielki poeta byłby jeszcze większym, gdyby nie tworzył szkoły“ — mawiał pewien pesymista. W tych ironicznych słowach wiele jest prawdy. Cała np. najmłodsza generacya poetów, nie dość, że sama się żywi okruchami ze stołu Słowackiego, ale, przerobiwszy je na przysmak własnego wynalazku, i nas nim częstuje; gryziemy więc „tęcze i obręcze — męki serdeczne i tajne cierpienia“ — a popijamy „sekretnie wylanemi łzami“.
Hola panowie! każdy z nas był na uczcie, dawanej przez samego Słowackiego; a kto nie był, ten może być jeszcze, boć pisma jego nie zaginęły. Prawda, że podlewacie owe okruchy Heinowskim sosem, aleć i Heine nie za górami. Utwory wasze tak się mają do ich utworów, jak sztuczne fajerwerki do wybuchu Wezuwiusza. Podmiotowość mistrzów ma to do siebie, że ogarnia przedmiotowość. Sam Słowacki powiada o jednym ze swych bohaterów, że:
Czuł za trzech ludzi, a więc żył potrójnie.
W tem i rzecz, że wielcy mistrze już nie za trzech, ale za miliony ludzi czują; dlatego w ich uczuciach, napozór osobistych, znajdują echo uczucia milionów, i dlatego uczucia mistrzów obchodzą wszystkich. Inna cokolwiek sprawa z tymi, który czuć zaledwie za siebie umieją; ci nie mogą wymagać za spis swoich sentymentów ani sławy, ani pieniędzy (w języku poetycznym „mamony“), ani współczucia. Zdradza cię kochanka? — przykra rzecz, zapewne; ale trudno wymagać, abym nad tem płakał, skoro mnie moja nie zdradza. Zamiast więc drukować swe narzekania w pismach peryodycznych, poślij je do niej miejską pocztą lub zapisz w album. Jeżeli świat cię nie rozumie, mów doń zrozumiałym językiem; jeżeli nie umiesz, to, jak Gwido, po stepach, tułać się będziesz po półkach księgarskich, — z tą różnicą, że z takiego piekła nikt cię nie zdoła wyzwolić.
Chyli się powoli do grobu stara generacya poetów; czy młodsza zdoła ją zastąpić? wolno powątpiewać. Nie rozumie i nie chce słuchać jej nikt — a co godne uwagi, najmniej młodzi. Ci inni młodzi pracownicy, radykalnie trzeźwi, biegną do swych celów z takim pośpiechem, że, jeśli czasem nadeptany w biegu poeta piśnie im żałośnie z pod nóg, żaden na to nie zwraca uwagi. Owszem; największą sumę szyderstw na głowy młodych poetów rzucają młodzi. I tak będzie dopóty, dopóki owa młoda poezya nie porzuci egotycznych marzeń, nie obejrzy się po świecie i nie zacznie żyć życiem ogółu.
Dzisiaj z powodu braku poezyi cenimy powieść. Prawda, że i na tej niwie nie zanosi się na wielki urodzaj; ale mierna powieść łatwiej daje się czytać, niż marne poezye, i z natury swej musi wspierać się więcej na gruncie społecznym, musi podnosić wyraźniej kwestye, blizko nas obchodzące, poruszać sprawy bliższe, a przytem malować ludzi, zwyczaje i obyczaje w warunkach realniejszych. Dlatego powieść ma przed sobą przyszłość; a choć wielu już narzeka na zbytnie jej rozwielmożnienie się w literaturze, choć wielu, jako Kassandra Troi, przepowiada jej blizki upadek, to jednak zdanie jednych i drugich niewczesne lub niesłuszne. Powieść jest pożyteczną, bo nic tak, jak ona, nie wpływa na masy i nie działa na opinię publiczną. Powieść nie upada, a przeciwnie, zdobywa sobie coraz szersze koło czytelników, a nadewszystko, coraz nowe pola.
To ostatnie zdaje się dziwnem, a jednak tak jest. Przed kilkunastu laty zagranicą, a przed parą tygodni u nas powieść zdobyła sobie katedrę. Pierwszym autorem, który u nas zatknął jej sztandar na poważnem profesorskiem miejscu, był pan Faleński; pierwszym utworem, wypowiedzianym w ten sposób, była jego: „Pociecha rodziny“, Janio i Mania, dwoje psutych przez rodzinę pieszczochów, spadło z katedry ku zbudowaniu lub oburzeniu matek słuchających, a ku większej zabawie ogółu publiczności. Odtąd drogę można uważać za utorowaną, bo sam fakt wprowadzenia powieści na katedrę podobał się publice i podobał nawet więcej, niż „Pociecha“ p. Faleńskiego, niż muzyka amatorów i niż opowiadanie p. Roszkowskiego o dyplomatycznych obyczajach.
Nie znaczy to jednak, aby Warszawa nie lubiła dyplomacyi, i żeby dyplomacyą nie można trafić do umysłów Warszawian, a zwłaszcza Warszawianek. Że tak źle nie jest, na dowód niech posłuży choćby dyplomacya p. Świętochowskiego, którego odczyt wogóle podobał się kobietom, choć prelegent nie szczędził im prawd gorzkich. Ale: „c‘est le ton qui fait la chanson“ — wszystko zależy od formy. Prelegent nie mówił o obecnych słuchaczkach, niech Bóg broni! Wprawdzie do udatnych sylwetek prelegenta konturów dostarczyła obserwacya; ale że niema reguły bez wyjątków, każda zatem ze słuchaczek była takim wyjątkiem.
To jedno; a teraz drugie. Kto też zgadł, dlaczego słuchaczki nie oburzają się surową krytyką p. Hofmanowej. I w tym względzie prelegent niechcący okazał się biegłym dyplomatą. Że jednym z przywilejów kronikarza jest wolność podsłuchiwania, niech więc następna, podsłuchana rozmowa wytłómaczy i dyplomacyę prelegenta, i powody, dla których słuchaczki nie ujmowały się za Hofmanową.
— Czy też to prawda — pytała przy wejściu młoda jakaś blondynka swej równie młodej, ciemnowłosej towarzyszki — że Hofmanowa każe kobiecie uważać męża za rozkazodawcę i pana, którego każdemu skinieniu należy bezwarunkowo ulegać?
— Słyszałaś przecie.
— No i cóż ty o tem myślisz?
Ciemnowłosa ruszyła ramionami. „Przestarzały system“.
Kto się chce z tego śmiać, temu wolno; a jednak bezwarunkowo posłuszeństwo jest trochę w teoryi, jako postulat, przestarzały. Mówimy w teoryi, bo w praktyce rzadko się go spotyka, chyba… stosowany wprost przeciwnie temu, co prawi Hofmanowa. Niech mówi kto chce, ja utrzymuję, że większość naszych małżeństw reguluje wzajemne stosunki na wzór Sobieskiego i jego Marysieńki. Niektórzy uważają nawet, że powody podobnych stosunków leżą w naszym charakterze narodowym. Przyznać należy, że byłaby to smutna cecha narodowego charakteru.
Może tak źle nie jest. Ale na czyjąkolwiek stronę pada dola ślepego posłuszeństwa, zawsze wykładnik takich stosunków będzie jednaki — i zawsze ujemny. Podstawą szczęścia w małżeństwie jest równowaga znaczenia obojga stron; żeby jednak równowaga ta miała miejsce, należy wyrównać skalę umysłowości stron obojga czyli należy gruntownie kształcić kobietę, — przypuszczając, że mężczyźni bywają gruntownie kształceni.
Gruntownie — to znaczy nie tak, jak dotąd. Dzisiejsza edukacya służy głównie ku ozdobie kobiety; trzeba, żeby edukacya przyszła służyła ku jej pożytkowi. Dzisiejsza służy na pierwszą połowę życia, gdy kobieta jest panną; trzeba, żeby przyszła służyła na drugą, gdy kobieta jest matką. Dzisiejsza służy do zamążpójścia, przyszła ma służyć po zamążpójściu.
Od kobiet, na mocy bardzo naturalnego snucia się myśli, przechodzimy do wiosny. Piękność i kaprysy to cechy wspólne pogodzie i kobietom. Nie zapomnijmy zwrócić uwagi i na tę okoliczność, że pierwszy dzień kwietnia, prawdziwie wiosennego miesiąca, poświęcony jest bóstwu (takby powiedział starożytny Rzymianin) zwodniczości. Czyżby kobieta nie dotrzymywała także później tego, co w wiośnie życia zapowiadać się zdaje? Nie wdając się w rozbiór tej kwestyi, zrobimy uwagę, że na zwodzenie przeznaczony jest jeden tylko dzień w roku. Być może nawet, że dlatego zwodzenia w tym jednym dniu uprawniono niejako, żeby każdy, używszy do syta tej przyjemności, w następnych dniach roku miarkował tego rodzaju zachcianki. Pozwalanie ich sobie byłoby co najmniej nudne.
Każda bowiem rzecz, za często powtarzana, znudzi się w końcu. Za dowód niech posłuży choćby Kopernik, który, uprzykrzywszy sobie zbyt częste faksimila swej fizyonomii, skrzywił się wreszcie w Tygodniku Illustrowanym na publikę, jak środa na piątek. Wprawdzie podobno tak wygląda na najautentyczniejszym współczesnym portrecie; jeśli tak jest, to nie miewał widać dobrego humoru. Gotówby nawet kto utrzymywać, że dobry humor nie był udziałem dawnych wieków, bo nie tylko Kopernik, ale i wszystkie prawie Matejkowskie fizyonomie, rysowane z pieczęci lub z portretów, dziwnie jakoś cierpko spoglądają na nasze dzisiejsze pokolenie. Może uważają je za skarlałe? może nie chcą w nas uznać swych wnuków i prawnuków.
My jednak w tych twarzach surowych a potężnych odnajdujemy dawniejszych ludzi takich, jakich przedstawia nam historya. Dzięki p. Matejce cała owa generacya, rzekłbyś, zmartwychpowstaje w naszych czasach, aby zdać sprawę z przeszłości; dzięki drzeworytnictwu owe wskrzeszone ołówkiem wspomnienia osiadają nie tylko w muzeach lub we dworach magnackich, ale pod każdym niemal dachem.
Drzeworytnictwo też, zapewne dlatego, że jest często stosowane i stało się jednym z najdogodniejszych sposobów upowszechnienia wizerunków, nieźle się już u nas rozwinęło, a więcej jeszcze postąpiło. Postęp jego idzie równocześnie z postępem malarstwa, a właściwiej podobno mówiąc: rysunku, który sam przecież jest podstawą malarstwa. Mamy też biegłych rysowników — a imiona naszych malarzy, nie jednego tylko Matejki, znane są w Europie. Jeszcze się ona lepiej z niemi pozna i więcej ich jeszcze posłyszy podczas Wystawy wiedeńskiej. Koronowane osoby zakupują prace naszych artystów (Grottgera rysunki nabył cesarz austryacki), i dla urodzonych na stopniach tronu dzieło malarza polskiego może być upominkiem. Słyszymy, że Galicyanie zakupili „Odsiecz Wiednia“ Brandta z zamiarem ofiarowania go arcyksiężniczce Gizelli. Będzie to podarek ślubny i zarazem przypomnienie „małej przysługi Sobieskiego“ — nakoniec dowód galicyjskiego animuszu.
Animusz pojedyńczych ludzi, uchodzący za animusz całego społeczeństwa lub przynajmniej pewnej jego części, może się najrozmaiciej objawiać. U nas naprzykład objawia się, jako popęd do owacyi. Prawda! mamy wśród nas tyle wielkości, tyle znakomitości i tyle wiekopomnych zasług, że ani się wstrzymać od okazania im czci przynależnej. Wyprawiamy więc „bene merentibus“ obiadki, na których rozczulamy się ich zasługą (nie obiadków, ale zasłużonych), palimy do nich i z ich powodu mówki; wkładamy sobie w ich osobach wieńce na głowy i dochodzimy przy którymś z kolei kieliszku do przekonania w duchu, wypowiedzianego często na cały głos, że „cały świat“ (tak się nazywa sala bankietowa) zazdrości nam naszych wielkości. „Czterdzieści wieków patrzy na nas!“ ani jednego mniej. Czterdzieści wieków — i kwita.
Jakie to skromne! możeby dodać z jedno zero na rachunek przyszłości — boć i ona podziwiać nas będzie. Czy będzie podziwiać? czemużby nie? „I swoich czasów śpiewak nie obwini“, jak powiedział Mickiewicz. W każdym razie zarzucić im trzeba, że się zanadto przeceniają. Umiejmyż wybrać, co nam czcić przystoi, ażeby potem przyszłość nie skarciła nas za to, że czcimy bez wyboru, co się nawinie. Jest nadzieja, że poprawimy się z tej wady, prędzej czy później — a nim to nastąpi, miasta czczą swoje wielkości — wieś swoje. Oto niedawno pewna okolica naszego kraju wyprawiła komuś (czytaj: sobie) obiad za kilkaset rubli, słusznie sądząc, że tradycyi zaniedbywać nie trzeba, i że dla ich podtrzymania oraz gwoli wzajemnemu uczczeniu i uciesze można być głuchym na wołania o przystępowanie do Towarzystwa Osad rolnych dla małoletnich przestępców. Czasy teraz takie ciężkie!… A wreszcie, w cóżby się obrócił ów animusz ze spuszczoną przyłbicą, lubiący się podszywać pod animusz zbiorowy?
Czyż, gdyby taki animusz nie istniał, mogliby ponad tłumy wznosić się bohaterowie i przewodniczyć im w pochodzie? — czy naprzykład pan redaktor Gazety Rolniczej zdołałby zapozować na obrońcę szlachty, wobec prasy? I cóż z tego, że są tacy, co utrzymują, że pan redaktor G. R. o współzawodniczących z jego pismem wydawnictwach nie koniecznie trzeźwy daje pogląd na rzeczy; że chce odstręczyć, kogoby się dało, od czytania pism tamtych, a to dla nienarażenia własnego pisma na niebezpieczne dla niego z tamtemi porównania? I cóż z tego? O którymże to bohaterze, o jakiej wyższości ludzie nie gadają tego i owego? Każda wyższość nieznośna jest pełzającym poziomo, szczególniej współczesna — i dopiero potomni schylają głowy przed wystawionym jej pomnikiem. Któraż go nie zdobyła wyższość, trzymająca się zasady: cel (szczególniej osobisty) uświęca środki. Takich wyższości nie brak nigdzie; są i u nas, a poznać ich można po krzyku na innych i pozowaniu na obrońcę dobra powszechnego, obrzucaniu innych paszkwilami, częstowaniu się obiadami. Wyrzucajmy słowa i pieniądze! róbmy, co nam radzi interes i fantazya — szczególniej fantazya wyrzucania pieniędzy!…
Tem ona mniej jest szkodliwą, że (ktoby się spodziewał!) pomaga cywilizacyi przez trzebież lasów, oddawanie gruntów Niemcom i t. p. To najprostsza i najpraktyczniejsza parcellacya… — Parcellacya rozciąga się także i do dworów, we właściwy sposób. Dwór, szczególniej pański, to nie tylko mury i dach, nie tylko stajnie i śpiżarnie, ale nadto obrazy, biblioteka, archiwum, muzeum pamiątek, wszystko zbierane przez wieki i z historyą kraju związane. Taki dwór był i jest jeszcze w Wiśniowcu, gnieździe rodu Wiśniowieckich. Obecnie, podług doniesienia gazet, ulegnie on także parcellacyi: galerya obrazów — a w niej portrety królów, Dymitra Samozwańca, Maryny Mniszkówny — ogromna biblioteka książek i rzadkich rękopismów, kollekcya popiersi osób historycznych, starożytne naczynia etc., wszystko to będzie sprzedawane przez publiczną licytacyę w maju roku bieżącego. Bogaci amatorowie powinniby się postarać, aby pamiątki te nie zmarnowały się w rozproszeniu — żeby parcellacyę zastąpiła aglomeracya. Jużto murów po kawałku pewnie nikt nie nabędzie; zostaną w całości choćby względnej, tylko duch nowy w nich zapanuje. Pałac Wiśniowieckich ma być zamieniony na fabrykę.
Czasy zmieniają się. Czy na lepsze? Jak dla kogo. Ze stanowiska podmiotowego, na gorsze dla tych, którzy żyją wspomnieniem; na lepsze dla tych, którzy żyją nadzieją. Przedewszystkiem zmieniają się na inne.
Zresztą, co komu lepsze — drugiemu gorsze. Kronikarzowi niechaj to będzie wolno objaśnić przykładami z naszego brukowego życia. I tak: gdyby naprzykład latarnie gazowe paliły się nocami dłużej i większym płomieniem, dla publiki przyszłyby czasy lepsze, dla towarzystwa gazowego gorsze; gdyby marzenie o kanalizacji Warszawy miało się urzeczywistnić kiedykolwiek, dla ludzkich nosów przyszłyby czasy lepsze, dla epidemii znów gorsze. — I tak dalej.
Ale to są marzenia!… Marzyć wolno o wszelkich niepodobieństwach.
Był młody, który życie wstrzemięźliwe pędził,
Był stary, który nigdy nie łajał, nie zrzędził…
mówi Krasicki. My na wzór jego rzec możemy; były instytucye dobroczynne, które ogłaszały doroczne sprawozdania; było Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych, które starało się o coraz nowe obrazy; były czytelnie rzemieślnicze, do których ofiarodawcy nie same tylko teologiczne książki znosili; były reżyserye, starające się o rozmaitość repertuarów; były resursy, w których zamiast grać w karty zajmowano się czemś pożytecznem…
....... Wszystko to być może,
Jednakże ja to między bajki włożę.
Z tych bajek największą i najmniej prawdopodobną byłby właściciel domu, nie podnoszący komornego. „Co to będzie? co to będzie?“ powtarzają na kształt Mickiewiczowskich chórów lokatorowie. Łatwa odpowiedź: bieda będzie, na którą i kronikarz nie umie nic poradzić, choć, jako nie posiadający domu, sercem i głosem łączy się do chóru lokatorów.
W dawnych czasach, za króla Ćwieczka, ziemia była tania, mięso było tanie, chleb był tani, a książki drogie. Dziś wszystko na odwrót: tanieją książki, tanieją pisma, mnożą się tanie wydawnictwa, a owe czysto ziemskie, tak zwane najpierwsze potrzeby życia drożeją. Oto obok istniejących mamy zapowiedziane nowe, tanie wydawnictwa; a niechże mi kto pokaże piekarza, rzeźnika, lub właściciela domu, któryby wydawał tanie bułki, tanie mięso lub tanie mieszkania! Jednak o brak prenumeratorów żaden z tych panów nie potrzebowałby się lękać. Rzeźnicy i gospodarze dodają przynajmniej premia; pierwsi kości, drudzy wodę z pompy i przeróżne żywe stworzenia w mieszkaniach; ale piekarze nie dodają nic!
Trudno — tak musimy tańczyć, jak nam grają, a tak śpiewać… Nie! Śpiew nam zostawiony do woli; a że nie śpiewamy każdy inaczej, to tylko dlatego, że nuta Tadeusza staje się coraz popularniejszą. Coraz więcej głosów i coraz cieniej ją wyciąga; skąd powstaje harmonia tak zgodna, że gotowa zawstydzić z czasem nawet klownów w cyrku Salamońskiego — którzy, doznawszy podobno niesłychanego powodzenia między Hotentotami, dziwią się, dlaczego warszawska publiczność nie umie ich, jak należy, ocenić.

Gazeta Polska,  1873-ci rok.  № 78 z dnia 7 kwietnia

Bez tytułu.
V.
Gospodynie po świętach. Na placu Ujazdowskim. Życzenia. Nowe zwyczaje. Płeć piękna i małżeństwa. Dziwne zaślubiny. Capuletti i Montecchi. Wpływ wiosny. Saski ogród. Zwierzyniec Bartels. Artysta ekonomistą. Nowy gladyator. Projekt reformy literackiej.

Nasze gospodynie wyglądają zaraz po świętach, jak człowiek, który nagle utracił racyę bytu. Oto tyle zabiegów, mozołów, gderań, trudów i nadziei poświęciły dla jednego wielkiego celu — święconego, aż nakoniec przyszedł dzień oczekiwany… i cóż przyniósł? Zgłodniały i wyposzczony ojciec rodziny zasiadł w jej gronie… Tak jest, zasiadł — bo już dziś mało kto zabiera się do spożycia tego, co Bóg dał a przyrządziła gospodyni, stojący, by uczcić święcone przynajmniej w pierwsze święto, a chociażby tylko przy pierwszem przystąpieniu do stołu… Otóż ojciec rodziny dzisiejszy zasiadł w jej gronie z gośćmi, jacy się zeszli dla składania i otrzymywania życzeń niby, a właściwie dla jedzenia i picia. Ściskano się, zapewniano się o niepożytej przyjaźni; jedzono, pito przez parę dni, od poranku do wieczora, stłuczono kilka talerzy i kieliszków, i jak mówi królo-dworski rękopism:
……Minął dzień,
I minął wtóry dzień,
a już w dniu trzecim, po tylu trudach i olbrzymich wysileniach, wedle silnego wyznania Słowackiego:
……Napełnia ohydą
Ten stół splamiony, resztki chleba, wołu…
I milczenie zaległo te miejsca, w których gwarzyły z sobą niedawno strojne świątecznie baby; tylko kości po szynkach, przysłonięte, niby całunem, czarną, niedojedzoną skórą, świecą przykrą nagością; tylko zapomniana i pozbawiona jajka główka prosięcia wyszczerza białe zęby, zda się, z uśmiechem ironicznym, jakgdyby chciała mówić: „sic transit gloria mundi“.
Przyjemne są prace dokonane, mówi łacińskie przysłowie; czyż i nasze gospodynie wykrzykną: „przyjemne są prace zjedzone?“ Takby może było, gdyby nie to, że z ostatnim kąskiem zjedzonym usuwa im się cel, dla którego żyły przez cały Wielki tydzień. Nie dziwmy się więc, jeżeli spoglądają wtedy z osłupieniem w przyszłość. Wszystko zniknęło! a pozostała chyba tylko lekka niedyspozycya którego z członków rodziny, a stąd zmartwienie, potrzeba wezwania molierowskiego mędrca z nadaną przez niego samego władzą „medicandi, purgandi, et occidendi per totam terram“.
Ale jeszcze jedno wspomnienie ze świąt. W Warszawie bywają one zarazem i uroczystością ludową. W poniedziałek zwłaszcza, po mszy i po święconem, tłumy mężczyzn, kobiet i dzieci śpieszą na plac Ujazdowski, gdzie corocznie czekają na nie budy teatralne, huśtawki, karuzele, młyny dyabelskie oraz ów historyczny wygładzony i wymydlony słup, na którym najszczęśliwszy czy najzręczniejszy zwycięzca znajduje ubranie, zegarek, kilka rubli, a nakoniec butelkę wina dla pokrzepienia sił zwątlonych.
W budach teatralnych (czy tam tylko?), najgłówniejszą rolę grają błazny, jak dawniej mówiono: trefnisie, których zadaniem pobudzać tłum do śmiechu. Jakoż przy niezmiernie małych wymaganiach publiki zadanie to nie jest zbyt trudnem. Nieraz cała mimika polega na wkładaniu i zdejmowaniu gutaperczanego kapelusza, czasem na gestach, żywo przypominających darwinowskie pochodzenie człowieka. Ale wesoły tłum niewiele do śmiechu potrzebuje! Publika bije szalone brawo, śmieje się, skacze; starsi i młodsi porywają się za głowy na znak, że temu, co widzą, niepodobna uwierzyć; ze zbytku uwielbienia wzywają „najjaśniejszych pieronów“ na głowę artysty; życzą mu, aby porwało go tylu a tylu; klną, płaczą ze śmiechu, ściskają się wzajemnie!…
Obok tego wszystkiego skrzypią huśtawki, huczą karuzele; ruch, gwar, wykrzyki przekupniów, wrzawa i śmiechy dziatwy nadają zebraniom tym nader wesoły i ruchliwy pozór.
Ktoby jednak szukał w tem wszystkiem czegoś charakterystycznego, a nam tylko właściwego, tenby się zawiódł; charakter tych zabaw czysto kosmopolityczny, więcej hulaszczy, niż typowy, więcej wesoły, niż moralny. Nad moralnością czuwa wprawdzie policya; ale w zebraniach tych tłumnych najniższych warstw rzemieślniczych, służebnych, handlujących, wyrobniczych trudno wymagać wzajemnej na siebie i na smak dobry oględności. To też naprzykład zachowanie się kawalerów, emablujących damy, nietylko rycerskie, ale i poprawnie konwencyonalne nie bywa. Stąd też słyszane rozmowy i najrozmaitsze bons mots mniej bywają wykwintne, niż dosadne. Na to policya nic już nie pomoże; słów, spojrzeń, gestów, a nawet zbyt energicznych rzutów albo i zamachów nawet, nie powściągnie, chyba wyjątkowo. Czyż podobna wreszcie każdemu z gości na placu Ujazdowskim dodać stróżującego nad nim? A jednak potrzebaby prawie dodać każdemu przychodzącemu tam widzowi takiego opiekuna, dopóki go nie zastąpi światło w mózgownicach…
O zmroku zabawy kończą się; środkiem alei ciągnie się szereg arystokratycznych powozów, a bokami, wśród kurzu, tłoku i wesołych śpiewek, zdążają do domów piesi, dzieląc się po drodze wrażeniami chwil dopiero co ubiegłych. Coraz ciemniej, zorza wieczorna gaśnie; na niebie pokazuje się gwiazda jedna i druga — noc. Więc wszystko śpieszy na spoczynek, bo nazajutrz już tylko półświątek — nazajutrz to już, kto żyw, do młota, do piły, do hebla, do twardej pracy i twardej doli codziennej.
I oto święta przeszły, jak przebrzmiały rezurekcyjne dzwony. Teraz wypada nam tylko czekać spełnienia życzeń. Czy też sprawdzą się choć w części? I widać też, że wiara w spełnienie się życzeń słabnie, dziś bowiem można się od nich wykupić datkiem na ubogich. Zwyczaj to nowy, ale dobry podobno, bo co przezeń traci konwenans, zyskuje nędza; a może zyskuje także zdrowie, czas i swoboda zrzekających się wizytowania i wizytowanych.
Swoboda!… to miłe każdemu; żeby tylko nie przechodziła w zbyteczne sans façon. Wielu chce wprowadzić do nas z Niemiec zwyczaj wykupywania się od zdejmowania kapeluszy na ulicy, prawdopodobnie dla oszczędzenia kapelusza; potem oszczędzanie krawatu doradzi nie kiwnąć nawet głową znajomemu. „Czegóż ci Niemcy nie wymyślą?“, mawiali na widok każdej nowości nasi przodkowie. Prawda. Niedługo poczekawszy, temu, kto da coś na ubogich wolno będzie zupełnie nie znać znajomych, nie odpowiadać im na pytania, sypiać w towarzystwach, uciekać w salonie od kobiet do zielonego stolika lub papierosa i kawalerskiej gawędki, nie starać się o panny… Przepisy grzeczności towarzyskiej dotąd dawała Francya; dziś Niemcy nie chcą nic brać od niej, prócz prowincyi i miliardów, starają się kroczyć po tej drodze samowolnie. Jak widzimy, pierwsze kroki stawiły bardzo szczęśliwie.
A jednak, są tacy, którym się to podoba; każda rzecz znajdzie zwolenników — „każda Rózia znajdzie Józia“, jak mawiali nasi przodkowie. Ostatnie przysłowie, jako świętą tradycyę, przechowała ze szczególną pieczą i troskliwością płeć piękna. Dziś robi się, co może, aby owym Józiom ułatwić znalezienie tego, czego nie zgubili, a czego, jak wielu twierdzi, nie szukają dość gorliwie. Od tego Saski ogród, od tego Dolina Szwajcarska, od tego koncerta. A rauty, a teatr? Nasze panie, a raczej panny trzymają się zasady: „Aide-toi et Dieu t‘aidera“. Ale to nie zawsze prowadzi do małżeństwa.
Ach, te małżeństwa! jakże dziwnie się one nieraz kojarzą czasem! i tak niespodzianie, że cały świat ze zdumieniem dowiaduje się o nich. Ja sam… (tu piękne czytelniczki zaczynają się mną nieco interesować) — ja sam znam jedno małżeństwo jeszcze w miodowym miesiącu; nie wiem, czy szczęśliwe, ale zawarte, choćby nie na długo — o którem nikt dotąd nie śmiał przypuszczać, aby kiedykolwiek dojść mogło do skutku. Bo trzeba wiedzieć, że nowożeńcy żyli przed ślubem nie tylko w oddaleniu od siebie, ale prawie w nienawiści. By nie być rozwlekłym, a zbyt cierpliwości czytelnika nie wyczerpywać, powiem tylko, że mowa tu o związku małżeńskim, pobłogosławionym przez pana Aleksandra Tyszyńskiego między Darwinem a Biblią.
Rzecz, prawda, nie nowa, u nas nawet; a jeśli się komu zdawać może niesłychana dotąd, to dlatego, że niesłychana — boć, posłyszawszy ją z przewielebnych ust d-ra Henryka Reuscha, powtórzył ją u nas ks. Nowodworski („Biblia i Natura“). Teraz podniosły się nasze w tej sprawie głosy, i przyszło na naszym gruncie do tego małżeństwa; a fakt to tem dziwniejszy, że obie rodziny nowożeńców, jak się później pokazało, były jak najprzeciwniejsze temu związkowi. Capuletowie wyrazili swe oburzenie w Przeglądzie Katolickim, Montecchi w Opiekunie Domowym — obie zaś rodziny uważają małżeństwo za przymusowe, a pana Tyszyńskiego za człowieka, który w gwałtowny sposób kojarzy z sobą istoty, nie czujące najmniejszej wzajemnej sympatyi. W tem też głównie spoczywa prawdziwa różnica tej sprawy od sprawy Szekspirowskich Montecchich i Kapulettich. Bądź co bądź, widywano małżeństwa, niewłaściwie skojarzone, których członkowie po skończeniu miodowego miesiąca, czasem skróconego do dni kilku zaledwie, żyli z sobą. Ale gdy się naszarpali i spostrzegli, że jedno drugiemu nie poradzi, a trzeba im koniecznie dla przyzwoitości wytrwać w zawartym związku, poprzytępiali sobie rogi, poczynili sobie ustępstwa — i żyją jakoś. Tak więc przyszłości i owego małżeństwa przesądzać się nie godzi.
Może wiosna skojarzy inne, szczęśliwsze stadła. Skutki piękności i ożywienia się natury odbijają się na ludziach widocznie. Wiosna uspasabia jakoś poetycznie. Ktoby nie wierzył temu, niechaj pogrzebie w popiołach swych wspomnień, niechaj przypomni sobie, czy mu nie trafiło się kiedyś w życiu, w cichy, śliczny wieczór wiosenny, czy to na wsi, czy w ogrodach miejskich, iść na przechadzkę obok młodziuchnej, jak wiosna, a miłej, jak własna dola, towarzyszki. Mama i ciocia gwarzyły sobie, podążając za młodą parą, wiatr szemrał liściem, biła woń kwiatów, pomrukiwał może i jaki strumyczek coś jakby pacierz, jakby „ave“ wieczorne… Czy pamiętasz, czytelniku? Gdzież się podziały wówczas twoje drobne troski życia, gdzie jego strona powszednia? Tam towarzyszka była to sobie poprostu Marylka lub Ziutka, jakich wiele na świecie; ale wówczas, czy pamiętasz, jaką ci się wydała w świetle i w cieniu, z czołem, skąpanem w blaskach zorzy wieczornej, ze wzrokiem, zaginionym gdzieś w widnokręgu, z rozwianymi promieniami włosów na głowie, z twarzą zamyśloną a łagodną. Rzekłbyś: to anioł, przed którym tylko klęknąć i wyrzec: „ave“.
Hej! hej! szron życia ubielił ci dziś włosy, a jednak na głos takich wspomnień pokiwasz głową, palcem uderzysz w denko tabakierki, zażyjesz, uśmiechniesz się i powiesz sobie: „Dobre były czasy, zakaty!“
A to był ów wpływ wiosny i pięknej natury; duszę opęta wtedy egzaltacya. I nic dziwnego, że, wyrwana z codziennych warunków istnienia, rozmarzy cię na chwilę i rozwinie zwiędłe pod wpływem rzeczywistości skrzydła. W ludziach leży poczucie piękna, jak złoto, wkroplone w skałę, trzeba tylko warunków, żeby owo złoto spłynęło na wierzch. Dusza świeci wtedy dziwnem bogactwem.
Ale już dosyć na dziś tego liryzmu. Chcecie wieści z życia bieżącego, a nie z waszej przeszłości, wieści z Warszawy. Przedewszystkiem więc, jako cicerone, powiodę was do Saskiego ogrodu, pomiędzy tłumy, w ów modny chaos kurzu, sukien kobiecych, wrzekomo paryskiego żargonu, turniur, parasolek, binokli, papierosowego dymu, nóżek niewieścich i rękawiczek — nakoniec kobiet i mężczyzn. To wszystko, widzisz, nasza rozrywka, a zarazem, jeżeli chcesz, to nasza wystawa, wielki „magasin des modes“ — wystawa ubrań, domowych zasobów pieniężnych i nakoniec konkurs na wdzięki. Oto po ławkach siedzi złota młodzież, biegli sędziowie, a włożywszy na nos binokle, poważni, przejęci wielkością zadania, studyują starannie piękności. Wybór nie łatwy! Ach! w żłoby im dano nie tylko owies, i siano! A jednak trzeba wybrać, trzeba dać premium. Oto zbliża się jakaś postać niewieścia; błyszczące szkiełka zwracają się ku niej — i nagle cichy, arystokratycznie grassejowany wyraz „charmante! charmante!“ przelata z ust do ust, niby po drucie elektrycznym. Opinia ustalona — uznana nowa piękność, konkurs zamknięty.
Lecz ty masz dosyć i tego — chaos odurzył cię. Więc idźmy dalej. Oto na prawo, boczną ulicą wije się sznurek pensyonarek; niby gąski, drepcą jedna za drugą, zwracając na środkową ulicę ciekawe spojrzenia. „Chciałaby dusza do raju, ale grzechy nie puszczają“. A jeśli nie grzechy, to przełożona. Dalej znów emeryci pod mającem zjawić się wraz z liśćmi cieniem drzew — weterani, to jest wytyrani życiem siedzą cicho na ogrodowych ławkach, gwarząc, o czem się zdarzy, a cichą pogawędkę przerwie chyba żwawa sprzeczka polityczna. P. radca utrzymuje, że pokój jest wielkiem dobrodziejstwem, a poczciwiec oddałby ulubionego Azorka i żółtą chustkę fularową i co ma, byle tylko była wojna. Pan naczelnik drażni pobożnego pana sędziego, utrzymując, że wszystgii? należałoby ich nazwać „jezujedzi“…[1]
— A cóż im acpan dobrodziej zarzucasz?
— Wszystko!
— To nie dosyć.
— Czy to jeszcze mało? Alboż to nie oni szkodzą podwalinie społecznego ustroju, religii? należałoby ich nazwać „jezujedzi“…
Zabierało się na coś gorącego ze strony p. sędziego, ale dalszą rozmowę stłumiły wesołe okrzyki dzieci, biegających za piłką lub obręczami. Staruszkowie umilkli, goniąc rozmiłowanemi oczyma te prawdziwe motyle ludzkiej wiosny życia, ubrane podług ostatniej mody. Środkiem alei biegnie ze wszystkich sił dziesięcioletnia może dziewczynka; nóżki zdają się ziemi nie tykać, wstążki furkają koło głowy, a za nią gonią jeszcze potoki złotych włosów.
Prawdziwy to motyl!… tu ją trzymasz, tu jej niemasz; zakręci się ze szczebiotem i dźwięcznym, jak srebrny dzwonek, śmiechem, błyśnie raz jeszcze i lada chwila zniknie.
Stary radca posmutniał, i łza zakręciła mu się w oku.
— Moja Malinka zupełnie taka była. A żebyś wiedział, sędzio, co to było za dziecko!…
Tu stary radca urwał i schylił się po piłkę, która zatrzymała się u nóg jego, a podniósłszy ją, podawał zawstydzonej dziewczynce. Ile tylko starość może mieć słodyczy i tkliwości, tyle teraz zbiegło się w jego uśmiechu.
— Proszę, panienko…
— Merci, monsieur!
— Jak ci na imię?
— Julie…
— To nie tak, jak było mojej. A czemu ty dziecko, nie mówisz po polsku?
Dziewczynka obejrzała się bojaźliwie.
— Moi… ja chciałabym… mais madame se fache… kiedy mówię po polsku — szepnęła nieśmiało.
Staruszkowie pokiwali głowami. — Mój Boże! mój Boże!
Ot i ja sam już po przytoczeniu tej rozmowy żałuję, żem ją przytoczył, bo i na cóż to się zdało? Czy mało już w tej walce o nasz język wypsuto piór i papieru? „Czego wy o to tyle hałasu robicie — mawiał jeden z moich znajomych — francuszczyzna wszak ci to język salonów! a ma ktoś głupstwa gadać, to po polsku ani sposób! Nasz język nic na tem nie traci“. Zauważyłem, że i z tego względu Saski ogród stał się salonem warszawskim, salonem-przechadzką.
Od niedawnego czasu przybyło Warszawie jeszcze jedno miejsce przechadzek — zwierzyniec pana Bartelsa. Okazów tam jeszcze niewiele; najwięcej ptactwa. Ze zwierząt drapieżnych są — niedźwiedzie. Pękate i niezgrabne te stworzenia przewracają się z boku na bok, kiwają głowami lub ssą łapy, mrucząc przytem właściwym sobie głosikiem, jak kiedy to na nie gałązka spadnie. Prócz niedźwiedzi są i wilki, chowane przez właściciela zakładu od małego, i stąd tak łaskawe i pieściwe, jak psy domowe. Niektórzy jednak z oglądających nie ufają snać sposobom obłaskawienia, używanym przez właściciela, i chcą odgrywać rolę pogromców na własną rękę. Niedawno jeden z takich domorosłych Moroków „nabył“ ze zwierzyńca wielkiego puhacza wtedy, kiedy pan Bartels był nieobecnym, i obłaskawiać go zapewne będzie aż do chwili, w której policya, uprzedzona przez właściciela, przerwie mu te studya ornitologiczne. Publiczność powinnaby jak najliczniej zwiedzać ten zwierzyniec, a czem kto może, przykładać się do jego zbogacenia.
Jeżeli Wrocław utrzymać może ogród aklimatyzacyjny, mogłaby i Warszawa, byle się nie dała ssać Wrocławowi, jak dotąd — boć on już wyrósł na jej mleku, i zęby ma nielada i nieraz już swoją karmicielkę ukąsił. A ssać ją ciągle myśli, coraz lepiej, stara się gorąco o kolej żelazną do niej jak najkrótszą. Wracając do zwierzyńca p. Bartelsa, powiemy, co już wiadomo, że pożytki mogą być z niego liczne; ekonomiczne, bo właściciel ma zamiar hodować najdoskonalsze gatunki ptactwa i zwierząt domowych — i naukowe także, bo najlepsze nawet zoologiczne gabinety nie zastąpią zoologicznego ogrodu. Wartoby też pomyśleć o założeniu akwaryum… ale odpada i ochota mówić o tem, kiedy rozpoczęta przy Brylowskim pałacu hodowla sztuczna ryb nie powiodła się. U nas nic się jakoś nie wiedzie, co się pojedyńczemi siłami zaczyna… Prawda, że i zbiorowe siły niekoniecznie bywają potężniejsze, dowodem spółka jedwabnicza. Istnieje podobno, ale siedzi cicho, żeby się, broń Boże, ktoś czego o niej nie dowiedział.
Takto idą u nas niektóre sprawy, z wielkim ferworem nawet rozpoczynane. Dobre życzenia nasze popierają je chętnie — ale niewiele więcej. A tu trzeba jeszcze umiejętności, pracy, a nawet cokolwiek nakładu i odrobinę pomocy, kiedy idzie o dobro ogólne. Bez jednego z tych warunków rzecz albo nie pójdzie, albo się spóźnia — starzeje się, nim urośnie. Najtrudniej może o pieniądze — wszyscyśmy prawie goli, a kto porosły w pierze, to się broni od skubania.
Jaka jest rada na brak pieniędzy, jaki sposób zapewnienia dzieciom kawałka chleba? pytają wszyscy. Czyby też się kto domyślił, że na powyższe kwestye odpowiedział niedawno artysta, a odpowiedział tak dobitnie i rozumnie, jak najlepszy ekonomista? Ciekawych odsyłamy do ostatniego numeru Kłosów, w którym znajduje się rysunek pana Andriollego, podpisany: „Na wszelki wypadek“. Rysunek przedstawia warsztat stolarski, przy którym młody człowiek, kilkunastoletni gimnazista, pod dozorem majstra hebluje drzewo. Podczas gdy majster daje wskazówki młodzieńcowi i, wyciągnąwszy potężne, żylaste ręce, uczy go, jak należy hebel trzymać, siwowłosy ojciec panicza, siedzący obok warsztatu, spogląda z zadowoleniem na ciężką syna pracę, pewny, że daje mu broń w ręce „na wszelki przypadek“. Zresztą, jeżeli panicz i nie będzie musiał w przyszłości heblem zarabiać, to będzie umiał uszanować robotę innych, będzie się znał na niej i na materyale drzewnym, a skorzysta bezpośrednio na zdrowiu ciała i myśli. Umysł jego i charakter spotężnieją, tak jak i muskuły ciała. Myśl p. Andriollego wykonana jest z wieloma artystycznemi zaletami; tem też lepiej przedstawia myśl artysty prawdziwie obywatelską. Źródła i treści tej myśli powinni się wszyscy ojcowie rodzin, jak pacierza, na pamięć uczyć. Obok wykształcenia naukowego, choćby nawet i uniwersyteckiego, koniecznie należy uczyć dzieci rzemiosł; one bowiem, zwłaszcza przy odpowiedniem wykształceniu umysłowem, dają chleb pewniejszy, niż każdy niemal inny zawód.
Gdybyśmy młodzież w właściwą porę jej życia uczyli rzemiosł, iluż ludzi znalazłoby o wiele właściwszy dla siebie zawód i zamiast szukać chleba na innych polach, mało określonych, a więc za szerokich dla nich, jęłoby się hebla lub piły? Staliby się czemś naprawdę, mieliby jasno wytkniętą przed sobą drogę, zamiast błąkać się po nieznanych sobie ścieżkach; być dla wszystkich i dla siebie znakiem zapytania albo owem X, którego wartość zagadkowa nikogo nie zaciekawia, tem mniej, gdy wyrazy, obok tego X położone i decydujące o jego względnej wartości, okazują, że wartość ta równa się wartości źdźbła — dajmy na to, sieczki. Stosując metodę, wykrywającą znaczenie X w matematyce, do Iksów literackich, zrozumiemy ich wartość z wyrazów, przy których je spotykamy. Toć zaraz widać, że kiedy Iks literacki tak mało literackie pisuje listy, jak ów list, który w 86-m numerze Kuryera Codziennego wydrukowano z podpisem „Iks Gutenberczyk“, to widocznie chybił powołania, do którego że ma uzdolnienie, wyrazy listu pouczają w sposób niewątpliwy.
Ale człowiek potrzebuje żyć; w braku właściwszego sobie zajęcia, najmuje się, jako gladyator, przybrany odpowiednio do areny, na którą mu wstąpić kazano, i spisuje się tak, że się mimowoli przypomina komedya Arystofanesa, a w niej krotochwilny sługa, pytający się swego pana, Donisiosa:

…Panie! czy mogę coś ordynarnego
Powiedzieć, z czego lud się zwykle śmieje?

I pan pozwala albo nie pozwala; to już zależy od jego smaku. Wynika z tego, że mniej grzeszy trefniś, a więcej jego impresario. Ma on swoje cele, o których narzędzie jego może i nie wie. Nie wie czasem i publiczność, wołająca: bravo pulcinello, bravo! Trzeba jej to wyjaśnić.
Kuryer Codzienny szukał przyczepki do Gazety Polskiej za dwa poprzednie felietony „Bez tytułu“ i znalazł do niej powód w samymże felietonie ostatnim, w którym dawno już zapowiedziane, ale nie wydane dotąd jeszcze dzieło ś. p. Mścisława Kamińskiego, pod tytułem: „O miłości, kobiecie i małżeństwie“ przypisywane było panu M (aurycemu) Kamińskiemu. Omyłka drobna — choć dająca się wytłómaczyć wiadomą światu różnostronnością talentu i wiedzy pana Maurycego Kamińskiego, współpracownika przy Kur. Codz. Omyłkę można było uczciwie sprostować. Wszak niegdyś Gazeta Polska prostowała mylne w Kur. Codz. używanie wyrazu „surrogat“ i wyrażenia „sieć kolei żelaznych“ — a Kur. Codz. podziękował jej za to publicznie a uczciwie. Nadarzała się Gazecie Polskiej sposobność do postąpienia tak samo — i chwyta ją niniejszem, acz bynajmniej nie podaną przez kogoś, przybranego w „białą-szatę obywatelską“, która się w tym razie w szatę śmieszności zamieniła. Jeżeli już o zemstę chodziło, to mógł ją Kur. Codz. powierzyć komuś, czyje wychowanie domowe mniej jest zaniedbane.
Podobne też chyba wybryki mogły u kogoś, występującego w Kuryerze Warszawskim, wyrodzić szczególniejszą w swoim rodzaju myśl: założenia towarzystwa literackiego. Żyjemy widocznie w czasach stowarzyszeń i spółek; dotąd jednak miały one na celu solidarność interesów — od dziś mają solidaryzować głowy. „Każdego z czytelników, zajmujących się literaturą pism peryodycznych (mówi autor), uderzyć musi dziwna niejednolitość krytyk, w tych pismach zamieszczanych“. Otóż to jest źle; recenzenci są płytcy — to jeszcze gorzej; ale cóż na to poradzić? Utworzyć towarzystwo literackie, odpowiada autor. Wielka myśl! Jak się zbierze dwudziestu płytkich literatów, to utworzone stąd towarzystwo będzie głębokie; znikną idealiści, pozytywiści, realiści, a utworzy się słodki melanż wszelkiego rodzaju zasad i przekonań — rodzaj mikstury, mdłej może trochę, ale działającej wybornie na wszelkie różnice zdań.
Wówczas to przyjdą czasy zgody i wzajemnej adoracyi. Kuryer Codzienny zakocha się w Niwie; Przegląd Tygodniowy będzie robił słodkie oczy do Kroniki Rodzinnej, a ten, kto pierwszy podał projekt towarzystwa, będzie jego prezesem, i poglądając na zakochane pary, będzie błogosławił je i potomstwo ich, aż do wnuków i prawnuków.
Wprawdzie mówią, że różnostronność zasad, rozmaitość kierunków i dróg, któremi ludzie biegną do celów społecznych, to potężny dowód żywotności ogółu; mówią, że ta właśnie różnostronność ożywia, pobudza do energii; mówią, że ścierania się zdań rodzi się światło — ale to wszystko przesąd! Lepsze towarzystwo niwelacyjno-literackie, a lepsze dlatego, że, jak który z recenzentów nie będzie rozumiał ani słowa z kwestyi, o której będzie chciał mówić, to się drugiego poradzi.
Zresztą, może to i ma swoją dobrą stronę. Jaka szkoda naprzykład, że autor wzmiankowanego projektu nie poradził się kogo przed jego ogłoszeniem drukiem! Byłoby to może pociągnęło pewne zmiany, zarówno korzystne dla artykułu, jak i dla losów projektowanego towarzystwa.
Autor obiecuje wkrótce powrócić jeszcze do szczegółowego rozbioru swej myśli. Otóż nie przesądzając, co ta nowa wycieczka w krainę projektów przynieść może, radzimy tylko podróżnikowi, aby w widocznie mało mu znanych okolicach trzymał zawsze w ręku bussolę, której strzałka wskazuje zdrowy rozsądek. Inaczej zabłądzi bez sposobu wyjścia, a nie uratują go ani dobre chęci, ani nawet „pewne zdolności krytyczne“, które sam sobie przypisuje.

Gazeta Polska,  1873-ci rok.  № 89 z dnia 22 kwietnia.

Bez tytułu.
VII.
Odsiecz Wiednia Brandta. Domowe uroczystości. Jeszcze o Mazepie. Koncerta. Dwugłowy słowik. Nasze drogi i mosty. Nowe pismo. Dawne i nowe pszczelnictwo. Ludność nadwiślańska. Saska Kępa. Nasze piękności. Kąpiele. Metamorfozy.

Nasza wystawa obrazów szczególny przedstawia widok. W galeryi, zawieszonej na całą długość utworami dawniejszych i młodszych malarzy, publiczność skupia się gęsto zaledwie przed kilkoma, a około innych pustki. Bo też, co prawda, brak nowości, a jeżeli się jaka pojawi, to najczęściej przedstawia walkę… ale na nieszczęście artysty z płótnem, farbami i pomysłem. Nic więc dziwnego, że pokojowo usposobieni widzowie cofają się, jak ów Dant, przerażony fenomenalnym apetytem Ugolina, pożerającego arcybiskupa, który to duchowny, zamrożony w lodzie, bardziej przypomina marynatę, niż straszną scenę z Boskiej Komedyi.
Najwięcej ciekawych ściąga obecnie nie obraz, ale fotografia obrazu, przedstawiającego bitwę pod Wiedniem. P. Brandt wybrał tę chwilę, w której król, dostrzegłszy wahanie się Turków, dla ostatecznego ich złamania puścił w zamęt bojowy decydujące zawsze hufce strasznej husaryi. Rozbite, jakby uderzeniem piorunu, na dwie połowy szeregi tureckie rozwarły się w szeroką ulicę, przez którą, niby huragan, biegną skrzydlate pułki z całą grozą i przerażającym majestatem, niszcząc, łamiąc i tratując wszystko po drodze. Ludzie, wielbłądy, konie albo padają pod uderzeniami wyciągniętych lasem kopii, albo w niepojętym bezładzie napróżno szukają w ucieczce ratunku. Przewracające się namioty, furya zwycięzców, trwoga, malująca się w rysach i ruchach pobitych, zamęt, dym, blaski wystrzałów — słowem, wszystko, co stanowi charakterystykę bitwy, uchwycone i oddane z niezrównanym mistrzowstwem. Zda się, że słychać jęki, rżenie i tętent koni, huk strzelby, wrzaski bojowe.
W właściwem świetle przedstawiają się nam ostatnie nasze domowe uroczystości, w których, jak np. w owacyi dla Królikowskiego, chodziło o uczczenie talentu i pracy, w obiedzie dla Wieczorkowskiego, b. Prezesa Sądu Apelacyjnego, o uczczenie zasługi i pracy, i nakoniec w uroczystym obchodzie czterdziestoletnich trudów p. Kł., siostry miłosierdzia, o uczczenie poświęcenia i pracy. W tej ostatniej uroczystości niewiele osób brało udział. P. Kł. była i jest jeszcze przełożoną szarytek przy szpitalu Dzieciątka Jezus; tylko więc zarząd szpitala, koleżanki i może kilku pielęgnowanych ongi przez nią chorych było przytomnych uroczystości, zakończonej cichą mszą, odprawioną przez miejscowego kapelana.
Ale obecnie zabrakło już „bene merentium“, i uroczystościom koniec. Ostatnią było przedstawienie Mazepy na benefis Królikowskiego. Trudno sobie wyobrazić tłok i dobijanie się o bilety oraz uroczysty nastrój publiki, mającej po raz pierwszy oglądać ten wspaniały, choć pełen grozy tragicznej utwór. Po skończeniu sztuki złożono benefisantowi rozmaite dary pamiątkowe, przeznaczone dla jego dzieci. Rozumny i delikatny dar. Sama sztuka zelektryzowała publiczność, i dlatego na drugiem przedstawieniu cały teatr był równie natłoczony, jak i na pierwszem. Specyalne, na wzór i z pomocą dzieła Małeckiego o Słowackim pisane recenzye obznajmiły już czytelników z treścią i wartością utworu, dlatego więcej o nim mówić nie będziemy. Miło nam tylko przy sposobności sprostować zdanie naszych kolegów po piórze, którzy prawie jednozgodnie wygłosili, że charakter Jana Kazimierza przedstawił poeta zupełnie niehistorycznie. Otóż rzecz się ma wprost przeciwnie. Niehistoryczne są wypadki, ale jaknajściślej historyczny charakter panującego. Chcący się przekonać o tem, znajdą w dziełku p. Plebańskiego wiele najzupełniej autentycznych, bo na dokumentach i zapiskach współczesnych opartych szczegółów tego rodzaju; i dziwić się raczej przychodzi szczęśliwemu wypadkowi czy szczęśliwej intuicyi poetycznej w skreśleniu tego charakteru. Historya uczy nas, że było w tym monarsze i wiele stron dodatnich. Mógł on, składając koronę, z całą słusznością powiedzieć: „Pierwszy bywałem w potrzebie, ostatni w odwrocie“ — niemniej jednak domowa strona jego życia, a raczej obyczaje nie były zbyt czyste i moralne.
Teatr, odczyty, koncerta cieszą się jeszcze, jak gdyby w zimowym sezonie, zupełnem powodzeniem. Chór felietonistów, niby chór słowików, powitał wiosnę, a tymczasem zima wytrząsa na nas resztki zapasów dżdżystych i śniegowych. Mimo to, nie zrażone niczem ciągnie do nas rozmaite ptactwo zagraniczne — a nawet takie, które przy najpiękniejszych przeszłych wiosnach nie zaglądało w nasze strony dotychczas. Chcemy tu mówić o cudownym dwugłowym słowiku, który w przelocie, a raczej w przejeździe do Wiednia, spoczął na chwilę w cyrku Salamońskiego, aby obdarzyć nas czarownym dźwiękiem swego głosu. Szczególny ten ptaszek tem się jednak różni od naszych z zielonej dąbrowy i czarnego boru słowików, że żywi się nie mrówczemi jajami i muchotrzewiem, ale najchętniej papierkami bankowymi. Z tem wszystkiem, zdaje się, że pożywienie znajdzie w Warszawie obfite, skutkiem czego odwoła nieodwołalny termin wyjazdu i przedłuży swój pobyt na dni parę. Warszawa jest prawdziwym rajem dla wszelakiego rodzaju osobliwości. Kto tylko ma zbyt krótkie nogi, zbyt wielką głowę albo cokolwiek za wielki żołądek, może śmiało przyjeżdżać do nas, a niezawodnie po jakim miesiącu pobytu zarobi wcale sporo grosiwa. A nie tylko w Warszawie może rachować na połów, ale jeszcze bardziej w miastach prowincyonalnych. Toż była wieść, że niedawno pokazywano w jednem z nich niezmiernie osobliwą fokę, tem ciekawszą, że chodziła na dwóch nogach, mówiła po niemiecku i nosiła kobiece suknie. Sceptycy twierdzili nawet, że była to sobie poprostu nie stara i wcale nawet przystojna Niemka, żona impresaria; niemniej jednak tłumy odwiedzały fokę i dziwiły się, że taka łaskawa bestyjka. „A że, mościdzieju, są tacy, co nie wierzą, żeby to była foka, to nic dziwnego — bo heretycy w nic nie wierzą“. Zresztą, stojąca obok balia z wodą usuwała wszelkie wątpliwości.
W Radomiu znów przed niedawnym czasem miejscowa publika miała sposobność podziwiać uciętą głowę, która mówiła i jadła befsztyk. Radomianie żadną miarą nie mogli pojąć, gdzie się ów befsztyk po zjedzeniu podziewa. Szczęściem poszukiwania miejscowej policyi zdołały wykryć i resztę kadłuba, należącego do tej głowy, a ukrytego starannie pod stołem, na którym spoczywała sama głowa. Pomyślny ten wypadek uspokoił ciekawość Radomian — a głowa, wlokąc za sobą tułów, powędrowała w inne strony szukać tułowiów bez głów. Co do dwugłowego słowika, czyli dwóch sióstr, Milli i Christini, przynajmniej zrośnięcie ich nie podlega żadnej wątpliwości. Kuryer któryś, idąc za poradą doktora berlińskiego Virchowa, przypuszcza nawet, że muszą mieć jedną kość pacierzową. Nie przesądzając kwestyi, powiemy tylko, że gdyby nie poczciwa Warszawsko-Wiedeńska i Bydgoska kolej, nie oglądalibyśmy tej osobliwości; gdyby bowiem przyszło dwóm siostrom jechać końmi po naszych szosach i mostach, niezawodnie rozpadłyby się, choćby były jeszcze silniej zrośnięte, zwłaszcza, gdyby przyszło im jechać np. przez okolice Zakroczymia lub Wyszogroda.
Był sobie w tamtej okolicy poczciwy most, któremu ze starości powypadały dyle, nie przymierzając, jak człowiekowi zęby. Przez uszanowanie dla wieku przejeżdżano przezeń bardzo wolno, tembardziej, że po obu stronach ciągnął się głęboki parów, napełniony błotnistą wodą, w której kąpiel nie uśmiechała się nikomu. Aż wreszcie przyszła chwila, że syt sławy i zasług, staruszek most rozsypał się w proch, a na jego miejsce postawiono nowy, młody i pełen nadziei murowany. Ten ostatni służyłby niechybnie jako wyborny środek komunikacyi, gdyby nie to, że w niemowlęcym jeszcze wieku, bo w trzecim miesiącu życia poszedł w ślady swego poprzednika i zerwał się w dwóch częściach swojej szerokości. Dziś, kto nie chce ryzykować się, przejeżdżając przez trzecią część pozostałą, ten przejeżdża przez parów. Najemni woźnice wybierają zwykle parów, w którym można się wywrócić, ale można się i nie wywrócić. „Niech jegomość się trzymają! Wio!“ — przestrzega woźnica. A że wypadkiem jest, aby kto zdołał utrzymać się w bryczce, przeto słusznie mówi miejscowa kronika, że „wypadki zdarzają się rzadko“. Uprzedzamy tylko, że wyrazu „wypadek“ nie należy poczytywać za jedno z wyrazem: „wypadnięcie“, inaczej bowiem możnaby zarzucić kłamstwo miejscowej kronice.
O drogi nasze i mosty! jakimże wy cennym jesteście zabytkiem i dla poetów, rozmiłowanych w ruinach, i dla historyków, badających stan kultury przedpotopowej pierwotnych mieszkańców globu.
Jeżeli co do dróg i mostów odznaczamy się silnym konserwatyzmem, to przecież dbamy o podźwignięcie pewnych gałęzi przemysłu. Mówimy tu o ruchu, panującym od niejakiego czasu pomiędzy naszymi pszczelarzami. Ruch ten powiększa się coraz bardziej; są już projekta miodowych stowarzyszeń, którym życzymy, ażeby dłużej, niż przez miodowe tylko miesiące utrzymały się w zgodzie i pracy. Doszła nas wieść, że wkrótce zacznie w Warszawie wychodzić pismo peryodyczne pod tytułem: „Ogrodnik i pszczelarz“. Jeżeli tylko będą je redagowali specyaliści, ma ono niemałą szansę powodzenia. Podniesienie ogrodnictwa i pszczolnictwa nie byłoby zresztą nowością, ale raczej powrotem do tradycyi, która twierdzi, że ongi kwitło u nas i jedno, i drugie. Okolice Niemna słynne były niegdyś jako kraina miodowa, brzęcząca miryadami pszczół, osiadłych w barciach leśnych. W wielu miastach i miasteczkach znajdowały się woskobójnie; miód i wosk spławiano Wisłą i Niemnem do portów bałtyckich, skąd zagraniczni kupcy rozwozili te produkta daleko na Zachód. W Polsce stare miody do picia ceniono na równi z węgrzynem i małmazyą. Z nadwiślańskich krain pszczolnictwo kwitło szczególniej w lesistej Małopolsce, a jeszcze dawniej na Pomorzu. Szajnocha wspomina, że szczególniej w Małopolsce, wedle górnego biegu Wisły, szumiały całe lasy lipowe, roznoszące latem dziwnie cudną woń po okolicy. Wówczas to w pogodne dnie brzmiał taki las ogromną z tysiąca tonów złożoną muzyką pszczolną, którą lubował się współczesny, w lasach żyjący bartnik. Kochanowski sam mówi, jako w znojne godziny popołudniowe lubiał położyć się pod cieniem lipy i słuchać kapeli pszczół nad głową, które, „radośnie bęcząc“, dziwną zabiegłością przypominały mu obowiązki i sprawy ludzkiego żywota. Szkoda doprawdy, że ten piękny a tyle swojski przemysł gospodarczy tak długo był w zaniedbaniu i tak późno budzi się z letargu.
Wspomnieliśmy o dawnych borach nadwiślańskich; niech więc nam będzie wolno pomówić o dzisiejszej Wiśle. Kapryśna ta rzeka, skrępowana po prawym boku wałem, nie może już płatać grubijańskich figlów Pradze, której rok rocznie na wiosnę zwykła była sprawiać zimną kąpiel. Obecnie na żółtych jej wodach, po tylu niefortunnych usiłowaniach, próbuje znowu szczęścia z pomocą pan Fajans parochodów, które budzą głęboką nienawiść w miejscowej pobrzeżnej ludności przewoźniczej, znanej w Warszawie pod nazwą Nadwiślaków.
Trzeba bowiem wiedzieć, że Nadwiślacy stanowią niejako osobną klasę, która jest całością, w sobie zamkniętą. Mają i oni swoją hierarchię, swoją arystokracyę i demokracyę. Do pierwszej liczą się posiadacze, t. j. przewoźnicy, posiadający łódki, rybacy, posiadający sieci; plebs właściwy stanowią ci, którzy posiadają tylko bulwar, na którym mogą leżeć do góry twarzą i wygrzewać się do woli. Ten ostatni typ jest najcharakterystyczniejszy; z niego to rekrutują się zwykle szeregi Gavrochów warszawskich. Nadwiślak taki bywa zwykle wyrostkiem od lat dziesięciu do szesnastu. Sposobem utrzymania jest dlań sprzedaż piasku; zresztą przepędza czas nad wodą, paląc papierosy, gwiżdżąc, lub grając w kamyki. Znaleźć go można najczęściej leżącego na wznak z rękami pod głową i przypatrującego się chmurom. Mieszkanie jego stałe jest tajemnicą i on sam częstokroć nie przypomina sobie, gdzie mieszka. Całkiem niewykształcony umysłowo, ma jednak właściwy sobie, a przy tem do wysokiego stopnia samodzielny pogląd na rzeczy, który wypowiada odrębnym i także sobie tylko właściwym językiem. Jest przytem zabobonny, pobożny; o lada co zaklina się na wszystkie świętości, ale klnie przytem z taką precyzyą i biegłością, że nikt mu w tem wyrównać nie zdoła. Pobożne zaklęcia jego bywają często niezmiernie naiwne, np. „Jak Panu Bogu dobrze życzę“. W potocznej mowie powtarza niezmiernie często wyraz: „ci“, np. „On ci przyszedł do mnie; żebym ci mu dał dulca“ (dziesiątkę). O ludziach, żyjących w mieście i chodzących w porządnych paletotach i kapeluszach, mówią zwykle z pobłażliwą i wyrozumiałą wyższością, nie chcą jednak solidaryzować się z nimi, nazywa ich „oni“. W Warszawie ma dwóch przyjaciół: króla Zygmunta i Kopernika. O tym ostatnim niewiele wie, ponieważ wiadomości jego astronomiczne i historyczne są w dość opłakanym stanie. Wie jednak, że Kopernik nie jest „święty“, i dlatego pozwala sobie czasem drwić z niego. Nie rozumiał też ostatniego jubileuszu i wcale nie mógł sobie zdać sprawy z niego. „Co oni ci mu wieńce na głowę kładą! chyba powaryowali“. — Smutna to ignorancya; ale jeżeli przypomnimy sobie, że jakaś, widocznie dość zamożna dama ofiarowała wcale sporą sumkę na wdowę po Koperniku, przestaniemy się dziwić nieświadomości Nadwiślaka.
Arystokracyę miejscową stanowią, jak już wspomnieliśmy, posiadacze sieci, podrywek i nakoniec łodzi. Ci ostatni, na podobieństwo ptaków, czyhających na łup, czają się przy brzegach; ale niechno ugrzęźnie na piasku statek parowy, lub galar rozbije się o filary mostu, wnet biegnie w zawody wśród radosnych okrzyków kilkanaście łódek, jakby z pod wody wyskoczyły. Następuje praca; słychać skrzyp sznurów, uderzenia siekier, klątwy, okrzyki zachęty, i w pół godziny robota skończona. Statek wyciągnięty, galar powiązany na nowo z połapanego drzewa, i znów cisza na wodzie, łódki przywiązane do brzegów, znów spokojnie i znowu:

Przez dnie całe i noce
Wisła szumi, bełkoce.

Lato bywa żniwem dla przewoźników; wtedy bowiem nastaje dla różnorodnej, ale głównie rzemieślniczej ludności pora przejażdżek na Saską Kępę. Różnobarwne tłumy powiewają sobie chustami z łodzi do łodzi lub śpiewają pieśni, których echo daleko niosą fale. Płeć piękna wydaje okrzyki przestrachu, spowodowane kołysaniem łodzi; mężczyźni wtórują im śmiechem, który, jako dowód odwagi, jest zarazem sposobem zdobywania serc. Słowem, weseli się wszystko i raduje, a oczom przedstawia się bardzo piękny widok. Kto wie jednak, czy nie piękniejszy jeszcze, a pewnie prawdziwiej romantyczny widok jest nocą, gdy mgła w fantastycznych kłębach pokryje brzegi, na galarach błyszczą dalekie światełka, czasem uszu doleci piosnka flisaka; czasem na mrocznem tle zarysuje się parowiec i, odetchnąwszy dymem, jakby z czeluści piekielnej, rozsypie złote snopy iskier, po których głębsza jeszcze ciemność na falach.
Kto umie po naszemu i sercem patrzeć na nasze piękności, ten nie potrzebuje z nudów szukać brzegów Renu. Mogłoby nam być wcale nieźle w naszym kącie. Klonowicz mówi:

Kraina cała na żyznym zagonie
Zasiadła, jakby u Boga na łonie.

Otóż i my, czytelniku, dlategośmy prawili ci o Wiśle i jej pięknościach, byś nie szukał ich zagranicą, ale baczył na bliższe ci, tuż pod ręką leżące. Czas bowiem kąpielowy zbliża się, a z nim chwila odlotu zagranicę rozmaitego ptactwa wędrownego, któremu przykrzy się lato we własnych gniazdach. Jedni tam dążą rzetelnie na kuracyę, drudzy, by świata użyć, i zrzuciwszy domową skórę, stać się podobnymi do ludzi. Ta ostatnia operacya nie zawsze się udaje. Mój Boże! iluż to naszych poczciwych wróbli, posiedziawszy czas jakiś zagranicą, wraca z czubkami na głowach! A wiadomo przecie z przysłowia, jaki to ptak ma swój czubek. Gdyby zmartwychwstał Owidyusz, mógłby jeszcze raz napisać swoje Metamorfozy, oparte na gruncie polskim, w których za jedną drogą i metempsichosis egipska i nowsza teorya Darwina znalazłyby swoje usprawiedliwienie. Wówczas to poznalibyśmy dokładnie cały proces, na mocy którego dusza i ciało szlachcica polskiego przemienia się w duszę i ciało Anglika lub Francuza.
Czy korzystamy na tych przemianach — that is the question. Na pociechę mówi nam nauka, że w naturze nic nie ginie; być może — ale pieniądze nasze, wywiezione raz zagranicę, giną dla nas bezpowrotnie. „Co komu dasz, tego sam nie masz“, mówi przysłowie.
Niechaj jednak nie posądza nas nikt o zaściankowość. Piękny to widok, gdy młodzież biegnie zagranicę po naukę; gdy po cudzoziemskich wszechnicach bierze górę nad inną; gdy sami cudzoziemcy pierwszeństwo nad swoimi w zdolnościach i pracy jej przyznają. Mówimy tylko przeciw podróżom ze zbytku pieniędzy, a braku rozumu; przeciw podróżom z próżniactwa i nudów, lub dla uspokojenia nerwów.
Czy jednak ta nasza filipika wywrze jaki skutek? Prawdopodobnie wywrze; wszyscy ci bowiem, którzy na bieżące lato mają zamiar wyjechać zagranicę, przypomną sobie, że już czas starać się o pieniądze i paszporta.
Zatem: adio!

Gazeta Polska,  1873-ci rok.  № 99 z dnia 5 maja.

Bez tytułu.
IX.
Ruch piśmienniczy i spory literackie. Brak światła na ulicach. Majówki. Urodzaje. Wystawa wiedeńska. Sztuczne nawozy i 500,000 rb. Skarb czy dług? Kultura, kredyt i spółka. Nie będzie starzyzny.

Rozbudzony w ostatnich czasach ruch piśmienniczy powołał do życia niemało sił umysłowych, które poprzednio, w braku środków, ułatwiających szerszą działalność, nie wychodziły ze sfery ustnej propagandy różnorodnych pojęć i przekonań. Obecnie wielka ilość pism dostarczyła tych środków, a różnostronność zasad zrodziła walkę, która zawrzała in foro publico, i w której mniej lub więcej żywy udział wzięli nie tylko piszący, ale i czytelnicy.
Z czasem, bardziej z natury zbliżone kierunki zlały się z sobą, wskutek czego powstały dwa główne: pozytywny i idealny. Od tej chwili, walka o byt i przyszłość miała się tylko pomiędzy nimi rozstrzygać. Nie mogło się zaś obejść bez niej, ponieważ pod sztandary, tak idealizmu, jak i pozytywizmu, poczęły się chronić nie tylko przeciwne sobie, czysto naukowe, albo lepiej filozoficzne poglądy — ale i wszelkie inne.
Owszem, zdawało się, że tak idealiści, jak i pozytywiści, umyślnie wybrali te nazwy, jako najmniej dzielące, dla pokrycia rdzenniejszych różnic w poglądach socyalnych, religijnych, w zapatrywaniu się na drogi, jakiemi należy iść, aby osiągnąć najwyższą, możliwą pomyślność ogółu — i nakoniec w zapatrywaniu się na sposoby, przez jakie ogół ten może ominąć, usunąć, lub rozbić otaczające go trudności.
Nie brakło też na mniej lub więcej konserwatywnych lub radykalnych odcieniach w obydwóch obozach. Przedstawicielami ich były i są dziś pojedyńcze pisma; skutkiem czego walka, prowadzona z zaciętością na krańcach, łagodniała w miarę zbliżania się ku środkowi.
Dotychczas jednak wszystko szło tak, jak było powinno, to jest szło dobrze. Walka rozmaitych zasadniczych poglądów nie tylko że nie ma, jak to już mieliśmy sposobność wypowiedzieć, nic nagannego, ani zgubnego, ale przeciwnie, jest tętnem, wedle którego mierzy się zdrowie i bujna żywotność ogółu; jest objawem życia i konieczną jego potrzebą, a nakoniec jest potężnym środkiem wzajemnej kontroli, wzajemnego przestrzegania się i wzajemnego dążenia do możliwej doskonałości.
Z czasem jednak do tej pożytecznej walki, toczącej się w naszej prasie, stanęły do zapasów i inne, lichsze, bardziej prywatnej natury żywioły, z którymi przyjdzie nam obecnie się rozprawić. Żywioły te, nazwane po imieniu, są: interes wydawców i miłość własna piszących.
Dla wydawcy zyskanie jak największej liczby stronników dla naczelnej idei pisma równa się pozyskaniu jak największej liczby prenumeratorów; dla piszącego zwycięstwo idei, za którą walczy, równa się oklaskom, popularności, sławie, zadowolonej miłości własnej — za czem znów nieodstępnie idzie większy popyt, większe wynagrodzenie i t. p.
Rozumiemy, że tego rodzaju pobudki mogą i muszą oddziałać na słabą naturę ludzką; niemniej jednak są one wobec szerszych celów społecznych lichą szatą, dobrą na pierś, krojoną według „miary krawca nie Fidyasza“.
A na nieszczęście, gdzie tylko pobudki takie wejdą w grę życia i walki, tam z wielką szybkością stają na pierwszym planie, przez co i walka sama traci również szlachetny charakter, a staje się marnem mąceniem wody, paszkwilem pełnym cierpkości, wzajemnem rzucaniem na się ogryzionemi kośćmi, hipokryzyą względem publiki, zdradą względem idei.
A teraz pytanie, czy u nas tak nie jest? czy w prasie naszej nie słychać od niejakiego czasu coraz więcej ochrzypłych głosów, biorących przeciwników „na cel i na tuj?“, jak mówi Mickiewicz. Każdy, czytający z uwagą łamy wielu pism naszych, odpowie ze smutkiem, że tak jest. Przestaliśmy się opierać o zasady, a zaczęli się opierać o korzyści. Inde irae! W sferach naukowych niema potrzeby wykrzywiać się na siebie wzajemnie, ani pokazywać języka; niema potrzeby mruczeć, przechodząc koło siebie, niema nakoniec potrzeby nienawidzieć się. A my, prawdę powiedziawszy, nienawidzimy się w obydwóch obozach serdecznie z małym wyjątkiem.
Powiedzą nam, że jednak publika interesuje się temi walkami. Prawda! Nieraz się zdarzy widzieć ludzi, śmiejących się serdecznie, jak kiwając nad jakim artykułem głowami, mówią: A to mu dał! A to się odciął! A to się czubią! i t. p. Ale nowe pytanie; co w tem dziwnego? Niechaj wypadkiem poczubi się na ulicy dwóch posłańców o to, który ma odnieść jaki list lub pakunek, zaraz koło nich tworzy się kółko widzów. Anglicy chętnie przyglądają się walce kogutów; Chińczyków bawią świerszcze, walczące na dnie filiżanki, w Hiszpanii istnieją walki byków. Czyżbyśmy u nas chcieli, ku większej uciesze publiki, zaprowadzić stałe walki literatów? Zapewne widzów by nie brakło, ale nie wiem, czyby wynikła stąd jakakolwiek dla kogokolwiek korzyść. Angielskie koguty i hiszpańskie torosy dostarczają przynajmniej po śmierci pożywnej strawy dla ubogich, a mądryby był, ktoby z poległego literata umiał osiągnąć jeszcze jakiśkolwiek pożytek. Zdaje mi się, że nawet głęboki, a wynalazczy rozum zmarłego Liebiga cofnąłby się wobec podobnej trudności.
Powyższe uwagi nasunęły się nam po przeczytaniu w przedostatnim numerze Tygodnika Illustrowanego artykułu, pod tyt.: „Pogadanki o rzeczach artystycznych i naukowych“, w których autor, przywołując do porządku polemizujące pisma, upomina się o większą wzajemną wyrozumiałość i większą uczciwość literacką. Zgadzając się najzupełniej z Tygodnikiem na potrzebę reformy w tym względzie, mamy nadzieję, że przestrogi jego, jako wychodzące od spokojnej i w obu obozach nie budzącej nienawiści redakcyi, tem chętniej będą wysłuchane.
Ale zagadaliśmy się o rzeczach ogólniejszej natury, a obowiązek felietonisty woła o sprawozdanie z faktów bieżących. A więc wróćmy się ku nim, zaczynając od tego, co najbardziej w oczy wpada. Domy, których wiosenna tualeta zajmowała jeszcze niedawno spostrzegawczy zmysł felietonistów, obecnie wyblanszowane już i wyróżowane, pozwalają przyglądać się sobie zblizka. Możnaby także pisać jeszcze o oknach, zapłakanych wapiennemi łzami, i o niebezpiecznych sposobach mycia okien, skutkiem których każda Kasia lub Marysia, stojąca na wązkiej framudze, lada chwila grozi spadnięciem na głowy podziwiających z ulicy jej zręczność młodzieńców.
I wiosna ma, jak widzimy, swe strony poważniejsze. Towarzystwu gazowemu np. dostarcza ona poważnych myśli: że ponieważ z zimowym sezonem kończą się rauty i wieczory, można przeto latarnie gasić o dziesiątej. Jak deszcz pada, to nikt nie chodzi po ulicach, a jak pogoda, to księżyc świeci. To już jedno usprawiedliwienie; obok niego mogłoby zapewne towarzystwo przytoczyć i wiele innych, istotnych bardzo i poważnych bardzo; odpowiadamy: ciemno nam! Może towarzystwo zasłaniać się kontraktami; odpowiadamy: ciemno nam! Może towarzystwo zarzucić nam, że nie chcemy wchodzić w powody, ani ich słuchać; odpowiadamy: tracimy wzrok nocami na szkodę naszą, możemy też czasem stracić i słuch na szkodę towarzystwa. Ciemno nam!
Wszystko to jest wielce niebezpieczne, nietylko dla naszych nosów i kości, ale nawet i dla naszych wyobrażeń religijnych. Jak stróżowie kamieniczni zmuszają nas zimowemi nocami modlić się do Brahmy, tak znów ciemności łatwo doprowadzić mogą do czci gwiazd i księżyca, czyli do sabbeizmu. Zwłaszcza wobec tegorocznej chmurnej i zapłakanej wiosny modlitwy do księżyca muszą się już zdarzać bardzo często. Szkoda, że towarzystwo gazowe nie weszło i z nim w jaki układ, regulujący ilość światła, którą ma nam przesyłać.
Wiosenne bowiem chmury nie pozwoliły mu jeszcze ani razu świecić z własnej ochoty, słusznie więc część zarzutów naszych ściąga się i do pogody. Radzi z niej tylko ojcowie, których uwalnia ona od sprawiania rodzinom majówek.
Majówka! to dla szczęśliwych, wybranych śmiertelników sposobność odetchnięcia z wygodnych poduszek kocza czystem powietrzem wiosennem; to krótka przechadzka po wilanowskim ogrodzie, gdzie, jak głosi napis: jest zapomnienie życia; to równie wygodny powrót do domu; to rzeźwiejszy sen w nocy, uspokojenie nerwów, przedsmak wiledżiatury — sielanka, w której Baucis ma jedwabny kapelusik, a owieczki kolorowe kokardy na szyjach. Ale dla mniej zamożnych majówka to ważny i potrzebujący wielu przygotowań, a stąd kosztowny i kłopotliwy spacer. Dobre jest świeże powietrze — rozumuje niezamożny ojciec rodziny — ale dobry i grosz, którego brak na przyjemności; dobry i obiad, zjedzony o właściwej porze, dobra po obiedzie i czarna kawa z gazetą, Thiersem, Remusatem i Gambettą.
Wszystkiego tego trzeba się wyrzec dla majówki. Nie bardzo uśmiecha się staremu ojcu rodziny zielona łąka, na której trzeba siedzieć po turecku podczas obiadowej pory, zimna kura, wydobyta z zatłuszczonej bibuły zamiast rosołu, i samowar, który nie chce się zagotować, mimo, że cała rodzina wdmuchuje weń po kolei wszystek zapas świeżego powietrza, jaki od rogatek aż do miejsca posiłku zdołała zaczerpnąć po drodze.
A przytem, trzeba było córkom sprawić nowe sukienki, z powrotem trzeba opłacać wózki; na samej majówce pocić się wielce, herboryzować dla dania przykładu synkowi gimnaziście i dlatego schylać się ustawicznie. A przytem jeszcze żona i córki nie pozwoliły zdjąć surduta, twierdząc, że to „mauvais genre“; na dobitkę, nazajutrz po spacerze pokazało się, iż żywioły urwisowstwa do tego stopnia rozbudziły się w synku gimnaziście, że rady sobie z nim dać nie można; pogubiono platerowane łyżeczki i noże, potłukły się szklanki, poplamiły nowe sukienki — słowem, skaranie boskie! Ojciec rodziny robi sobie ślub, że to ostatnia majówka w jego życiu — i dotrzymuje tego ślubu — aż do przyszłej wiosny, aż do przyszłego maja.
A jednak piękną jest wiosna — owo wielkie epos zmartwychwstania, którego autorem jest sam Bóg, a piewcą cała natura. To też każdy, z wiedzą lub bez wiedzy, czuje potężny jej wpływ na siebie. Chłopak wiejski nie tylko dlatego wygrywa na fujarce, że wierzbina puściła pąki i da zdjąć z siebie korę, ale i dlatego, że on sam nie wie dlaczego mu jakoś od duszy chce się pieśni i grania. Czarodziejstwo owego wpływu dochodzi do najwyższego stopnia w pogodne wieczory. Wtedy to od wsi dochodzi szczekanie psów i głosy kilku dziesiątków fujarek; w wilgotnych olchach kuka kukawica, huczy zdala młyn wodny; z poblizkich stawów wiodą senną rozmowę arystofanesowe chóry żab, słowiki stroją gardła do nocnego koncertu — a co dziwniejsza — że dla mieszkańca miast wszystkie te głosy, zebrane razem, stanowią wiejską ciszę.
Ale mieszkańcy wsi mniej jednak zwracają na owe piękności uwagi, niż trochę romantyczny, a trochę rozpróżnowany Warszawiak. Wieśniacy więcej baczą na pola i, przyglądając się oziminom, kiwają w obecną wiosnę głowami, mówiąc, że oziminy przepadną, że zimna majowe pognębiły ruń, że będzie nieurodzaj, zły rok i drożyzna.
Czy te przewidywania się sprawdzą? trudno wnioskować. Przeciw nim możnaby powiedzieć, że chyba od początku świata nie było jeszcze roku, z któregoby rolnicy byli zadowoleni. Narzekania na złe czasy stały się od niejakiego czasu na wsi zwyczajem, który ma niezawodnie swoje słuszne przyczyny, ale który jako taki jest przez konserwatywną wieś zachowywany nawet wtedy, kiedy owe przyczyny nie istnieją.
Zresztą niema w tem nic złego, boć narzekając na biedę, niepodobna pozwalać sobie na zbytki. To też, o ile wiemy, bardzo niewielu obywateli wybiera się na wystawę wiedeńską, która wogóle większy ruch budzi między mieszkańcami miast. Odstraszają ludzi niewiadomo o ile prawdziwe wieści o zbyt wygórowanych cenach, nałożonych przez Wiedeńczyków na pierwsze potrzeby życia przez czas wystawowy, i to głównie dla przybyszów. Może te wieści są nieco przesadzone, jak możnaby przypuszczać z listu p. Jaroszewskiego, który na spółkę z p. Ludw. Dąbrowskim ogłosił program dzieła, pod tyt.: „Przegląd wystawy powszechnej wiedeńskiej, w zakresie przedmiotów rolnictwa i przemysłu rolniczego“. Bawi on już od niejakiego czasu w Wiedniu, a oto, co pisze między innemi: „Mieszkanie znalazłem w punkcie bardzo dogodnym, bo tylko o 10 minut od Wystawy oddalonym i o tyleż od środka miasta. Niema nawet potrzeby jeździć omnibusem, gdyż idzie się większą część drogi pięknemi alejami Prateru. Mieszkanie składa się z pokoju o dwóch oknach frontowych; podłoga w niem froterowana, meble porządne, dwa łóżka, firanki, dywany i t. d., a przytem gospodyni Polka z Galicyi. Za to wszystko płacę tygodniowo 10 złotych reńskich w. a., a więc i nie drogo. Jedzenie kosztuje mnie 2 złr. dziennie; ale i to będzie taniej, skoro przywiozą mi samowar i skoro będziemy mogli pić herbatę rano i wieczór w domu, i t. d.“
Słowa te, tak sprzeczne z doniesieniami innych naszych podróżnych, po pismach naszych ogłaszanemi, zdają się dowodzić, że w Wiedniu, jak i wszędzie, trafić można na bardzo przyjazne i na bardzo nieprzyjazne okoliczności. Życząc wszystkim, aby na pierwsze tylko trafiali, radzimy im na skuteczności naszych życzeń nie polegać, bo i sami przypuszczamy, że dobrze to już będzie, jeśli kto na najgorsze okoliczności nie trafi. Zwracamy nawet uwagę, czyją należy, że do rubryki wydatków, choćby niezbyt przesadzonych, jaką stanowić będzie pobyt w Wiedniu, wielu dodać będzie musiało wartość tego, co zyskaliby, siedząc w domu, i szkodę, jaką im wydalenie się przyniesie. Myślimy w tej chwili o naszych właścicielach rolnych, których drogo bardzo może kosztować niebytność w domu w czasie, w którym trwają roboty polne i sprawy, z położeniem ziemianina w blizkim będące związku, a których dopilnowanie jest konieczne, jako mających umocnić kruszącą się podstawę przyszłego bytu.
Z prawdziwą radością można zaznaczyć, że rolnictwo nasze poruszyło się czynnie w ostatnich czasach w kierunku, od dość dawna już wyrozumowanym. Rolnicy nasi, ukształceńsi, wiedzą dobrze, a wraz z nimi czują to wszyscy inni po swoich kieszeniach, że gospodarstwo rolne nie może się utrzymać już w warunkach dawnych, i że do ożywienia i podniesienia go potrzebne są nowe środki. Obecnie chodzi tylko o to, aby te środki trafnie były i obmyślane i stosowane, inaczej bowiem mogą narazić na straty, a stąd i zniechęcać do siebie. To też każda w czyn zamienić się pragnąca myśl, podobna jest do rozbujanej huśtawki, którą siła inicyatywy pchnęła w pewnym kierunku, a własny jej ciężar, prawom równowagi posłuszny, do poziomu ją sprowadza, przekraczając go na rzecz przeciwnego kierunku, odpowiednio do pierwszej siły rzutu. Im silniejsza akcya, tem i reakcya silniejsza. Tak się dzieje z podniesioną niedawno myślą założenia na akcye fabryki nawozów sztucznych. Prasa nasza powitała myśl samą i obrady tych, którzy się w tym celu zjechali pod Łodzią, z wielką życzliwością, — a życzliwości tej zawtórował pewnie i ogół, który, chociaż głośno się nie zwykł w takie rzeczy mieszać, a nawet mniej niżby należało, obojętnym jednak nie jest na nic, co pomyślności ogólnej dotycze, i znajdzie sobie zawsze delegata, który w imieniu części jego approbuje pomysł, lub w imię innej tego ogółu części opozycyę mu stawia. Pierwsza była najprzód, teraz występuje druga, — zjawiają się głosy, wątpiące o pożyteczności nowej fabryki nawozów. Przed wszystkimi innymi wystąpił przeciw fabryce pan Jan Orłowski w Tygodniku Rolniczym. Rzecz jest za wielkiej wagi, aby puszczać ją mimo uszu, szczególniej widząc, że pan Orłowski dowodzi z największą ścisłością na cyfrach, że rolnikom naszym brak nie sztucznych nawozów, ale chęci korzystania z nich.
Tu już opuszczamy to specyalne i niekoniecznie felietonowe pole, na które z dorywczym sądem zapewne nikt nie wejdzie. Nasi ekonomiści i rolnicy mają obszerną do opracowania materyę, a tem obszerniejszą, że p. O., zwalczając jedno, proponuje drugie, — stawia cyfry, jak powiedziano wyżej, a między innemi jedną bardzo interesującą — 500,000 rubli…
Krasicki rzucił raz między dwóch swoich interlokutorów magiczny wyraz: „milion“. „To skarb!“, woła jeden — „to dług!“, odpowiada drugi. Cóż myślicie, czytelnicy, o owych 500,000 rublach? Skarb to, czy dług? Ani jedno, ani drugie, zdaniem naszem, a raczej jedno i drugie. Skarb, jeśli weźmiemy, a raczej wyzyskamy to, czego szanujący się felietonista głośno wam nie powie; dług, gdy nie biorąc, co możemy, musimy kupować, co potrzebne ziemi, albo zaciągamy u niej dług, od którego procenta nazywają się: nieurodzaj, głód, a procenta od procentów: nędza, ciemnota, zbrodnia, barbarzyństwo, a przynajmniej zmniejszenie kultury. A ważna to w ustroju społecznym dama; jak zaś ważna, wnieść można z tego, że przywoływany przez wszystkich, a głuchy na ich wołanie, potężny kosmopolita, który, jak Atlas nowożytny, dźwiga obecnie, jeżeli nie cały świat, to przynajmniej połowę świata na swoich ramionach, kredyt, jednem słowem, sam się do damy-kultury zaleca, podbity jej wdziękami, ale wówczas tylko, niestety, gdy wdzięki te są po jego myśli. Na wdzięki naszej kultury, i pomimo całej jej kokieteryi, dość bywał obojętny dotąd i odwracał się od niej nawet dość niegrzecznie, dopóki sobie nie przybrała szaty, zwanej spółka. Kredyt rozumie, że tylko wspólne siły dążących do kultury ludzi dają mu rękojmię; a że i sam potrzebuje gdzieś swoje, brzmiące metalem, czy chrzęszczące papierem serce umieścić, więc ma wielki pociąg, słabość nawet do każdej rozumnej spółki. Więc trzeba zawiązać spółkę, żeby zyskać owe 500,000 rubli, w Tygodniku Rolniczym wykazywane.
Spółka do mniej pokaźnych nawet zdatna jest rzeczy; pielęgnują też ludzie jej ducha, odkąd istnieje społeczeństwo ludzkie i na różny sposób. Do czego doszli, łatwo zrozumieć, porównywając to, z czem przyszli na świat, — a czego nikt z nas już oglądać nie będzie — z tem, co jest teraz, a o czem owi pierwsi nasi protoplaści i wyobrażenia mieć nie mogli — a nie tylko oni, ale nawet bezpośredni nasi przodkowie. Tak olbrzymie stawiamy kroki, jakbyśmy przywdzieli owe sławne z bajki buty, w których kroczącemu każdy krok siedem mil stanowi. Najnowszym tego dowodem jest rozpacz handlarzy starzyzny — bo starzyzny już nie będzie, chyba tylko w głowach i na twarzach. Oto w Grochowie, pod Warszawą, powstał zakład farbiarski, w którym sztukę posunięto tak daleko, jak wieść głosi, że stare fraki nabierają barwy, blasku, życia, świeżości, znoszone suknie odmładzają się w oczach, zgrzybiałe jedwabie odzyskują pierwotną tęgość i połysk — słowem, sprawdziła się bajka o odmładzającej wodzie.
Muszą się z tego zakładu cieszyć serdecznie mężowie młodych żon i ojcowie dorosłych córek, (boć kobiece ubranie drożej kosztuje, jak męskie). „Chwała Bogu — mówi mąż — taki zakład to prawdziwe dobrodziejstwo! będziecie panie miały zawsze nowe suknie i nosić je…“ — „Na codzień, — zapewne! — kończy z silnym naciskiem na „zapewne“ małżonka lub córa — na codzień, zwłaszcza na po domu“. A w duchu dodaje sobie: — „Piękniebym wyglądała w Saskim lub w Botanicznym ogrodzie!“ Nawet w Dolinie Szwajcarskiej, gdy tam Gungl grywać zacznie, nie mogłabym się pokazać, ani na żadnym spacerze, jednej tylko Saskiej Kępy wyjąwszy. Do kościoła wreszcie byłoby to może także dobre, ale chyba nie na ostatnią mszę, — a wcześniej tam chodzić niema po co!…
Nie trudno zgadnąć, na czyjem stanie. Oszczędność męża i ojca źle się wybrała; oszczędzić więc gotów na edukacyi dzieci… Lepiej żeby te zamiary oszczędności skończyły się na jego własnem ubraniu, jeśli to być może. Oszczędzać na edukacyi dzieci jest to narażać je przez całe życie na ogromne wydatki na stroje.

Gazeta Polska,  1873-ci rok.  № 110 z dnia 19 maja.

Bez tytułu.
XI.
Odczyty minione męskie i przyszłe kobiece. Nasi znani i nasze znane. Przeszkody do prelekcyi. Muzyka węgierska. Orkiestra z miejscowych artystów. Walka o uszy i pieniądze. Korzyści z zagranicy przywożone. Polowanie na posagi. Loterye fantowe i różne z nich wynikające smutki. Nudne rozrywki. Krótki felieton z powodu niepogody.

Najwymowniejszą cechą przeszłego sezonu zimowego były odczyty. Czytano o różnych rzeczach rzemieślnikom — dowodzono nam, jak wielkiem jest niebezpieczeństwem jeść zamiast sałaty mięso; uczono nas, jak mamy przyjmować ambasadorów, lub zachowywać się sami w ich roli; dowiedzieliśmy się, jak mamy chować dzieci, aby nie wyszły nam na „pociechy rodziny“; jak kształcić kobiety; jak kochać się na wschodni energiczny sposób; jak unikać błędów w rozumowaniu — słowem, jak postępować od kolebki aż do grobu, aby żyć mądrze i wesoło, mieć i wiedzieć, co komu potrzeba, a nakoniec zmienić tę ziemię na prawdziwy eden, w którymby ludzkość pod wodzą prelegentów mogła dowoli pożywać z drzewa rozumu i drzewa szczęścia.
Nie na tem jednak koniec. Byłby to raj, krojony wedle wyobrażeń i ideałów tylko męskich, zatem jednostronny, zatem połowiczny, zatem nie uwzględniający wymagań i życzeń długowłosej połowy rodzaju ludzkiego. Potrzeba mu dopełnienia i wypełnienia, grube zarysy planu winna przyozdobić misternymi szczegółami delikatniejsza ręka — pozwólmy więc i kobietom wypowiedzieć swe słowo we wszystkich kwestyach, które poruszali mężczyźni.
Pozwólmy?… Bądźmy spokojni: nie będą pytały nikogo o pozwolenie. Oto już jedno z pism naszych doniosło o pewnem kółku kobiet, mającem wystąpić z kółkiem prelekcyi. Doniesienie brzmiało krótko — niby wojenny buletyn o zdobytej fortecy.
Co to będzie za kółko i o czem w kółko mówić będzie, dotychczas nie wiemy; za to tem obszerniejsze pole domysłom. W każdym razie cieszymy się nie żartem, iż nasze kobiety stanęły już tak wysoko pod względem umysłowym, że mogą występować z katedry. Dotychczas wiedzieliśmy zaledwie o kilku wybitniejszych niewieścich osobistościach, któreby nie tylko bez śmieszności, ale z pożytkiem dla słuchaczów i słuchaczek mogły uczyć pierwszych lub drugie. Dziś widocznie liczba inteligencyi kobiecych zwiększyła się nie żartem — i zapewne nie żartem coś usłyszymy. W interesie jednak przyszłych prelegentek radzimy im, by nie poprzestały na budujących a ogólnikowych manifestach, wzywających do pracy, postępu i wiedzy, ale żeby odrazu stanęły na gruncie konkretnym. Nie należy zapominać, że pobudka już otrąbiona, a powtarzania jej mamy dosyć. Każdy z nas wie już doskonale, słyszał i przekonał się, że praca daleko lepszą jest, niż próżnowanie, że pochodnia wiedzy rozświeca pomrokę zabobonów, że czas już, abyśmy, otrząsnąwszy się, etc… słowem, każdy umie na pamięć te stereotypowe wyrażenia. Dziś potrzeba nam nie zachęty do wiedzy, ale samej wiedzy.
Czy dadzą nam ją, i w jakim zakresie dadzą projektowane odczyty — przyszłość pokaże, zarówno jak i to, kto w nich weźmie udział. Uczyć drugich, dzielić się z nimi własną wiedzą, niby kawałem chleba, jest zapewne wielką zasługą; ale chcąc ją zdobyć, niekoniecznie należy szukać sali w Resursie Obywatelskiej. Wiemy o bardzo wykształconych kobietach, które wolne chwile poświęcają na dawanie lekcyi w ochronkach. Tam nie wygłasza się wprawdzie dźwięcznych frazesów o wiedzy, ludzkości, cywilizacyi, pochodniach, zastępach dzielnych pracowników i reformach społecznych — ale uczy się małe dzieci a, b, c. Kto wie, czy to nie większa jeszcze zasługa, i nie godniejsza praca czystych, miłujących dobro społeczne dusz niewieścich, — tembardziej, że nie idzie za nią sława.
Za prelekcyami bowiem w Resursie idzie. Nie wszędzie tak łatwo zarobić na sławę i zostać wielkim i „znanym“, jak u nas. Dość wystąpić z katedry, dość napisać jedną i drugą powiastkę, dość umieścić parę artykułów w któremkolwiek z pism peryodycznych, by otoczyć swe skronie gloryą wielkości. Nasi i nasze geniusze nie mają powodu się skarżyć. Najprzód rodzina, ciotki i kuzynki, następnie koterya i cały ogół otacza ich z łatwością uznaniem. Dostaje się wówczas przydomek: „nasz znany“. Mówimy: nasz Kopernik, nasz Mickiewicz, nasz Matejko, a obok tego naiwnie i nasz… „Wiesz pan dobrodziej, ten co to… o!… jego artykuł był tu a tu drukowany“. Chcąc być konsekwentnymi, powinniśmy kalosze, laski i parasole takich naszych wielkości nazywać także naszemi. Mówiłoby się wówczas: Idzie nasz ten i ów… w naszych kaloszach, podpierając się naszym kijem… — Mimowoli przypominają się wyrazy Słowackiego:

A but twój prawy powieszą w Sybilli,
A o znikniony lewy będą skargi,
A twa peruka, jeśli masz perukę,
Frenologistów podeprze naukę.

A potem każdy świstek takiej wielkości, każdy jej rękopism:

choćby to był tylko
Do ekonoma list, albo przymierze
Wiecznej miłości z Handzią lub Marylką,
Sawantka łzami rzewnemi wypierze,
I w stambuch wklei, albo przypnie szpilką.

Zapomnieliśmy dodać, że jeśli autor lub autorka nie liczą się do pełnoletnich, wówczas do wyrazu: nasz, dodaje się jeszcze: „młody i sympatyczny“, lub „młoda i sympatyczna“. Tylko w rodzaju nijakim nie odmieniają dotychczas gwoli sławie tych przymiotów; ale przy dobrych chęciach może być, że z czasem przyjdzie i do tego.
Cóż więc dziwnego, że wobec takiego stanu rzeczy i wobec tylu geniuszów tak często trafiają się okazye do rozmaitych na ich cześć uroczystości? Jeżeli wielkość ma za sobą lata, więc wiwat wielkość i zasługa! — jeżeli ich niema, to chwalić Boga, że młoda.
Zresztą, może i słusznie je czcimy. Trudno zdecydować, czy owe wspomniane wielkości nie są istotnie wielkościami w swoim rodzaju. Można tylko twierdzić, że rodzaj ich jest mały.
Wracając do niewieścich prelekcyi, mniemamy, że podtrzymywać je głównie będą nasze znane i względnie sympatyczne (ten wyraz stawia się zawsze obok: młode) autorki. Piszą powieści — dlaczegóżby nie miały prawić i z katedry? Wprawdzie złośliwi zarzucają wogóle niewieścim powieściom brak siły, prawdy życiowej, logiki w pomyśle i charakterach, że tworzą idee, a raczej mżonki, nie osoby; mówią im, że piszą wodniście, że nie umieją stanąć na stanowisku przedmiotowym, że nakoniec — zaledwie śmiem powtórzyć — powieści ich nie mają sensu!… Ale zarzuty powyższe nie wielkiej zapewne są wagi, bo… bo kobiety piszą powieści, i trzeba im przyznać, że przynajmniej ilością wynagradzają jakość. Dla czytelników winno to być wszystko jedno.
Że zaś wszystkie owe płody niewieście są do siebie podobne, — wyjaśnia się to jednakowością percepcyi. Dla nie znających znaczenia tego wyrazu tłómaczy go; znaczy on, zapatrywanie się.
Przejdziemy teraz do tego, coby, gdyby owe prelekcye miały się odbywać w lato, stanowiło dla nich walną i niezwyciężoną konkurencyę… Mówimy tu o Gunglu i węgierskiej orkiestrze, wygrywającej w Tivoli.
Węgry nie tylko muzyką, ale i powierzchownością swoją liczną ściągają publikę. Wyobraźmy sobie kilkunastu prawdziwie typowych madziarów, w kostyumach z huzarska wyszywanych, czarnookich i czarnowłosych, wygrywających czardasze z ogniem i właściwą im, dziką namiętnością. A że przytem i mazura grają z taką werwą, że aż struny pękają na skrzypcach, nic więc dziwnego, że i publice drgają nogi, płonią się twarze, i huczne: „elien!“ wyrywa się od czasu do czasu z rozradowanych piersi.
Publiczność zbiera się tam dosyć licznie, czego przyczyną jest potrochu środek miasta, potrochu oryginalność muzyki, a nakoniec i restauracya. Ostatni ten powód odgrywa także niemałą rolę i nadaje zebraniom owym charakter muzykalno-gastronomiczny.
Zresztą, nie droga to muzyka, — a jak dla nas, ma jedną ważną wyższość nad innemi, t. j. że przynajmniej pieniędzy za nią nie biorą ci, którzy biorą zawsze i za wszystko, — Niemcy.
Dajemy Węgrom, — ot, i pewna rozmaitość.
Nad Bilsem, Gunglem i im podobnymi zawisły podobno na naszym horyzoncie czarne chmury. Ni mniej, ni więcej, tylko pisma poruszyły projekt naszej, miejscowej orkiestry. Wprawdzie, jeżeli ten projekt tak się urzeczywistni, jak wiele innych — to Bilsowie i Gungle mogą się śmiać z burzy; ale nużby się urzeczywistnił?…
Ha! byłoby jedno więcej pole do walki między żywiołem germańskim a słowiańskim, tylko, że tym razem nie szłoby, jak to się dzieje, o ziemię, ani o darwinowski byt. Byłaby to walka o uszy.
Skutki jej jednak odbiły się nie tylko na uszach; bo w razie zwycięstwa miejscowego artystycznego żywiołu, powstrzymałaby się także w części emigracya naszych pieniędzy zagranicę. A emigracya ta, ze względu na otwartą już wystawę, jest obecnie w pełni rozwoju. Niema w tem nic dziwnego; my lubimy podróżować — lubią i nasze pieniądze; jaki pan, taki kram. Różnica w tem tylko, że my, jakkolwiek poturbowani nieraz, obdarci i ubożsi, wracamy jednak z podróży do domu, pieniądze zaś nasze nie wracają nigdy.
I gdybyśmy przynajmniej zawsze przywozili za nie naukę, światło, gorące chęci dorównania tym, którzy nasze pieniądze biorą, ogniste dusze, męskie serca a mądre, pełne planów na przyszłość myśli — nie żalby było i czasu i pieniędzy.
Ależ czyż zawsze tak jest? That is the question! Kto zagranicą, zamiast istoty rzeczy, przyswaja sobie zewnętrzne tylko cechy cywilizacyi, przypomina owego króla negrów, który, by w oczach cudzoziemców nie uchodzić za barbarzyńcę, włożył na nagie ciało czerwony frak angielski, nie rozumiejąc, że przy braku innych części tualety frak jest najmniej właściwym.
A iluż to z naszych młodzieńców po powrocie z zagranicy przywozi tylko frak na nagości umysłowe, i to frak, którego kieszenie są puste!
Co wówczas robią? Starają się napełnić kieszenie owego fraka jakimkolwiekbądź sposobem, najczęściej posagiem. Stąd to owe polowania, których nie powściąga żadne prawo, nawet na miesiące letnie. Zimą poluje się w salonach — latem na przechadzkach, spacerach, wodach, ogrodach, na słońcu i w cieniu, zrana i przy wieczornym blasku lamp na fantowych loteryach. O tych ostatnich zapewne usłyszymy. Cieszą się już na samą myśl o nich młodzieńcy i dziewice, krawcy, modniarki; cieszy się zapewne dobroczynność, cieszą się i ubodzy, — smucą się ogrodnicy Saskiego ogrodu, dla których podwójna czeka potem praca; smucą się drzewa, które tracą liście i niszczeją od sadzy lamp, zawieszonych na gałęziach; smuci się nareszcie i ptactwo, które wystraszy zgiełk, gwar, tłumy ludzi, fajerwerki, ognie bengalskie i orkiestry.
Istotnie, Saski ogród po każdej loteryi wygląda jakgdyby po napadzie Tatarów. Co za smutny widok przedstawiają nazajutrz owe zakurzone i opadłe płótna, strzępy kolorowych papierów, podeptane, walające się w kurzu liście, resztki niedopalonych cygar i papierosów! Wówczas to ptactwo milknie, atmosfera jest duszna i zakopcona dymem, a cały ogród wygląda jakgdyby nazajutrz po orgii.
Szkoda ogrodu. Ponosi on pono największe ofiary dla ubogich; bo my przynajmniej bawimy się, chcemy wmówić w siebie, że się bawimy. Jest to nudna rozrywka, ale zawsze rozrywka.
Czy zabawniejsza bywa zwyczajowa w Zielone Świątki wycieczka Warszawian na Bielany, różnie różni utrzymują. Rozstrzyga o tem pogoda, która zwykła w owe dni kaprysić, a tego roku tak się rozgrymasiła, jakby wiedziała o swej ważności. W drugi dzień Świątek uśmiechała się zdradziecko, żeby narobić nadziei czekającym na zarobek świąteczno-świątkowy, wywieźć łatwowiernych na czerwcówkę, a potem zmyć im głowy raz i drugi. Komuż wierzyć, jeśli już i pogodzie majowo-czerwcowej nie można wierzyć? Wartoby ją opisać, jak węża, żeby się nikt podejść jej nie dał. Ale czyby to komu zdało się na co? Świat przecie lubi być zwodzonym. Ale sumienny felietonista nie przyłoży się do tego; on woli w najdłuższe dni w roku najkrótsze pisać pogadanki, a to już chyba niemylny dowód, że pogoda zdradziła wszystkich; widocznie nic się nie robi godnego opisania — bo w tej porze roku pogody i ciepła do wszystkiego potrzeba, jak w jesieni dżdżu i zimna.

Gazeta Polska,  1873-ci rok.  № 121 z dnia 3 czerwca.

Bez tytułu.
XIII.
Teatr Letni. Mazepa. Przyjemności miejskie. Ulewy i upały. Kurz. Ulica Marszałkowska. Nasze bruki wobec postępu. Mleczarnie i miłość. Teatr niemiecki w Alkazarze. Uroczystość Bożego Ciała. Jarmark wełniany. Wyścigi.

Tak tedy Teatr Letni rozpoczął się zaprzeszłej niedzieli, a rozpoczął się bardzo poważnie, bo od Mazepy. Upały, panujące na kilka dni przed przedstawieniem, zdawały się zachęcać i namawiać Melpomenę, aby i ona raz przecie odetchnęła świeżem powietrzem i wonią rozkwitłych kasztanów, którą wieczorne powiewy przesycają ogrodową atmosferę. Zmęczona muza nie oparła się ponętnej pokusie i… o zdrado niegodziwa! omal nie przypłaciła tego zdrowiem, a w najlepszym razie katarem. W niedzielę bowiem było zimno, chmurno i wietrzno. W Letnim Teatrze, który nie tylko letnim, ale zupełnie chłodnym się wydawał, wiatr wyprawiał harce, jak na rozstajnych drogach, pochylał migotliwie płomienie świateł, rozrzucał misterne grzywki na czołach dziewiczych i widocznie, rozczulony losami Amelii, gwizdał sobie rzewnie żałośliwe piosnki pod dachem, jakby dla wyręczenia orkiestry, której zgrabiałe ręce tępo jakoś chodziły w międzyakcikach.
Publiczność także zachowywała się chłodno, czemu zresztą i dziwić się nie należy. Złe humory były widoczne, a nigdy człowiek nie jest mniej zdolny do wzruszeń, jak kiedy napadnie go zły humor. To też w chwili może najbardziej wzruszającej, gdy zamknięta w więzieniu Amelia mówi do starego sługi:
Powiedz, że pod tym ołowianym dachem
Zimno… mi — ja mam febrę.
Jakiś gruby jegomość, siedzący obok mnie, zawołał:
— E! żeby ona wiedziała, jak nam tu pod tym drewnianym dachem zimno, toby się z nami nie pomieniała z pewnością!
To rzekłszy, bez śladu rozczulenia, podnosił kołnierz paletota, zapinał się na wszystkie guziki i mruczał:
— Oto są przyjemności miejskie w lato.
Istotnie, iluż to humorystów, rysowników i pisarzy, można powiedzieć, znęca się nad przyjemnościami wiejskich mieszkań — kiedy tymczasem ma i miasto swoje, wcale nie gorsze i wcale nie mniej godne ołówka lub pióra przyjemności. Jak miłym jest naprzykład widok po ulewnym deszczu, kiedy ulicami huczą i pienią się bujne, pełne mniejszych i większych wodospadów potoki — kiedy bruk pod falami znika z przed naszych oczu, a przechodzień, pogrążając nogę w chłodne wody, nie wie, czy trafi na grunt kamienisty, czy na pokład błota, czy nakoniec na jaki ściek otwarty. Wówczas brak tylko gondoli, a Warszawa mogłaby walczyć o lepsze z Wenecyą. Nie wszystkim to się wprawdzie podoba; niektórzy krzyczą nagwałt o kanalizacyę; ale są to zmateryalizowani i bezduszni zwolennicy nowości, którzy jakieś zagraniczne wymysły ośmielają się wyżej stawiać nad nasze czysto swojskie widoki natury.
Inne znów przyjemności pociąga za sobą pogodny i skwarny dzień letni, kiedy to słońce, odbite od murów, oślepia oczy, nogi lgną w asfalt, a atmosferę przepełniają tumany kurzu. Pod względem kurzu niektóre ulice są szczególniej uprzywilejowane. Tradycya jeżeli nie niesie, to mogłaby nieść, że naprzykład Marszałkowska ulica zbudowana była na rozstajnych drogach, gdzie za króla Ćwieczka „złe“ wyprawiało harce na przestrach podróżnym. Istotnie, dzieją się tu nieraz rzeczy zadziwiające. Idziesz sobie naprzykład w najspokojniejszy dzień, kiedy powietrza nie wzrusza najlżejszy powiew wiatru — raptem przed tobą, lub za tobą zakręci się coś na bruku ulicznym, zaszumi — i ni stąd ni zowąd podnosi się słup kurzawy, zbliża się zwolna, potem prędzej i jeszcze prędzej, rośnie, wzmaga się, rozszerza, potężnieje, nakoniec, jeden olbrzymi oddech i na ulicy robi się ciemno z dwóch powodów, raz wskutek kurzu, a powtóre, że wszyscy zamykają oczy. Wtedy to dorożkarze wołają: „na bok!“, czy jest potrzeba, czy niema, dla pewności dzwoni omnibus żelazny, gnana wiatrem płeć piękna puszcza się mimowolnego truchcika, a ty, mój miły przechodniu, zamykasz oczy, usta, słowem wszystko, co możesz, wyciągasz przed siebie laskę i po niedługiej chwili trafiasz na coś miękkiego.
— Mój panie, co to za żarty? — pyta się głos, po którym poznajesz, że osobą pytającą jest kobieta.
— Ach! przepraszam panią najmocniej.
— Co ci ten pan uczynił? — odzywa się nagle drugi gruby i groźny głos męski.
— Postawił mi laskę na nodze.
— Jak pan śmiesz stawiać mojej żonie laskę na nodze?
Ty, czytelniku, nie odpowiadasz już więcej, a korzystając z tego, że i pytający nie mogą również oczu otworzyć, dyskretnie usuwasz się na bok. Po chwili tuman przechodzi, znów cicho i spokojnie, a kurz spada, jakby dla nabrania sił do nowego rzucenia się na oczy ludzkie.
I tak bez końca.
Mniej przesądni tłómaczą ten fenomen nie tradycyą, prawiącą o harcach szatańskich, ale sposobem zabrukowania ulicy. Nasypano (mówią) między kamienie żwiru, pomieszanego z miałem — i oto powód. Nie przesądzając, które z powyższych zdań słuszne, powiemy tylko, że jeżeli w wielu rzeczach naśladujemy zagranicę, w kwestyi bruków mamy napewno swoje własne a chwalebne i oryginalne pojęcia. Mój Boże! Spierają się np. ludzie, czy sztuka istnieje dla sztuki, czy dla pożytku? Możnaby odpowiedzieć: jak jaka sztuka — sztuka naprzykład brukowania istnieje bez żadnej kwestyi dla siebie samej. Ma też ona swoje tajemnice, niby owe rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Ktoby naprzykład podjął się wytłómaczyć, dlaczego asfalt kładzie się tylko do połowy ulicy, czy tak sobie, dla rozmaitości, czy nie tak sobie… ale z jakimś celem, którego umysły ludzi pospolitych żadną miarą zbadać nie mogą?
Bo że stare, powykrzywiane i poszczerbione kamienie wyjmuje się z jednej ulicy, aby nimi zabrukować drugą, a dawnymi drugiej — trzecią i t. d. — to już łatwiej zrozumieć. Tak postępuje i rozsądna matka, która suknie, za ciasne już dla starszej córki, oddaje młodszej, a gdy i ta z nich wyrośnie, to jeszcze młodszej. Jest to chwalebna oszczędność. Ulice są jak siostry, jedna dodziera szaty drugiej.
Ale już dosyć o brukach. Prawdziwy mieszczanin szuka latem miejsc nie brukowanych, a porośniętych drzewami; pójdźmy więc za nim, w te zwłaszcza, gdzie jak np. do Saskiego ogrodu nie chodzimy codzień.
A tu, mój czytelniku, zawiodę cię do naszych mleczarni. Jeżeli w dzień zgrzałeś się, zapociłeś, zakurzyłeś i zmęczyłeś, chętnie wieczorem podążasz pod chłodne dachy płócienne, gdzie wiatr potrząsa liściem drzew, gdzie czuć zapach razowego chleba i serwatki, gdzie kwaśne mleko, ukryte pod cienkim płaszczykiem śmietany, przejmuje chłodem atmosferę — i gdzie wesołe nimfy, roznosząc nabiał, wśród śmiechu i gwaru uprzyjemniają ci chwile. Mleczarnie są zarazem i szkołą dla młodzieży, która, ukończywszy dzienne studya, w budkach z wodą sodową, śpieszy tu wieczorami uczyć się towarzyskiego szyku i galanteryi dla płci niewieściej. Wówczas to będziesz podziwiał z jednej strony zapas dowcipu i humoru naszych złotych i pozłacanych młodzieńców, z drugiej zręczność posługujących nimf, które, nawoływane ze wszystkich stron, zatrzymywane, ciągnięte za wszystkie części ubrania, umieją jednak wywikłać się z owego labiryntu rąk, nóg i nawoływań, umieją odpowiedzieć na każdy dowcip, na każde słówko, oddać uśmiechem za uśmiech, a nadewszystko nie rozlać ani kropelki mleka.
Ustronniejsze, mniej zwiedzane, a więcej zacienione mleczarnie, służą nawet czasami za przytułki dla pełnoletnich… par zakochanych. Wówczas to urocze zaklęcia miłosne i szmer pocałunków mieszają się z brzękiem kuflów. Znamy jedną taką mleczarnię, do której nie radzilibyśmy żadnej matce prowadzić małych lub półdorosłych córek, albowiem przesiadujące tam pary wyrażają wzajemne afekta z taką precyzyą i energią, że mimowoli mogą zaznajomić z ars amandi takie nawet istotki, które o tych wspaniałych uczuciach nie miały dotąd najmniejszego pojęcia.
Do wszystkich tych powyższych rozrywek i przyjemności przybyły nam i teatrzyki letnie, po ogródkach. Specyalny nasz sprawozdawca poznajomi czytelników z polskiemi przedstawieniami w Alhambrze i w Eldorado, my — ponieważ niemiecki teatrzyk w Alkazarze, jako niewiele nas obchodzący, nie należy do rubryki teatralnej Gazety Polskiej, wspominamy o nim, jako o brukowej wiadomostce w felietonie. Teatr, a raczej teatrzyk ten liczy widocznie tylko na poparcie swoich rodaków, kiedy nawet afisze nie ogłaszają programów po polsku. Pierwsze przedstawienie jednak podobało się zwolennikom i… czcicielom… Gambrinusa. Na dowód przytaczamy rozmowę, jaka miała miejsce po skończeniu sztuki przy wyjściu:
— No, jakże się panu podoba? — pytał swego towarzysza jakiś otyły i niemłody już jegomość.
— Podoba mi się. Jest, panie, świeżość i moc! Muszą je w lodzie trzymać.
— Kogo?
— Beczki.
— Ale ja pytam nie o piwo, tylko o sztukę?
— Ehe! o sztukę? Przyznam się panu, że niewiele słyszałem, bo mnie tak jakoś rozebrało, że trochę się zdrzemnąłem.
Rozmowa ta przypomina nam inną, jaka miała miejsce dawniej w jednym z salonów literackich. Podczas gdy jakiś tytułowany literat czytał swój utwór, pewien lubownik i mecenas sztuki, który spał był już od kwadransa, pochyla się nagle przez sen i uderza głową o ramiona swego sąsiada.
— Przepraszam pana najmocniej.
— Nic nie szkodzi.
— Zlituj się pan i powiedz mi prawdę, dawno ja już śpię?
— Nie wiem, boś mnie pan w tej chwili obudził.
Istotnie, gorąco uspasabia do drzemki, sypiają więc ludzie i w towarzystwach, i w teatrach, i w ogródkach. W danym wypadku składa się to na zamyślenie lub kontemplacyę.
Warszawa jednak nie ma wcale fizyonomii zaspanej, owszem z rozmaitych przyczyn panuje w niej ruch niezwykły. Ostatnia, czwartkowa uroczystość Bożego Ciała zgromadziła wedle starego zwyczaju ogromne tłumy pobożnych. Wśród pieśni kościelnych i odgłosu dzwonów, fale ludu przelewają się z ulicy na ulicę, od jednego ołtarza do drugiego. Miasto, a raczej główne ulice, przedstawiają wówczas prawdziwie wspaniały widok. Ponad głowami tłumów wznosi się dym kadzideł i pływają w powietrzu różnobarwne chorągwie; strojne dziewczęta sypią kwiaty pod nogi duchownym, a z chwilą, kiedy kapłan, wszedłszy na stopnie ołtarza i zwróciwszy się do ludu, podnosi promienistą, błyszczącą w słońcu monstrancyę, chylą się nagłym ruchem chorągwie, i tłumy, niby kłosy, zginają się ku ziemi.
Ostatniej uroczystości niemało przeszkadzała zmienna i kapryśna pogoda. Do samego wieczoru chwilami to ciął silny ulewny deszcz, to znowu z pośród rozdartych i zapłakanych chmur strzelały wesołe promienie słoneczne, oświecając zręby ołtarzów, chorągwie, lub przeglądając się w jeziorkach, jakie na placach i ulicach utworzyły wody deszczowe. Wieczorem dopiero niebo wyczyściło się na całym horyzoncie, a świeża, wonna atmosfera mimo wilgoci ściągnęła jeszcze nie mało spacerujących do ogródków i ogrodów.
Do ożywienia miasta przyczynia się także niemało jarmark Świętojański. Od czasu do czasu toczą się zwolna po ulicach ogromne ładowne wańtuchami wozy, zdążając zwolna na plac targowy. Na samym placu ruch także nie mały, a lubo spodziewano się większego dowozu wełny, przecie wagi nie próżnują, a drzemkę zmęczonych upałem urzędników wagowych przerywają raz wraz świeżo przybyłe partye wańtuchów. Koło wag i zagród, w których beczą spotniałe, krętorogie, przysłane na okaz tryki, kręcą się nasi wąsaci, o opalonych twarzach wieśniacy, kupcy niemieccy i nakoniec ci, bez których nic się u nas nie dzieje — Żydkowie-faktorzy. Największy ruch panuje w przedpołudniowych godzinach; wówczas to słychać ożywione rozmowy, wzajemne zaklinanie się, targi, przybijania, kupna i t. p. Kupiec daje cenę — wieśniak chce wyżej, rozchodzą się — faktor godzi ich, zbliża, zaklina na wszystkie świętości, wzywa na swoją głowę wszelkich nieszczęść, przewidzianych w Starym Testamencie, przysięga na własne dzieci, że chce tego, aby jasny pan dobrze sprzedał; życzy sobie samemu, żeby do domu nie doszedł, żeby go tyle a tyle porwało — jeżeli mu o co innego chodzi, jak tylko o zgodę; szepce do kupca, namawia i przekonywa szlachcica, zapewnia go, że kupiec głupstwo robi, dając taką cenę, że się oszukuje — nakoniec wzrusza wieśniaka i przyprowadza interes do skutku.
Kupcy śpiewają zwykłą, coroczną piosenkę, że wełna nie dość szlachetna, że źle myta i t. p. — wieśniacy znowu, jak zwykle, narzekają na ceny, skarżą się na Australię, na Niemców, którzy zawsze z nas korzystają i t. p.
Słowem, nie braknie wieśniakom kłopotów, — ale szczęściem i rozrywek. Trudno twierdzić napewno, czy do tych ostatnich należy robienie sprawunków według litanii, spisanych w domu przez magnifiki i córeczki. To pewna, że znakomita część wełny, zmienionej w ruble lub talary, nie wyjeżdża już na wieś, ale zostaje w magazynach mód, a raczej wyjeżdża na wieś w postaci kapelusików, szynionów, koków i t. p. fioków, które następnie dostarczają wątku do rozmów i wzajemnego obgadywania się w niedzielę po mszy.
Narzekamy wszyscy na złe czasy, na brak pieniędzy, na szerzące się coraz bardziej bankructwa, na wychodzenie majątków z naszych rąk i t. p., przyczem winę składamy na okoliczności. Ani słowa, rozmaite, niedawno przeszłe i teraźniejsze okoliczności niemało przyczyniają się do ogólnej biedy; ale mimo to, przyznajmy, uderzywszy się w piersi, że niemałym jej powodem jest zbytek. Jeżeli ojciec, zostawiając synom majątek, dzieli go, dajmy na to, na trzy części, zatem każdy z synów, jako mający trzecią część tego, co miał ojciec, winien wydawać trzy razy mniej i żyć trzy razy oszczędniej. Czy tak bywa? Wątpimy. Każdy, nie oglądając się na przyszłość, żyje tak, jak był z dzieciństwa przyzwyczajony, i mając trzy razy mniej niż ojciec, wydaje, jeśli nie trzy razy więcej, to przynajmniej tyle.
Stąd utrata majątków, upadek gospodarstwa i ruina ogólna. Rzecz zdaje się być prostą i jasną, jak dwa a dwa — a jednak, nie chcemy jej zrozumieć. Wygrywa na tem szyk zewnętrzny, ale traci i traci kieszeń. Czasy są wistocie złe, ale ich między nami nie znać. Choć bieda to hoc! Śpiewamy tę piosenkę wszyscy, coraz cieniej wprawdzie, ale coraz wyraźniej. Ktoby chciał przekonać się, czy felietonista ma racyę, ten dla przypatrzenia się zbytkowi, strojom, liberyom, pojazdom i koniom, uda się naprzykład w aleje belwederskie, w poobiedniej spacerowej porze, albo jeszcze lepiej na wyścigi.
Wyścigi! ta wielka uroczystość w życiu naszych sportsmanów, rozpoczęła się z dniem wczorajszym. Mnóstwo powozów i pieszych zgromadziło się naokoło sznurów i mety, ze drżeniem niecierpliwości oczekując dzwonka, który miał dać hasło do biegu. Tymczasem w hippodromie, gdzie zgromadziło się „fine fleur“ towarzystwa, rozprawiano we wszystkich, z wyjątkiem swojskiego, językach; popisywano się końmi, robiono „kurę“ damom, siedzącym w powozach, zakładano się, stawiając „trzy przeciw jednemu“, — słowem bawiono się we Francuzów, Anglików i tym podobne modne gry, które u nas coraz bardziej wchodzą w użycie. Podobno mamy do takich gier talent i udajemy Anglików, tak że sami Anglicy nie umieją być takimi wybornymi Anglikami.
Powyższe uwagi przerwał dzwonek, dający hasło do biegu. Ucichło wszystko…
Podajcie mi pindarową lutnię, rozpoczęły się igrzyska… W dwóch pierwszych wyścigach przepowiednia Kuryera Świątecznego sprawdziła się, albowiem nagrody wszystkie wziął, jak zwykle, pan Grabowski. W pierwszym koń jego Lavalier, wyprzedził nie tylko Aldonę pana Mysyrowicza, ale samego nawet Czarta, którego nadesłał p. Niemcewicz. W drugim wyścigu Świtezianka i Grand Daniel nie zawiodły także dobrej opinii, jaką o koniach pana Grabowskiego ma tutejsza publika, i, pobiwszy konie p. p. Potockiego i Sanguszki, otrzymały palmę zwycięstwa.
Trzeci bieg, w którym palma zwycięstwa miała wielce ponętną postać dwóch tysięcy rubli, roznamiętnił w niezwykły sposób publikę. Zakładano się o dość znaczne sumy: jedni trzymali za Foskarym, znanym z szybkości koniem p. Grabowskiego; drudzy, bacząc na poważny wiek Foskarego (lat 9), stawiali za innymi biegunami. Tym razem sprawdziło się przysłowie: „Do czasu dzban wodę nosi“. Foskari, uwieńczony w tylu gonitwach zwycięzca, niosący na sobie zakłady tylu swych admiratorów, nie spełnił ich nadziei. Napróżno rozgorączkowana publika, biegnąc na przełaj przez hippodrom, śledziła każdą minutę walki. Foskari nie biegł, jak zwykle, najpierwszy, a nagrodę wziął młodszy i szczęśliwszy współzawodnik, Wadim.
W czwartym biegu zwyciężyła Babetta, klacz hr. Alfreda Potockiego, w piątym zaś, z przeszkodami, w którym jeździli sami panowie, zwycięstwo wahało się długo, nakoniec prześcignął wszystkich p. Rozen.
Tak odbyły się pierwsze gonitwy. Zwycięzcy i zwyciężeni rozjechali się do domów — a ja, który tam byłem, jakom widział, tak opisałem. Jeżeli zaś koniecznie chcecie czytelnicy wiedzieć, do czego wyścigi służą, jaki z nich pożytek i jaki z nich sens moralny — to odmalujcie go sami. Ja nie potrafię.

Gazeta Polska,  1873-ci rok.  № 131 z dnia 16 czerwca.

Bez tytułu.
XV.
Wianki. Popisy szkolne. Dobroczynność. Loterya fantowa. Życie towarzyskie. Etykieta. Warszawa z wysokości lotu ptaka. Rady dla czytelników. Warszawiacy na wsi i wieśniacy w Warszawie.

Niwa miejskiego żywota jakoś w ostatnich czasach bujnie faktami się kłosi. Zaledwie przebrzmiał gwar wełnianego jarmarku, zaledwie skończyła się uroczystość miejscowego sportu, wyścigi, nastała nowa i tym razem nie przeszczepiona już z cudzoziemskiego gruntu, ale swojska do szpiku kości i odwieczna — uroczystość wianków.
Bóg wie, gdzie jej początek. Jedni twierdzą, że wraz ze świętojańskimi ogniami służyła ongi ku chwale wielkiego Kupały; drudzy, że to pamiątka po dziewiczej Wandzie, co nie chciała Niemca i Wiśle poświęciła dziewiczy wianek. To ostatnie podanie mniej prawdopodobne, ale wdzięczne i poetyczne. Według niego, dziewice, naśladując Wandę, także ślubowały Wiśle dziewictwo; młodzieńcy zaś, czatujący w łodziach, chwytając każdy wianek, walczyli z Wisłą i wolą dziewiczą, przeszkadzając spełnieniu ślubów. Gdziekolwiek jednak leży początek uroczystości, lud święci ją i dziś jeszcze po dawnemu, puszczając wieńce na wodę i szukając wróżby z biegu kwiatów po fali.
Ale czas, który nie może zniweczyć obyczaju, zmienia jednakże jego formę. Niegdyś, same tylko dziewice, przy świetle łuczywa i przy okrzykach na cześć Kupały, zebrane po brzegach rzek i strumieni, powierzały falom swe wianki, myśli i losy; dziś już u nas trochę inaczej, a w Warszawie bardziej po miejsku, — dziś dziewica może, gdy chce, puszczać wianki, ale urzędownie puszcza je rzemieślnik.
Jeżeli dzień pogodny, tłumy ludu zbierają się na moście i przy akompaniamencie muzyki, gwarzą w cieniach olbrzymiego kratowania, oczekując na chwilę, gdy za pierwszymi wieńcami pomkną pierwsze łodzie rybackie.
Aż oto i uroczystość rozpoczęta. Żółtawa fala ugięła się nieco pod lekkim ciężarem; pierwszy wianek braci stolarzy, strojny w stróżyny i kolorowe świeczki, zakołysał się, łagodnie pochylił raz i drugi, zakręcił na miejscu i popłynął. Za nim biegną na wyścigi, popychane całą siłą dłoni i wioseł łodzie; na moście tłumy ożywiają się coraz bardziej; słychać krzyki i wróżby: czy złapią, czy nie złapią? Wianek tymczasem na gładkiej i spokojnej powierzchni sunie dalej i dalej; czasem, zasłonięty falą, niknie na chwilę z oczu, czasem zarysuje się, jak świetlista obrączka, czasem zdaje się zatrzymywać na miejscu. Ale już jedna łódź wyściga inne, a teraz coraz to bliżej i bliżej zabiega i już, już zdaje się go dotykać, już minęła go dziobem — rozległ się okrzyk: trzymaj! kilka rąk wyciąga się ku niemu, i oto wianek już nie na falach, ale w ręku przewoźników, którzy wznoszą go w górę, okazują publice swój tryumf.
Puszczającym jednak chodzi o to, by wieniec płynął swobodnie, więc zaczynają się targi o wykupienie jeńca z niewoli. Zdarza się jednak, że po wykupieniu chwyta go inna łódź, z którą znów trzeba się na nowo układać. Najczęściej też wieńce zostają w ręku przewoźników.
Oprócz tych rzemieślniczych wianków, spada także z mostu, chciałbym powiedzieć, potop kwiatów, pokrywających fale, tak że wody nie widać; ale, chcąc być ściśle historycznym, muszę unikać figur retorycznych, spada więc pewna ilość… wianków dziewiczych.
Przewoźnicy chwytają je także, jeżeli nie dla korzyści, to dla uciechy i dla przedłużenia zabawy.
Cała więc uroczystość jest zarazem rodzajem wyścigów wodnych. Na zakończenie jej o zmroku zapalają jeszcze beczki ze smołą. Ten ostatni akt ma w sobie coś, co najwięcej przypomina starożytny obyczaj Sobótek.
Tłumy jednak i wówczas nie rozchodzą się jeszcze do domów, ale zostają do późna na moście. Nęci je urok cichej, a świeżej nocy letniej, tak miłej po dziennym, znojnym upale, nęcą je także piękne widoki, jakie przedstawia Wisła, gdy z fal wstaną mgły, a w mgłach i falach łamie się białe światło księżycowe.
Istotnie, jest wówczas na co patrzeć. Ciemne kontury drzew Saskiej Kępy topnieją coraz bardziej w wilgotnych oparach, rozpływają się i w końcu nikną zupełnie; od fal bije wielka świeżość i rzeźwy chłód, po obu brzegach, od strony Warszawy i Pragi, błyszczą w wodzie kolumny świateł, które z północy i południa zamyka mgła, niby zasłona, pokrywająca bezbrzeżne jakieś przestrzenie, rzekłbyś, morza, rzekłbyś, samą nieskończoność.
Sprobuj wówczas, czytelniku, siąść w łódź i puścić się z wodą na poetyczną wycieczkę: niechaj do marzeń kołysze cię pieśń rybaka i miarowe uderzenie wioseł. Co do mnie, muszę wrócić do Warszawy, bo oto inne, także coroczne, a także odbyte już uroczystości czekają sprawozdania.
Chcę mówić o popisach w rozmaitych zakładach naukowych. Oto znowu skończył się rok szkolny. Ci, co nie wyszli jeszcze z gimnazyów, posunęli się o klasę wyżej, ci, co skończyli, wejdą do uniwersytetu, z którego znów za jakie kilka lat wyjdą, aby na nowo rozpocząć naukę w wielkiej szkole doświadczeń, doli i niedoli, walki o kawał chleba, w szkole życia na szerokim świecie.
Z takiej szkoły uwalnia dopiero śmierć sama, a ostateczne egzamina odbywają się… chyba poza grobem.
Jednakże to dla dzisiejszych uczących się dalekie jeszcze czasy. Obecnie z odwagą i pełnymi żaglami wypływają na ocean życia i nie wypływają nieuzbrojeni: uzbrojeniem ich praca i nauka — niby latarnia na głównym maszcie łodzi.
Ale wracajmy na realniejszy grunt opowiadania. W zakładach naukowych teraz cisza; lekka warstwa kurzu pokrywa ławy i katedry, na korytarzu pająk zakłada szarą siatkę, a owe gmachy szkolne, tak pełne życia, zgiełku i gwaru, tak ruchliwe i ożywione, stoją teraz posępne i milczące; z okien świeci im pustka, zdają się tęsknić za wychowańcami i dumać: co też oni robią obecnie.
Łatwa odpowiedź. Roi się od nich miasto, pełno ich w wagonach, karetach pocztowych. Wszystko to podąża na wieś. Przyszedł dobry i wesoły czas odpoczynku, zatem w kąt algebry, chemie, gramatyki, Homery, Cycerony i Wirgiliusze, teraz czas swobody i niezależności, teraz papierosa wolno zapalić choćby w oczach inspektora, przypomni on wprawdzie o tem, ale to dopiero na rok przyszły, a to jeszcze daleko, teraz nie straszny nikt… prócz taty.
Istotnie, chwila, w której z cenzurą w ręku staje się wobec groźnego taty, należy do najstraszniejszych w życiu. A nuż niema na owej cenzurze promocyi…?
Wówczas to tata nie mówi zwykle nic, szarpnie wąsa i odejdzie w milczeniu. Zamknęły się za nim drzwi… i… włosy powstają na głowie, bo klucz zgrzytnął raz i drugi w zamku…
A tu wpadam w styl Wiktora Hugo.
Czujesz się być zamkniętym. Dusza ucieka ci w piętę. Głowa twa jest niby strasznym cmętarzyskiem, na którem przestrach zaślubia zgrozę. Świat wydaje ci się kawałem skamieniałej ohydy. Zamiast powietrzem, oddychasz przerażeniem. W piersiach uderza ci nie serce, ale worek, napełniony okropnością. Cisza wydaje ci się urągowiskiem, przybranem w błazeńską czapkę bezecności. Nagle dają się słyszeć jakieś kroki. Cały zamieniasz się w ucho.
Zapuszczamy zasłonę na scenę, która następuje potem.
Obok popisów szkolnych, odbył się w zeszły piątek i popis w instytucie muzycznym, na którym śpiewano, grano na rozmaitych instrumentach, dęto w dęte, rznięto w rznięte, egzekwowano przeróżnych mistrzów, a uroczystość ta na większą chwałę Apolina i pożytek instytucyi, zwabiła dość licznych słuchaczów, amatorów muzyki, których nie brak u nas, — Warszawa liczy się bowiem do najmuzykalniejszych miast na świecie!… Wiedzą o tem wszyscy, którzy, potrzebując dla pracy umysłowej spokojnego kąta, napróżno szukają go w najodludniejszych nawet ulicach. Głos fortepianów ściga ich wszędzie, niby wyrzut sumienia; nie daje im odpoczynku ani we dnie, ani w nocy; przeszkadza pisać, przeszkadza myśleć, przeszkadza spać; przeróżne walce i poleczki rozstrajają nerwy. Jedyna na to rada: siąść do fortepianu samemu i własnymi palcami zagłuszać palce innych.
Gdyby przynajmniej grano dobrze; ale te domorosłe talenta w poczuciu osobistej samodzielności nie krępują się zbyt muzykalnymi przepisami. Zresztą, znajdują zwykle pobłażliwych słuchaczów, słuchaczami bowiem na familijnych, dawanych przez córeczki koncertach bywają matki, przyjaciele domu i pretendenci do obrączki ślubnej. Pierwsze drzemią uprzejmie podczas koncertu na kanapkach, drudzy wybijają z rozpaczy nogą takt pod stołem; a lubo posyłają na dno piekieł instrumenty i artystki, czują się jednak w obowiązku urzędownie rozpływać z radości. Ostatni, to jest pretendenci do obrączki, przewracają nuty, czasem akompaniują w basie, a zawsze szepcą do ucha słówka, nierównie jeszcze bardziej harmonijne, niż walce i poleczki.
Najwięcej jednak ze wszystkich cierpią sąsiedzi, którzy słyszą głos, ale twarzy nie widzą.
Może instytut muzyczny pochwyci przynajmniej w karby większego taktu i ścisłości ową fortepianową epidemię.
Kiedy mówimy o popisach, wypada nam wspomnieć jeszcze o jednym popisie, który niedawno odbył się w Mokotowie, w Instytucie moralnie zaniedbanych dzieci.
Pożyteczna ta instytucya była przed niejakim czasem w wielkiem zaniedbaniu; obecnie troskliwość i pracowitość p. Zajewskiego, przełożonego, postawiła ją na stopie odpowiedniejszej założeniu. Popis okazał, ile istotnie skorzystały owe biedne dzieci, które zostawione same sobie, zmarniałyby na drodze nędzy i występku. Instytut nie tylko daje im przytułek w latach dziecinnych, ale ma przez odpowiednie wykształcenie zapewnić im kawałek chleba na lata dojrzałe, a przez to chronić od błędnych ścieżek i wrócić społeczeństwu, jako ludzi pożytecznych. Obok zakładów rolnych dla małoletnich przestępców, instytucya ta tem godniejsza uznania, że nie rozporządza nie tylko znacznymi, ale nawet dostatecznymi środkami pieniężnymi. Nie odwołuje się jednak do ofiar i dobroczynności, chociaż nieraz brak jej koniecznych środków. Opowiadał p. Zajewski zwiedzającym osobom, że szczególniej daje się czuć potrzeba papieru, piór, ołówków, książek i t. p. zapasów, które w każdym zakładzie naukowym są niezbędne, a których instytut nie ma za co nabyć. Podnosimy naumyślnie tę kwestyę, wiedząc, jak wielu jest u nas ludzi chętnych do niesienia pomocy zakładom filantropijnym, pomocy, która jest aktem miłosierdzia, rozumniejszym i pożyteczniejszym, niż dawanie jednorazowych wsparć żebrakom.
Kiedyśmy już potrącili o filantropię, niechaj nam będzie wolno wspomnieć o filantropijno-kwiatowo-modnej zabawie, to jest o loteryi, jaka odbyła się wczoraj w Saskim ogrodzie na korzyść biednych bez różnicy wyznań.
Już od rana chmurno było jakoś i posępnie, a zaraz po południu spadł pierwszy, krótki, ale rzęsisty deszcz, niby pierwsze ostrzeżenie, po którem wkrótce nastąpiło i drugie. Pomimo tego zabawa rozpoczęła się. Tłumy zgromadziły się w głównych alejach i około namiotów. Oglądano się wzajemnie i kupowano bilety. Zwykłe, przy losowaniu ożywienie poczęło ogarniać grających. Namiętność szczególniej budził powóz i dwie krowy. Los kaprysił, jak zwykle, obdarzając małe dziewczynki papierosami, dandysów pończochami damskiemi, wojskowych lalkami, i t. p. Czasami jednak kaprysy owe wyglądały jakby na umyślną złośliwość. Mówiono np. o pewnym złotym młodzieńcu, znanym rozrzutniku, który wygrał skarbonkę; o literacie-idealiście, który wygrał pustą bańkę szklaną; o pozytywiście, którego los obdarzył książką do nabożeństwa, znów literat wygrał swoje własne dzieło, i widziano, jak krzywił się sam, nie wiedząc, co z tym fantem robić. Najwięcej było, oczywiście, takich, co nic nie wygrali; najwięcej jednak ze wszystkich wygrał ten, który wcześniej poszedł do domu, albowiem nie zmokł do ostatniej nitki.
Wystawmy sobie przerażenie i popłoch, jaki ogarnął tłumy, gdy nagle okrzyk: deszcz! przeleciał, niby po drucie telegraficznym, przez wszystkie usta. Rzeczywiście, deszcz lunął jak z cebra. Rozległy się wołania o parasole i okrzyki rozpaczy; mężowie śpieszyli na ratunek swych żon, których niepodobna było odnaleźć. Opustoszały wszystkie ławki, i na numerowanych miejscach, które kosztowały rubla, niktby i za grosz usiąść nie chciał. Wszystko śpieszyło pod estrady, namioty, do Semadeniego lub pod drzewa, pod któremi natłoczone gromady ludzi przypominały gromady owiec. Tymczasem deszcz mył głowy wszystkim, bez różnicy stanowiska, płci, wieku, wyznania; widziano znakomitości literackie, uciekające i poślizgujące się na głównej alei, na równi z najpospolitszymi śmiertelnikami; słyszano felietonistów, przeklinających trudne obowiązki swego powołania. Woda ściekała po parasolach za kołnierze, napełniała kieszenie. Co stało się z tualetami damskiemi, z sukniami i kapeluszami, łatwo odgadnąć.
Wobec tylu zabaw i uroczystości, odbywanych pod gołem niebem, życie, towarzystwo salonowe drzemie snem nieprzebudzonym, aż do późnej jesieni. Niema wieczorów, więc niema i zebrań wieczorowych, i salonowych pogawędek, lekkich, bo pustych, a poważnych, bo pełnych etykiety.
Upały i etykieta nie znoszą i wyłączają się wzajemnie. Etykieta, np. wymaga, abyś, miły czytelniku, szedł na wizytę w zapiętym, czarnym surducie, upał radzi ci go rozpiąć; etykieta wymaga, aby twe ręce obciśnięte były w rękawiczkach, upał każe ci chodzić bez rękawiczek; etykieta każe ci być sztywnym i silnie przestrzegać w ruchach prawideł dobrego tonu, upał robi cię ociężałym, a ruchom twym nadaje pozór zaniedbania; etykieta każe ci podtrzymywać żywą rozmowę z gospodynią domu i prawić komplementa, upał sprawia, że mówić ci się nie chce, a radbyś oprzeć plecy o poręcz wygodnego fotelu i usnąć. Tak, tak! lato nie sprzyja salonowemu życiu. Żyjemy natomiast wszyscy na ulicach i ogrodach, na spacerach i przechadzkach, słowem, żyjemy poza domem.
Zato owo pozadomowe życie wre, kipi i pryska ogromnym ruchem. Ktoby wieczorem np., porzuciwszy na chwilę duszne miasto, umiał się wznieść wysoko, wysoko na czyste wieczorne powietrze i stamtąd spojrzeć z góry na miasto, temu ów ruch przedstawiłby się najplastyczniej. Z dołu dochodziłby go gwar i turkot miejski, w ciemnych skrętach i rozkrętach ulic widziałby tłumy ludzi, płynące w różne strony. Ogródki, gdzie grywają teatrzyki i orkiestry, wydałyby mu się niby błyszczącemi jeziorami, w których, w falach gazowego światła, kręcą się cywilni, wojskowi, wystrojone i wyróżowane kobiety, damy kameliowe, etc. etc. Z dołu dochodziłyby fale tonów muzycznych; może nawet powietrzny ów wędrowiec przez jakie dobre szkła zdołałby odróżnić Gungla i haftowany mundur Baloga — może dojrzałby nawet swoich znajomych i znajome, spacerujących po alejach Saskiego ogrodu, zakochane pary, znakomitości literackie, które patrzącemu z tak wysoka wydałyby się zapewne bardzo małemi, bankierów, poetów, hrabiów, kupców, Żydów, aktorów, a wszystko to przysłonięte rdzawą, niezdrową, pełną wyziewów i dymu, i gorączkową jakąś atmosferą.
Czyby jednak skrzydlaty ów wędrowiec chciał wówczas porzucić swą ciemną i samotną powietrzną wyżynę, a wrócić w owo morze świateł między duszne, pozbawione kanalizacyi ulice — wątpimy. Wolałby może ponad srebrną wstęgą Wisły polecieć na lasy, bory i wioski. Bądź co bądź, miasto bywa nieznośne latem. „Bóg stworzył wieś, a człowiek miasto“, mówią wieśniacy, broniący wyższości swojej wsi ukochanej. Na lato przyłączam się do zdania wieśniaków; wieś jest wyższą i milszą niż miasto.
Wyjeżdżaj więc, czytelniku, na wieś: porzuć swe miejskie zwyczaje i wszystkie ogródki i teatry, i kawę czarną, i Saski ogród, i modne przechadzki, i widok wielkości literackich, i kłótnie tychże wielkości, i mury, i przedewszystkiem ową atmosferę, w której co lato krąży, jakgdyby drapieżny ptak — cholera. Masz już dosyć tego wszystkiego i jeszcze będziesz miał dosyć; męczyłeś się, potrzebujesz odetchnąć, jedź więc tam, gdzie powietrze czyste, gdzie zamiast miejskich orkiestr słychać: „dana oj dana!“ wiejskiej dziewczyny; gdzie zamiast opery ptactwo wyśpiewuje do zapamiętania; gdzie siano pachnie, gdzie brzmi dźwięk bitych osełkami kos, gdzie sierp w zbożu szeleści, gdzie spokój, gdzie zdrowie, gdzie radość i wesele.
Żebyś jednak potem nie narzekał na powyższe rady — z góry uprzedzam, bądź na wsi ostrożny. My tu sobie, mieszczanie, podrwiwamy z wieśniaków, gdy przyjadą do Warszawy, zowiąc ich „wełną“, śmiejąc się z ich prostoty, i tak dalej. Otóż, ostrzegam cię, że wieśniacy wypłacają nam to z lichwą na wsi. Prawdę bo też rzec, my, Warszawiacy, mnóstwa rzeczy nie rozumiemy na wsi i nieraz mamy takie miny, jakgdybyśmy spadli z księżyca. Stąd dla wieśniaków śmiech, dla nas ambaras i wstyd często.
Wystaw sobie np., czytelniku, że jesteś par excellence mieszczuchem, który, oprócz Wilanowa, Marcelina i Mokotowa, prawdziwej wsi nigdy jeszcze nie widział, i że bawisz na prawdziwej, nie podwarszawskiej, ale odległej na jakie kilkanaście mil wsi, u twego, dajmy na to, kuzyna, i nie żadnego wielkiego pana, ale tak sobie, zwyczajnego wioseczkowego szlachcica.
Otóż, póki rzecz się dzieje w salonie, na ganku, lub pod werendą, dopóty jesteś panem położenia. Dziwi cię wprawdzie, że dziewczyna posługująca chodzi boso, uważasz nawet, że to jest cokolwiek mauvais genre, ale trudno! Zresztą bawisz panny, o których piszesz potem w liście do przyjaciela, że są „dość pojedyńcze“ (simples), powtarzasz często frazes: „chez nous à Varsovie“, zakładasz i zdejmujesz binokle, intrygujące najmłodszego synka rodziny; słuchają cię wszyscy z otwartemi ustami, ty uśmiechasz się z pobłażliwą wyrozumiałością — słowem, wszystko idzie dobrze.
Z chwilą jednak, w której, towarzysząc damom na przechadzkę, stawiasz nogę poza wrotami, zaczyna cię prześladować nieszczęście. Przyprowadzają ci konia, boisz się go co prawda, ale zamykasz oczy i siadasz. Krzyczą: nie z tej strony! przysiągłbyś, że to wszystko jedno, — ale siadasz z drugiej. Dopiero jedną nogę masz w strzemieniu, a opętana szkapa rusza z kopyta. Krzyczą: trzymaj! Trzymasz, — ale gdzie tam! Zlatujesz — podnoszą cię i śmieją się, aż ich oczy bolą. Mówisz tedy, że jesteś przyzwyczajony tylko do koni tresowanych, i idziesz piechotą. Na drodze wybiega i pędzi na ciebie jakaś istota zwierzęca, i nie poznajesz, czy to jest „un cochon“, czy „un chien“. Pokazuje się, że to jest „un chien“, który przylatuje, szczeka i wyje, jakby za to brał osobną pensyę, i z dziwną pożądliwością spogląda na twoje sztarkmanowskie ineksprymable. Nie rozumiesz, czego on od ciebie chce, ale przypominasz sobie w ostatniej toni, że poeta w „Musze“ radzi wołać: „A pudziesz!“, wołasz więc: „a pudziesz“, co istotnie pomaga daleko więcej, wreszcie dajesz dyskę jakiemuś chłopcu, który porywa bez ceremonii brysia za ogon i wciąga do chałupy.
Co krok, to kłopot. Wyszedłszy już za utrapioną wieś, nie umie Warszawiak odróżnić owsa od jęczmienia, z czego towarzyszki jego znowu się wyśmiewają, pokazują mu kartofle i mówią, że to groch. Przekonywa się, że zaczynają drwić z niego; odtąd podejrzywa wszystkich i wszystko. Przeląkł się ropuchy, którą wypadkiem spotkał na drodze, i sądzi, że naumyślnie kazano jej tam siedzieć. Właściciel wioski każe chłopcu od bydła zajmować bociany sąsiada ze szkody, przyczem spogląda złośliwie na gościa — ten istotnie nie jest pewny, czy to żart, czy to na seryo. Zapraszają go na polowanie i wsadzają mu w rękę jakąś machinę, której się boi, i z której nie wie, jak strzelać. Mówią mu, że będą polować tylko na wilki, bo na nic innego nie wolno; a on jak żyje nie widział i nie chciałby widzieć żywego wilka. Nakoniec, wraca kontent, że znowu zapanuje na ganku i w salonie; tymczasem o dziewiątej, t. j. o godzinie, w której w Warszawie bierze się za kapelusz i idzie na spacer, wszyscy rozchodzą się spać.
Któżby skończył, gdyby chciał opisywać wszystkie kłopoty, jakie mogą spotkać na wsi niedoświadczonego Warszawianina, i wszystkie szyderstwa, jakich mimowoli stać się tam może celem! Za to wróciwszy do Warszawy, ma dopiero o czem opowiadać! Naturalnie, że wypadki rosną w opowiadaniu, skutkiem czego opowiadający podrasta w opinii znajomych do wysokości bohatera.

Gazeta Polska,  1873-ci rok.  № 143 z dnia 30 czerwca.

Bez tytułu.
XXVIII.
Jak się piszą niektóre felietony i recepta na nie. Właściciele domów i reżyserya teatralna. Walka. Kawa pokoju. Jesień. Nowe wydawnictwa. Biblioteka główna. Projekta. Odczyty dla żydów. Terminatorowie warszawscy.

Jak czasami zawodzą nas formuły logiczne, na dowód niechaj posłuży następujący wniosek. Felietony, jak ci wiadomo, czytelniku, są odbiciem faktów z życia miejskiego, a ponieważ życie to wysycha w lecie, zatem i felietony… Myślałbyś, że wysychają także! Gdzietam! Kto mi zaprzeczy, jeśli oparty na doświadczeniu i studyach nad letnimi felietonami w niektórych pismach, powiem, że stają się coraz wodnistsze w lecie.
Pomówmy o nich. Przecież kronika niniejsza ma za zadanie zaznajamiać czytelników z charakterem i tajemnicami życia; niechaj więc raz powie im także, jak się piszą pewne felietony.
Łatwa to rzecz dla wszystkich w zimie. Z faktów każdego tygodnia, których wówczas nie brak, układa się mniej więcej wdzięczną mozajkę i koniec; ale w lato, w owe ogórkowe, na szczęście, przeszłe już czasy, niektórzy felietoniści są istotami prawdziwie godnemi pożałowania. Znajdziem takiego felietonistę wówczas osowiałym i zniechęconym, z oczyma zamyślonemi i wyrazem apatyi w twarzy; on, który zawsze pytał się wszystkich, co tam słychać, on, który zawsze z obowiązku wiedział o wszystkiem, a co wiedział, każdemu lubił opowiadać, minie cię wówczas obojętnie, zaledwie uchyliwszy kapelusza, tak jakoś zdesperowany i osłabiony, że, gdyby nie pewne środki, które lubo nie obficie, dostarczają mu jednak czasem felietonowego pokarmu, prawdopodobnem jest, że umarłby z głodu wrażeń!
Środkami tymi są fantowe loterye, reżyserya teatralna i nakoniec właściciele domów w Warszawie.
Fantowa loterya, zwłaszcza pokropiona deszczem, to prawdziwe dlań żniwo. Wówczas to ujrzysz go przybranego starannie i ożywionego, jak biega, dowiaduje się o wszystkiem, jest wszędzie, zagląda pod namioty, studyuje ubiory dam, przypatruje się głównym fantom, a wreszcie, siadłszy pod wystawą u Lesla, raz po raz zwraca na siebie uwagę obecnych donośnem wołaniem: „Panowie, na miłość Boską, powiedzcie mi, kto wygrał krowę?“ Obok niego kipi i wre życie, przechodzą literaci, kupcy, ojcowie rodzin z żonami i dziećmi, młódź żeńska o idealnych posagach, i młodzież męska o pozytywnych wymaganiach co do posagów; ale on nie widzi nikogo, i w miarę, jak gwar się zwiększa, woła coraz donośniej: „Pytam raz jeszcze, kto wygrał krowę?“ Krowa — jeżeli krowa jest głównym fantem — interesuje go jako sprawozdawcę tak mocno, że swą rogatą figurą zasłania mu świat cały i wszystko, co się na ziemi dzieje.
Szczęśliwe to chwile, ale rzadkie, bowiem fantowa loterya w r. b. odbyć się miała tylko dwa razy, a dotąd była raz tylko. Kiedy więc niema loteryi, kiedy wszystko, co można rzec o pogodzie, o stanie wody na Wiśle, o ciężkiej doli felietonisty, o cholerze, o strumyku dla ptaków w Saskim ogrodzie, wyczerpie się tak, jak dowcip niektórych naszych pism humorystycznych, jak cierpliwość ich czytelników, jak kieszenie lokatorów, płacących dwa razy wartość mieszkań, jak wołania o kanalizacyę w Warszawie — wówczas to dopiero używa się ostatnich, wspomnianych przez nas sposobów ratunku i pisze się o reżyseryi lub właścicielach domów w Warszawie.
Ileż to krzyku na reżyseryę i na właścicieli domów, ile wymagań, ile artykułów wstępnych, ile zjadliwych dowcipów w felietonach, a wszystko to, jak twierdził pewien właściciel domów, i jak jeśli nie twierdził, to zapewneby twierdził każdy reżyser, dlatego tylko, byle zapełnić szpalty. Tak więc jest recepta i w czasach ogórkowych na felieton, a recepta ta, wyrażona w stylu aptekarskim, byłaby następującą: weź reżyseryę teatrów, albo właścicieli domów, utłucz na miazgę, dodaj kilka, dobrze odleżałych i wysmażonych dowcipów, rozpuść to wszystko w stylistycznej wodzie i dawaj po pięćset wierszy co tydzień, aż do skutku.
Aż do skutku? Ale pytanie komu? Pokazuje się, że można, jak król Mitrydates, przyzwyczaić się do wszelkich trucizn, albowiem ani na reżyseryę, ani na właścicieli nie działa ta mikstura. Nic godniejszego uwielbienia, nic bardziej nawet rozczulającego, jak rezygnacya i spokój, z jakim pierwsza i drudzy znoszą te niesprawiedliwe obelgi i napady.
Mimowoli przypomina się rzewna historya „o uciśnionej niewinności“.
— Niech sobie co chcą gadają, a ja nowych sztuk nie stworzę — mówi reżyserya.
— A my podniesiemy jeszcze na przyszły rok komorne — dodają gospodarze.
Co to jest mieć czyste sumienie.

Będziesz bezpiecznie po żmijach zjadliwych
I po padalcach deptał niecierpliwych.

A jednak właściciele domów mieliby sposób, aby te żmije gniewliwe i niecierpliwe padalce zmienić w łagodne baranki; niechby tylko najniecierpliwszym z nich dali za połowę ceny mieszkanie, a zobaczylibyśmy!
Ale próżne to życzenie! W tym świecie wszystko jest walką, walką o byt, jak się mówi w dzisiejszych czasach; walczą właściciele miejscy ze swymi lokatorami, walczą wieśniacy z ratami Towarzystwa Kredytowego, walczy głos opinii publicznej, który chce, by projekt giełdy produktów wypracowany był wkrótce, z komitetem giełdowym, któremu nie chce się wygotować tego projektu wkrótce; walczy idealizm z pozytywizmem, słowem: walka wre ciągle zacięta i nieubłagana.
Literaci mieli jednak dotychczas coś, co ich godziło. „Dobro ogółu!“ — powiesz, czytelniku? Dobro, niech będzie i tak, ale oprócz dobra ogółu było jeszcze coś innego, a mianowicie czarna kawa, którą reprezentanci starej i młodej prasy, przepomniawszy na poobiednią chwilę wzajemnych walk i nienawiści, zapijali dotychczas w najlepszej zgodzie, w cieniach drzew Saskiego ogrodu w istniejącej tam cukierni.
Trudno bo inaczej wytłómaczyć, dlaczego ludzie, którzy częstokroć suchej nitki nie zostawiali na sobie w dziennikach, tam siedząc obok siebie, rozmawiali życzliwie i po przyjacielsku, obgadując wprawdzie nieobecnych, ale nie mówiąc sobie nigdy impertynencyi w oczy. Niektórzy chcieli w tem widzieć pacyfikacyjny wpływ obiadu, inni jednak przypisywali, nie bez słuszności, wpływ ten mokce, której rozweselające własności znane są całemu światu. Jakże dziwnym jest łańcuch przyczyn i skutków, i jak odległe bywają czasem jego ogniwa! Ktoby się np. spodziewał, że kozy Yemenu, które, jak wiadomo, pierwsze odkryły kawę, wpłyną z czasem na złagodzenie walki między starą i nową prasą w Warszawie!
Ale walka ta może wkrótce przybrać znów ostrzejszy charakter, albowiem nadeszła jesień, a zatem chłód i częsty deszczyk nie pozwalają reprezentantom prasy zbierać się na cygaro i poobiednie sesye sub Jove.
Do tej pory jednak nie mamy prawa skarżyć się na jesień, ową „matronę, przysparzającą chleba“, jak ją nazywa Pol. Dziś już wypędziła od nas cholerę, a przyniosła nam, mieszkańcom miasta, trochę uśmiechów słonecznych, trochę dżdżu, trochę rozmaitych wydawnictw, zapowiedzianych lub rozpoczętych przez redakcye różnych pism, i nakoniec wiele projektów większej lub mniejszej społecznej doniosłości.
Co do wydawnictw, zapowiada nam Kronika Rodzinna, że pewien filolog przygotował całą seryę dzieł, obejmujących naukę języków i literatur słowiańskich.
W siedmiu dziełach, a dwudziestu czterech tomach, mają być objęte gramatyki i literatury: polska, czeska, serbska, bułgarska, łużycka, ruska i staro-słowiańska. Niepodobna powiedzieć dziś cokolwiek, choć w przypuszczeniu o spodziewanej wartości wydawnictwa; w każdym jednak razie, zamiar to godny pochwały i poparcia, albowiem nauka języków i literatur słowiańskich poszła u nas jakoś w ostatnich czasach w zaniedbanie, i kiedy Czesi np. czytają z zamiłowaniem utwory wielkich naszych poetów, nasz ogół prawie nic nie wie, co się dzieje poza granicami Warty, Wisły, Dniepru i Niemna.
Obok powyższego wydawnictwa, występuje z wydawnictwem 25 tomów i Opiekun Domowy; mamy także, wyszłe już w przekładzie Bełzy, wielce ciekawe dzieło Hippeau, pod tyt.: „Wychowanie kobiet w Stanach Zjednoczonych“; a zapowiedziane i podobno już przygotowane do druku tegoż autora: „Wychowanie publiczne w Anglii i wychowanie publiczne w Niemczech“. Z dzieł p. Hippeau czerpał niejednokrotnie Prądzyński, którego książka tak żywe obudziła i budzi dotychczas rozprawy.
Zabieramy się więc, jak widzisz, czytelniku, potrochu do nauki, i nie można powiedzieć, że ruch umysłowy, popierany przez wszystkie organy prasy bez różnicy wyznań naukowych, wzrasta coraz bardziej. Ruchu tego byłoby może jeszcze więcej, gdyby nowy zarząd biblioteki uniwersyteckiej raz nareszcie zdecydował się na otworzenie czytelni przy bibliotece, której to czytelni napróżno od lat dwóch oczekujemy.
Ale nowy zarząd ciągle jeszcze porządkuje książki i tem wymawia się przed prasą, która, o ile wiemy, pytała go już w tej sprawie. Porządkowanie to trwa dwa lata, wyraźnie dwa lata. Czasby już z tem skończyć. Mity greckie nic nie wspominają o tem, aby przylepianie nowych kartek na grzbietach książkom, albo porządkowanie ich liczyło się do prac Herkulesowych. Nie sądzimy przytem, by biblioteka, w chwili, gdy ją zarząd obejmował, była w większym nieporządku niż Augiasowa stajnia, którą jednak Herkules wyczyścił w krótszym niż dwa lata przeciągu czasu.
Ale ponieważ kto wie, czy nasz głos nie będzie głosem na puszczy, powróćmy do projektów, mających na celu rozmaite ulepszenia społeczne.
Przyszłość ich ciemna jeszcze, jak noc, a niepewna, jak fortuna ze Spodziewajec[2], za to liczba ich poważna. Projektował jeszcze 17-go czerwca r. b. komitet giełdowy, że wyprojektuje projekt wspomnianej już przeze mnie giełdy produktów; projektowana jest resursa rzemieślnicza, projektowana szwalnia, w którejby ubogie dziewczęta, mogły korzystać za mierną opłatą z maszyn do szycia; nakoniec projektowane są tak jak zeszłego roku, dziesięciogroszowe odczyty dla rzemieślników i dla żydów.
Ten dodatek: „dla żydów“ stanowi jednak nowość. Zauważono, że żydzi nie bywali zeszłego roku na niedzielnych odczytach. Pytani o przyczynę tej obojętności wykształceńsi żydzi odpowiedzieli, że niedziela jest dniem roboczym dla nich, w którym nie mają czasu na naukę; że jednak w soboty przychodziliby chętnie. Pochwycono ich za słowo, i prelekcye dla żydów będą się odbywać w soboty — czy będą chodzić — niedaleka przyszłość pokaże.
Wracając do rzemieślników, wartoby też, żeby który z panów prelegentów zwrócił uwagę majstrów i czeladników rzemieślniczych na postępowanie ich z terminatorami. Na wstyd panów majstrów i czeladników wyznać należy, że los tych biednych dzieci przypomina niemal los murzynów, pracujących w amerykańskich plantacyach. Niepodobna powstrzymać głosu oburzenia, słuchając opowiadania terminatorów o wymysłach, biciu, szturchańcach i brutalnem obchodzeniu się z nimi przełożonych; a trudno opowiadaniom tym nie wierzyć, bo potwierdzają je aż nadto sińce i guzy, z którymi chłopcy wracają codziennie z warsztatów.
Nie! panowie majstrowie i czeladnicy! tak się nie godzi; to ani po bożemu, ani po ludzku. A wszakże dzieci te to albo biedactwo, zdane na waszą łaskę i niełaskę przez rodziców, albo sieroty, których nie ma kto bronić ani opiekować się niemi! A wszakże malcy te to dzieci jeszcze, które z braku wychowania mogą mieć dużo wad i złych instynktów, ale od których niepodobna jeszcze wymagać statku i rozsądku! Przechodziliście te czasy, sami nie byliście lepsi od nich. Ale przypomnijcie sobie, jak nieraz gorzko może oblewaliście smutną dolę terminatorską, jak bolało was ciało i dusza, gdy was bito lub wymyślano! Miejcie więc wyrozumienie dla tych, którzy dziś są pod waszą ręką. Bat niczego nie nauczy, a zabija resztki ambicyi, resztki godności ludzkiej i człowieka w zwierzę zamienia. Szacunek dla siebie jednajcie sercem, nie pięścią, rozbudzajcie poczucie obowiązku i honoru w dzieciach, to lepsza droga. Pilnujcie chłopców w robocie, bo to wasz i ich chleb, ale nie pastwcie się nad nimi, bo z tego i ludziom i własnemu sumieniu ciężki rachunek zdać wam przyjdzie.
Wiemy, że jest między wami wielu ludzi oświeconych i ludzkich, że nie we wszystkich warsztatach tak źle się dzieje, ale że w wielu jeszcze tak bywa, to jeśli nie wierzycie, spytajcie tych, którzy na te rzeczy nieraz własnemi patrzą oczyma.

Gazeta Polska.  1873-ci rok.  № 223 z dnia 6 października.

Bez tytułu.
XXX.
Goście z wystawy powszechnej. Wystawa przemysłowa wszystkich gubernii Królestwa. Kongres naturalistów. Nowe reformy w spółce połączonej pracy kobiet. Kantory. Panie i służące. Rauty jesienne. Tanie żarty. Zakończenie.

Roi się obecnie w Warszawie od wracających z wystawy wiedeńskiej, pełno ich po hotelach i domach prywatnych; w towarzystwach rozmowa krąży przeważnie o Wiedniu i cudach, które w nim oglądać można; niechajże więc i nam wolno będzie poświęcić w dzisiejszej kronice kilka słów temu wielkiemu międzynarodowemu igrzysku, które za parę dni przejdzie do wspomnień przeszłości.
Wiedeń przestał być miastem niemieckiem — oto co przedewszystkiem mówią powracający. Wszędzie: w gmachu wystawy, w teatrach, cyrkach, w restauracyach, na ulicach, w omnibusach, słychać było albo język czysto-polski, albo ów miły polsko-francuski bigosik, którym posługują się nasi wysokich, pół wysokich i ćwierć wysokich towarzystw rodacy.
Taka mnogość naszego pokolenia wprawiała niektórych w dobry humor. „Nasi zawsze górą“, mówił do mnie pewien, wracający z wystawy obywatel. I pewno! Gdzie chodzi o wydanie grosza, bywają nasi górą; ale kwestya, czy ciż sami „nasi“, gdy przyjdzie płacić raty Towarzystwa Kredytowego, nie będą ich płacić trochę zanadto z dołu?
Gdyby tak kto obliczył, ile naprzykład wszyscy, razem wzięci z Królestwa, wydaliśmy w Wiedniu na wystawie, niezawodnie pokazałoby się, że za te pieniądze możnaby obsiać w całości pszenicą z kilka powiatów, albo założyć uniwersytet, albo kilkadziesiąt szkółek ludowych, albo zapłacić procent od połowy długów kieszonkowych wszystkich obywateli ziemskich, albo urzeczywistnić z połowę owych pięknych filantropijno-społecznych projektów, które tak łatwo robimy, a z taką trudnością urzeczywistniamy, albo nakoniec wykupić z kilkanaście majątków przeszłych lub przechodzących w ręce niemieckie, albo… któżby skończył wyliczać, co z milionami robić można.
A teraz pytanie, ile też warte są korzyści, jakie wynieśliśmy z oglądania wystawy i czy wartość ich, zmieniona na monetę, kurs w kraju mającą, dorównałaby wartości choćby połowy wiedeńskich wydatków?
Tak, albo i nie, zależy to od tego, jakie właśnie umysłowe korzyści przywieźliśmy z wystawy, i jakie będą ich skutki na przyszłość. Pewien zamożny jegomość, pytany przeze mnie o wrażenia, jakie przywiózł z Wiednia, odpowiedział: „Ee! przekonałem się, że haniebnie jeść dają“. Nie śmiejcie się, czytelnicy, przekonanie takie nie należy do najmniej cennych, przeciwnie; nauka to płodna w następstwa, bo naprzód wzmacnia ona przywiązanie do rzeczy swojskich, a po wtóre powstrzymuje na przyszłość wywóz naszych pieniędzy zagranicę. Jegomość ów, który byłby może i do Filadelfii pojechał, raz sparzony na wiedeńskim befsztyku, nie pojedzie już nigdzie, i to, co miałby wydać na obczyźnie, wyda u naszego poczciwego Stępka lub Boketa.
Oto już jeden mały przykład umysłowych korzyści z wystawy; ale na nieszczęście, nie wszyscy powrócili tak zbudowani, i choćbyśmy do umysłowych korzyści zwiedzających wystawę dodali jeszcze wartość portmonetek, krawatów, pudełek, cygarniczek, fotografii i tym podobnych eleganckich drobiazgów, które owa większość z pomiędzy nas przywiozła z sobą na pamiątkę, i w takim razie, powiadam, na pewno twierdzić można, że trochę za drogo zapłaciliśmy Niemcom i za korzyści, i za drobiazgi.
Mniej zapewne wydatków, ale więcej pożytku przyniesie projektowana na rok przyszły wystawa przemysłowa wszystkich gubernii Królestwa. Mówią u nas, że nad urzeczywistnieniem tego nowego projektu pracują wysoko położone osoby, dlatego należy się spodziewać, że nie pozostanie on w idealnej sferze dobrych chęci, w której, jakgdyby w Nirwanie indyjskiej, rozpływa się zawsze większość naszych wielkich, wspaniałych i nieobliczonych w skutkach zamiarów.
Niech bowiem kto co chce mówi, ale niema chyba społeczeństwa, któreby pod względem dobrych chęci mogło z nami rywalizować. Gdyby na wystawie między innymi produktami rozmaitych krajów nagradzano i dobre chęci, — wielka nagroda nie minęłaby nas z pewnością.
Tak samo medalowanoby nas i za płynący z dobrych chęci wyrób projektów, których mnogość przybiera prawdziwie zastraszające rozmiary. Tej to mnogości przypisać należy, że i felietony nasze zamiast mówić o tem, co się stało, prawią o tem, co się stać ma w przyszłości. Nie nasza wina: w ubiegłym tygodniu, prócz fantowej loteryi, nic się nie stało, przyszłość tak brzemienna w następstwa, że mimowoli uśmiecha nam się z pod uchylonej dobremi chęciami zasłony.
Owo więc mówią naprzód o walnym kongresie naturalistów, który ma się odbyć w Warszawie. Kongres ten ma obradować nad stanem nauk przyrodzonych obecnym i nad sposobami rozszerzenia wiadomości przyrodniczych w społeczeństwie; obok tego ma obudzić żywszy ruch naukowy, dodać bodźca uczonym, wywołać emulacyę, zająć się zbadaniem i rozstrzygnięciem kwestyi spornych i wogóle przyczynić się do rozwoju tych pożytecznych nauk na przyszłość.
Zawsze o przyszłości? — spytasz, czytelniku. Tak jest. Wszyscy powinniśmy o niej myśleć, czego piękny przykład daje nam między innemi i Spółka zjednoczonej pracy kobiet, która z rokiem 1874 zamierza powiększyć się o nowy wydział nauczycielek, obejmujący i kasę pożyczkową, i kantor rekomendacyjny lekcyi, tak stałych, jak i godzinnych. Trudno nie przyznać, że myśl tej reformy bardzo mogłaby być pożyteczną, ale też i trudniej jeszcze przewidzieć, czy nią będzie, albowiem spółka połączonej pracy kobiet ma zwyczaj trzymać swe sprawy w tajemniczym półcieniu i nie ogłaszać ich z pomocą prasy. W każdym jednak razie, tylko wzajemna pomoc, tylko uorganizowana i zjednoczona praca może uchronić nauczycielki nasze od strasznego położenia, w jakie wtrąca je chwilowy brak miejsca, brak lekcyi lub chwilowa choroba. Nie należymy do optymistów i nie sądzimy, by jedna kasa pożyczkowa lub wzajemna pomoc w wyszukiwaniu sobie pracy mogły usunąć odrazu wszystkie ciernie z mozolnej drogi nauczycielskiego zawodu; ale przekonani jesteśmy, że pierwszy taki krok na drodze wzajemnej pomocy z jednej strony mógłby podać w wielu wypadkach środki ratunku zagrożonym nędzą i głodem, z drugiej — zapobiedz wyzyskiwaniu nauczycielskiej pracy, a nakoniec, ponieważ wydział obejmowałby i kantor rekomendacyi, opartych na wzajemnem poręczeniu, mógłby także wzbudzić w publice zaufanie do stowarzyszonych, zaufanie, którym prywatne kantory stręczeń wcale się nie cieszą.
Już to wogóle, narzekania na kantory weszły u nas w zwyczaj. Dość spytać naszych gospodyń, które niedawno, przy świętomichalskiej zmianie służby, miały do czynienia z domami stręczeń sług i służących. Wogóle nasze panie udają się do kantoru tylko w ostatecznym wypadku, twierdząc nie bez słuszności, że zaręczeniom kantorów, których interesem jest pobierać zapłatę od jaknajwiększej liczby osób, poszukujących zajęcia, nie można wierzyć ani na jotę.
Jest w tem część prawdy, ale z drugiej strony, możnaby wiele powiedzieć i na uniewinnienie kantorów; gdyby bowiem kto spytał naszych gospodyń, czy są jeszcze dobre służące w Warszawie? — odpowiedziałyby niezawodnie unanimitate: „niema“. Jeżeli zatem niema, moje panie, to skądże mają ich wziąć kantory? Że niema, to fakt, którego trudno zaprzeczać. Dziś służąca, która, posłana na miasto, nie ginie na jakie dwie godziny, która na jedno słowo pani nie odpowiada już dziesięciu, która się nie kocha i nie przyjmuje adoratorów pańskim cukrem i pańską herbatą, która nie uczęszcza na tańcujące „Pod murzynami“ wieczory w sukni starszej panienki, która nie posiada w wysokim stopniu sztuki odejmowania odnośnie do pieniędzy, danych na sprawunki, która nie ma pretensyi podobania się panu lub paniczowi, która nakoniec służy dłużej jak kwartał w jednem miejscu, taka, mówię, służąca liczy się dziś do mitów, do tradycyi, do wspomnień, do kreacyi książkowych do owych czasów, w których istnienie nikt już nie wierzy, a w których, jak baśń prawi, pan kochał sługę, a sługa kochał pana i dobrze się działo.
Dziś nikomu się już dobrze nie dzieje, dziś stoją naprzeciwko siebie dwa wrogie obozy, zaklinające się, że im „świętej cierpliwości potrzeba“, żeby się znosić wzajemnie.
Czyja jednak w tem wina? — oto pytanie! Były inne sługi, wszyscy to wiemy; ale mało kto zastanowi się, czy też w owych patryarchalnych czasach i panie nie były inne niż dziś są? Czy nie pracowały ręka w rękę razem ze służącymi, czy zamiast tracić czas na stroje, wizyty, zabawy i tym podobne grzeszki, o których, gdyby nie brak miejsca, naprawiłbym wiele pięknych morałów, nie zajmowały się gospodarstwem od rana do wieczora, bacząc na przysłowie: pańskie oko konia tuczy? Rozstrzygnięcie tych kwestyi pozostawiam światłemu sądowi moich czytelniczek, a tymczasem, nim oddech utracę w tym okresie, przechodzę do innych spraw bieżącego tygodnia.
Nadeszły chłodne ranki, chłodniejsze wieczory, i na horyzoncie warszawskiego towarzyskiego żywota pojawiły się ruchy jesienne. Czy pamiętasz, czytelniku, te miłe zabawy przeszłoroczne? owe zwykłe herbatki z tartynkami lub kanapkami, pożywanemi stojący po rogach salonów; owe miłe chwile, w których, trzymając w ubezwładnionych obcisłemi rękawiczkami dłoniach za jednym razem kapelusz, spodek, filiżankę, tartynkę lub kanapkę, wachlarz twej towarzyszki, dawałeś dowody cudownej zręczności i przytomności umysłu, nie tylko nie syknąwszy ani razu z bólu, pomimo iż nowe lakierki piekły cię niemiłosiernie, ale i nie rozlawszy ani kropli herbaty na suknię damy, z którą musiałeś rozmawiać, ma się rozumieć, dowcipnie i wesoło?
Otóż błogosławione te czasy nadeszły znowu. Będziemy znowu bywać, bawić się, obmawiać się w sposób nie szkodzący bliźniemu, a dobry do zabicia czasu; rozprawiać o najnowszych miejscowych wiadomostkach i nakoniec robić kurę (wyrażenie terminowe) damom.
Ostatnia ta robota, jeżeli tylko towarzyszka twa nie jest staruszką, tak wciąż odmładzającą się, jak kwestya wschodnia, nie przychodzi z wielką trudnością. Dowcip tak u nas staniał w ostatnich czasach, że za bardzo niewielką sumkę można się zaopatrzyć na całą zimę. Oto jedna z firm księgarskich niedawno znowu wygłosiła, że sprzedaje drugi już milion żartów za 20 kop., z czego wypada, że ilość dowcipów, potrzebnych na jeden wieczór, może kosztować grosz najwyżej. Grosz? jakże to niewielki wydatek, w porównaniu go z rękawiczkami i krawatami. Prawda, że dowcipy te niezbyt są salonowe, ale przedystylowane na alembiku przyzwoitości, mogą nabrać lepszego smaku, i jeżeli nie zupełnie zastąpić, to przynajmniej choć częściowo zasilić własne pomysły.
Zresztą, jak tam będzie, tak będzie, dość że postanawiamy się bawić, o ile to leży w naszej mocy; komu rauty się znudzą, ten będzie miał koncerta, a dalej jeszcze prelekcye, a teatr, a resursy, zielony stolik, lub tańce, a nakoniec na długie wieczory, najlepszą z tych wszystkich rozrywek, książkę.

Gazeta Polska.  1873-ci rok. № 235. z dnia 20 października.

Bez tytułu.
XXXII.
Wojna. Rozczarowanie. Wojna roznosicieli Kuryerów Codziennego i Warszawskiego. Sezon prelekcyi. Niema sali. Zasady Resursy Obywatelskiej. Schronienie pod gościnny, lubo nie opalany dach teatru Rappo. Prelekcya p. Ochorowicza. Rozczarowanie pewnego starozakonnego. Serya odczytów. Harderoskop p. Hardera. Koncert na dochód niezamożnych studentów. Uniwersytet nie jest jedyną naszą naukową instytucyą. Gimnazyum realne. Cmentarz. Pamięć o umarłych odradza żywych.

Wojna!
Tą straszną wiadomością rozpoczynamy dziś kronikę:
Wojna!
— Co? gdzie? jak? Prusacy? Francuzi! Bismarck? Hrabia Chambord? spytacie zaciekawieni czytelnicy.
Zaraz! Pewien amerykański kaznodzieja wyrzekł, że prasa peryodyczna jest jako trąba… (nie przerywajcie!), jako trąba słonia, która zarazem wyrywa drzewa z korzeniami i podnosi śpilki. Pyszne porównanie! nieprawdaż?
— Mniejsza o to! — wołają niecierpliwi: gdzie wojna?
Pozwólcie! porównanie to bardzo nam się przyda, albowiem w tej chwili podnosimy śpilkę.
Śpilką tą jest nasza wojna, czyli inaczej mówiąc, jest ona tak drobną, jak śpilka.
Słyszymy głos rozczarowania. Jakto? czy spodziewaliście się, że to będzie prawdziwa wojna z iglicówkami, z Moltkem, z Kruppem, z Bazaine‘m i tym podobnie niszczącymi przyborami? A wszakże w takim razie doniosłyby o niej telegramy, pisałyby przeglądy polityczne, opiewali korespondenci we własnych i niewłasnych korespondencyach; czytalibyśmy niezawodnie takie proroctwa i ostrzeżenia, jak np.: „Horyzont polityczny się zachmurza! przewidujemy, że jeśli się chmury nie rozejdą, to będzie grzmiało“.
Nie! nie! Dzięki bystrości naszych polityków, wojna europejska nie może nas zaskoczyć nieprzygotowanych…
Nie o takiej więc wojnie mowa. My podnosimy śpilkę; „Lepszy rydz, niż nic“, mówi przysłowie; „Na bezrybiu i rak ryba“, wtóruje mu drugie. Czy wiecie, co się stało?
Wypowiedzieli sobie wojnę roznosiciele Kuryerów: Codziennego i Warszawskiego. Homerami i Tycydydesami jej będą roznosiciele Świątecznego. Walczącym poszło o to, kogo częściej za drzwi wyrzucają za nieregularność w odnoszeniu numerów. Pierwsi, to jest Codzienni, utrzymują, że wyrzucają ich wprawdzie często, ale biorąc ich przez omyłkę za drugich, to jest Warszawskich; drudzy zaś, że wylatują równie często, ale poczytywani za pierwszych. Walka ta rozpoczęła się w szpaltach Kuryerów, z dalszym zaś, interesującym jej przebiegiem poznajamiać mają publikę wyżej wspomnieni przez nas Homerowie, to jest roznosiciele Świątecznego.
Kto dziś nie polemizuje i czy są rzeczy, o które nie spierano się już po dziennikach? Czasem też chodzi o co innego niż walka głosi. Porównanie amerykańskiego kaznodziei, małych sprawek do śpilek, tem słuszniejszem nam się wydaje, że częstokroć sprawki owe umyślnie dlatego bywają poruszane, by się wzajemnie, jeżeli już nie zabić, to chociaż ukłuć.
Mógłby i tym razem kto złośliwy pomyśleć, że w owej wojnie roznosicieli nie chodzi o nich samych, ale pierwszy z Kuryerów (Codzienny), który rozpoczął polemikę, rozpoczął ją dlatego, by, oskarżywszy przeciwnika o nieregularność w odsyłaniu numerów, psuć mu sprawę między prenumeratorami. W ten sposób śpileczka miałaby koniec zatruty, a wojna nie przestawałaby być śmieszną, ale byłaby niezbyt rycerską. Czy tak nie jest, kto może ręczyć? Wiadomo, że Kuryery nie żywią wzajem do siebie uczuć sympatyi, chociaż Warszawski, jako wychodzący codzień, jest przecie codziennym, a Codzienny, jako wychodzący w Warszawie — warszawskim.
Utrzymują jednak, że im chodzi o zasady… pryncypia… „O pryncypia — woła Słowacki — jakżebym chętnie powiedział, co o was myślę“! Co do nas, powiemy otwarcie, że w tych wszystkich walkach, które o pryncypia toczą się w szpaltach naszych dzienników, w gruncie rzeczy połowie przynajmniej walczących chodzi o to pryncypium, które w języku wydawniczym zwie się: prenumerator.
Lecz pokój z nimi. W tej chwili uwaga publiczności zwróconą jest w inną stronę, albowiem nadszedł sezon prelekcyi, który pociągnie się prawdopodobnie przez całą zimę, jeżeli… jeżeli nie będzie wielkich mrozów.
Rzeczy te stoją bowiem w bliższym związku, niżby się na pozór zdawało. Przyznasz, czytelniku, że miło jest zgromadzić się w wykwintnej, ciepłej i dobrze oświeconej sali; miło jest popatrzeć się na ludzi, pogawędzić ze znajomymi, posłuchać prelegentów, dowiedzieć się tego i owego, przyklasnąć nauce lub wymowie, zaczerpnąć wrażeń, znaleźć materyał do przyszłych rozmów towarzyskich, słowem, połączyć miłe z pożytecznem, ubawić się i skorzystać. Wszystko to, zacząwszy od blasku lamp, tualet damskich, katedry i białego krawatu prelegenta, a skończywszy na jego nauce i wymowie, wszystko to, powtarzamy, ma jakiś pozór salonowy, dystyngowany, wielko-miejski i stołeczny, który sprawia, że każdy chętnie tam śpieszy, każdy chętnie przebywa i słucha. Gdyby jednak zamiast tych wszystkich ponęt czekała cię perspektywa mrozu i rozcierania sobie rękoma uszu, gdybyś zdołał przewidzieć, że z poza pary twego własnego oddechu nie zdołasz dojrzeć ani słuchaczek, ani prelegenta, że się nabawisz reumatyzmu, a niechby tylko kataru, że brutto mówiąc, przymarzniesz do krzesła, na którem siedzisz, pewniebyś nie śpieszył się na takie prelekcye, choćby sam Salomon kąpał się tam w morzu mądrości.
Na nieszczęście jednak, coś podobnego grozi i nam, i prelekcyom w bieżącym zimowym sezonie. Niema sali! Oto skopuł, o który się wszystko rozbija. Tak jest, w naszej Warszawie, w naszych gmachach publicznych, w naszych teatrach, resursach i tym podobnie, niema sali… dla prelegentów. Sala ratuszowa jest wprawdzie i ciepła, i obszerna, i wykwintna, ale na nieszczęście zbudowana na inne cele; sale redutowe, równie dogodne, twierdzą przez usta swych szczęśliwych posiadaczy, że nie mają nic wspólnego z nauką i prelekcyą — nic; sala resursy kupieckiej, istotnie za mała, a nakoniec resursie obywatelskiej (któżby się spodziewał) zasady nie pozwalają udzielać sal prelegentom.
Skąd się wzięły te zasady, trudniej jest odpowiedzieć niż odkąd, albowiem przeszłego roku wszystkie prelekcye odbywały się w resursie obywatelskiej. Punkt jest dobry, prawie środek miasta, sala ani zawielka, ani zamała, a przytem dość akustyczna, słowem, wszystko byłoby jaknajlepiej… gdyby nie zasady.
Prelegenci mogą mieć nadzieję, że resursa nie pozwoli zestarzeć się zanadto tym zasadom, i że w krótkim przeciągu czasu zastąpi je świeższemi; nim to jednak nastąpi, nie pozostaje biednym apostołom mądrości nic innego, jak tylko schronić się pod gościnniejszy, lubo nie opalony dach teatru Rappo.
Zimno tam wprawdzie, bo zimno, ale cóż robić! Pamiętamy, że kiedy w teatrze owym była zimową porą menażerya, mimo, że właściciel rozpalał do czerwoności, ad hoc postawione żelazne piece, słoń odmroził sobie ogon. Przerażająca przyszłość dla naszych uszu, które to organa są jednak na prelekcyach najpotrzebniejsze, a zatem i osłaniać ich niepodobna. Dodajmy do tego, że obecnie mieszka tam dziki człowiek, Indyanin czerwono-skóry, który na odbytej w piątek prelekcyi p. Ochorowicza robił sobie po swojemu reklamę, rycząc od czasu do czasu w tak okropny sposób, że dreszcze przechodziły słuchających. Publiczność ze strachem spoglądała na kurtynę, słusznie obawiając się, aby lada chwila kto ze słuchaczów nie utracił czupryny pod nożem indyjskiego wojownika.
Słuchacze jednak zebrali się bardzo licznie, bo z jednej strony zimno nie stawało jeszcze na przeszkodzie, z drugiej — rozgłos, jaki młody prelegent zdołał już sobie wyrobić, rozbudził uwagę i ciekawość publiczności. Ręka w rękę błądziliśmy razem z prelegentem po labiryncie metafizyki, w który umyślnie nas wprowadzono, aby ukazać, że niemasz w tych ciemnych i rozległych, jak nieskończoność, komnatach przewodniczącego kłębka Aryadny.
Na szczęście, prelegent, okazawszy nam to dowodnie, wypuścił nas nakoniec na świeże powietrze przez furtę pozytywizmu. Specyalny nasz sprawozdawca poznajomi bliżej czytelników z tą filozoficzną podróżą, nam zaś niechaj wolno będzie jeszcze opowiedzieć następujące qui pro quo, które się na prelekcyi przytrafiło.
Pewien starozakonny, widząc tłum osób, śpieszących do teatru, kupił także bilet i wszedł do sali, naturalnie przekonany, że razem z innymi będzie oglądał dzikiego człowieka, pożerającego żywcem króliki i gołębie. Kiedy więc prelegent ukazał się wreszcie z za kurtyny, nasz ciekawski począł z natężoną uwagą przypatrywać się jego postaci i ubiorowi, dziwiąc się trochę w duchu, że „dzikie ludzie“ zupełnie podobni są do swojskich. Tymczasem prelekcya rozpoczęła się; starozakonny słuchał jej uważnie, biorąc słowa prelegenta za jakąś niezrozumiałą przedmowę, po której, jak się spodziewał, miało nastąpić pożarcie królika. Gdy więc nakoniec grzmot oklasków oznaczył koniec odczytu, a prelegent zniknął za kurtyną, zawiedziony żydek odwrócił się do najbliższego sąsiada z następującem zapytaniem:
— No? a co będzie z królikiem?
— Z jakim królikiem?
— No, z tym, co on go miał zjeść?
— A cóżeś ty myślał, że ten pan to dziki człowiek?
— Za co on nie ma być dziki? Jak ja go zobaczyłem, to ja miszlałem, że on taki, jak i wszyscy, ale jak on zaczął mówić, to ja nic nie rozumiałem i miszlałem, że on dziki. Czemu on nie zjadł królika, kiedy ja za to zapłacił?
Powiadają, że napróżno usiłowano wytłómaczyć zawiedzionemu żydkowi, czem był ten odczyt, którego stał się mimowolnym słuchaczem.
Prelekcya p. Ochorowicza rozpoczęła całą seryę odczytów. O ile wiemy, następny będzie poświęcony kwestyi wyższego wykształcenia kobiet, ma się odbyć mniej więcej w połowie bieżącego miesiąca. Przebąkują także, że oprócz dydaktyki usłyszymy w tym sezonie z katedry i utwory beletrystyczne. Będzie to niejako nowość, bo jakkolwiek zeszłego roku próbował p. Faleński czytać na publicznem posiedzeniu utwór swój, p. t.: „Pociecha rodziny“, to jednakże nowelka ta nie stanowiła osobnego odczytu, ale weszła tylko jako część składowa w program jednego z muzykalno-literackich wieczorów.
Wszystko to jednak zależy, jak wspomnieliśmy, od zasad resursy obywatelskiej. Co się stanie z prelekcyami, jeśli zasady te pozostaną takiemi, jakiemi są dotąd, to chyba w Harderoskopie pana Hardera możnaby dokładnie zobaczyć. Podobno wiara we wróżby tego ostatniego powiększyła się nieco, od czasu jak zniżył cenę. Mówią, że uczynił to po zajrzeniu we własną i własnego harderoskopu przyszłość, która przedstawiła mu się, przy istniejącej dotychczas, rublowej cenie, w nader posępnych barwach. Może być! Czasy dziś takie sceptyczne, że w proroków nie wierzy nikt, a wszyscy za to pamiętają, że prorocy nie chodzili nigdy inaczej, jak boso.
Apostolski ten los mógł tembardziej pana Hardera przerazić, że zima się zbliża, a na świecie robi się coraz chłodniej.
Tak jest, zima się zbliża. Kto prześpiewał lato, niechże teraz tańczy, jak ów konik polny w bajce. Co do nas wszystkich, różnimy się jednak od koników polnych tem, że tańczymy wprawdzie tylko w zimie, ale za to śpiewamy przez cały rok bez względu na jego porę. Latem, gdy podróże zagranicę, zimą, gdy bale, rauty i koncerty wypróżnią nasze kieszenie, śpiewamy tak cienko, że niejedna primadonna nie potrafiłaby sprostać naszym domorosłym talentom. I ktoby śmiał jeszcze zaprzeczać, że Warszawa jest najmuzykalniejszem miastem na świecie!?
Wczoraj, to jest w niedzielę, muzykalne to miasto słuchało koncertu na dochód niezamożnych studentów uniwersytetu. Rezultat jego pieniężny nie jest nam jeszcze dokładnie znany, w każdym jednak razie musi być bardzo znaczny, z jednej strony bowiem cel koncertu, z drugiej wspaniały istotnie jego program z góry zapowiadały powodzenie.
Dziś te koncerta, i zawsze koncerta na niezamożnych studentów, trochę się już przejadły; Warszawa jednak — a i o innych stronach naszego kraju to samo powiedzieć można, śpieszy zawsze z zapałem nieść pomoc ubogiej, a chcącej się uczyć młodzieży. Piękny to rys naszego charakteru. Bądź co bądź, główną pobudką, jaka skłania naszą publiczność do tłumnego zbierania się na takie przedstawienia, nie jest chęć zabawy, ale głębokie przeświadczenie o ważności nauki i o cierniach, jakie pragnący wiedzy, a ubogi młody człowiek, na swej drodze spotyka.
Z tem przeświadczeniem chętnie każdy śpieszy z pomocą, w nadziei, że wychowańcy uniwersytetu spłacą kiedyś zaciągnięty dług na ołtarzu dobra ogólnego, w złotem ziarnie nauki.
Nie zapominajmy jednakże, że uniwersytet nie jest jedyną naszą naukową instytucyą. Robimy dla niego bardzo wiele, zróbmyż więc co i dla gimnazyów. Bądź co bądź, student uniwersytetu łatwiej znajdzie sobie pracę i zarobek, niż uczeń gimnazyum. Ileż to razy zdarza się, że jeden nie zapłacony wpis pozbawia ucznia możności dalszego chodzenia do szkół, choćby tenże blizkim był ich ukończenia. Jakaż wtedy rozpacz i dla ucznia i dla rodziców, którzy może od ust sobie odejmowali, byle tylko dziecku zapewnić edukacyę, a przez nią możność lepszej doli na przyszłość. Biedni tacy rodzice i takie dzieci! Pomóżmy więc im, boć oni może więcej jeszcze tego potrzebują niż studenci uniwersytetu. Będzie to szlachetna i prawdziwie obywatelska pomoc, oparta na poczuciu solidarności wszystkich warstw towarzyskich, wobec tego wielkiego celu, który nazywamy dobrem społecznem.
Na zakończenie kroniki podzielimy się jeszcze z naszymi czytelnikami pomyślną wiadomością. Wieści o mającem się założyć gimnazyum realnem sprawdzają się, i jeżeli tylko spodziewane pozwolenie odpowiednich władz nadejdzie, pomieniony zakład będzie otworzony na rok przyszły. Wiadomość tę, o której wspominały już niektóre pisma, zaczerpnęliśmy z najpewniejszego źródła. Inna za to pogłoska, a mianowicie, że wpis w tej szkole nie ma być większy niż w gimnazyach rządowych, okazała się fałszywą. Wiemy z równie dobrego źródła, że tak nie może być i nie będzie. Wpis, jaki w szkołach rządowych opłacają uczniowie, nie pokrywa ani połowy kosztów utrzymania tychże szkół, a braki stąd powstałe dopełniają się z funduszów edukacyjnych. W szkole prywatnej musiałby je założyciel dopełniać z własnej kieszeni, czego niepodobna od nikogo wymagać.
Z tego poważnego zwrotu myśli zejdźmy do poważniejszego jeszcze, od wzmianki o jednej szkole przejdźmy do wzmianki o innej. Szkoła ta gęsto, dosyć przez cały rok odwiedzana przez osoby bez różnicy płci, wieku i stanu, szkoła pod gołem niebem, a pod osłoną gajów, rozleglejsza niż dawniej Akadema ogrody, wczoraj i dzisiaj tłumnie jest zwiedzana. Wiodą ku niej kroki pielgrzymów pamięć i serce, wdzięczność i boleść, miłość pod najróżnorodniejszą postacią, obrana ze wszystkiego, co ją na zwykłym świecie podżega. Szkołą tą jest cmentarz; jego cisza, przerywana cichem westchnieniem lub głośnem łkaniem, jego przestrzeń, skrapiana łzami, migająca światłami, stanowiącemi symbol gorejącego uczucia, dysząca modlitwą, chłonie w siebie czasowych gości, gotujących się do zamieszkania tam na zawsze… Byłem i ja tam, a z tego, com widział i co się we mnie samym działo, czerpię przekonanie, żeśmy jeszcze przecie nie jacy tacy… Pamięć o umarłych odradza żywych.

Gazeta Polska.  1873-ci rok.  № 246 z dnia 3 listopada.

Bez tytułu.
XXXIII.
Przejazdy na ulicach. Nasi dorożkarze. Bezpłatne lekcye gimnastyki. Św. Marcin. Zima. Teatr. Nowe sztuki. Walka o bilety. Antyteza. Śmiechy na Otellu. Rolina. Ślizgawka na Saskim placu.

Gdyby jaka nowożytna Marta chciała, jak owa w balladzie Szyllera, wystawić u nas w Warszawie na próbę męstwo swego Emroda, nie potrzebowałaby wcale rzucać rękawiczki „między tygrysa i między dwa lamparty“, ale naprzykład na rogu Bielańskiej, Senatorskiej i Teatralnego placu. Próba skończyłaby się zapewne tak jak w balladzie, Emrod więcej nie wróciłby do Marty, bo nie chciał, a nasz napewnoby nie mógł.
Łatwo się bowiem domyśleć, że nasi dorożkarze załatwiliby się z jego kościami i prędzej, i lepiej, niżby to mogły potrafić tygrys i dwa lamparty. Ależ jeżdżą, bo jeżdżą! Już to wszystkie skręty ulic są dla przechodzących prawdziwym Rubikonem, na przejście którego niełatwo i niezbyt bezpiecznie się ryzykować, ale wspomniany róg Bielańskiej i Senatorskiej przechodzi wszystko, o czem można zamarzyć. Dla mieszkańców Warszawy jest to prawdziwa szkoła gimnastyki, w której nauczycielami są nasi woźnice. Choćbyś, czytelniku, był najmniej zręcznym, mimo woli nauczysz się rozmaitych wyginań, łamańców i skoków. Trudno bo ci i nie skoczyć, kiedy nagle np. uczujesz gorący oddech koni za kołnierzem, a dyszel blizko ronda twego kapelusza. Sam potem nieraz zdziwisz się własnej zręczności, bo gdyby tobie, człowiekowi spokojnemu, kazano umyślnie wykonywać podobne sztuki, pewniebyś wolał nawet… (coby tu strasznego wymyślić?), nawet przeczytać wszystkie poezye naszych młodych poetów, nawet tłoczyć się przed okienkiem kasyera przed przedstawieniem pierwszy raz granej sztuki, nawet mieć interes z urzędnikami niektórych ubezpieczeń od ognia, niż ważyć się z własnej ochoty na tego rodzaju sztuki.
A jednak, dzięki naszym dorożkarzom, takie sztuki wykonywamy codziennie. Ha! trudno! Nie nauczymy się jeździć wolniej na skrętach. To mógłby sprawić chyba tylko wyraźny rozkaz odpowiedniej władzy. Zresztą, gimnastyka podobno idzie na zdrowie; że więc tam komuś przejadą czasem dziecko, lub że sam nie doliczy się wszystkich kości, powinien wiedzieć, że cierpi pro publico bono.
W cyrkule Sobornym Konstanty Kirszensztein, chroniąc się przed jadącym ekwipażem, upadł i wybił sobie trzy zęby. W tymże cyrkule na ulicy Senatorskiej Haim Majfeld, furman, najechał na przechodzącą damę, którą koń uderzył w nogę; furman przyaresztowany w celu ukarania go według prawa. (G. Polic).
We wszystkiem są dwie strony. Kiedy np. idziesz przez Teatralny plac, nie myśląc zresztą jechać, a nagle z szeregu wypada na ciebie z dziesięć dorożek, tak, że sam nie wiesz, w którą stronę uciekać, to także ma dwie strony, — złą, bo musisz uciekać, i dobrą, bo jeśli istotnie masz zamiar siąść, to już ci tak blizko, że bliżej być nie może. To pewna, że gdyby np. w Berlinie, gdzie ludzie mniej są zręczni, dorożkarze jeździli, tak jak u nas, połowa jego mieszkańców padłaby ofiarą ich gorliwości.
Obecnie niebezpieczeństwo dla nas zwiększa się jeszcze, albowiem nadchodzi czas sanny, a wiadomo, że sanną zamaszyściej się jeździ niż kołową. Trudniej przytem uciekać, bo znów panuje u nas ten dobry zwyczaj, że konie biegną środkiem ulicy, a sanki to już tam, jak sobie chcą, koło lewego chodnika lub prawego, zależnie od tego, na którą stronę się zatoczą.
Żeby jeździć sankami, niewiele dla Warszawy potrzeba; ale czy będzie prawdziwie dobra sanna, trudno przesądzać, bo Święty Marcin nie wystąpił z pewnemi wróżbami. Jak wiadomo, ostra lub łagodna zima zależy od koloru piersi gąsek. Otóż ci, którzy je badali, utrzymują, że jedne miały białe, drugie czerwone, a od czego znowu ów kolor zależy, to już chyba samym bogom tylko wiadomo.
Tymczasem miasto nasze przybiera już fizyonomię szczerze zimową. Ogród sterczy szkieletami drzew, ostry wiatr barwi na czerwono oblicza, na ulicach, jak zwykle, pełno, ale wszyscy chodzą raźniej i śpieszniej. Zima! zima! Wczesnym wieczorem miasto błyszczy tysiącami lamp po sklepach lub spogląda wesoło oświeconemi oknami mieszkań, w których rodziny zabierają się już do zwykłych na zimowe wieczory zajęć.
Wśród tej powodzi świateł, najżywiej jednak płoną okna teatrów, barwiąc różowem światłem szary blask uliczny i nęcąc przechodniów, niby urocze oczy, pełnem obietnic mruganiem. Istotnie, warto zawierzyć tym obietnicom, albowiem co kilka dni czerwony afisz zapowiada nam nowe sztuki! Już jeśli kiedy, to obecnie niema powodów narzekania na reżyseryę, albowiem trzyma się wcale odmiennej, niż poprzednio metody. Dawniej, spoglądając na afisz, kiedyś ujrzał np. nieśmiertelne: „Było to pod Wagram“, myślałeś sobie ze smutkiem w duszy: było to wczoraj, było to onegdaj, a będzie to jutro i pojutrze! Dziś bywa inaczej, a że teatr, zarówno jak i publika, dobrze na tej odmianie wychodzi, dowodem tragi-komiczne sceny, które się dzień dziennie rozgrywają przy kasach.
Nigdy darwinowska walka o byt nie odbywała się tak zgiełkliwie, jak ta, w której bronią jest łokieć, celem bilet, nagrodą słodkie, karą po przegranej kwaśne humory naszych żon i córek. Ile tam gwaru, ile tłoku, hałasu, popychań, ile połamanych kapeluszy, zaklęć, złorzeczeń, gorących modlitw do tego nieubłaganego dzierżyciela losów przedokienkowych suplikantów. Ale za to na tle tego chaosu, jakże wzniosłe myśli może budzić to znane wszystkim niewzruszone oblicze, spoglądające z poza szyby szklanej z niewzruszonym spokojem na zabiegi i walkę tłumów o te czerwone i żółte kartki. Napróżno tłum ciska zaiskrzonym wzrokiem na faszerowaną nimi księgę, leżącą poza ramą okienka; napróżno prosi się, dobija, popycha, wre, szumi, błaga i złorzeczy, na obliczu owem ani na chwilę nie znika ta godność i spokój, świadectwo poczucia swej wyższości ponad zwykłych śmiertelników tego świata.
Co za antyteza, godna Wiktora Hugo; spokój obok zamętu, pogoda obok burzy, cisza obok wrzawy, majestat wobec tłumów.
Walki owe przy kasach przybierają szczególnie zacięty charakter przed każdem przedstawieniem Otella. Jest to jedna z najbardziej scenicznych tragedyi Szekspira, a znakomita gra p. Leszczyńskiego podnosi do demonicznej potęgi wspaniały, jakkolwiek przerażający jej efekt. Pomimo tego jednak za drugiem przedstawieniem, w chwili najpatetyczniejszej, po lożach pierwszego piętra, dały się słyszeć przytłumione śmiechy eleganckich dam i towarzyszących im rycerzy. Od paradyzu, aż do krzeseł, pytano, co się to znaczy, i nikt nie umiał dać wystarczającej odpowiedzi. Zakrawało to jednak na mały skandalik. Niektórzy przypuszczali, że ponieważ było to w wigilię Św. Marcina, który wiadomo czyim jest patronem, zatem przyszłe jutrzejsze solenizantki były w dobrym humorze. Tłómaczenie może byłoby i trafne, gdyby Św. Marcin był mniej krwawym patronem. Co do nas, nie mogąc się na nie zgodzić, a nie chcąc także dla wytłómaczenia faktu uciekać się do innych niemniej złośliwych przypuszczeń, polecamy względom naszych dystyngowanych dam inne sztuki, daleko odpowiedniejsze dla ich umysłu i smaku, a mianowicie: „Piękną Helenę“ i drugą jeszcze, niestety! dość dawno już nie graną, a noszącą tytuł: „Gavaut, Minard i Spółka“.
Świat bowiem jest tak smutny, że warto się czasem poweselić, choć z drugiej strony w obecnym sezonie nie możemy się skarżyć na brak rozrywek. Od niejakiego czasu mamy znów nową rozrywkę, to jest cudowną, trzynastoletnią Rolinę, która, mając zamknięte oczy, czyta, pisze, odgaduje znaki, nazwiska osób, charaktery, słowem, tak wie wszystko i może mówić o wszystkiem, jak niektórzy nasi literaci, przed którymi, podobnie jak przed królem Salomonem, począwszy od ziarnka piasku, a skończywszy na cedrze z Libanu, pod słońcem niema tajemnic.
Taką jest Rolina. Dziwiono się wprawdzie, że tak cudowne dziecię nie pomiarkowało odrazu, że publiczność warszawska nie więcej ma pieniędzy, jak rozumu, i że cena rublowa za pierwsze, a półrublowa za drugie miejsca, odstraszy wszystkich, choćby od największych cudów. Tak też się stało. Pierwsze przedstawienie nie mogło mieć miejsca, ponieważ nikt, literalnie nikt nie przyszedł.
Jest to surowa nauczka dla wszystkich, spekulujących na warszawskie kieszenie i warszawską łatwowierność. Tym razem poskutkowała ona cudownie, albowiem zaraz na drugi dzień ogłoszenia doniosły, że wymagania panny Roliny zmniejszyły się aż do dwóch złotych za pierwsze, a złotówki za drugie miejsca. No! tak to jeszcze! Obniżenie cen natychmiast jednak skutkowało, albowiem odtąd znaleźli się ciekawi cudów nadzwyczajnego dziecięcia. Na wczorajszem wieczornem przedstawieniu było kilkanaście osób, zwłaszcza drugie miejsca zapełniły się prawie wszystkie. Między publicznością a dziecięciem pośredniczy jego opiekunka, która, ukazując mu rozmaite osoby, każe naprzykład odgadywać ich zajęcia, albo podawszy komuś książkę, pyta dziecka, na której stronicy ów ktoś ją otworzył i t. p. Wogóle odpowiedzi bywają istotnie trafne, uważaliśmy jednak, że na pytanie o losy młodych ludzi zbyt często powtarza się odpowiedź: „Szczęśliwy w miłości“. Odpowiedź to zręczna, bo przecież nie znajdzie się nikt, ktoby dla miłości prawdy chciał tak pochlebnej o sobie opinii zaprzeczyć! W całem przedstawieniu więcej od pytań i odpowiedzi zajmuje sama postać dziecięcia. Jest to dziewczyna lat około trzynastu, mocna brunetka, o wyrazistych czarnych oczach, szczupła, blada, ale bardzo piękna. Biografia jej, którą przy wejściu wręczają publiczności, opiewa, że jest Francuzką, córką dość głośnej podobno w swoim czasie Bianki François, a prawnuczką w prostej linii słynnej Lenormand. Byłyby to więc zdolności dziedziczne, przechodzące po kądzieli. Matka Roliny, wspomniana już Bianka, wyszedłszy zamąż za aktora, i nie znalazłszy z nim szczęścia, podróżowała przez całe życie po różnych miastach i miasteczkach, a nakoniec w Turyngen zmarła, zostawiwszy małą Rolinkę obecnym jej opiekunom, którzy wytknęli jej wieszczy zawód. Si non è vero, è ben trovato. Komicznem jest, że biografia, do której nie mógł przecie nikt inny, jak sami opiekunowie dostarczyć wieści, rozpływa się nad dobrocią tychże opiekunów dla dziecka.
Dawniej podobno tego rodzaju Roliny robiły doskonałe interesa w Warszawie, obecnie jednak przyszły i na Warszawę takie czasy sceptyczne, że wierzyć równie mało ma ochoty, jak płacić. Czy cudowna Rolina źle na tem nie wyjdzie? — zobaczymy.
Drugą z kolei rozrywką, jaka czeka tej zimy Warszawiaków, jest ślizgawka, którą już poczęto urządzać na Saskim placu. Zeszłego roku były już podobne urządzenia, ale na nieszczęście, ponieważ zimie i ślizgawce brakło bagatelki, bo tylko lodu, nikt się więc nie ślizgał, z wyjątkiem przedsiębiorców, którym i bez lodu tak się fatalnie poślizgnęła noga, że podobno do tej pory od tego szwanku nie mogą przyjść do siebie.
Kto obecnie podniósł tę myśl na nowo, powiedzieć jeszcze nie umiemy, ostrzegamy go jednak, że powodem upadku zeszłorocznego przedsiębiorstwa były i zbyt wygórowane ceny za wejście.
Ceny te powinny być tem umiarkowańsze, że przedsiębiorca musi wytrzymać konkurencyę z nielada przeciwnikami, bo z Wisłą, i z sadzawkami w parku Łazienkowskim. Te ostatnie będą szczególnie niebezpiecznym przeciwnikiem; sanna bowiem w pogodne dnie dostarcza sposobności do spaceru, urok zaś miejsca nadaje odbywającej się tam zabawie pewien charakter wykwintny i wielkomiejski.
Wszystko to jednak zależy od tego, czy zima będzie dość sucha i mroźna, niechże nas jednak nikt nie posądza, abyśmy sobie takiej życzyli. Mroźne dnie, w których śnieg skrzypi pod nogami, jasne a widne noce, miła to perspektywa dla tych, których czeka zabawa, płonące okna i woskowane posadzki salonów, iskrzące oczy z pod masek, uśmiechy dam i cały ów hulaszczy, szalejący wesołością karnawał, pełen życia i gwaru, ogłuszający dzwonkami sanek, nawoływaniem woźniców i rżeniem koni. Ale nie wszystkich dola jednaka: „Im zima tęższa, tem dola cięższa“, skarży się smętnie ubóstwo, a w tej rzewnej skardze tkwi bolesna prawda i bolesne doświadczenie, nabyte chłodem i głodem. Posępna to strona medalu, te izby obok salonów, nieopalane, błyszczące szronem na ścianach, dniem ciemne, wieczorem ozłacane światłem łojówki, a tak puste, że tylko garść słomy i dzban zmarzniętej wody ubierają podłogę, a tak ciche, że tylko drżący oddech zamieszkujących je istot, przerywa głuche milczenie. Czasem tylko na tle tego obrazu przesunie się, jak weselszy promień słońca, cicha postać szarej siostry miłosierdzia, niby anioł, niosący z sobą wspomożenie i pociechę.
Jakoż zimą poruszają się żywiej wszystkie instytucye dobroczynne, organizują się odczyty, bale, koncerta, a drzemiące potrochu latem miłosierdzie publiczne, wraz z pierwszymi przymrozkami budzi się z uśpienia i wytańcowawszy się na balach, albo nasyciwszy koncertową muzyką, śpieszy odgrzać i odchuchać skostniałą tymczasem nędzę. Możnaby nawet postawić zarzut, że spóźnia się nieco z pomocą, i że ogrzewa biednych wtedy dopiero, kiedy już nadobre przemarzną. Trudna jednak rada! Bawić się można tylko w zimę, a nasze miłosierdzie musi koniecznie się bawić. Kiedy poczyna się nudzić, natychmiast idzie spać. Taka już jego natura.
Ale za to przyznać mu trzeba, że kiedy się bawi, bywa dosyć hojne. Tej zimy hojność ta będzie tem potrzebniejszą, że opał staje się coraz droższym, a mieszkania jakoś nie tanieją. Mówiliśmy wprawdzie dużo o towarzystwie budowlanem, które miało złemu zaradzić, ale jakoś do tej pory kończy się na niczem. Mamy wprawdzie jedno towarzystwo budowlane, do którego należą wszyscy nasi wieśniacy, przywożący drzewo opałowe na nasze targi. Towarzystwo to, nigdy zresztą przez nikogo nie organizowane, doprowadziło już swą sztukę do budowania fur z drzewem do takiej perfekcyi, że, jeśli dalej tak pójdzie, to niedługo taką furę można będzie wziąć pod pachę i bez wszelkiego wysilenia zanieść samemu do domu. Gdybyż przynajmniej cena tych fur szła w stosunku do ich objętości, niktby się wówczas nie skarżył, ale na nieszczęście dzieje się z niemi tak, jak zwykle z elegantkami, to jest, im cieńszą mają figurę, tem więcej pretensyi.
Może w przyszłości, kiedy nieprzebrane pokłady torfu, o których prawi pan Glinojecki, będą naprawdę wyzyskiwane, uboższe klasy miejskiej ludności zyszczą tani materyał opałowy, i zima przestanie przedstawiać im się pod tak straszną jak dotąd postacią.
Ale przyszłość ta zapewne daleka, a zima wraz z mrozami blizka.

Gazeta Polska.  1873-ci rok.  № 258 z dnia 17 listopada.

Bez tytułu.
XXXV.
Gawędka z czytelnikiem. Nowiny warszawskie. Zakład rękodzielniczy dla kobiet, czyli nowa tajemnica Warszawy. Listy na cudze imię. Właściciele składów węgla. Chóry w Towarzystwie muzycznem. Zwyczaje teatralne. Wigilia Św. Katarzyny. Zebranie w Resursie Obywatelskiej. Apologia czasu. Rozrywki warszawskie. Teatr Rappo. Amerykańskie małżeństwo. Orkiestra węgierska. Tiwoli i jego wieczory tańcujące. Sprawozdanie dyrekcyi Towarzystwa Kred. Miejsk. Zakończenie.

Na dworze, jak to zwykle zimą; czasem przymrozek, czasem śnieg z deszczem, czasem deszcz ze śniegiem, wilgotno, dżdżysto, wietrzno, posępnie a ciemno.
Co robić na wsi w taką pogodę?
W szarą godzinę, siadasz, zapewne, czytelniku, przed kominkiem i rozpoczynasz rozmyślania nad dniem ubiegłym.
Oto na kominie trzaska raźny płomień, malując na czerwono białe ściany i ciemne obrazy na ścianach; przy twoich nogach drzemie stary a wierny pies, twój towarzysz myśliwski, z dalszych pokojów dojdzie cię czasem wesoły śmiech bawiących się dzieci, w sali jadalnej Wojciech nakrywa do herbaty i hałasuje, wpuszczając z brzękiem łyżeczki do szklanek, zresztą cisza, „tylko kotki załopocą lub panienki zachychocą“, jak mówi Pol, zresztą cisza, ot zwyczajnie szara godzina na wsi.
Nagle otwierają się drzwi, wchodzi twój fornal, wiejski kuryer, którego codzień posyłasz do powiatowego miasta na pocztę.
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki! Listy masz?
— Są listy, jest dwie gazetów i tyla.
— No to dawaj i ruszaj z Bogiem.
Walenty wychodzi, zostawiając ślady zabłoconych butów na podłodze, ty zaś bierzesz się do czytania.
W listach rzadko bywa coś dobrego. Są to zwyczajne korespondencye urzędowe; jakaś awizacya o niezapłacony podatek z roku… z roku… mniejsza o to, z którego; zawiadomienie naczelnika powiatu o szarwarku, jakiś okólnik prezesa dozoru kościelnego, kończący się słowami: „Znana troskliwość J. W. pana o postępy reparacyi kopuły w kościele parafialnym i jego hojność etc.“… Słowem, są to wiadomości, przy odczytywaniu których wpadasz w stan pewnej melancholii; dla rozrywki zatem bierzesz się do gazety i po odczytaniu telegramów, objaśnionych ostatniemi wiadomościami, trafiasz na rubrykę: „Bez tytułu“.
— A no, zobaczymy, co tam słychać w Warszawie — mówisz sobie.
W ten sposób zawiązuje się między nami pogawędka.
Co słychać w Warszawie? Zawsze coś nowego, jak w każdem wielkiem zlewisku ludzi. Oto obecnie przedmiotem rozmów w całem mieście i najrozmaitszych domysłów jest świeżo otwarty zakład rękodzielniczy dla kobiet, w którym mają być wykładane wszystkie niemal rzemiosła, począwszy od drukarstwa, drzeworytnictwa, buchalteryi, fryzyerstwa, kroju sukien, szycia bielizny, szewctwa, wyrobu kwiatów — a skończywszy na zegarmistrzowstwie, litografii i polerowaniu metali.
Piękna myśl! nieprawda? Zakład taki mógłby być pożyteczny zarówno dla kobiet, jak i całego społeczeństwa, ale…
Jest więc i ale?
Jest. Wszakże już wspomniałem, że zakład jest przedmiotem domysłów w całem mieście. Wyobraźcie sobie, że do tej pory nikt nie wie, kto stoi na czele, a założyciele osłaniają się umyślną tajemnicą. Widocznie wróciły czasy eleuzyjskich misteryi, te dobre czasy, w których to tajemnicza mgła pokrywała czyny zarówno bogów, jak i ludzi. Łatwo sobie jednak wyobrazić, do jakiego stopnia została podrażnioną nasza warszawska ciekawość. Pytania: kto? co? jak? dlaczego ta tajemnica? krążą z ust do ust, a reporterowie pism peryodycznych, którzy z dumą twierdzili dotąd, że nic nie ukryje się przed ich wzrokiem, wyznają ze wstydem, że na powyższe pytania nie umieją dać odpowiedzi. Przypuszczano początkowo, że będzie to zakład filantropijny, którego założyciele, trzymając się zasady: „niech nie wie lewica, co daje prawica“, ukryli swe nazwiska, powodowani ewangeliczną skromnością. Przypuszczenie to jednak nie utrzymało się długo, wobec wieści o dość wysokiej opłacie, której zakład ma żądać za pobieraną naukę, a która przy większej zwłaszcza ilości uczennic, nie tylko pokryć może koszta, ale nawet przynieść założycielom pewien czysty dochód.
Tajemnica pozostała więc tajemnicą. Nie pomogło nawet i to, gdy na tle tej ciemnej mgły zarysowały się wreszcie pewne kontury, które, występując z pomroki, coraz wyraźniej, pozwoliły w końcu rozeznać rysy pana Feliksa Łojko, jako delegowanego zakładu. Wiemy nakoniec, kto jest delegowanym, ale po staremu nie wiemy, kto jest założycielem, a nie wiemy tembardziej, że, ktokolwiek byłby delegowanym, nazwisko jego nie może tu dać żadnych objaśnień, osoba zaś pana F. Ł. nie chce.

Cicho wszędzie, głucho wszędzie,
Co to będzie? co to będzie?

powtarza cała publiczność, którą program naukowy zakładu nęci, tajemnica zaś zniechęca i zmusza do robienia najrozmaitszych przypuszczeń. Co do nas, powiemy tylko, że zakład może nie wyjść dobrze na tej eleuzyjskiej metodzie. Nazwiska założycieli, czy tam założyciela, są rzeczą ważną; od nich bowiem zależy zaufanie do zakładu. Przyzna każdy, że gdybyśmy między założycielami zakładu dla kobiet odkryli np. nazwiska członków naszego Jockey-klubu, głośne i bardzo głośne nazwiska naszej złotej młodzieży, albo znów naszych zbyt jaskrawych warszawskich Veuillocików, albo nakoniec jeszcze jaskrawszych, że tak powiemy, officyalnych anti-Veuillocików, w takim razie niktby z nas nie poprowadził swojej siostry lub córki, z obawy, aby pod pokrywą nauki nie było tam innych, takich lub owakich, a niezgodnych z naszymi, celów. Świeżo założony zakład rękodzielniczy może sobie być najpożyteczniejszym i wspierać się na najuczciwszych zasadach; nie czynimy więc żadnej insynuacyi, ale tłómaczymy tylko ciekawość i niespokojność publiki, która nie lubi ciemności i pragnie jasno się zapatrywać.

Oto już jedna nowina de rebus publicis. Do spraw bardziej prywatnej natury, które w ostatnich dniach zwróciły na się uwagę publiczną, należy skandaliczny list, ogłoszony niedawno w Kuryerze Warszawskim, pisany niewiadomo przez kogo, a podpisany imieniem i nazwiskiem jednej artystki-śpiewaczki. Rzecz działa się jak następuje. Artystka ta, obdarzona sympatycznym, choć niewielkim głosem, wystąpiła niedawno w roli Małgorzaty w „Fauście“. Otóż, czy wzruszenie, nieodłączne przy pierwszem wystąpieniu, czy wreszcie rola, przechodząca zasoby artystki, sprawiły, że debiut nie odpowiedział nadziejom publiczności, i że krytyka oceniała go wogóle dość chłodno. Łatwo sobie teraz wyobrazić wrażenie, jakie sprawił wspomniany przez nas list, podpisany imieniem i nazwiskiem debiutantki, w którym ta ostatnia wynurza swe podziękowanie dyrektorowi i chórom konserwatoryum za to, że oni jedni uznali, co ona dobrze wie, iż talent jej istotnie coraz bardziej wzrasta, i że oni jedni przyjęli ją „zasłużonymi“ oklaskami. Większej naiwności, jak w tem przyznaniu sobie coraz wzrastającego talentu i „zasłużonych“ oklasków trudnoby się doszukać w owym szlachcicu, który twierdził, że Voltaire połapał koncepta z księdza Bohomolca; albo w owym pułkowniku węgierskich huzarów, który na jakiejś uczcie zagranicą zapewniał, że w pewnej ekspedycyi wojennej weźmie udział cała Europa, na czele Europy Austrya, na czele Austryi Węgry, na czele Węgrów pułk huzarów, a na czele pułku huzarów on. Publiczność, czytając ten list o „zasłużonych“ oklaskach, pokładała się ze śmiechu. Dodajmy, że był pisany taką składnią, w jakiej chyba tylko wójci gmin redagują swe raporta. Kuryer Codzienny w interesie podpisanej nie chciał go drukować wcale, mniej względny i złośliwszy Warszawski wydrukował z zastrzeżeniem, że nie wprowadza żadnych zmian. Rzecz jednak wyjaśniła się natychmiast; zaraz nazajutrz bowiem wspomniana artystka ogłosiła w obudwóch Kuryerach, że listu podobnego nigdy nie pisała, że nie wiedziała nawet o nim, i że pisał go ktoś, z wyraźnym celem szkodzenia jej. Jak widzimy, tacy „nasi najserdeczniejsi“ nie przebierają w środkach, i najnikczemniejsze zdają im się być najlepszymi, tam zwłaszcza, gdzie chodzi o kobietę. Gra to jednak w każdym razie hazardowna, publiczność bowiem płaci ją pogardą, prawo kratką, a opiekunowie lub bracia pokrzywdzonych jeszcze innym, a przy polskim, krwistym temperamencie, nader dotkliwym sposobem.
Nie wspominalibyśmy o tym fakcie, gdyby nie to, że stanowił on przedmiot gawęd i plotek, a potem i publicznego zgorszenia we wszystkich kółkach towarzyskich; obowiązek więc sprawozdawcy nie pozwala nam o nim zamilczeć.
Tenże sam obowiązek każe nam wspomnieć choć w krótkości o zaciętej polemice, jaka obecnie toczy się między jednym ze współpracowników „Wieku“ a właścicielami składów węgla. Łatwa zapalność tego materyału widocznie udziela się i szczęśliwym a hurtowym jego posiadaczom, bronią bowiem swej sprawy z gorączkową energią, twierdząc, że ceny węgla w kopalniach podane są w „Wieku“ fałszywie i z umyślną chęcią szkodzenia dobrej sławie i niewinności hurtowników. Co do nas, panowie węgielnicy, powiemy tylko jedną rzecz. Może sobie „Wiek“ podawać cyfry i nieprawdziwe, może być, że węgiel kosztuje was tyle, ile mówicie; to tylko pewna, że od czasu, jak magistrat uregulował miarę wozów, służących do rozwożenia waszego towaru, wówczas solidarnie podnieśliście jego cenę i utrzymujecie ją dotąd. Wnioski, jakie stąd publiczność wyprowadziła, zdawały się tak jasne, jak… chcieliśmy powiedzieć, jak światło naszych latarni gazowych, ale cofamy coprędzej to porównanie, uznając całą jego nietrafność, nienowość i nieoryginalność.
Wszystkie bowiem organy warszawskiej prasy wołają o lepsze oświetlenie miasta, tak zgodnym chórem, że gdyby podobna harmonia panowała np. w chórach naszego Towarzystwa muzycznego, z wieczorów piątkowych możnaby wychodzić bez szumu w głowie i strzykania w uszach. Czujemy, że życzenie to zbyt śmiałe. Oddajemy nawet sprawiedliwość chórom, że jeżeli nie czynią zadość przestarzałym zresztą wymaganiom harmonii w śpiewie, sprawiają za to wrażenie nierównie potężniejsze, rzekłbym, epiczne. Słuchając ich głosów, pomieszanych z hałasem, jaki robi publika, mimowoli przychodzi na myśl ta chwila przed stworzeniem, kiedy to jeszcze wszystkie żywioły były z sobą pomieszane, a od zenitu do nadyru panował chaos. Niezupełnie to zresztą ich wina, bo do uzupełnienia chaosu przyczynia się wspomniany przez nas akompaniament różnojęzycznych, głośnych rozmów, jakie publika nasza lubi prowadzić, bez względu na to, czy tam kto gra, czy śpiewa; dalej hałas, sprawiany przez wchodzących, nakoniec szmer poruszanych na wszystkie strony krzeseł, a zrozumiemy łatwo, dlaczego osoby, zwłaszcza nerwowe, doznają po wyjściu z Towarzystwa pewnego zawrotu głowy, który przechodzi dopiero pod wpływem orzeźwiającej atmosfery i ciszy nocnej.
Niektóre bowiem zwyczaje naszej publiki prawdziwie możnaby nazwać barbarzyńskimi. Do takich zaliczamy przedewszystkiem zwyczaj wychodzenia z teatru przed końcem sztuki, a wchodzenia po jej zaczęciu. Podobne sans façon nie istnieje nigdzie zagranicą. Wystaw sobie, wiejski czytelniku, że jesteś pierwszy raz na jakiejś sztuce i słuchasz Żółkowskiego, Modrzejowskiej lub panny Romany Popiel, z których gry nie chciałbyś ani jednego gestu lub słowa uronić. Raptem na początku rzędu krzeseł powstaje pewien ruch i hałas. Spoglądasz; wchodzi jakaś postać, elegancko urękawiczona, ukrawacona, ozdobna wielkim białym gorsem, (mowa o mężczyznach), wypomadowana, świeża, uśmiechnięta, i poczyna z przymrużonemi oczyma płynąć do środka, pochylając się jednostajnie i powtarzając nieśmiertelne: „pardon!“ przy każdych kolanach, o które zawadza po drodze. Mniejsza już o to, że figura owa gniecie ci kapelusz lub następuje na palce, ale robi się szmer, nie słyszysz, co mówią na scenie, i tracisz wątek sztuki. Twój wiejski temperament oburza się i radbyś wybuchnąć przeciw takiej niedelikatności; chętniebyś pokazał drogę po swojemu takiemu śmiałkowi, gdyby nie to, że rozbraja cię owo „pardon“, wymówione z wzorowym akcentem, grassejowane czysto po parysku i zdradzające kogoś z wyższych sfer towarzyskich. Toż samo dzieje się i w końcu sztuki. W chwili, gdy twa ciekawość najbardziej jest naprężoną, w chwili, gdy Numa tuż, tuż ma umrzeć lub też podać rękę uszczęśliwionemu Pompiliuszowi, a ty ze wzruszeniem słuchasz pięknego sensu moralnego, wypowiadanego przez ojca lub opiekuna nowożeńców, raptem publika zrywa się z miejsc, nakłada kapelusze i odwraca się do sceny w ten sposób, że najlepsi artyści mówią do jej pleców. Zwyczaj to iście barbarzyński, dowodzący braku szacunku dla artystów i sztuki, na który zresztą powstałbym w stylu filipik demostenesowych lub cycerońskiej: „contra Catilinam“, gdyby nie to, że piszę nie kazanie, ale felieton, a zatem wolę śmiać się, niż rzucać gromy.
Prawa te felietonisty pozwalają mi przerzucać się z faktu na fakt, na podobieństwo ptaka, przeskakującego z gałązki na gałązkę. Niech więc nikogo nie dziwi, jeżeli od zwyczaju, i to złego zwyczaju, o którym wspomniałem wyżej, przejdę do obyczaju, który sam w sobie ni zły ni dobry, jest jednakże wesołym i miłym zabytkiem lat dawnych. Obyczajem tym jest szukanie wróżb przyszłego losu w małżeństwie w wigilię Św. Katarzyny. Resursa Obywatelska uczciła ten dzień zebraniem, alias wieczorkiem, z którego, jak twierdzono, można było wywróżyć, że członkowie jej nie tylko że nie połączą się ściślejszym węzłem, ale przeciwnie, pójdą w tym sezonie zimowym do rozwodu z nudą, z którą dotychczas żyli tak przykładnie i nierozłącznie, jak walet karo z damą pikową, w nieśmiertelnym na stolikach Resursy beziku. Podobno mają się więcej bawić, a mniej zabijać czasu przy zielonych stolikach. Nieszczęśliwa to u nas istota, ten czas. Anglik naprzykład szanuje go i ceni narówni z monetą, my „zabijamy go“ bez miłosierdzia, jak największego wroga, wysilając się jeszcze na wynajdywanie przerozmaitych tortur, z których, kto wie, czy nie najstraszniejszą, a przynajmniej nie najdłuższą jest tortura zielonego stolika.
Niemcy wiedzą o tej naszej nienawiści do czasu i pomagają nam zabijać go, przysyłając nam rozmaite rozrywki. Oto mała czarodziejka Rollina, jeszcze nie syta sławy i dwuzłotówek, siedzi jak dawniej na Bielańskiej, uchylając za dwa złote ciemną oponę przyszłości, a już mamy coś nowego. Przeszłego piątku przyjechała z Ameryki ciekawa para małżonków, która będzie pokazywać się publiczności w teatrze Rappo. Ileż to dziwów z całego świata nie widział ten teatr Rappo! Ubrany we frak i biały krawat prelegent występuje w nim obok Indyanina, o którego ubiorze codziennym nie chcę mówić, jako o zbyt rajskim, a którego ubiór świąteczny, mniej negliżowy, składa się z kółka w nosie; operę włoską, śpiewającą w sezonie letnim zastępuje inna opera w sezonie zimowym, której artyści chowali się w środkowej Afryce lub dziewiczych lasach Ameryki; nakoniec obecnie obok prelekcyi dla rzemieślników mieści się tam wspomniana przez nas para małżonków z Ameryki. Spytacie zapewne, w czem może być ciekawsza para małżonków amerykańska od takiej samej europejskiej? Otóż istotnie jest ciekawszą, małżonek bowiem ma, jak donosi Kuryer Codzienny, lat 116, żona zaś 49. Mimo tak poważnych lat, oboje są jeszcze rzeźwi, silni i zapewne pełni nadziei na przyszłość. Urodzili się oboje i chowali nad brzegami Mississippi, żyjąc tem, co które mogło w wodzie lub na brzegach ułowić. Życie to na łonie natury wyrobiło w nich niezwykłą siłę, zdrowie i wielkość. Małżonek ma pięć łokci wzrostu i apetyt tak wielki, że może zjeść odrazu do dwudziestu, a nawet trzydziestu funtów mięsa. Powierzchowność jego jest jednak odrażająca i straszliwa. Oboje tak przywykli do wody, że nie pokazują się inaczej, jak siedząc w obszernym prostokątnym basenie, napełnionym ogrzaną cokolwiek wodą. Krótko mówiąc, jest to para krokodylów, złowionych w Północnej Ameryce i obwożonych po całym świecie na okaz. W towarzystwie tej miłej pary bawią także dwie karlice, rodem z Węgier; jedna lat 26, wysoka 38 cali, druga starsza, jeszcze mniejsza. Obok tych żywych istot, przedstawiają tam także panoramę Ameryki i pałac wystawy powszechnej w Wiedniu.
Niedługo ma także zawitać jakieś towarzystwo akrobatów, czy linochodów, które także zapewne usadowi się w teatrze Rappo. Słowem, kto chce u nas zabijać czas i tracić pieniądze, ten, w więcej lub mniej elegancki sposób, może to czynić z całą swobodą, bez uskarżania się na brak sposobności.
Sposobności te dzielą się na przemijające i stałe. Do tych ostatnich zaliczyć już można orkiestrę węgierską Baloga, która, przyjęta sympatycznie przez publiczność zeszłego lata, zagościła u nas na całą zimę. Miejscem jej pobytu jest, jak i dawniej, Tiwoli, gdzie także odbywają się „przyjacielskie“ baliki dla lubiącej swobodę młodzieży i wesołych kumoszek warszawskich.
Tiwoli jest rodzajem Mabilu warszawskiego, rodzajem wprawdzie zmniejszonym, mniej okazałym i eleganckim, ale w każdym razie jedynem miejscem w Warszawie, w którem strojny w winogradowe wieńce Bachus brata się z złotowłosą Afrodytą, i przejęty duchem dziewiętnastego wieku, otwiera na oścież wrota nowożytnym bachanaliom. I tu więc atmosfera ćmi się dymem ofiarnym, wprawdzie nie mirry lub bursztynu, ale cygar i papierosów; i tu migoce płomień, wprawdzie nie pochodni, ale gazu, i tu powietrze dyszy żarem, krew burzy się w żyłach, a lud wykrzykuje „ewoe!“, który to wyraz odgrzebał w wykopaliskach starożytności i powołał do życia Offenbach. Tiwoli i jego wieczory są także smętną w skutkach szkołą, która przerabia naszych gołowąsych „synków mamuni“ na ludzi bez złudzeń na modnie znudzonych bajronistów, na „interesujących nil admirari“, admirowanych z kolei przez pensyonarki, przypuszczające, że musieli wiele cierpieć w życiu, jak to zaświadcza wczesna na ich głowach łysina. Tiwoli jest dalej wyspą, jak mówi Słowacki, „dla naszych grubych Sancho-Panszów“, na której wiszą, jak pijawki, na uszach kufli, napełnionych piwem, i wodząc smętnemi oczyma za tańczącemi parami, zasypiają wreszcie — „procul negotiis“. Tiwoli jest nakoniec sztucznym horyzontem dla błędnych gwiazd, schronieniem dla koników polnych, prześpiewujących lato życia, słowem, jest to taki przybytek, jakich wiele w każdem większem mieście, przybytek wesołości w zamiarze, sztucznego szału w czynie, nudów w skutku.
Obecnie ustaną zapewne i tam wesołe przyjacielskie baliki, albowiem nadszedł adwent, czas postu i umartwień. Poczują one umartwienia z okazyi zbliżających się świąt najsilniej mężowie i ojcowie rodzin, którzy, ciemiężeni przez żony i córki, pewno nie porobią takich oszczędności w budżecie domowym, jakie naprzykład porobiła Dyrekcya Towarzystwa Kredytowego miejskiego w owym tysiącu rubli[3], przeznaczonym na gratyfikacyę dla urzędników. Pożyteczna ta instytucya ogłosiła już sprawozdanie za trzeci rok swego istnienia. Szczegółową ocenę sprawozdania wkrótce poda pismo nasze czytelnikom, my zaś poprzestaniemy na uwadze, że instytucya, mimo pobożnych proroctw, a może i życzeń niektórych naszych jasnowidzących pseudo-ekonomistów, którzy przy jej założeniu chcieli odgrywać rolę Kassandry, nie tylko że nie upada, ale rozwija się coraz bardziej. Najlepszym tego dowodem jest, że kurs jej listów zastawnych podwyższył się w porównaniu z pierwszym rokiem istnienia Towarzystwa, o przeszło sześć rubli sr. Przytem sprawozdanie Towarzystwa ogłasza, że Dyrekcya od czasu istnienia nie wystawiła na sprzedaż przymusową ani jednej nieruchomości. Żebyż Towarzystwo Kredytowe Ziemskie mogło mieć chociaż przez jeden rok równie czyste sumienie! Pia desideria! Tymczasem wszyscy na podobieństwo owej Dyrekcyi powinniśmy zabrać się do obliczenia się z rokiem bieżącym, albowiem kres jego już nadchodzi, a nowy szybkim krokiem się zbliża. Sypiące się, jak z rogu obfitości, kalendarze, zapowiadają nam jego przybycie, tak jak jaskółki przyjście wiosny. Książki, które obecnie wychodzą, noszą już datę roku przyszłego. Dopływamy już! dopływamy!
Brzeg wprawdzie nieznany, ale niedaleki, każdy z nas przebył pogody i burze; niejeden wiosła połamał, niejeden stracił ster własnej łodzi; niejeden utonął, porachujmy więc teraz i nasze prace i sami siebie. Rachujmy się i czekajmy.

Gazeta Polska. 1873-ci rok. № 269 z dnia 1 grudnia.



Bez tytułu.
XXXVII.
Reklama i jej historya wedle amerykańskich podań. Dedykacya. Prospekty i ich dobra strona. Emulacya wydawnicza. Trochę o muzyce. Malarstwo i gramatyka. Życie artysty (serya obrazów). Kilka słów o obronie członków Resursy kupieckiej przeciw złośliwym napadom.

Święta coraz to bliższe, ruch handlowy wzrasta i wzrasta, a skutkiem tego najwybitniejszym objawem naszego miejskiego życia staje się reklama. Czy znacie, czytelnicy, jej historyę?
Jeżeli nie, to posłuchajcie, jak ją opiewa pewna amerykańska kronika, znajdująca się w muzeum Barnuma w New-Yorku.
Był sobie, mówi amerykańskie podanie, pewien, bardzo bogaty gentlemen, nazwiskiem Handel, a miał on córkę, która nazywała się Chęć zysku.
Córka ta była jeszcze panną, co gorsza, panną bardzo niemłodą; nie była przytem piękną, prędzej brzydką, nie była także zbyt cnotliwą, przeciwnie: zimna, wyrachowana, samolubna, nie podobała się nikomu, i wszyscy jej nie lubili, wszyscy, mówię, z wyjątkiem ojca.
Ojciec za to, master Handel, wady jej poczytywał za cnoty i kochał ją całą siłą ojcowskiego serca.
Kochał, ale przywiązanie to, jak każde zresztą przywiązanie, przyniosło mu niemało zmartwień i kłopotów, bo córkę trzeba było wydać zamąż, panna starzała się i brzydła; z wiekiem stawała się coraz mniej ponętną, coraz wyrachowańszą, chciwszą, samolubniejszą, a tu starających się o jej rękę jak nie było, tak nie było.
Łatwo wystawić sobie teraz radość ojca i córki, gdy pewnego razu rozeszła się wieść, że przybył w ich strony pewien gentleman z wyraźnym zamiarem starania się o rękę panny Chęci zysku.
Oczekiwano go z niecierpliwością, gdy wreszcie zajechał przed pałac pana Handel, i ojciec i córka wybiegli aż na ganek na jego spotkanie. Wybiegli, spojrzeli, i… Boże, cóż za rozczarowanie!
Przybyły gentleman przyjechał na „bidzie“. Ubiór na nim był wyszarzany, jakaś krótka, kusa, kusiuteńka bonjourka okrywała jego ramiona, na głowie miał dziurawy kapelusik z różnokolorowemi piórkami, przez bok przewieszony pusty sac de voyage, w ręku teczkę bez zamka, kamizelka jego była zakrótka i bez guzików, dewizka tombakowa, inne części ubrania w nieporządku, buty… ach! o butach lepiej już nie wspominać, albowiem i pióro samo zaczyna skrzypieć właśnie z litości nad butami owego gentlemana.
Mimo to jednak nie zdawał się on tracić fantazyi; twarz jego krasił uśmiech, zadarty nos zdradzał usposobienie wesołe, czarne, kręcone loki zapowiadały spryt, w oczach była pewność siebie. Wyskoczył raźno z bidy, na której przyjechał, i zbliżył się swobodnie do stojącego poważnie w ganku p. Handel i jego córki, Chęci zysku.
— To jakiś wartogłów — poszepnął tym razem do córki pan Handel.
— To jakiś fircyk — odparła panna i, zmarszczywszy impertynencko brwi, spojrzała surowo na przybysza.
Przybysz tymczasem ukłonił się z gracyą panu i rzucił na córkę tkliwe, pełne uroku spojrzenie.
— Kogóż mam przyjemność? — zagadnął chłodno pan Handel.
— Nazywam się Dowcip.
— Jakiemuż szczęśliwemu wypadkowi?…
— Ach panie! — przerwał przybyły — czyż czarowne wdzięki córki pańskiej, jej urok, czar anielski, nie są przyczynami, tłómaczącemi moje tu przybycie. Wstydzić się, i bardzo wstydzić powinieneś, panie Handel, zadawać podobne pytania. Ubliżasz niemi własnej córce. Co do mnie, nie mogłem oprzeć się chęci poznania jej (Tu pan Dowcip rzucił spojrzenie na pannę, która skrzywiła się okropnie). Spójrz pan, co za cudowny uśmiech, ile w nim wdzięku i słodyczy! Ale! czy ja powiedziałem, że nazywam się Dowcip? Zdaje mi się, że powiedziałem. To dobrze. Ojcem moim był Humor, matką Trafność. Co do dóbr ziemskich, ruchomych lub nieruchomych, nie przypominam sobie dokładnie w tej chwili, gdzie je posiadam. Zresztą mniejsza o to. Władam za to rozmaitymi talentami, jestem usposobienia żywego, wesołego i pochlebiam sobie, że umiem się podobać. Oto moja rekomendacya, którą w braku naszych wspólnych znajomych lub listów od nich, sam dopełniam.
— No — pomyślał sobie pan Handel — jużci córki nie dam temu wiercipięcie, ale że człowiek, zda mi się, wesoły, a my oboje z córką, pomimo naszych bogactw, nudzimy się, prawdę rzec, serdecznie, więc go zaproszę, niech nas zabawi.
I zaprosił go do wnętrza pałacu.
Ach! ale jakże pobłądził pan Handel! Ojcowie nie znają zwykle serc swych córek, nie wiedzą, że miłość może znienacka uchwycić serce każdej dziewicy, choćby jej na imię było: Chęć zysku. Tak też się stało i w tym wypadku. Pan Dowcip jak raz wpadł do domu państwa Handel, tak już począł stałym w nim bywać gościem. Zabawiał ojca, rozrywał pannę, towarzyszył jej na przechadzkach, nosił jej wachlarz, parasolkę i chusteczkę od nosa; grywał z nią na cztery ręce i śpiewywał duety, pochlebiał, szeptał miłe słówka do ucha i co dnia silniej i silniej zaciskał obręcz miłości koło jej wolnego dotychczas serca.
Co większa, i pan Handel sam także polubił młodego gościa. Wpadł w wyborny humor, ożywił się, odmłodniał i ze zdziwieniem dostrzegł w końcu, że od czasu, jak Dowcip bawi w jego domu, nawet i obroty idą mu daleko lepiej.
— Czem się to dzieje? — łamał sobie głowę pan Handel.
A tymczasem panna Chęć zysku coraz silniej przywiązywała się do młodego gentlemana i nakoniec…
Nie pamiętamy, czy noc była jasna, cicha, ciepła, księżycowa, czy poblizki strumień szeptał modlitwę wieczorną, czy srebrna rosa, odbijając księżycowe blaski, lśniła na liściach i kwiatach, czy chór słowików w wilgotnych olchach kaskadą tonów zalewał i mącił świętą ciszę nocy, czy woń biła w powietrzu… nic nie pamiętamy tego, a wiemy tylko, że w takiej lub podobnej chwili Chęć zysku złożyła romansową głowę na łonie Dowcipu.
Pan Handel, kiedy dowiedział się o tem, może i protestował z początku, może i chciał udawać ojca tyrana z komedyi, może i rzucał się i groził, ale… któż zdoła sobie poradzić z kobietą? od czegóż broń niewieścia. Ce que femme veut, Dieu le veut![4] Koniec końcem, Chęć zysku uparła się i, uzyskawszy pozwolenie i błogosławieństwo ojcowskie, wyszła za gentlemana, zwanego Dowcip.
Kronika milczy, czy młoda para zaraz po ślubie odbyła modną podróż, czy pozostała w domu; jeden jednak nasz uczony, słynny badacz źródeł, używszy do zbadania tej kwestyi analizy, syntezy, genezy i tym podobnych niezawodnych logicznych sposobów, oparty przytem na rozmaitych świadectwach współczesnych, dowiódł jak na dłoni, że młoda para podróżowała po całym świecie, że między innemi była i w Warszawie, i że wszędzie zostawiła mniej więcej wyraźne ślady swego pobytu.
Dalsza jej historya znów staje się jasną. Pożycie ich było zgodne i szczęśliwe, niektórzy jednak historycy utrzymują, że zgoda ta utrwaliła się dopiero kosztem pewnych ofiar ze strony Dowcipu. Poszedł on podobno zupełnie na usługi swej małżonki czyli, obyczajem większości mężów, oddał się pod pantofel.
Po pewnym czasie (którego jednak z powodu kilku wierszy wypłowiałych w kronice niepodobna ściśle oznaczyć) niebo pobłogosławiło ową parę dziecięciem.
Urodziła im się córka, której rodzice, po długich debatach, jak ją nazwać, nadali w końcu jednozgodnie na chczcie imię: „Reklama“.
W kronice Barnuma znajduje się jeszcze obszerny opis dzieciństwa tej miłej istotki. My jednak wypisujemy z niego tylko to, co najważniejsze.
Od najmłodszych lat Reklama okazywała dziwne instynkta; lubiła się przystrajać we wszelkiego rodzaju jaskrawości; jeszcze w kolebce dokładała wszelkich starań, by się wydać piękniejszą, aniżeli była rzeczywiście. Tym celem używała bielidła i różu.
Lubiła pasyami chwalić się i mówić o sobie, opowiadała zaś wszystko z niesłychaną przesadą. Przytem nigdy, nawet żartem, nie mówiła prawdy.
Wcześnie, i bardzo wcześnie, weszła w niezmiernie ścisłe związki przyjaźni z prasą peryodyczną. Gdzie pojawiła się jedna z tych przyjaciółek, tam niezawodnie wkrótce znalazła się i druga. Wreszcie kazała sobie zbudować pałac z ostatnich kart dzienników, w których umieszczają się ogłoszenia. Pałac ten był ulubionem jej mieszkaniem; nie opuszczała go nigdy. Mieszka w nim i dotąd; kto się chce przekonać, a zarazem poznać ją, niech tam zajrzy.
A teraz, jeżeli spytacie mnie, czytelnicy, dlaczego ja, którego obowiązkiem jest prawić wam o faktach ubiegłego tygodnia, zamiast mówić o nich, podaję wam całą tą legendę? odpowiem tylko: zajrzyjcie do ogłoszeń. Legenda nie jest już u nas słowem, ale ciałem, i to ciałem, które, jak w obecnej chwili, zapewne z powodu zbliżających się świąt, rozrosło się tak ogromnie, że mimowoli zaczyna zwracać na się uwagę.
Zresztą legendę przytoczyłem jeszcze i z innego powodu. Właśnie, wobec zbliżających się świąt, chciałem ją zadedykować i dedykuję w dowód głębokiego szacunku naszym kupcom: sukiennikom, bławatnikom, galanteryjnikom, korzennikom, cukiernikom, słowem, tym wszystkim, bez których święta nie byłyby strojne, przyprawne, korzenne, słodkie, i t. p.
Dedykuję ją także wydawcom pism peryodycznych, których prospekty oglądaliśmy już wszyscy, oglądamy jeszcze i oglądać będziemy, czy kto chce, czy nie chce. Padają one na nas tak gęsto, że gdyby śnieg tak padał, oddawna mielibyśmy już sannę. Co za moc ich, a przytem co za rozmaitość! Tu jeden zapowiada wydawnictwo wszystkich autorów, jacy kiedykolwiek istnieli na kuli ziemskiej i jeszcze wielu innych; tam drugi daje zlekka do zrozumienia, że jeżeli ludzkość chce być mędrszą i szczęśliwszą, to nie pozostaje jej nic więcej do zrobienia, jak zaprenumerować jego pismo; tam trzeci nakoniec wspomina o przeszłości swego pisma, i zarumieniony skromnie, musi jednakże, jak sam powiada, „oddać sobie tę sprawiedliwość, że wśród intryg i stronniczych zawiści on jeden zawsze miał dobro, i tylko dobro ludzkości na celu“.
Niechaj nas jednakże niebo ustrzeże, abyśmy mieli sądzić, że wszystko to ma coś wspólnego z reklamą. Nie! Przecie w każdym niemal prospekcie, można spotkać się ze zdaniem: „Nie cierpimy wszelkiej reklamy, jednakże etc.“ Właśnie dlatego, że wydawcy nie cierpią reklamy, dedykujemy im jej historyę. Dobrze jest poznać nieprzyjaciela.
Powiedzmy jednak prawdę, że ten hałas, sprawiony przez prospekty, ma swoją dobrą stronę. Zwraca on uwagę publiki na ruch piśmienniczy, a zachęcając, niechby nawet przesadnemi obietnicami do czytania i prenumerowania, leczy ową chorobę ze sfery patologii umysłowej, która zwie się książkowstrętem, a na którą przed niedawnymi jeszcze laty ogół nasz cierpiał potrochu. Następnie przyczynia się ten hałas zapewne niemało do podniesienia sztuki drzeworytniczej. Niedawno jeszcze staliśmy w tym względzie daleko poza naszymi sąsiadami Zachodu; dziś, jeżeli nie przewyższamy ich, to i nie dajemy się przewyższyć. Kto widział np. portret Kaczkowskiego w jednym z prospektów, ten słów tych nie weźmie za przesadę.
Prospekty więc są ważną wskazówką, do jakiego stopnia rozwinęła się już u nas emulacya wydawnicza. Obecnie jest to już struna niezmiernie wyciągnięta. Tylko wielka, kilkotysięczna liczba prenumeratorów może wydawcy zapewnić korzyść. Publiczność winna o tem pamiętać, a przynajmniej wiedzieć; jeżeli bowiem wydawcy starają się prześcignąć się wzajemnie, tak co do ilości, jak i co do doboru artykułów, to najlepiej wychodzą na tem czytelnicy. A milej przecie i pożyteczniej obracać czas i pieniądze na popieranie takich swojskich spraw, niż tracić jedno i drugie na rozmaite zagraniczne rozrywki, które w postaci Indyan, nieletnich wróżek, małp, karlic i krokodylów tak obficie sypią się na nas ze wszystkich stron i części świata.
Obecnie liczbę zagranicznych, lubo szlachetniejszego rodzaju rozrywek pomnożyła opera włoska, z dniem jutrzejszym rozpoczynająca swoje przedstawienia. Dyrektorem jej jest pan Trombini, którego samo nazwisko może natchnąć zaufaniem w muzykalne zdolności jego osoby. Truppa, jak twierdzą znawcy, ma być bardzo dobrą; niektórzy artyści znani są już naszej publiczności, która zachowała o nich dobrą pamięć.
Warszawa bowiem, jako miasto melomanów, ceni niezmiernie muzykę, a dobrych wykonawców stawia tak wysoko, iż dziwić się należy, że im samym w głowie się nie kręci. Dowodem takiej czci dla artystów jest i pan Laub, którego przyjazd i kilkakrotne wystąpienie tyle narobiły wrzawy, że gdyby sam Szopen zmartwychwstał i stanął widomie między nami, jeszczeby tego wystarczyło. Obecnie przyszedł właśnie czas na takie zachwyty; przyszedł muzykalny sezon zimowy, to też koncertów mamy co niemiara. Powiedziałbym nawet: „pływamy w powodzi koncertów“, gdyby nie to, że tę śmiałą uwagę robią co rok, jak zapisał, reporterowie pism peryodycznych; gdyby nie to, że forma tej uwagi co rok się powtarza. Ponieważ więc piszącemu o muzyce, a nie znającemu się na niej, trudno być oryginalnym, wolimy przerzucić się do innej sztuki pięknej, t. j. do malarstwa na tle gramatyki.
Kombinacya może wydaje się czytelnikom dość dziwną. Za pozwoleniem! przecie w starożytności gramatyka liczyła się do sztuk pięknych! Starożytni wspominają nawet, że za ich czasów gramatyka i muzyka były połączone. No, dziś jest trochę inaczej. Żaden za to ze starożytnych mędrców nie wspomina, aby gramatyka i malarstwo były kiedykolwiek rozłączone, czego smutny dowód znajdujemy w dzisiejszych czasach w salach naszego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Jest tam obraz, a raczej szereg obrazów, rysowanych kredką i przedstawiających życie artysty. Jak to tam jest rysowane, mniejsza o to w tej chwili; dość, że na pierwszym zaraz obrazie: geniusz w postaci dziewicy, ukazując młodocianemu artyście trumnę, a na niej zwłoki człowieka, mówi: „Spojż (przez ż), to przyszłość twoja!“ Ha! cóż robić! przecież to nie wina geniusza. Geniusz mówił, nie geniusz podpisywał.
Za to temu, kto podpisywał, trzeba z całem uznaniem oddać tę sprawiedliwość, że na dalszych obrazach, choć wszędzie są podpisy, niema jednak już ani jednego błędu ortograficznego. Obrazy te, jak już wspomnieliśmy, przedstawiają ciernisty żywot artysty malarza, widocznie zapoznanego geniusza, którego świat nie tylko nie pojął, ale w końcu zadławił. O tak! świat bywa czasem zły: nie umie on ocenić nietylko już zasługi, ale rzuca się często w swej zatwardziałości na najniewinniejsze ofiary. Dowodem tego są między innemi i członkowie naszej Resursy Kupieckiej, na których w ostatnich czasach złośliwość ludzka tak poczęła napadać, że przez proste poczucie sprawiedliwości stajemy w ich obronie, a stajemy tem chętniej, że i felietony „Bez tytułu“ dotknęły ich także dość boleśnie.
Zarzucają np. szanownym członkom, że wszystkie sprawy Resursy załatwiają z taką powolnością i tak ociężale, jak gdyby na wpół uśpieni. Jakto, panowie? Przypuśćmy, że członkowie wistocie są trochę senni, to i w takim razie czyż miłość bliźniego pozwala robić komuś nad uszami hałas właśnie wtedy, kiedy mu się spać chce? Nie, panowie. To tylko jeden więcej powód, by dla nieprzerywania mu snu siedzieć cicho. Niedawno znowu ktoś tam ogłosił w jednym z Kuryerów list, wzywający członków, by na przyszłość nie głosowali przez pełnomocników, ale osobiście. Mój Boże! do czego to ludzka złośliwość się nie przyczepi? Więc wolno każdemu i w każdej sprawie urzędowej, czy nieurzędowej, występować przez pełnomocnictwo, a członkom Resursy niema być wolno głosować przez pełnomocnictwo? Przy głosowaniu trzeba przecież myśleć, jest to pracować, pracować jest to męczyć się, dlaczegóż ktoś, jeśli może wyręczyć się kimś innym, ma głosować, a zatem myśleć, a zatem pracować, a zatem męczyć się osobiście. Gdybyśmy wszystko mieli wykonywać osobiście, do czego w takim razie byłaby instytucya komisyonerów?

Gazeta Polska.  1873-ci rok.  № 280 z dnia 15 grudnia.

Z wystawy w Wiedniu.

III.

Od początku wiosny Wiedeń cały cieszył się myślą zobaczenia na własne oczy prawdziwych Chińczyków i Japończyków, bo dotąd znał ich tylko z malowideł, a ich przemysł z pudełek herbaty, wachlarzy, tacek i różnych oryginalnych, ale drobnych wyrobów, na których wizerunki ludzi, acz artystycznie wykonane, są koniec końców tylko malowidłami. Widywało się wprawdzie Chińczyków i Japończyków po różnych stolicach europejskich, mianowicie jako kuglarzy, nie było jednak pewności, czy ich do prawdziwych zaliczyć można. Wszyscy też byli ciekawi zobaczyć zblizka tych, którzy na wystawę przybyli.
Pierwsze wrażenie moje z ich widzenia nie było na ich korzyść; tego dnia bowiem cała komisya wystawy japońskiej oczekiwała przybycia cesarza austryackiego. Panowie komisarze i wystawcy japońscy, mając na czele jego ekscellencyę, pana Samo, wystrojeni w czarne fraki i białe krawaty, przy owych bronzowych bez zarostu twarzach, wątłej postaci i szablowatych nogach, raczej mi się zabawnie niż ciekawie zdawali. Lecz później, studyując te małe, ukośne, a czarne, jak węgiel, oczki, w których cały wyraz ich fizyonomii się mieści, które się nawet śmiać mogą, chociaż na twarzy żaden muskuł nie drgnie, nie mogłem się oprzeć jakiejś dziwnej sympatyi, która mnie do nich pociągała, i zaraz zrobiłem znajomość z jednym wystawcą! Co za szkoda, że u nas w szkołach nie uczą po japońsku lub chińsku, albo że oni nie uczą się europejskich języków! Znajomość, która może w krótkim czasie w przyjaźńby się zamieniła, musiała się prędko skończyć, bo mój Japończyk, wypowiedziawszy kilkadziesiąt wyrazów, które po niemiecku i francusku umiał, nie mógł dalej rozmowy prowadzić; trzeba się więc było rozstać, zapewne z większym żalem, z mojej, jak z jego strony, bo byłbym sobie zyskał dobrego cicerone do objaśniania tylu dla nas niezrozumiałych rzeczy.
Chociaż wystawa urzędownie pierwszego maja otwartą została, nie było ani jednego kraju, ani nawet jednego oddziału, którenby już był zupełnie z ustawieniem swych rzeczy gotów. Dziś jeszcze wiele krajów nie może dojść do ładu i domków swoich w parku wystawowym nie pokończyło. Japończycy lepiej sobie poradzili, przywiózłszy z sobą wszystko, co im było potrzebne, nawet drzewo; całe okręta przybyły do Europy, napełnione trzciną bambusową, bez której, zdaje się, żyć nie mogą, bo jej wszędzie i do wszystkiego używają; przywieźli nie tylko kamienne i bronzowe bogi i bożyszcza, jako ozdoby ogrodowe, ale nawet i kamyczki do wyłożenia sadzawek w swym ogródku, a tak się energicznie zabrali do dzieła, że pierwsi z obcokrajowców mieli otwarty swój dział w pałacu wystawy, i pierwsze też ich domki ukazały się ciekawej publiczności.
Nader interesującem było przypatrywanie się ich pracy. Jak sami wystawcy niepodobni są do owych kolegów europejskich, tak też każda rzecz, przez nich zrobiona, różni się od wszystkiego, co ją otacza. Inny mają materyał, inne narzędzia, inaczej je też używają; np. heblują tylko do siebie, ale tak ładnie i starannie, że zdaje się, iż wszystko jest politurowane. Sztachety, które otaczają ich ogród, są z japońskiego jałowcu, tak pachnącego, podczas gdy go obrabiają, iż myślałem z początku, iż to drzewo cedrowe lub sandałowe. Gonty wielkości dużej karty przyczepiają kołeczkami z twardego drzewa. Bambusy, grubości takiej, że za słupki do ganków służą, cieńszymi otaczają gazony. Wchodzącego przez bramę, w różne dziwolągi ładnie z drzewa wyrzniętą, witają po obydwóch stronach ustawione kamienne i metalowe straszydła; trudno się domyśleć, czy one są tam jako ozdoba, lub też, jak dawniej w Chinach bywało, na odstraszenie złych ludzi? Na prawo i na lewo stoją dwa domki z gankami i wielkiemi oknami, które zasłonięte bywają jakąś białą materyą, zapisaną japońskimi hieroglifami. W tych domkach urządzili sobie bazar, a w nim sprzedają mnóstwo rzeczy, osobliwie zabawek dziecinnych i wachlarzy. Te ostatnie na krocie odchodzą, bo cena nader przystępna, 2 złp. każdego do nabycia zachęca; niedrogie są też jedwabne wyroby i bronzy, ale za to wszystkie „laki“, porcelana i wyroby koszykarskie są znacznie droższe. Co do waz porcelanowych, dziwić się nie można wysokiej ich cenie, bo tej wielkości żaden kraj nie wystawił. U Japończyków przyjemnie jest kupować, jest u nich uczciwość kupiecka, ceny mają stałe, nic nie spuszczają, grzecznie i chętnie pokazują swe towary; zupełnie to inaczej, jak u Turków, którzy nie mają cen stałych, a stanowią je dopiero, gdy obejrzą kupującego; im lepiej ubrany, tem cena przedmiotu wyższa dla niego, a targować się z nimi można, jak z naszymi żydkami.
Z bazarów japońskich wychodzi się nad brzeg zgrabnie wykrojonej sadzawki, którą przedziela śliczny bambusowy mostek, tak zgrabnie zrobiony, że prędzej jako cacko do oglądania, niż jako rzecz do użytku służyćby winien. Za mostkiem jest znów rodzaj altanki, pagody; zgrabna, ładna, ale za to jej mieszkaniec, ciemno-brudny bożek, wcale wzniosłych myśli nie podsyca; dalej jest jeszcze zgrabnie ułożona skała, z której spływa mała kaskada. W drugiej altance jest rodzaj armaty wałowej, czyli moździerza, czarno i czerwono pomalowanego. Oprócz tego jest kilka ozdób kamiennych w kształcie dwóch grzybów, jeden na drugim postawionych, i kilka smoków z bronzu i ciemnego drzewa. W sadzawce pływają na drutach uwiązane dwa żółwie i trochę rybek złotych. Wszystko, co tam jest, chociaż nie wielkie i nie obrachowane na efekt, jest tak miłe dla oka i zajmujące, wyjąwszy bożków, które swą szpetnością odstraszają widza, że najbardziej znużony człowiek musi się tam rozweselić i fatygi nie pożałuje zajrzeć tam drugi i trzeci raz. Wszyscy członkowie komisyi, jako też wystawcy japońscy, ubrani są po europejsku; robotnicy tylko zachowali swój strój narodowy, bardzo ciemno-granatowy kaftan, wolny z szerokimi rękawami, a bardzo obcisłe, prawie jak trykoty, dolne ubranie i czarne, o zagiętych w górę końcach pantofle. Kaftan ozdobiony wyszytymi biało wizerunkami ptaków, ryb, smoków i innych stworzeń; każdy z robotników ma na plecach duży, jak miseczka od filiżanki, znak z napisem po japońsku nazwiska swego chlebodawcy. Między pogłoskami, jakie o nich między ludem tutejszym chodziły, były i te, że się nie żywią na nasz sposób, że widziano ich wieczorem po Praterze, polujących na psy, które w nocy pieką, a gdy jakiejś kobiecie słowackiej, pracującej na placu wystawy, zginął czteroletni chłopiec, upewniano, że go zjedli Japończycy. Te i tym podobne baśnie wkrótce ustały, gdy się przekonano, że mieszkania mają piękne i drogie, że służba ich męska złożona jest z Niemców i Francuzów (do robót kobiecych przywieźli z sobą Japonki, które się oczom obcych nie pokazują), i że jadają w pierwszych hotelach, unosząc się nad kuchnią wiedeńską, winem austryackiem i piwem. Takiem zachowaniem się i złotem, którem hojnie płacą, zupełnie sobie ujęli niższe klasy. O ile się dało zauważyć, nie są ci panowie obojętni na wdzięki tutejszych piękności; bo jak się pokaże na wystawie jaka ładna a jasno-włosa osóbka, zaraz schodzą się w kupki i coś między sobą radzą, uwagi robią, zęby, jak śnieg, białe pokazują i oczy jeszcze bardziej jak zwykle przymrużają. Nie lubią tylko, gdy panie zbyt się przyglądają ich czynnościom. Gdy w Wiedniu bawił książę Walii, lubił się otaczać pięknemi damami; raz w licznem towarzystwie poszedł do japońskiego otoczenia. Księżna Fürstenberg, bardzo żywego usposobienia dama, widząc, jak niby na pozór niedołężny cieśla pomału hebluje kawał drzewa, odebrała mu z rąk narzędzie, mówiąc, że to lepiej zrobi. Cieśla na widok pięknej pani uśmiechnął się dobrotliwie, spokojnie spoglądając, jak się w jego prawa wdzierała; ale póty trwał uśmiech, póki mu krzywo nie zaczęła heblować; wtedy nie mógł już flegmy zachować, coś energicznego mruknąwszy pod nosem, narzędzie odebrał, pokazując na migi, że nie tak jak ona trzeba obrabiać drzewo. Jeden z komisarzy japońskich, p. Comaz, jest człowiekiem zupełnie wykształconym, był parę lat na uniwersytecie w Heidelbergu, skąd bardzo miłe wywiózł wspomnienia, mówi kilkoma językami i w wolnych chwilach czyta mnóstwo tutejszych gazet, które swoim kolegom tłómaczy. O języku ich trudno powziąć jakieś wyobrażenie, mówią między sobą cicho, usta ledwie otwierając, tak że się więcej syczenia słyszy, jak słów. Wiem tylko, że „woda“ u nich jest także woda, i że zamiast wołać „aj, aj!“ gdy którego co zaboli, krzyczą „dziś, dziś“. Strój japoński klasy roboczej jest zupełnie tego kroju, co u Chińczyków, z tą tylko różnicą, że kiedy Japończyk ma włosy nizko przy głowie ostrzyżone, Chińczyk nosi je dłuższe, na wierzchu głowy, skręcone i śpilką wielką przypięte. Miałem sposobność widzieć damę japońską z mężem na wystawie; jeżeli mężczyźni są małej i wątłej budowy, cóż dopiero kobiety! Wyglądała tak, jak kiedy nasza dziesięcioletnia dziewczynka przebierze się za panią z szynionem, ogonem i wszystkimi grymasami dzisiejszej mody. Miała to być jakaś znakomita para, bo przechodzącą przez oddział japoński wystawcy witali z wielkiem uszanowaniem, na co dama z wielką grandezzą główką czasem kiwnęła. Kobiety chińskie ubierają się zupełnie jak ich mężczyźni, tylko że noszą krótkie spódniczki, równie ciemne jak kaftan; nóżki ich maleńkie obute są w czarne pantofelki, pod którymi są osobno przyczepione podeszwy drewniane na cztery palce grube. W jednej ręce parasol od deszczu, w drugiej od słońca. Chód ich nie jest elastyczny i daleko mu do wdzięcznego chodu europejskich kobiet.
Wszedłszy do gmachu wystawy przez bramę wschodnią, zaraz na prawo spotykamy chorągwie z herbem Mikada, astry białe na tle fioletowem. Wielka boczna sala, przeznaczona w planie na pomieszczenie Japonii, Chin i Siamu, wystarczyła ledwie na pierwsze z tych państw; Chiny musiały sobie przystawić jeden duży aneks, drugi mniejszy i zajęły jeszcze ćwierć sali, zajmowanej przez Rumunię i Persyę. Pierwsze, co tu w oczy bije, tak swą dziwaczną formą, jako też i ogromem, jest wielka złocista ryba, ułożona na draperyi, mającej morze przedstawiać. Mile brzmiące nazwisko tej ryby jest: Kim-no Schiuchihoho. Jest dawne podanie japońskie, że na dnie morza jest wielka ryba tegoż nazwiska, która wszystkie inne pożera; wszystkie się jej boją i starają się być od niej jak najdalej. Przed laty więc któryś z cesarzy japońskich kazał sobie taką rybę szczerozłotą zrobić i na jednym ze swych pałaców na wierzchu dachu umieścić, aby go od wszystkiego złego obroniła. Wieki odtąd minęły, naśladowanie weszło w zwyczaj, i pierwsza rzecz, którą na skończonym domu przymocowują Japończycy, jest owa ryba. Ta, którą tu widzimy, jest nader staranną kopią tamtej pierwszej cesarskiej, z tą tylko różnicą, że nie jest złota, tylko z innego metalu, pozłacana, z oczami srebrnemi. Długa jest cztery do pięciu łokci; nigdy jednak nie była czczoną jako świętość.
Za rybą tą, jak za wałem bezpiecznym, rozstawiona jest broń, niewielki jej wybór, ale oryginalne okazy. Dziwić się tylko wypada, jak się może tak wątłe stworzenie jak Japończyk ruszać i walczyć, mając na sobie taką ilość nawieszanych rzeczy, a w ręku strzelbę w rodzaju naszych dawnych szturmaków. Bardzo zabawne są ich lance; są to ładnie politurowane kije bilardowe z krótką brzytewką na końcu; zdają się raczej na to przeznaczone, aby nieprzyjaciela o parę kroków ogolić, niż się zmierzyć z nim na ostre. Hełmy ciężkie są i niezgrabne, a coś w rodzaju kirysów nie tylko piersi, ale i ramiona jak skrzydła nakrywa. Broń biała piękna, osobliwie pochwy misternie robione. Mundury są z sukna na pół palca grubego, a dziwnie miękkiego, z jednej strony czarne w białe astry i inne desenie, z drugiej odwrotnie, białe w czarne ozdoby. Jakby od niechcenia, na końcu takiego kaftana bardzo ładnie wydaje się para ptaszków, całujących się czule. Niekoniecznie to stosowne, ale któż wie, czy tem nie chcieli ojcowie narodu odwrócić wojownika od zbyt wojowniczych myśli, dając mu tak miły widok.
Chcąc opisać wszystko, co Chiny i Japonia wystawiły, trzebaby foliały zapisać, bo każda rzecz w ich oddziałach jest tak doskonale odrobiona, że zasługuje na wspomnienie. Niepodobna jednak wdawać się w to zbyt drobiazgowo. Należy tylko nadmienić, że oba te państwa bardzo dobrze pojęły zadanie wystawy, a zapewne wiedząc o ciekawości, z jaką ich oczekiwano, ukazały nam nie tylko wyroby swego przemysłu (np. jedwabnictwo, które stoi na najwyższym stopniu, bo takimi okazami jedwabiów nikt się pochwalić nie może), ale jeszcze wtajemniczyły nas w swe życie codzienne. Widzimy rozmaite ich domy mieszkalne na lądzie i wodzie, ich rozmaite obrzędy, pogrzeby, procesye, kawiarnie, gdzie opium używają i t. d. Figurki, przedstawiające ludzi, tym różnym zajęciom oddanych, doskonale, ze znajomością rysunku i wybornym wyrazem są oddane. Trudno tylko powiedzieć, z czego są zrobione; są bardzo lekkie, jednak nie dęte, będzie to pewnie jakiś rodzaj papieru mâché. Są tu w miniaturze wszystkie rodzaje ich okrętów i łodzi. Naczynia kuchenne drewniane, bardzo starannie zrobione. Beczki objęte plecionką z przeciętych bambusów, jak obręczami. Meble sztucznie rzeźbione, osobliwie chińskie; szafki i półki zupełnie oryginalne. Z temi formami nigdzie się nie spotykamy. Stoliki z laki i inkrustacyami z dawnych monet złotych i miedzianych, bardzo ładnie się przedstawiają. Oprócz tego wielka jest ilość pysznej porcelany, naczyń mosiężnych emaliowanych, cynowych, robót koszykarskich niezrównanej piękności, materyi jedwabnych, przerabianych złotem i srebrem, w najmisterniejsze desenie. Kiedy prawie wszystkie materye wschodnie, jak w Turcyi, Persyi i Indyach, bywają w pasy i paski, dla oka bardzo monotonne, u nich przeciwnie, ledwie, że się kilka takich okazów spotyka, a wszystkie inne są w desenie oryginalne i bogate. Oba te kraje pod każdym względem stoją o sto procent wyżej co do cywilizacyi, niż reszta Azyi; w jednej tylko gałęzi przemysłu muszą Persyi pierwszeństwo ustąpić, mianowicie w dywanach, którymi pochwalić się nie mogą. Wyroby złotnicze ładne są, ale w wyrzynaniu różnych cacek z kości słoniowej więcej mają wprawy, jak w obrabianiu złota.
Ciekawa jest historya ich monet od najdawniejszych do teraźniejszych czasów. Dawniej bywały owalne, wielkości koperty zwykłej, później coraz mniejsze, z dziurką w środku na przeciągnięcie sznurka lub drucika; z czasem utraciły tę formę, aż nakoniec przemieniły się w piękne duże dukaty. Pomiędzy mnóstwem wyrobów z bronzu odznacza się puhar łokciowej wysokości, prześlicznie wyrobiony; tyle na nim zwierząt, owoców i innych ozdób, że najpierwsza firma paryska byłaby szczęśliwą, gdyby z jej pracowni coś takiego wyszło. Dokoła ścian, od góry ubranych obiciami i parawanami, stoją okazy mineralne; herbaty mnóstwo gatunków, tytonie i cygara, drzewa, marmury, jedwabie, papiery, druki, obrazki, z których niektóre pełne dowcipu, inne grzeszą brakiem rysunku i perspektywy. Dużo jest zabawek dziecinnych, podobnych do naszych wypchanych zwierzątek i t. d. W końcu sali jest największy instrument muzyczny, jaki Japończycy posiadają, formy miechu, stojącego do góry, wielkości stołu na dwanaście osób. Nazywa się Daidaiko czyli największa trąba. Wspomniawszy o niej, opuszczamy tych ciekawych i pracowitych ludzi z życzeniem, aby wrażenie, jakie z Europy wywiozą, było tak dobre, jak to, które na nas zrobili.

Gazeta Polska.  № 148 z dnia 5 lipca 1873 roku.

Z wystawy w Wiedniu.

IV.

Najlichszą, z najmniejszem staraniem i najgorsze wyobrażenie dającą o kraju, z którego pochodzi, jest chata galicyjskiego chłopka, umieszczona na placu wystawy. Zdaje się, że komisya wystawowa galicyjska chciała pochwalić się przed światem nędzą swego kraju. Wprawdzie większość naszych chałup jest do tej podobną; ależ jeżeli się na wystawie wszechświata coś chce pokazać, to się wybiera z najlepszego najlepsze. Jest to może jedyna fanfaronada, której nikt za złe brać nie może tam gdzie świat cały do walki występuje, gdzie każden naród chce się przed innymi pochwalić cywilizacyą i postępem w każdym zawodzie, Galicya wystawia chałupkę małą, nizką, naturalnie że słomą pokrytą, w której oprócz tapczana z lichą pościelą, stołu, ławy i kilku jeszcze stołków prawie nic niema. Przed nią są okazy nasion leśnych z dóbr ks. Sapiehy, które może później trochę więcej odrosną od ziemi, lecz teraz stanowią doskonały pendant do tej chałupki, będąc tak liche i niepokaźne, jak ona. Obok nasion jest kilka naczyń i parę stołków z Białej. Żal serce ściska, widząc to zaniedbanie, ten brak starania. Znając Galicyę wzdłuż i wszerz, wiem, że można było z czemś lepszem wystąpić, bo od lat kilkunastu wszędzie prawie spotyka się ładnie stawiane domki naszych wieśniaków z gankami, a majętniejszych z dwiema kuchniami, letnią i zimową; wewnątrz widzieć można i mebli pomalowanych więcej i naczyń. Tu o niczem nie pomyślano. Żeby choć byli napisali nade drzwiami, że to zabytek z 12 lub 13 wieku! ale narażać na śmiech i drwiny kraj cały, to się już nie godzi. Nie tylko że z rzeczy niema nic do oglądania, ale nawet i ludzi nie osadzono w tej biednej chałupie, nie powieszono nawet ani jednego ubrania, aby dać wyobrażenie o tych mieszkańcach, tej tak świetnie reprezentowanej ziemi. Że też się nie znalazł jakiś przedsiębiorca, któryby tam mógł sprzedawać to i owo, i robić doskonałe interesa. Nasze wódki, kiełbasy i szynki mają przecież ustaloną reputacyę za granicą. Strudzona publiczność, która z pałacu wystawy prawie ćwierć mili po szabrze iść musi, znalazłszy zamiast czegoś interesującego do widzenia gołe ściany, pocieszyłaby się przynajmniej smaczną przekąską; ale i o tem nie pomyślano.
W sąsiedztwie zaraz znajduje się także drewniany domek czyli szałas styryjski, na wzór tych, które na szczytach tamtejszych alp stawiają. Chociaż także nie grzeszy zbytkiem ozdób i sprzętów, starano się przecież uczynić go dla oka miłym. Dach pokryty deskami, na których leżą duże kamienie, szeroko dokoła domu wystaje, formując rodzaj ganku, pełno tam ławek i stołów. Gdy się gość ukaże, zaraz występują ładne w swych oryginalnych strojach dziewczęta styryjskie i młode chłopaki, pytając się, czem mogą służyć. Mając stajenkę za domem z dwiema krowami, zawsze mają dla gości świeże mleko; oprócz tego wino i piwo. O parę kroków dalej, pod cieniem pozostałych jeszcze drzew starego Prateru, spotykamy się z Wigwamem naczelnika czerwonoskórych Indyan. Sądząc po zewnętrznych ozdobach i rysunkach, zdobiących ten, z mocnej ceraty namiot, myślałem, że w samej rzeczy, będzie to wojenny namiot, strojny w czaszki poległych nieprzyjaciół, że witać nas będą tatuowani dzicy mieszkańcy kanadyjskich lasów. Bynajmniej; praktyczni Amerykanie wzięli sobie taki namiot na wabika tylko, i urządzili w nim bufet, gdzie można napić się porteru, grogu, wina, „ale“ i tym podobnych trunków, lecz za drogie pieniądze. Ponieważ Stany Zjednoczone są w naprężonych stosunkach z Indyanami, i żadnego z nich z sobą przywieźć nie mogły, wysłano więc na ich miejsce kilku czarnych, jak najczarniejszy heban, murzynów, którym przyznać można, że pełnią służbę kelnerów, jak mało kto. Po drugiej stronie galicyjskiego okazu jest domek siedmiogrodzkich Saksonów. Jego sutereny z ganeczkiem od ulicy, szerszy ganek, zwany altaną, od dziedzińca robią wrażenie bardzo ładnego, piętrowego domu. Wszystko, co się tam wewnątrz przedstawia, ma swe pewne znaczenie, dając zwiedzającemu doskonałe wyobrażenie o zwyczajach, przemyśle i postępie tego, tak mało od zachodnich ludów znanego narodu i kraju. Zasługa to wybornego przedstawienia tylu chociaż nie wytwornych, ale ciekawych rzeczy należy się panu Szochterus, synowi pastora z Hermanstadu, który swoim kosztem i staraniem zebrał, gdzie było można, zabytki dawniejszych i okazy nowszych czasów. Widzieć tam można staroświeckie cynowe dzbany i misy z dziwacznemi rzeźbami i napisami, gliniane naczynia z niebieską glazurą, jakich już nigdzie nie wyrabiają, bieliznę i poszewki, szeroko kolorami haftowane i t. d. Co się zaś nabyć nie dało, to kazał p. S. podług starych wzorów zrobić; widzimy więc mnóstwo pokojowych i kuchennych sprzętów, doskonale stare imitujących. Wszedłszy ze strony dziedzińca przez altanę, która służy panu domu rano jako obserwatoryum do badania pogody całodziennej, wieczorem zaś do baczenia, czy się złodziej nie skrada do koni, które się pasą na łące, wchodzi się do dużej sieni, dzielącej dom na dwie połowy; po jednej stronie jest duża izba, z drugiej mniejsza, a obok komora na słoninę. W sieni są złożone tylko te rzeczy, które ciągle pod ręką mieć trzeba. W izbie frontowej, strojnej w meble z miękkiego drzewa, bogato w kwiaty malowane, stoi w rogu łóżko z siennikiem, piernatem i poduszkami ładnie haftowanemi; na niem dobre letnie i zimowe kołdry. Jest i drugie łóżko nie używane nigdy; na tem składa wieśniaczka pościel dla swych dzieci czyli główną część ich wyprawy. Im się to łóżko wyżej piętrzy, tem pokaźniejsza zamożność domu i skrzętność gospodyni. Naprzeciw łóżka stoi wielki kaflowy piec z wystawionym naprzód małym blaszanym; dokoła ścian zajmują miejsce malowane szafy i skrzynie do sukien i bielizny. U zamożniejszych wieśniaków jest zwykle tyle, że tylko trzy razy do roku jest wielkie pranie. Z ozdób droższych są tylko paski srebrne pozłacane, które panna młoda w dzień ślubu nosić zwykła. Pod całem mieszkaniem jest piwnica na wino, w której dwoma rzędami na legarach leżą beczki. Najlepsze wino stoi zawsze obok wielkiej beczki z kapustą, która i tam do specyałów ludu wiejskiego należy.
Bardzo ładny i zgrabny jest drewniany, słomą pokryty dom Szeklerów, zewnątrz strojny ganeczkiem wzdłuż domu, w środku ubrany pistoletami i pałaszami o szerokich klingach, zapewne przechowanych po wojowniczych przodkach. Gospodyni to najprzód pokazuje, lecz chociaż ognistej natury i wojennego usposobienia, Szekler należy do szczepu, który, jeżeli nie najbogatszy w Węgrzech, to najwięcej się oddaje przemysłowi. Tysiące rzeczy umieją Szeklerzy, robią sobie sami nie tylko wszystko, co do ubrania ich potrzeba, ale wszystkie domowe narzędzia i naczynia, kołdry i t. d. Wszystko zgrabnie i ładnie odrobione. Szekler robi najładniejsze wachlarze i najlepsze baty, ładne słomkowe kapelusze, śliczne czapeczki dziecinne, obuwie z grubej wołowej skóry dla mieszkańców gór i ładne trzewiczki kobiece.
Pokazują też w tym domku fortepianik, większy trochę od zwykłej cytry (pewnie cymbały, p. R.), ślicznie rzeźbiony i wykładany, na którym kiedyś jakaś królewna swemu ojcu, będącemu w niewoli, przygrywała. Ładna to legenda bardzo jest dobrze przez czarnooką Szeklerkę opowiadana.
Niedaleko od wyżej opisanych domków jest kościół wiejski węgierski, drewniany, z dzwonnicą obok, zupełnie taki, jakich mnóstwo u nas widzimy. Naprzeciw kościoła po obu stronach uliczki, do niego prowadzącej, stoją pod poddaszem ogromnej wielkości dębowe beczki, każda na tysiąc pięćset wiader wina, zrobione są z dębu jasnego i ciemnego, ze stosownymi napisami i prześlicznemi wyrzynaniami.
Żeby z Węgrami co do ich zabudowań skończyć, musimy przejść cały plac wystawy, aby dojść do „Czardy“, czyli chaty, jakie na pustkach stawiają. Czarda ta, naturalnie, trochę jest strojniejszą, niż te, które w Węgrzech spotykamy, lecz styl budowy zachowany ten sam, ładne dwa ganki po bokach, ładna forma dachu, chociaż słomą krytego, bardzo miły oku dają widok. Szkoda tylko, że zamiast Węgrów lub Węgierek do usługi kelnerzy z wiedeńskim akcentem obnoszą tokaje, erlauery i inne wina węgierskie.
Przechodząc obok pawilonu przysięgłych, widać z daleka mały budyneczek w guście na pół wschodnio-południowym, otoczony ogródkiem, w którym same niezwykłe rośliny się znajdują. Myśląc, że to są ciekawości innej części świata, śpieszę w tę stronę, a zbliżywszy się na parę kroków, czytam napis nade drzwiami: „Monaco“. Wielkie rozczarowanie, ale trzeba wejść, aby zobaczyć, co mikroskopijne to państewko wystawić mogło. I nie było czego żałować. W ogrodzie tym są zgromadzone rośliny, które nigdzie w Europie w gruncie trzymać się nie mogą; tylko w Monaco, do czego klimat i skalisty grunt głównie się przyczyniają. Dla znawców arcyciekawy jest zbiór aloesów i agaw, które tak łatwo się przyjmują i rosną, a tak rzadko widzi się je w kwiecie, tu jest ich piętnaście gatunków i wszystkie kwitną. Drzewa gumowe w takiej ilości, że w ich cieniu spocząć można, krzaki pieprzowe, len z Nowej-Zelandyi, którego liści nikt od krzaku odróżnić nie jest w stanie, trzcina cukrowa wysokości niezwykłej, pyszna Erythrina florida, Mesembrianthenum cristalimme, Euphorbie i mnóstwo innych, oprócz cytryn, pomarańcz, fig, i t. d. Wszedłszy przez ładną werendę do budyneczku, widzimy śliczną posadzkę w mozajkę z kolorowych kafli. W środku jednej sali, na cokóle z czarnego marmuru, stoi popiersie księcia panującego, Karola III-go. Dokoła sali w pięknie wyrzynanych szafach z hebanu widzieć można wszystkie produkta tego kraiku. Są tam także szkła bardzo piękne, bardzo pięknie szlifowane, czyste, jak łza; fajansowe naczynia form tak ładnych, jak rzadko widzieć się daje. Alearra zaś, dzbanki z gliny przepuszczalnej, częściowo tylko polewane; glina ta jest tak przyrządzana, że część wody przez nią się ulatnia, reszta zaś zachowuje się w dzbanku zawsze świeża i zimna. Ładne są także albumy, wykładane mozajką z drzewa na florencki sposób. Jedną stronę sali zajmują flaszki z samemi tynkturami, likworami, esencyami, olejkami i perfumami; wszystko zaś z roślin tego kraju. Jest np. tynktura z liści Eukaliptusa, która ma być najlepszym środkiem do stracenia febry.
W tej stronie jest szkoła szwedzka, o której dzienniki tutejsze wiele pisały; przyznam się, że nie mogę się nią zachwycać; wprawdzie stoliczki z krzesełkiem dla każdego dziecka osobne, ładnie zrobione i politurowane szafki z książkami, dobrze oprawnemi, bardzo miłe robią wrażenie, ależ to nie jest rzecz główna. Trzebaby rozumieć ten język, żeby przejrzeć książki; posłuchać wykładu w takiej szkole, a dopiero wtedy osądzić można, czy jest lepszą od innych. Że w niej miejsca dużo, nic także dla mnie nie znaczy; jest to tylko wystawiony model szkoły, ale zobaczymy, czy wszędzie w ludnem mieście, mają tyle miejsca, i czy mogą ściśle trzymać się przepisu, że do jednej sali tyle a tyle tylko dzieci wejść może, a nie więcej, lub też czy gmina wiejska da gdzie tak wielki budynek, żeby dziecko od dziecka o dwa kroki siedziało. Obok szkoły jest wystawa wojskowa szwedzka w namiocie bardzo ładnej formy; jest i drugi budynek tegoż kraju, ale jeszcze nie skończony, nie wiem, co zawierać będzie. W tej stronie jest kawiarnia szwajcarska, miejsce wypoczynku eleganckiej publiczności. Usługują prawdziwe, nie przebrane Szwajcarkii w swych ładnych narodowych strojach. Lody są tu dość liche, za 40 cent. austr.; ale każdy, co tam wejdzie, jest tak zmęczony, że nie uważa prawie na to, co mu dają, tylko cieszy się, że usiąść może i przypatrywać się temu różnobarwnemu tłumowi, osobliwie koło godziny 7-ej, kiedy trąba (Nebeln-horn), używana na okrętach podczas mgły, daje znać, że gmach wystawy zamykają.
Za tą kawiarnią jest budynek, wystawiony kosztem najwięcej mającego abonentów dziennika tutejszego: „Neue Freie Presse“. Ładny zewnątrz, wewnątrz arcy-ciekawy dla każdego, bo się wszystko tam odbywa jakby za skinieniem różdżki czarodziejskiej. Maszyna parowa, największa, jaką tu mają, porusza tę masę kółek i kółeczek, pasów i pasków i innych rzeczy nieznanych mi nazwisk, które w oka mgnieniu porywają papier, drukują, składają i wyrzucają gotową gazetę. W tej stronie jest dużo piwiarni i restauracyi; jest i kawiarnia amerykańska, gdzie murzyni biało ubrani usługują. Najsławniejsze piwiarnie są: Lesinger-Bierhalle i Pilsner, traktyernia Kummera, obok niej amerykańska do najtańszych na placu wystawy należą. Za 4 złp. można zjeść niezły obiad. Jest także piekarnia jednego z najlepszych wiedeńskich piekarzy, Uhl‘a, gdzie ciągle świeżego pieczywa dostać można. Wczoraj właśnie cesarzowa niemiecka wychwalała je jako niezrównane, co Wiedeńczykom, i tak już dumnym swem pieczywem, bardzo było miło słyszeć z ust takich. Musimy znów przejść na drugą stronę, aby coś skończonego obejrzeć. Pierwszy budynek, który nam się nasuwa obok sławnego wejścia, jest ślicznej budowy pawilon cesarza austryackiego. Znaczna liczba artystów i przemysłowców tutejszych wzięła sobie za zadanie przyozdobić go, ile tylko można; starania ich uwieńczone zostały najlepszym skutkiem. Pawilon ten jest prawdziwem cackiem zewnątrz, chociaż nie o piętrze; przypomina udane budynki z końca 17-go wieku, wewnątrz zawiera oprócz sieni wchodowej, cztery salony; dla cesarza, cesarzowej, arcyksiążąt i ich żon. Ściany salonu cesarzowej pokryte są niebieskiem, złotem przerabianem obiciem, drzwi i sufit biały w kolorowe arabeski. W środku sufitu rodzaj tarczy z atłasu niebieskiego, ze stosownemi ozdobami, malowanemi przez Sturma. Komin z małego marmuru, pianino z najlepszej tutejszej fabryki, meble pokryte bardzo piękną niebieską materyą, złotem przerabianą, oprócz tego jeszcze bogato jedwabiami zahaftowane w klasztorze „Córek Zbawiciela“. Zwierciadła, firanki i mnóstwo innych rzeczy z wielką starannością dobrane. Salon cesarza ma obicie złoto-żółte, w ciemny aksamitny deseń, meble aksamitne czerwone, komin z czarnego marmuru, sufit i inne ozdoby z czarnego drzewa ze złotem. Salony arcyksiążąt skromniej, ale również z gustem urządzone. Posadzka z fabryk Leistlera, który w tym rodzaju nie ma nigdzie sobie równego.
Wyszedłszy stamtąd, widzimy ładny niewielki budynek, w bardzo oryginalnym stylu, jasno perłowy z jasno zielonym dachem, ze schodami krętymi, które prowadzą na taras, na którym wysoko zatknięty błyszczy złoty orzeł Państwa Rosyjskiego. Jakiś fabrykant obić papierowych w Petersburgu wystawił go swoim kosztem (40,000 rs.), w celu ofiarowania go cesarzowi, gdy przybędzie. Przed przybyciem cesarza nie dano wejść nikomu wewnątrz, aby zachować wszystko w nieskazitelnej czystości; po odjeździe zaś, na drugi dzień wpuszczono publiczność na taras. Kiedy się najwięcej zgromadziło, zatrąbiono siódmą godzinę, czyli zamknięcie wystawy, wszyscy też rzucili się na schody, które, nie obrachowane na taki tłum, zawaliły się z tymi, co się na nich znajdowali. Jedna z ofiar tego wypadku, kupiec tutejszy w parę dni umarł; kilku mężczyzn jest też ciężko pokaleczonych. Nie wiem nic, czy to w skutek tego wypadku, lub też z innej przyczyny, nie wpuszczają teraz do środka; przez okna tylko można zajrzeć, widać duży salon, a za nim sypialny pokój.
Niedaleko zaraz jest rosyjska restauracya; w dobrem stoi miejscu, bo z jednej strony otaczają ją stare drzewa, więc można w ich cieniu odpocząć, z frontu zaś jest przy jednej z głównych dróg, prowadzących do zabudowań egipskich, japońskich i tureckich. Na bufecie widzimy oprócz kawioru, rozmaitych ryb, pierogów mięsnych i rybnych, i inne zwykłe potrawy. Ogromny samowar w murze imponuje Niemcom, nie przyzwyczajonym do tego rodzaju naczyń. Służba ubrana z narodowa po rosyjsku co do kraju, a w atłas amarantowy co do materyału.
W tej okolicy są śliczne budowy wice-króla egipskiego, ale że dopiero w tych dniach otwarte zostaną, odkładamy ich opis na później.
Teraz wstąpmy do „Cerele-Oriental“. Stoi on za budynkami japońskimi, obok trafiki i kawiarni. Bardzo szczęśliwie połączono w tym budynku wszystkie style wschodnie. Dwoje schodów otwartych prowadzi na pierwsze piętro, gdzie w narożnikach, urządzonych ze wschodnim komfortem, czytać można główne wschodnie dzienniki. Wzdłuż gmachu są sale z różnymi wyrobami i okazami wschodnimi, sala do rozmowy i korespondencyi, z tłómaczami, ułatwiającymi porozumienie się z Europejczykami. Na dole jest turecka kawiarnia i sala, w której japońskiej herbaty dostać można.
O parę kroków jest bazar turecki większy i mniejszy, gdzie niezbyt ładne rzeczy za drogie pieniądze sprzedają. Obok sprzedają Druzyjczycy krzyże, medale i t. p. rzeczy, wyrabiane w lasach Turyngii, za wyroby z Libanu. Między innemi można widzieć medale z portretem cesarza Wilhelma i ks. Bismarcka.

Gazeta Polska.  № 149, z dnia 7 lipca 1873 roku.

Z wystawy w Wiedniu.

V.

Niełatwe to zadanie opisywać budynki, rozrzucone na półmilowej przestrzeni, którą zajmuje wystawa wiedeńska. Żeby już wszystkie były skończone i otwarte, możnaby zacząć od numeru pierwszego i tak przejść pomału wszystkie, których jest sto kilkanaście, lecz chociaż już połowa lipca się zbliża, bardzo wiele jeszcze jest niegotowych, jeżeli nie zewnątrz, to w środku. Niektóre domki są w tym dopiero stanie, w jakim powinny były być już w końcu marca. Doprawdy dziwić się trzeba, że tyle pieniędzy ludzie łożą, tyle pracy poświęcają, aby światu pokazać przez trzy miesiące to, nad czem pół roku usilnie pracowali od rana do późnej nocy! Willa perska naprzykład, chociaż z największą starannością przy niej pracują, przecież wątpię, aby na przyjazd szacha mogła być skończoną. Tu zaś idzie już o głowę, bo król królów nie żartuje, leniwych lub nieposłusznych zaraz na lepszy świat wyprawiając. Egipt króluje nad całym placem wystawy wielkością i elegancyą swego budynku. Khediwe pobił wszystkich swych współzawodników, nikt z nim porównania nie wytrzyma; ale i tu, chociaż już mularze skończyli, jeszcze wewnątrz nie wszystko gotowe. Pawilon hiszpański ledwie do połowy postąpił. Altana, mająca mieścić w sobie skarbiec sułtański, stoi wprawdzie, ale Turcy nie mogą sobie dobrać stosownego na nią koloru, bo już trzecim kolorem ją powłóczą. Pawilon dziecinny skończony, ale uczeni, którzy podjęli się go przybrać, sami nie wiedząc, czem go mają zapełnić, ociągają otwarcie. Szkoła austryacka, dom kasy oszczędności i ze dwadzieścia innych, znanego lub nieznanego przeznaczenia, stoją jeszcze niegotowe. Bieganie więc i szukanie, aby coś skończonego opisać, przy tegorocznej, tak niestałej pogodzie, jednego dnia brodząc w mokrym szabrze po kostki, drugiego topniejąc od gorąca na pozbawionym swych cienistych drzew placu, jest nader utrudzającem zajęciem. Wszechwładny pan wystawy, baron Schwarz-Seenborn, nie zważając na przedstawienia, a nawet prośby, kazał setki drzew wyciąć, aby tylko wystawa mogła na jaknajwiększej przestrzeni się rozsiąść. Dopiął też swego celu, bo miejsce, jakie zajmuje, jest siedm razy większe, niż paryski Champ de Mars, na którym była wystawa 1867 r. Zdaje mi się, że można było efekt mieć ten sam, zostawiając dużo wolnego miejsca koło pałacu Przemysłowego, którego w samej rzeczy potrzebuje, aby mógł się dobrze wydać; inne zaś budynki bliżej siebie skupić i tym sposobem ułatwić ich zwiedzanie i tak już zamęczonym wielkością głównego gmachu podróżnym. Zachowałoby się Wiedniowi połowę wyciętych drzew, których brak dobrze się po skończonej wystawie da uczuć, a których sława „największej wystawy“, nie zastąpi. Żadne miasto nie mogło się pochwalić takim ogrodem, czyli lasem, jak był Prater; był on na wiosnę rodzajem „Corso“ dla klas zamożniejszych, dla mniej zamożnych ucieczką i schronieniem wśród letnich upałów, gdzie w cieniu kilkowiekowych drzew całe rodziny dnie świąteczne przepędzały. Było się w lesie, a przecież w mieście; dziś jest Prater zregulowany, ozdobiony, śliczny; ale gdy na rok przyszły z owych ozdób pozostanie tylko kilka kawiarni i rotunda, wtedy niejeden z tutejszych mieszkańców złorzeczyć będzie tym, którzy go takiej przyjemności pozbawili, bez koniecznej potrzeby.
Jedną z ozdób wystawy jest turecka studnia Zofii czyli Achineta, stoi ona w najładniejszem miejscu, między pałacem Przemysłowym i Kunst Halle czyli wystawą sztuk pięknych. Na małem podwyższeniu, po obu jej stronach śliczne trawniki z wodotryskami, z widokiem w lewo na budynki gospodarczego wydziału, w prawo na oddział egipski. Studnia Achmeta należy do ozdób Stambułu, tu starano się ją wiernie naśladować. Jest to elegancki budynek, z bogato złoconemi ścianami, na których doskonale odbijają się arabeski w wypukłorzeźbie. Nad loggiami temi, na polu jasno-zielonem jest wokoło napis złoty w tureckim języku tej treści, że każdy przechodzień powinien tu wstąpić, duszę swą pokrzepić i Allaha chwalić, bo od niego początek bierze. Pod szeroko wystający dach, na ładnych słupkach oparty, można się w samej rzeczy schronić przed słońcem i odpocząć; wewnątrz pokryte są ściany wschodnią materyą, na podłodze leżą ładne dywany, wokoło nizkie otomany zachęcają do miłego dolce farniente. Dach zdobi pięć ładnych kopułek. Z dwóch boków zewnątrz płynie woda na duże konchy.
Przeszedłszy most, dzielący nas od najstarszej części Prateru, widzimy bardzo ładne, z wielką starannością obrobione i ozdobione zabudowanie rosyjskiego kmiecia. Jak też miło byłoby na tym świecie, gdybyśmy kiedyś dojść do tego mogli, żeby całe wsie złożone były z takich chat! Jakiś pan Gromow, milionowy handlarz drzewa z Petersburga, swoim kosztem to zabudowanie wystawił, co go tu na miejscu 30 tys. rub. kosztować miało, i czemu zresztą wierzyć łatwo, bo nie tylko że jest dużo wyrzynanych ozdób, ale tak zewnątrz, jak wewnątrz, drzewo napuszczane olejem świeci się, jak politurowane.
Wchodząc przez bramę na dziedziniec, na lewo widzimy śpichlerzyk, na prawo dom główny o piętrze z gankami, od domu dwie strony dziedzińca formują schowania na wozy, pługi i inne narzędzia, kończy czworobok domek z młynkiem do czyszczenia zboża. Jedno tylko zarzucić można temu, pod każdym względem pięknemu okazowi, że za mało ubrano go w sprzęty domowe. Komnata, zwana gościnną, ma dokoła ścian wielkie ławy i jeden stół tylko, dwie półeczki z kilkoma misami, piec i samowar. Wiemy przecież, że u zamożniejszego chłopa rosyjskiego więcej się rzeczy w domu znajduje.
Inaczej to pojęli mieszkańcy Vorarlberga; wystawili dom o piętrze drewniany, ściany pokryte gontami formy karpiej łuski, ganki ślicznie wyrzynane, jest to cacko od ulicy, w środku zaś urządzili go tak, jak wszystkie ich domy w Ischl, Meran, i t. d. Jest kilku Tyrolczyków, którzy domek zamieszkują, dziewczęta haftują, gotują, słowem, są jak u siebie. Kuchnie ich mogłyby służyć za wzór nie wiejskim kuchniom, ale naszym panom budowniczym, którzy nie grzeszą praktycznością w urządzaniu miejskich mieszkań. U nich ma się zupełnie wrażenie, że się jest nie na wystawie, ale w ich kraju. Jest to prawdziwym celem wystawy przenosić nas w coraz to inne strony, co jednak nie wszyscy wystawcy pojęli.
Dom alzacki bardzo dobre daje wyobrażenie o zabudowaniach wiejskiego ludu w tamtym kraju. Zajmuje on duży czworobok; budowy z dwóch stron o piętrze, z pruskiego muru łączy stodoła, której tu użyto na wystawę drzewa i innych płodów tej prowincyi. Zamyka czworobok ten wysoki mur z bramą, około której różne przysłowia alzackie wypisane. W zabudowaniu tem jest traktyernia czysto niemiecka, w której samych tylko niemieckich potraw dostać można. Niedaleko jest tak zwany dom tyrolski, także traktyernia.
W tej okolicy jest bardzo dużo do widzenia, lecz opis tych domów, domków, pawilonów zostawiam specyalistom, którzy dział maszyn, narzędzi rolniczych i agronomiczne okazy opisywać będą. Nadmienić tylko muszę, że pawilony książąt Coburga i Schwarcenberga odznaczają się dobrym smakiem co do budowy i przewybornem przedstawieniem wszystkich okazów z tych dóbr ogromnych.
Ciekawą do zwiedzenia jest Kost-Halle, gdzie można różnych dobrych rzeczy dość tanio skosztować. Obok win szampańskich znajdują się piwa czeskie, obok sławnej czekolady kolońskiej jeszcze sławniejsze wędliny i ryby z Hamburga, włoski Maraschino, wódki holenderskie, andruty karlsbadzkie, wina portugalskie, węgierskie, reńskie i t. p. Spotkać też tam zawsze można smakoszów, kosztujących z wielkiem namaszczeniem tych napoi, i ludzi praktycznych, którzy taniej się tam pożywić mogą, jak w innych restauracyach. Przeszedłszy znów w stronę węgierskiego kościoła, który teraz napełniony jest okazami drzewa i drewnianymi wyrobami, spotykamy mały kościółek, cały obity gontami z blachy; mieści on w sobie wyroby kościelne. Widzimy tam piękne ornaty, grubo złotem i jedwabiami haftowane, stuły, komże, monstrancye, kielichy, słowem, wszystko, co tylko do odprawienia nabożeństwa jest potrzebnem.
Minąwszy domki, już wpierw opisane, znajdziemy się na folwarku szwedzkim. Dla odmiany nie idziemy najprzód do domu, ładny on jest, choć drewniany, z gankami na dole i piętrze, i mieści w sobie dobrą kawiarnię, w której usługują szwedzkie dziewczęta, ale idziemy do obory. Jakaż bo to tu obora! Widząc ją, ma się ochotę mieszkać na wsi i zawzięcie gospodarować; gdyby jeszcze do tego mieć zawsze taką pszenicę, jak wystawiona w egipskim oddziale! Każda dama w stroju balowym może spacerować po tej oborze, bez obawy nie już zawalania się, ale nawet przesiąknięcia sukni stajennym odorem, który w pokoju lub salonie wcale miłym nie jest. Zbudowana w podkowę niby, z wielką liczbą półokrągłych okien, obora ta ma tak doskonałą wentylacyę, że chociaż prawie wszystkie okna i drzwi otwarte, nigdzie niema przeciągu, a nie razi woń stajenna. Żłoby do środka zwrócone są, niektóre z cegieł, inne kamienne, inne znów z cementu, krów tu jest 48, 16 ras, z każdej po trzy. Z Galicyi są z dóbr barona Romaszkana, rasy podolskiej, siwe.
Z willi marokańskiej w miniaturze, niedawno otwartej, możemy sobie zrobić wyobrażenie o tamtejszem życiu i zwyczajach. P. Schmidt konsul austryacki w Marokko, wystawił ją swoim kosztem; nie możemy więc wymagać od człowieka prywatnego rzeczy zbytkownych. Jest to ładny mały domek w ogródku, przez który prowadzi do wejścia ścieżka z kamyczków, w mozajkę ułożonych; wewnątrz domu ściany i sufity są pokryte ślicznymi drewnianymi ornamentami w ściśle marokańskim guście, podłoga z kolorowych kafli. Wchodzi się przez małą sień, w której na lewo miednica przy ścianie z ciągle cieknącą wodą do obmywania rąk; na prawo ławka dla służby. Stamtąd wchodzi się do „Maghard“, dziedzińca z małą fontanną; po jego prawej stronie jest otwarty pokój „Mandurah“, gdzie się zwykle gości przyjmuje. Wewnątrz jest Salamlik, salon z alkową czyli sypialnia gospodarstwa, dalej pokój służącej i łazienka. Wszystko, co do ozdoby tej willi służy: dywany, maty, sofy, naczynia, lampy, itd. są prawdziwe marokańskie.
Zakończymy dzisiejszy list tem, co podług nas jest najpiękniejszem i największą przestrzeń zajmuje, t. j. zabudowaniami egipskiemi. Wicekról tak tu, jak zwykle, pokazał się prawdziwie wielkim panem, a powinszować mu można, że zawsze umie sobie ludzi zdolnych dobierać, którzy jego rozkazy wykonywują lepiej, staranniej i rozumniej, niż bardzo wielu komisarzy państw europejskich. Są tylko dwa duże budynki; jeden mieści w sobie kilka różnorodnych budynków w jednej całości, drugi jest mieszkaniem starszego wsi egipskiej, czyli Szech el Beleth. Mamy w tych dwóch zabudowaniach i groby staro-egipskie, i dom zwykły, meczet i apartamenta prywatne Khediwa, które aczkolwiek zamknięte dla ogółu, nam się jednak otwarły, z pomocą kilku słów arabskich i jeszcze wymowniejszych srebrników. Zabudowanie wiejskie, naturalnie większe, niż zwykłe Fellahów lepianki, powinno być stawiane z cegieł ze szlamu nilowego; lecz w braku tychże, stawiono je z naszych cegieł, pomalowawszy na ciemno-popielato. Przy wejściu wita nas bardzo gościnny stary Fellah, prosząc, aby w jego domu być, jak w swoim własnym; drugi młody, ciemnej twarzy, o czarnych inteligentnych oczach i białych, jak śnieg, zębach, w fezie i długim, niebieskim po pięty surducie, służy nam za cicerona. Na dole są same stajnie; jest w nich para koni, trzy krów, trzy wielbłądy i z dziesięć osiełków, które najbardziej zajmują. Są daleko mniejsze od naszych, zgrabniejsze, a tak wytrwałe, że są w stanie cały dzień wytrzymać pod jeźdźcem bez żadnego popasu.
W stajni są piękne czapraki aksamitne, bogato haftowane; na piętrze jest mieszkanie dla całej rodziny; umeblowanie arcyskromne, bo maty na ziemi i kilka półeczek z naczyniami stanowią wszystko. W dwóch wieżyczkach narożnych mieści się 300 gołębi. Przeszedłszy przez dziedziniec, gdzie dużo klombów z dziwnego rodzaju roślinami, wchodzimy do głównego zabudowania. W jednym z narożników przedstawił nam profesor Brugsch, komisarz egipski, grób Beni Hassana. Nie należy on wprawdzie do najdawniejszych zabytków, jak np. piramida Cefon, lecz wybrał go dlatego, że można go było w tej samej wielkości przedstawić, jak oryginał. Grób ten jest w skale wykuty, ozdobiony ciekawemi bardzo dla archeologów malowaniami, z przodu podparty dwoma słupami. Malowania te są bardzo starannie kopiowane, oryginały zaś datują od 2100 lat przed N. Ch. Widzimy tam wjazd Hyksosa czyli króla pasterzy w kraju Mirra, różne obrządki, wjazdy tryumfalne, obchody świąteczne i t. d. Budynek cały podzielony na trzy części, meczet, kobiece pokoje, które, niestety, próżne stoją i zamiast pięknych dam egipskich, widzimy tylko brudne czeskie dziewczęta, myjące okna i apartamenta wice-króla.
Co do budowy, najpiękniejszą niezaprzeczenie częścią jest meczet; naśladuje on swoją cudowną kopułą i głównemi formami meczet Kejel-beja w Kairze; lecz co do dekoracyi wybrano motywa z najpiękniejszych meczetów egipskich. Wewnątrz jest zachwycającym; ponieważ oczy wiernych tylko w górę powinny być zwrócone, więc ściany są dość skromne; za to góra czyli sklepienie odznacza się mnóstwem najpiękniejszych ornamentów, arabesek i t. d. Bardzo ładnie jest także ozdobiona „Kiblak“, miejsce, gdzie karty Koranu chowają. Dach tej kopuły jest z cynku, z bardzo ładnymi ornamentami; składa się z 700 oddzielnych kawałków z fabryki Dienera w Wiedniu. W pokojach, dla kobiet przeznaczonych, widać po bokach pod oknami, których szyby są całkiem pokryte gęstemi wyrzynaniami z drzewa, sofy nizkie, pokryte materyą jedwabną w kwiaty, lub ze złotem przerabianą; na ścianach są półki z naczyniami, z wypchanymi ptaszkami etc. Przeszedłszy przez ganek w rodzaju werendy, wchodzi się do pokojów Khedywa. Pierwszy „Manderah“ czyli salon, ma ściany i sufit ozdobione arabeskami w kolorach: czerwonym, szafirowym i złotym. W miejscach, więcej na widok wystawionych, są piękne złote napisy w arabskim języku, witające gościa. Oprócz tego są jeszcze dwa piękne widoki freskowe Kautzkiego, przedstawiające Kair przy wieczornem oświetleniu i meczet „Maor-el-Kahirah“. Wokoło ścian są otomany z najpyszniejszych materyi wschodnich, przerabianych ze złotem; posadzka przykryta dywanami w najżywszych kolorach, na których jeszcze przed każdą sofką leżą osobne dywaniki. Oparłszy się na ładnej galeryjce, widzimy na dalszym dziedzińcu małą fontannę, wytryskającą z mozajkowego basenu, obstawionego kwiatami. Drugi pokój większy, w tym samym guście umeblowany, z tą różnicą, że na środku jest okrągła otomana z oparciem i prześlicznej roboty krzesło dla wice-króla, obite aksamitem i bardzo pięknie złotem haftowane. Jest jeszcze mały gabinet z marmurowym stołem, na którym złota miednica z nalewką stoi. Za tem przedpokój. Schody do tej części domu są oddzielne, pokryte dywanami. Zadziwił nas brak zupełny szaf, lecz przewodnik nasz otworzył kryte drzwi w ścianie, pokazując doskonałe schronienia, do których mieszkańcy na Wschodzie wszystkie swoje skarby i ubranie chowają. Zwiedzającym ten pałac polecamy przypatrzyć się drzwiom, robionym w Kairze; są one arcydziełem w swym rodzaju; składają się z tysiąca części, z drzewa niepoliturowanego, z ozdobami z kości słoniowej. Nie można także pominąć przewybornej kawy, jaką tu częstują; jest ona bez porównania lepszą od tureckiej; pije się ją z cukrem.
Służba wice-króla, jak dotąd, składa się najmniej z trzydziestu osób; widzimy tam rozmaite ciekawe typy; prostych Fellahów, Arabów, Murzynów w skromnych i bogatych strojach, stosownie do rangi, jaką zajmują, i po europejsku ubranych Egipcyan. Ponieważ już dwa razy miałem sposobność spędzić tam parę godzin, nie mogę im nie przyznać wielkiej uprzejmości. Są to z całego Wschodu najgrzeczniejsi ludzie, mający najwięcej europejskiej ogłady. Prawie bez wyjątku mówią wszyscy po francusku, niektórzy bardzo ładnie. Zabawny jest widok tej służby w długiem, szerokiem odzieniu i w szerokich pantoflach, roznoszący kawę i „czibuki“. Zewnątrz gmachu urządzono mały bazar i dwa warsztaty; w jednym Arab haftuje złotem czapki, kapczuchy i t. p.; w drugim robi młody fellah mozajkę z drzewa i perłowej muszli. Jeszcze raz zwracamy uwagę zwiedzających wystawę, aby nie żałowali czasu na szczegółowe zwiedzenie tych budynków; nie pożałują tego, bo mieć będą wrażenie, że są na dalekim Wschodzie.
Z kończących się domków warto wymienić szwedzki myśliwski pawilon, w którym różne wyroby są wystawione, jako to; koronki, hafty, płótna, stroje i t. d. Domek Hillera, fabrykanta grających zegarów i tabakierek, gdzie można nabyć mnóstwo drewnianych, ładnie wyrobionych rzeczy; szwajcarski dom drewniany z ozdobami i gankami, w najpiękniejsze desenie wyrzynanymi. Dom Kien‘a drewniany, z tarasem zamiast dachu i wieżyczką z balkonem, urządzony tak, że go składać i przewozić z miejsca na miejsce można; nakoniec jak na deser, pawilon francuskiego Towarzystwa przemysłowego, który wewnętrznem urządzeniem i umeblowaniem zaszczyt tylko Towarzystwu czynić może. Opisywać każdą rzecz zosobna jest niepodobieństwem, wszystko, co się tam znajduje, nosi na sobie piętno najlepszego smaku i wygórowanej elegancyi, której Francuzom największy nieprzyjaciel zaprzeczyć nie może.

Gazeta Polska.  № 156 z dnia 15 lipca 1873 roku.

Przegląd literacki.

„Pamiętniki Daniela“ Józefa Tretiaka.

Są to raczej pamiętniki dziwaka, który z rozmaitych przyczyn, rozczarowawszy się wcześnie do świata, staje poza społeczeństwem i spogląda na nie tak, jak widz na scenę teatralną. Ludzie odgrywają dla niego komedyę; kochają się, nienawidzą, zabiegają z mrówczą pracą wedle spraw własnych, bawią się w złych i dobrych, w cnotliwych, wspaniałomyślnych, wielkich, on zaś spogląda na wszystkie te usiłowania z ironicznym uśmiechem i ową wyższością, jaką mu daje niewiara we wszystko i dość zresztą nieuzasadnione przekonanie, że „ludzie są głupsi od niego“.
Pessymizm ów względem ludzi, a optymizm względem siebie jest wynikiem z jednej strony rzeczywistych rozczarowań, zawodów, doświadczenia i nudy, z drugiej — wynikiem zarozumiałości i poprostu braku zajęcia. Pan Daniel nie jest bogatym, ale ma niezależne stanowisko; nie potrzebuje pracować na chleb powszedni, nie potrzebuje zdobywać go ani trudem, ani podstępem, ani kosztem bliźnich. Nic zatem dziwnego, że może spoglądać na ową walkę o chleb trochę z góry. Nie potrzebuje nic od nikogo, nie kocha nikogo, sam sobie wystarcza, zarówno w zakresie uczuć, rozumu, jak i praktycznego życia, dogadza więc swoim fantazyom, filozofuje sceptycznie nad światem i ludźmi i nakoniec nudzi się serdecznie, sam przyznając zaraz na początku swych pamiętników, że nie wie, „po co żyje na świecie“.
Na dnie podobnej refleksyi jest jednak ból. Jeżeli nie jest ona sztucznem pozowaniem na bajronizm, lub coś podobnego, wówczas oznacza bankructwo serca i rozumu i jest początkiem suchot duszy, tej strasznej choroby, na którą najłatwiej zapadają umysły żywe, obdarzone z natury wielką wrażliwością i samodzielne. Wywołuje ją wielka sztuczność i brak prawdy w warunkach życia, a przytem i sama jednostajność tychże warunków, obłuda, z której tworzy życie chleb powszedni, niewola, jaką los większość ludzi przytłacza, a nakoniec fałsz w stosunkach ludzkich i ów jakiś kwaśny ferment, którym przesiąkło całe nasze towarzystwo, a który oznacza podobno, że już rozpoczął się rozkład.
W tej atmosferze więdnie kwiat serca, czyli wysycha pierwsza połowa duszy.
Ale są powody, dla których więdnie i poczyna się rozkładać druga połowa duszy, to jest kwiat rozumu. Ktoby chciał się przekonać, jakim to dzieje się sposobem, niechaj przeczyta wszystkich filozofów, od Sakya-Muni i Thalesa, aż do Hegla, Szopenhauera i Hartmana; niechaj pocznie rozmyślać nad tem, czem jest czas, przestrzeń, nicość, Bóg, duch i cel wszechświata; niechaj zapuści wzrok w ciemności nocy, w odwieczne blaski świateł niebieskich i w ową nieskończoność, bez granic i końca; niechaj poprobuje ogarnąć myślą, zbadać, zrozumieć i wykryć prawa i cele ludzkości, Boga, natury, ten, mówimy, zrozumie, jakto poczyna słabieć, więdnąć i schnąć kwiat rozumu. Zrozumie z chwilą, kiedy sam sobie powie; niczego nie doszedłem, nic nie zrozumiałem, wszędy tylko błędne kółko, ciemność, wieczna praca Syzyfa, próżnia, fajerwerki słów tylko, rakiety erudycyi, trochę blasku, a zresztą: dym! dym i nicość.
Stara i dobrze znana rzecz. Teraz pytanie, czy jest jaki ratunek, jakie lekarstwo na powyższe choroby?
Różnie mówią i różne podają lekarstwa; wiadomo przecie, że Stańczyk utrzymywał, jako stan doktorski jest najliczniejszy ze wszystkich stanów, tak w Rzeczypospolitej, jak i na świecie.
Jakież tedy są lekarstwa? Na chorobę rozumu właściwie niema lekarstwa, a jest tylko prezerwatywa, coś w rodzaju przepisu hygienicznego, coś w rodzaju flanelowego kaftanika, zabezpieczającego od przeziębienia, pewna uprzednia rada, równie rozsądna, jak następująca: „Nie kładź palca do ognia, to się nie sparzysz“.
Czyli, przetłómaczywszy to na język najnowszej szkoły filozoficznej, będzie: „Nie rozmyślaj nad takiemi rzeczami, a nie zbankrutujesz umysłowo“.
— A nad czemże mam rozmyślać?
— Zostań pozytywistą.
— Aaa?!
— Trudna rada! odpowiada zwolennik pozytywizmu. Jabym sam chciał ogarnąć, poznać, zrozumieć wszystkie transcendentalności tego, tamtego i jeszcze tam jakiego innego świata, ale…
— Jednak to smutno wyrzec się tych pytań, które stawiała sobie ludzkość od najdawniejszych czasów!
— Może smutno, ale… trzeba. Jest wiele rzeczy obok ciebie, które pierwej i jaknajdokładniej poznać powinieneś, a których nie poznałeś dotąd. Bierz się do nich.
I ów ktoś bierze się lub nie bierze, to jego rzecz; ciasno mu z tą radą, lub przestronno, to także jego rzecz, dość, że jeżeli ją przyjmuje, zabezpiecza się od bankructwa rozumu.
Pozytywizm jest więc prezerwatywą przeciwko chorobie rozumu.
Przejdźmy do lekarstwa przeciw chorobom serca. Przypominamy, że powodem ich jest sztuczność, konwenans, fałsz i obłuda w stosunkach ludzkich.
Oryginalność powieści, o której piszemy, polega właśnie na tem, że z jednej strony zdaje się ona ukazywać na źródło choroby, z drugiej — podaje na nią lekarstwo.
Ów Daniel, piszący swoje pamiętniki, był albo udawał zmęczonego ową nienaturalną sztucznością stosunków życia; żył on w mieście, gdzie wszystko jest sztucznem, wysilonem, gdzie wszystkie piersi są „wedle miary krawca, nie Fidiasa“, gdzie żadna natura ludzka nie błyszczy pierwotnem bogactwem namiętności, gdzie wszystko jest na miarę i wagę, gdzie pierś nie oddycha czystą atmosferą szerokich pól i borów, gdzie każde uczucie jest niby wątłą, bladą i wysiloną rośliną z trephausu, gdzie ów cały świat tak „dyabelsko wyzłocony z wierzchu“, tak pełen brudu i kłamstwa we środku, kręci się i wiruje koło codziennych spraw życia, świat ciasny, zakopcony, bardziej duszny, zabijający wyziewami fałszu, żyjący frazesem, nie czynem, pozorem, nie prawdą.
Daniel poczynał schnąć w tem otoczeniu, poczynał dostawać suchot duszy.
Zaszedł jednak szczęśliwy wypadek, który wyrwał go z tych warunków, a przerzucił na łono natury, tej natury, zawsze potężnej, czystej, niepokalanej i tak wspaniałej a prawdziwej, tak wielkiej, a tak prostej, zarówno stosunków z samą naturą, i z prostymi, jak ona, ludźmi, że zmęczony rozbitek miejskiego żywota odetchnął pierwszy raz swobodnie i głęboko. Skupiona w samej sobie i zajęta sobą tylko jego dusza wyszła ze siebie, rozpłynęła się w naturze, a podsycona potężnymi pierwiastkami życia, pulsującego w otoczeniu, czuła się jakby młodszą, zdrowszą, żyjącą i silniej i szerzej.
Potężna, a kochająca macierz, natura, przyjęła na łono chore dziecię swoje, utuliła je troskliwie i poczęła zabliźniać jego rany. Daniel odżył, odmłodniał, i on, który na początku pamiętników pytał sam siebie, dlaczego żyje na świecie, znalazł teraz i cel i powab w życiu. Poznał on i pokochał śliczną, jak majowy ranek, przytem pełną prawdy i prostoty, dziewczynę, córkę leśnika, ożenił się z nią, i odtąd dni jego płynęły spokojnie, a trzeźwo, zdrowo, i zarówno dla niego, jak dla świata, pożytecznie.
Myśl książki, jak widzimy, poetyczna, a przytem i prawdziwa. Niech kto co chce mówi, każdy prawie z nas jest potrochu owym Danielem; każdy mniej więcej czuje na dnie duszy trochę próchna, a no i trochę zmęczenia; każdemu nieraz zbrzydła i zaciężyła sztuczność warunków życia; niejeden radby się wyrwać na szersze przestrzenie i znaleźć takie jak Daniel lekarstwo.
Lekarstwo dobre, ani słowa. Trudno się z panem Tretiakiem nie zgodzić.
Obok Daniela i zdobnych zdrowym rumieńcem ludzi wiejskich, autor wprowadza jeszcze, jakby dla antytezy, blade sylwetki postaci miejskich. Rysunek tych ostatnich jest delikatny, pewny, subtelny, a co godne uwagi, lepszy nawet niż wieśniaków, którzy wogóle wyglądają zbyt sielsko i idealnie. Podług nas postacią najniedoskonalszą ze wszystkich jest Daniel. Zwłaszcza w początku swych pamiętników pozuje on tak widocznie, używa porównań tak niesmacznych (np. owo porównanie filantropii do prosięcia z chrzanem), a nakoniec spogląda na ludzi tak z góry, że mimowoli chce nam się powiedzieć: „Próżniaku! weź się do jakiej roboty i nie udawaj tego, czego nie czujesz“. Autor może wprawdzie na swą obronę powiedzieć, że Daniel powinien być sztucznym, my jednakże nie przyjmujemy tego tłómaczenia. Niech sobie będzie, jaki chce, ale niech nie udaje suchot duszy; niech je czuje istotnie, bo inaczej dalszy ciąg powieści nie będzie miał racyi bytu.
Nakoniec, zarzucimy jeszcze autorowi, że natura, której tak ważną rolę wyznaczył w swem opowiadaniu, występuje w niem nie dość wybitnie. Pochodzi to może z braku daru obrazowania. Wistocie: pierwiastek opisowo-malowniczy przedstawia się w tej książce najsłabiej, a język autora poprawny, ale dość suchy. Wogóle rzecz lepiej i artystyczniej pomyślana, niż wykonana.
Forma jednakże artystyczna — to rzecz do nabycia.

Przegląd Tygodniowy.  1873-ci rok. №№ 48, 49, 50 i 52.

Przegląd piśmiennictwa polskiego.

„Pieśni i piosenki“, zbiór poezyi Maryi Szeligi.

Rozpoczyna szereg pieśni i piosenek utwór dość szerokich rozmiarów, obejmujący prawie połowę tomu, a zatytułowany: „Urszula Zmorska“. Jest to historya nieszczęśliwej dziewczyny, żydówki, podobna jak dwie krople wody do znanej historyi Barbary Ubryk. Młodą ową żydówkę porywa dzieckiem jeszcze z rodzinnej wioski pewna hrabina i oddaje na naukę do klasztoru. Po skończeniu edukacyi wychowanka wraca do pałacu swej opiekunki i tam spotyka niejakiego księcia Stanisława, młodego światowca, nieoznaczonej barwy moralnej, ku któremu zaczyna płonąć namiętnem uczuciem miłości. Książę odwzajemnia się oczywiście młodej Emilce z całej duszy, ale stosunek ten trwa krótko, gdyż zrywa go w gwałtowny sposób hrabina, która w swoim czasie także była kochanką księcia. Dowiedziawszy się o jego zdradzie, rozkazuje porwać biedną Urszulę i wywieźć ją do klasztoru, z którego po długim dopiero czasie uwalnia ją policya, ale uwalnia zapóźno, gdyż nieszczęśliwa, złamana więzieniem i srogiem prześladowaniem ofiara w kilka chwil umiera.
Oto treść, a teraz stawiamy autorce przedewszystkiem pytanie, czy taka treść nadaje się jako przedmiot do poetycznego utworu? Gdyby chodziło o samą postać głównej, a raczej dodatniej bohaterki, odpowiedzielibyśmy bez wahania, tak! Postać to wprawdzie bierna, ale czysta, jak woda źródlana, niewinna, głęboko kochająca, nieszczęśliwa, a zatem i prawdziwie poetyczna. Sama w sobie, tak, jak ją wypieściła w opisach autorka, godną jest pieśni. Najlepszy tego dowód mamy w tem, że i opowiadanie samo, wogóle nie poetyczne, ilekroć mowa o Urszuli, staje się jaśniejszem, barwistszem, obfitującem w poetyczne zwroty i w subtelne malowidła, nie pozbawione wdzięku. Wcale np. piękny jest wstęp, w którym autorka, wprowadzając na scenę bohaterkę, tak opisuje jej postać:

„Wysmukła, giętka, niby topól lub cyprysy,
Cera przyćmiona, matowa i gładka,
Przebijała się pod nią żyłek błękitnawych,
W których znaczne krwi tętno, delikatna siatka,
Głowa zdała się chylić od splotów ciężaru;
Ach! a oczy zachwytne, jak siedlisko czaru,

A przytem miała ona jakiś wyraz smętny,
Lśniące, wilgotne oczy, tęskne i marzące,
Usta, jak płynny koral, ruchome, płonące;
Jakiś nieokreślony, czysty a namiętny
Wdzięk, powab, czar…“

Sama więc postać główna, oderwana od tła, otoczenia i wreszcie swoich losów, jest piękną kreacyą poetyczną, i piękną przynajmniej o tyle, o ile jest nią każda postać dziewicza. Niestety jednak, nie możemy tego żadną miarą powiedzieć o otoczeniu i peripecyach, których głównem, charakterystycznem znamieniem jest skandal. Rozumiemy, że wielkie namiętności i płynące z nich wielkie zbrodnie mogą być przedmiotem poezyi. Mamy tego przykłady u swoich i obcych wielkich mistrzów. Ale takie stosunki, jak naprzykład stosunek ks. Stanisława do hrabiny, owe buduarowe miłostki, w których ta ostatnia przyciska kształtną głowę pięknego Stasia do swojej nagiej piersi, owe uniesienia, po których trzeba poprawiać ubiór, trochę zmięty, należą do tego rodzaju sprawek, które mogą dziać się na świecie i służyć rozmaitym książętom, ale nie mogą i nie powinny wchodzić, nawet jako żywioł uboczny, do poetycznych utworów. Wielkie namiętności i płynące z nich zbrodnie mają jednę stronę, dającą im prawo obywatelstwa w poezyi: wzniosłość. Potężna dusza ludzka, miotana wściekłością, chwiana wichrem namiętności, niszcząca wszystko wokół siebie, ma ten urok dzikiej piękności, jaki ma wulkan, buchający ogniem, burza, huk gromów, zaćmienie słońca, lub trzęsienie ziemi. Inna sprawa z uczuciami, o jakich mówi autorka. W buduarowych, czysto zmysłowej natury, porywach, niemasz tej dzikiej wzniosłości, a przeciwnie, tkwi w nich pozioma i płaska szpetność, zarówno niemoralna, jak nieestetyczna, żadną miarą z pojęciami o pięknie, jako o koniecznym warunku w poezyi, pogodzić się nie dająca. Autorka powie może, że, prócz piękna i dobra, wymagalną jest także prawda. Odpowiemy: zapewne, prawda jest wymagalną, ale prawda, harmonizująca z dobrem i pięknem, wszelką inną winna poezya pozostawić miotłom i szczotkom.
Losy Urszuli Zmorskiej, klasztor, więzienie, i jej śmierć nadawały się raczej jako przedmiot do artykułu z procedury kryminalnej; w poezyi budzą tylko niesmak.
Z tego, cośmy dotąd powiedzieli, widzimy, że całemu temu utworowi brak kardynalnego warunku wszelkiej poezyi, t. j. piękności w pomyśle. Mimowoli przychodzi jednak na myśl, że autorka, która niezbędność tego warunku rozumie przecie tak dobrze, jak i jej krytycy, nagromadziła tu owe pierwiastki brzydoty umyślnie i umyślnie poświęciła piękność dla tendencyi, o której przyjdzie nam teraz z kolei pomówić. Stawiamy przedewszystkiem pytanie, jaką jest tendencya, dokąd dąży, i gdzie jej cel? Czy walka przeciw niemoralności arystokracyi? Wątpimy! Bo, że jedna hrabina lub jeden książe pozwoli sobie zakulisowych miłostek, to nie wada, któraby charakteryzowała wyłącznie tę sferę towarzyską. Podobne rzeczy mogą się dziać we wszystkich klasach społecznych, kto zaś chce wytykać zboczenia jednej, ten powinien wytknąć takie, które wzrastają wyłącznie, albo przynajmniej najczęściej w atmosferze tej jednej.
Przypuszczamy atoli, że tendencyą tego utworu ma być jeszcze co innego, mianowicie, walka przeciw propagandzie zakonników, kaptujących niedoświadczone dziewczęta do klasztoru, a nakoniec walka przeciw samym instytucyom klasztornym. Naprowadza na tę myśl arcy-długa, pseudo-postępowa swada dwu młodych ludzi, z których jeden odkrywa przypadkowo więzienie Urszuli. Dwaj ci młodzieńcy odgrywają w utworze tym niby rolę chóru greckiego, wypowiadają bowiem w okrągłych frazesach ogólny i ostateczny sens moralny, z którego dowiaduje się czytelnik, że światło postępu daleko jest jaśniejsze, niż ciemnota zabobonów, a przytem, że klasztory są instytucyami średniowiecznemi, które postęp zniesie niezawodnie. O autorko! całe to pseudo-postępowe doktrynerstwo, rzecz arcy-znana, a filipika przeciw klasztorom nieco, jak u nas, za późna. Na naszym gruncie jest to poprostu walka z wiatrakami, puste frazesy, którym rzeczywistość odebrała tak dalece wszelkie znaczenie, że niewięcej w nich treści, niż w hałasie, jaki sprawiają blaszane grzechotki dziecinne. Autorka może wprawdzie odpowiedzieć, że w Galicyi i Poznańskiem istnieją jeszcze klasztory, że zatem przeciw nim kieruje pociski. Odpowiadamy na to: jeżeli autorka dowiedzie, że choćby tylko dziesięć egzemplarzy jej poematu przebyło kordon graniczny, odwołujemy całą krytykę.
Co do nas, nie łudząc się pod tym względem, powiemy jeszcze, że pseudo-postęp, który z zawiązanemi oczyma macha mieczem, nie widząc, że przecina puste powietrze, jest śmieszny. Kto zaś z prawdziwego postępu chce robić dziecko, ścinające drewnianym pałaszykiem główki badylów, w przekonaniu, że rąbie nieprzyjaciół, ten kompromituje go tylko w oczach ludzi dojrzałych i rozsądnych. Dziś potrzeba nam dojrzałości i płynącego z dojrzałości spokoju; inaczej bowiem, każdy rozsądny człowiek będzie miał prawo spytać nas tak, jak Jago pyta w „Otellu“ swej żony: „Czego wrzeszczysz?!“
Nakoniec kilka słów o formie zewnętrznej utworu.
Autorce niepodobna zaprzeczyć łatwości wierszowania i pewnej lekkiej potoczystości w opowiadaniu. Miejscami trafiają się nawet ustępy, wypowiedziane dość artystycznie, ogół jednak odznacza się dykcyą szarą i pospolitą, tem tylko różną od prozy, że rozmierzoną na rytm i wiązaną na końcu wierszy rymami. Autorce brak fantazyi, brak daru poetycznego widzenia rzeczy, a stąd i owych kwiatów mowy, wyrastających naturalnie na gruncie natchnienia. Wyobraźnia autorki nie okazuje tu tej siły twórczej, która myślom nadaje prawie zmysłowe kształty zewnętrzne, a idee w obrazy zamienia.
Tam, gdzie autorka przypomina sobie nawet, że pisze utwór poetyczny, a zatem wymagający obrazowości, tam nawet porównania jej, jako nie płynące z fantazyi, lecz wytworzone sztucznie rozumem, stają się albo dziwaczne, albo poprostu śmieszne. Oto np., opisując nocne niebo, pokryte czarnemi chmurami, autorka na str. 38 powiada, że wyglądało:

„…jak arkusz szarawej i grubej bibuły,
Plamami atramentu gęsto zawalane.“

Zaiste, plastyka to bardzo dziwaczna; wyznać jednak należy, że podobnych porównań nie jest wiele. Wogóle największą wadą autorki nie są śmieszności i dziwactwa, jakie tak obficie znajdują się w chybionych tworach poetyckich. Autorka ma nadto wiele trzeźwości, by z wiedzą przepuścić na pociechę krytyków jakieś zbyt ekscentryczne curiosum. Owszem, język tego utworu, zarówno jak i następnych, poprawny; rym nieświetny, ale też i niezbyt pospolity. Głównym grzechem autorki jest do tej pory pospolitość i szara, lubo poprawna jednostajność.
Wady takie posiadają szczególną zdolność wprowadzenia w zły humor krytyków, którzy czują i sumiennie są przekonani, że rzecz nie napisana jak należy, że utwór chybiony, a jednak nie mogą żadnej większej ryby w siatkę krytyczną ułowić.
Co się tyczy jednak Urszuli Zmorskiej, połów tu, jeżeli nie co do języka, to co do wartości estetycznej, etycznej i społecznej poematu łatwiejszy. Twór to stanowczo chybiony i mniej wart od wszystkich następujących.
„Po skonie“, „Fantazya marzyciela“ jest to poemat, ze względu na pomysł i układ, niezmiernie przypominający „Guidona“ Jabłońskiego. Fantazya autorki wznosi się tu w zaziemskie sfery i przedstawia Bajrona na sądzie Bożym. Chóry anielskie śpiewają hymny, błyskawice jak strzały drżą w cięciwie chmur, noc miesza się ze dniem, a w górze, wśród chmur, błyskawic, blasków, tęcz, kadzideł i śpiewów anielskich, unosi się tron Boży, przed którym pyszny i buntowniczy duch poety gnie się, pęka i kruszy, przygnieciony majestatem wielkości. Jak widzimy, fantazya to najczystszej wody, ale potężna obrazowość, leżąca tu z natury rzeczy w pomyśle, zmarniała w wykonaniu z powodu słabej i bladej formy. Burzy nie można wygrać na fujarce, a słabe ramiona kobiece upadają pod ciężarem, pod którym gną się nawet barki olbrzymów. Oświadczamy się przytem najsilniej przeciw głównej myśli poematu, t. j. przeciw wyrokowi na Bajrona. Głos z góry mówi tu bowiem do poety, co następuje:

„Milcz, pyszny! Duch twój, w tysiąc iskier rozerwany,
Żyć będzie w ciał tysiącu — cierpieć tysiąc razy!
Aż przejdzie tysiąc śmierci — i w jedno złączony,
Stanie przed tronem moim, wolny wszelkiej zmazy!
Przez całe lat tysiące masz twój cel wytknięty —
Będziesz błądził po świecie z mianem bajronisty,
Lecz strzeż się namiętności! bądź wielki (?) i czysty,
Bo byłbyś tysiąc razy na wieki przeklęty“.

Wyrok ten tembardziej razi, że wygłasza go ów głos z góry. Autorka poprostu nie chciała tu zrozumieć różnicy między Bajronem i bajronistą. Duch Bajrona spełnił swe zadanie na świecie, krusząc pęta, krępujące ludzkość; za grzechy zaś, za pychę, godną upadłego anioła, może, rozbity na tysiące iskier, pokutować w ciałach bajronistów, ale jako bajronista, nie może wynagrodzić zła, którego, jako Bajron, stał się przyczyną. Owszem, największym grzechem Bajrona jest bajronizm. Ogólne pojęcie, do nazwy tej przymieszane, oznacza istotę chorobliwą, rozmiłowaną we własnym smutku, poświęcającą rzeczywistość dla marzeń, niezdolną do pracy, nie twórczą i marniejącą. Jest to poprostu długowłose a ironiczne popychadło, słomiany malkontent, którym dola i niedola rzuca, jak chce, a którego twardy mąż czynu potrąca lub depce, jak robaka, jeżeli znajdzie go na swej drodze. W takiej więc postaci nie można być wielkim, ani służyć ludzkości; a jednak poetka przez nazwę bajronista rozumie ostatecznie ideał młodzieńca, poety, śpiewaka, który, odrodzony przez jakąś nadziemską istotę, staje się wielkim, umacnia ludzi, podnosi, broni od podłości, aż wreszcie umiera gdzieś na zielonej łące z lutnią pod głową. Czytelnik domyśla się, iż chwilą jego śmierci kończy się pokuta Bajrona, ale nie rozumie całego toku myśli autorki. Zdaje się, że owego młodzieńca, śpiewaka, zdradza sztuka; ale ponieważ z chwilą odrodzenia przestaje on być bajronistą, nikt więc nie zgadnie, dlaczego bajronista zbawia Bajrona. Jest to, jak widzimy, swojego rodzaju circulus vitiosus, w obrębie którego fantazya goni logikę, ale na nieszczęście autorki i czytelnika, dogonić jej nie może.
W każdym jednak razie poemat ten stawiamy nieskończenie wyżej, niż następujący po nim obrazek sceniczny, zatytułowany: „Ideał kobiety“. Poetka wprowadza w nim dwa typy kobiet. Jedna z nich jest to poprostu gąska, druga — sawantka, emancypantka, i tak dalej; obie zaś kochają się w panu Henryku, malarzu, który początkowo przechyla się ku pierwszej, potem jednak stanowczo przechodzi na stronę drugiej. Rozwiązanie sprowadza tu podejrzany o wściekliznę piesek, który sawantce daje sposobność okazania swej wyższości nad gąską. Naturalnie o prawdzie życiowej charakterów nie może być nawet i mowy, skoro główna bohaterka owego hydrofobicznego dramatu jest tylko postulatem, ideą autorki, uosobieniem doktryny bez ciała i kości, kaznodziejką, która nie może się wstrzymać od deklamacyi o ludzkości, uciemiężonej kobiecie i postępie, nawet w takich chwilach, w których każda inna, zamiast rozprawiać, rzuciłaby się na szyję ukochanego. Poemat kończy się życzeniem autorki, wypowiedzianym przez usta doktora, aby właśnie ten typ rozmnażał się jak najobficiej. Co do nas, w imieniu swojem i czytelników obiecujemy nie przykładać się do tego w niczem. Kobieta-człowiek o tyle przynajmniej lepszą jest od kobiety-doktryny, o ile czyn lepszy od deklamacyi. Autorka powinna zgodzić się na powyższe zdanie, tembardziej, że doktrynerstwo i jej samej aż nazbyt widoczną przyniosło szkodę, zagłuszyło bowiem w „Ideale kobiety“ wszelkie poetyczne pierwiastki, wypędziło zeń prawdę, życie i zmieniło cały ten utwór raczej w plątaninę dramatyczną, niewolną ze względu na pieska od śmieszności, pełną frazesów, częstokroć napuszonych, rzadziej wymownych, nigdy poetycznych.
Pominąwszy jeszcze krótką wzmianką następny obraz dramatyczny, p. t. „Regina“, do którego z trzeźwym pojęciem rzeczywistości życia wcale przystępować nie można, przechodzimy obecnie do liryki, która stosunkowo stanowi najlepszą część całego zbioru. Rozpoczyna ją wcale udatny utwór, zatytułowany: „Róże“. Jakkolwiek forma, miejscami zbyt sucha i mało artystyczna, często i tu nie dopisuje autorce, to jednakże prawdziwie wdzięczny i pełen poetycznego uroku pomysł nadaje poemacikowi temu niezaprzeczoną wartość.
Stara artystka opowiada tu młodszej towarzyszce koleje swego życia i, zapuszczając się myślą w przeszłość, szuka w niej wspomnień szczęścia. Nie dał go jej ani zawód artystyczny, ani wspomnienia tryumfów, ani kilka listków lauru: jedno tylko i jedyne wspomnienie, które tęsknotą ożywia jeszcze dziś pierś nawpół wystygłą, stanowią róże, które kiedyś nie artystka, ale kobieta otrzymała jako dar serca. Jest to jedyny promień słoneczny z posępnej przeszłości staruszki, która, zwracając się do młodszej towarzyszki, tak wreszcie kończy:

Spójrz! ten martwy, choć świetny wieniec laurowy
Mniej mnie wzrusza, niż drobne tych zwiędłych róż listki,

Wieńcem ozdobią marmur grobowy artystki,
Ale w życiu najmilszy jest tryumf sercowy!
Nad zaszczyty, honory, sławę i wielkości
Droższy sercu kobiety dar szczerej miłości“.

Tu prostota daleka od wszelkiego doktrynerstwa i napuszoności, a tem poetyczniejsza, że daleka. Pomimo formy, której niedostatki, nawet i powyższych, przytoczonych przez nas kilku wierszy, czytelnik łatwo może uchwycić, utwór ten zbawia pełnia spokojnego, ale prawdziwego uczucia, w którem ostatecznie leży źródło wszelkiej poezyi. W innych utworach p. Szeligi więcej jest szumu, fajerwerków, ale brak serdecznego ciepła, którego frazes, choćby najpostępowszy nie zastąpi. Kto tylko chce rozumować, a nie czuje i nie czuje głęboko, ten niechaj nie sili się na poetyczną działalność, ten bowiem będzie wytwarzał na wzór innych mniej lub więcej udatne wiersze, będzie wygłaszał mniej lub więcej trafne zdania; ale nie zdoła wydobyć z niczyjej piersi ani jednej iskry. Uczucie w poecie jest jego dobrą wiarą. Uwagi te, jako płynące z głębokiego przekonania o ich słuszności, najmocniej polecamy autorce.
Szczupły zakres niniejszego przeglądu nie pozwala nam szczegółowo zastanawiać się nad mniejszymi ulotnymi utworami poetki. Są to po największej części piosenki, w których odbija się często chwilowe nawet usposobienie autorki. Znajdziesz więc tu łzy i chwile uniesienia, zwątpienia, pogardy i miłości dla świata, słowem, istna marcowa pogoda, zbyt egotyczna, aby mogła mieć jakiekolwiek szersze znaczenie. Głównym zarzutem, jaki piosenkom tym zrobić można, jest często zbyt sztuczny nastrój poetki, która niejednokrotnie zdaje się umyślnie dopasowywać uczucia do zamierzonej treści wierszy. Najlepszym z tych utworów, a nawet wcale dobrym, jest fragment, poczynający się od słów:

„Marzeń, chęci, uczuć roje
Kłębią się w piersiach falami bez końca“.

Siła i precyzya wyrażenia, jakiej nie spotykamy nigdzie więcej, stanowi wysoką zaletę tego wiersza.

Niwa.  1874-ty rok. № 52 i 53.

Z ustronia.

Panowie współredaktorzy! Przemocą swoich zachęt włożyliście mi pióro w rękę, raczcie więc na rachunek swojej odpowiedzialności wpisywać wszystkie jego niepowodzenia…
Szanowni czytelnicy! Nie obwiniajcie redakcyi, jeżeli się na moich zdolnościach zawiedzie…
Dwa te zastrzeżenia, wcale nie wspak swych znaczeń czytane, wyrażają myśl jednej dla poniższych słów dewizy.
Przegrywka skończona… a więc do roboty.
Jak starej szkoły powieściopisarz, zaczynam od wspomnień. Bądźcie wszakże spokojni, nie od osobistych i dalekich. Chcę mówić o Siemiradzkiego „Jawnogrzesznicy“. Jeszcze raz, uspokójcie się… nie o artystyczną, ale o moralną stronę obrazu mi chodzi. Moralną? Tak jest. Widzieliście go… mylę się… widzieliście tę żydowską orgię, w której krew tętna swe potroiła, rozpusta powykrzywiała półpijanemu orszakowi twarze w wyrazy rozbestwienia lub zmysłowego zachwytu, w której namiętne pozy i odsłonięte ciała kuszą wstydliwe oko widza i rozszerzają jego źrenice? Po co, daremnie się pytam, wszak oglądanie „Jawnogrzesznicy“ stało się niejako zwyczajem i obowiązkiem ostatnich kilku tygodni. Przez wszystkie godziny dnia i przez cały czas wystawy tłoczono się w sali. Nie dziwi mnie to. Pan Siemiradzki wykazał w swym utworze zdolności pierwszorzędnego artysty, przysłał go zdaleka, nie jest splątany z żadną tutejszą partyjką, nie obraził swoją osobą żadnej literackiej gromady, nie opadły go i nie pokąsały roje os dziennikarskich, wszedł do naszego miasta sławny, bo utalentowany, dla warszawskich stosunków… obcy. Tłum więc, oblegający „Jawnogrzesznicę“, był zjawiskiem arcynaturalnem, uderzało tylko w tym tłumie zupełne równouprawnienie płci i wieku. Młodzież, kobiety, których większej połowie nieznany i zakazany był widok najczystszej nagości życia, bez rumieńca oglądały najbardziej zbrudzoną. Nie jestże to dziwnem? Nie jest dziwnem, że podlotki, którym troskliwi rodzice wzbraniają uczyć się botaniki, ażeby nie uszkodzić ich niewinności objaśnieniami procesu formowania się roślinnego zarodka, te podlotki, publicznie, w dzień biały, pod zasłoną obyczaju, przypatrywały się grze rozkiełznanych namiętności, scenie sprośnego szału, heterze Jawnogrzesznicy. Czy ta moralna dyspensa obliczona na ich niewiadomość? „Pani znaną jest treść obrazu?“ — spytałem pod natchnieniem tej myśli znajomą mi panienkę. — „Grzeszna żydówka, zobaczywszy Chrystusa, nawraca się“ — odpowiedziała mi wykluwająca się dusza. Już chciałem rachubę uznać za trafną, gdy wtem druga moja znajoma, modyfikując i rozwijając odpowiedź siostry, wyliczyła mi szczegółowo najdrażliwsze motywy kompozycyi. Z najwyższem zdumieniem słuchałem, jak z tych dziewiczych ust wybiegały słowa i pojęcia, z których każde winno było wypalać na nich znamię wstydu, a tymczasem żadne nie zostawiło nawet lekkiego śladu zakłopotania się. Osiemnastoletnie dziewczę mówiło o rozpuście tak, jak… skrytogrzesznica. Gdym, ośmielony, a raczej zbałamucony swobodą rozmowy, przeniósł jakąś nieopatrzną wzmianką jej temat na grunt życia, moja interlokutorka oblała się rumieńcem. Wtedy spostrzegłem, że wolno mi było wszystkiego dotykać, ale… w ramach Jawnogrzesznicy… Siemiradzkiego. — „Cobyście panie zrobiły — zapytałem — gdyby nagle ten widok ożył?“ — „Przyjrzałybyśmy mu się jeszcze ciekawiej“ — odpowiedziano z uśmiechem. „Jeszcze ciekawiej?“ — powtórzyłem. — „Naturalnie — odrzekła śmielsza — byłby to żywy obraz“. Odpowiedź ta odkryła mi zagadkę. Teraz przekonałem się, że jedno pojęcie ocaliło przyzwoitość widoku i zatarło dotkliwsze jego wrażenie, a mianowicie pojęcie obrazu. Mimo to wszakże ciągle zdawało mi się, że stoję pośród grona awanturniczych emancypantek, na które za progiem sali czeka klątwa zgorszonej pruderyi i napomnienie dzienników katonowskiej surowości (lecz nie cnoty). Dlaczego jedna i druga tak się zagapiły, że nawet tu i owdzie pochwalny dytyramb zamiast szykany wystrzelił, orzec trudno. Może Jawnogrzesznica, jak grecka Fryne, czarem swych wdzięków przerobiła srogość areopagu na mimowolne uwielbienie? Robię zbyt optymistyczny domysł. Konserwatyści, prawodawcy i stróże naszej publicznej opinii nie mają tak wrażliwego smaku. Sławili obraz, jak owa panienka, naprzód dlatego, że to obraz, a powtóre dlatego, że do połowy święty. Gdyby na godzinę przed przybyciem Jawnogrzesznicy do naszego miasta którekolwiek z młodych pism postawiło teoretyczne pytanie: czy kobiety mogą oglądać widoki moralnego zepsucia, i gdyby tę kwestyę rozstrzygnęło twierdząco, najniezawodniej ogłoszonoby je za skandaliczne. A jednakże, obraz pana Siemiradzkiego był właśnie takim widokiem. Umieszczony na nim Chrystus do reszty podbił etyczne skrupuły… Tym sposobem, stało się w rzeczywistości to, o czem w zasadzie nawet mowy być nie mogło, a mianowicie: idealiści i wstecznicy własnemi ustami odśpiewali hymn uwielbienia na cześć pozytywnego i postępowego wyznania.
A propos idealistów i wsteczników. Nie wiemy, jak kto, ale ja ich rozumiem, chociaż w świecie myśli są względem mnie mieszkańcami antypodów. Rozumiem nawet takiego człowieka, który jest przekonanym, iż ma lepszą krew od innych, że wkrótce nastąpi tryumf średniowiecznego barbaryzmu, upadek nowoczesnej cywilizacyi, że jego najniedorzeczniejsze przesądy są właśnie owemi prawdami, które jedynie świat zbawić mogą, mówię, że rozumiem tego człowieka, bo on jest źle wychowany, nieukształcony, myśleć i badać niezdolny, tylko wierzy… a wierzy w to, co w jego duszy od dzieciństwa pokutuje… Ale nigdy pojąć nie mogę tych gutaperkowych umysłów, z których lada potrzeba może ulepić nową postać, które nieustannie odciskają na sobie kształt coraz innych foremek, a które obok tego mają pretensyę do sławy i praw stali rysującej, lecz nie zrysowanej, giętkiej, lecz nie zgiętej. Takich umysłów tłum uwija się u nas po dziennikarskiem polu. Zauważyłem, iż ile razy się na nim zakotłuje, ile razy rozlegnie się krzyk, wołający, że kogoś cichaczem napadnięto, odarto z czci i zasługi, tam prawie zawsze ślad owych umysłów odnaleźć można. Niezłączone z żadną chorągwią, a zatem nie obowiązane do szanowania żadnych godeł, przybierają się w najrozmaitsze barwy, nazywając swym nieprzyjacielem każdego, kto tylko na ich drodze, jako ponętny przedmiot łupu się nasunie. To nie są np. idealiści, walczący systematycznym bojem z materyalistami, ale coś, bez poczciwej nazwy i poczciwych instynktów, coś, co jak rozstrzelone stado nomadów, poluje w maleńkich gromadkach, przy granicy pustyni, na… Europejczyków. Nigdy nam podobno tych koczowników nie brakło, ale też nigdy chyba nie mnożyły się tak ich kotliny. Niema pół roku, jak przybyła nowa, a już tak rojna, że tylko czekać, jak jej nadmiar niedługo w nowe się przeleje koryto. Tymczasem zaś ci rozzuchwaleni piraci splądrowali już, każdy na własną rękę, kilka literackich zagonów, a między innymi, „Niwa“ ich napad odpierać musiała. Dzikie to, barbarzyńskie, ale tchórzliwe; raz otrzepane, potem zdaleka krąży. Wszakże nie to tylko mnie cieszy. Przed kilku dniami przypatrywałem się modelowi pętlicy, jaką jeden z tej gromady proponuje dla wyduszenia niepodległych w naszej literaturze umysłów. Uwita ona była z przedawnionych przepisów, do której dziennikarz prawodawca wplótł dla siły kilka pasemek swego osobistego wandalizmu. Przypatrzyłem się, mówię, tej pętlicy; no! niema co mówić, ale… darujcie wyrazowi… idyotycznie obmyślana, bo nikt w nią głowy nie wsadzi, i nikt nie zaciśnie. To właśnie mnie cieszy. Przeglądałem inne na ten użytek wyroby; również niezdarne. Winienem jednak im małą korzyść, do której się chętnie przyznaję. Mianowicie, kiedy zacząłem rozpamiętywać ciemną otchłań ich umysłowego obłędu, po raz pierwszy w życiu zrozumiałem nieskończoność.
Zrozumiałem także, ale już przy innej okoliczności, że „czasy i ludzie zmieniają się“ daleko prędzej, aniżeliby się to autorom i wyznawcom łacińskiego przysłowia zdawać mogło. Myśl ta nasunęła się mi, gdy wyczytałem w pismach jednocześnie kilka doniesień o zawiązaniu u nas literackich spółek. Nie byłoby w tym fakcie nic a nic dziwnego, gdyby on nie wyrósł w tym świecie, w którym szanowane są tylko twory jednostkowych natchnień, a grzeszne płody współkowej roboty wyłączone nawet z pod praw tolerancyi i skazane na paryasów dolę. Szyderczy losie! jakże dotkliwie każesz w życiu ludzkiem drwić z ciebie nawzajem pojedyńczym jego chwilom! Ci sami, którzy wczoraj urągali „składkowym fabrykatom“ francuskich pisarzy, ci sami, albo ich krewni dziś reklamują swój, takiż sam warsztat i towar. Nie pamiętam dobrze, a nie chciałbym skłamać, mówiąc, że ogłoszeni przed kilku dniami wspólnicy i wspólniczki literackich produkcyi przewodniczyli w cząstkowych wyprawach na piśmiennicze rzemieślnictwo, nie popełnię jednak fałszu, gdy powiem, że występowali w gromadzących się na na ten cel szeregach. Trzeba im jednakże tę zmianę frontu i munduru wybaczyć. Monarchista Thiers przedzierzgnął się w zapamiętałego republikanina, ulubieniec naszych ultramontanów, ojciec Jacek ożenił się i cóż wielkiego, że idealna para, p. G. z panią D., obdarzyli świat składkowych robót „Jałmużną“.
Nie potrzebuję wcale dorabiać stylistycznego przejścia dla poprowadzenia czytelnika z literackiego na życiowe pole. Fakt bowiem, którym chcę zamknąć list dzisiejszy, leży właśnie na granicy obu tych sfer. Opisuje się zaś w miejskiej kronice tak: pewien sprytny człowiek, rozejrzawszy się w starych, po ojcu odziedziczonych szpargałach, wynalazł w nich stuletni rękopis, którego tytułowy nagłówek, mieszczący w sobie nazwisko jednej ze znanych dziś rodzin przemysłowych, zwrócił jego uwagę. Człowieczek więc odczytał manuskrypt, a przekonawszy się, że on zawiera takie szczegóły o protoplaście owej rodziny, które, ujawnione, silnie skompromitowałyby ostatniego jej już w świat arystokratyczny zamieszanego potomka, udał się doń z rękopisem.
— Przychodzę do pana — rzekł, witając młodego przedstawiciela firmy — z prośbą o małe wyjaśnienie.
— O co rzecz idzie? — zapytał gospodarz.
— O publikacyę tych oto papierów. Znalazłem je w archeologicznym zbiorze mojego ojca i postanowiłem wydać, gdyż stanowią bardzo ważny przyczynek do historyi krajowej z ostatniego wieku. Ponieważ jednakże, obok wypadków ogólniejszych, są w nich jeszcze i prywatne, dotyczące rodziny pana, a może dla dzisiejszej jego sytuacyi cokolwiek drażliwe, zatem…
— Zatem?
— Przychodzę się zapytać, czy pan nie ma nic przeciwko ogłoszeniu tych papierów…?
— Cóż w nich być może uwłaczającego mi?
— Uwłaczającego… musielibyśmy się porozumieć co do znaczenia tego wyrazu… Jest w nich szczegółowa historya pańskiego prapradziada, jak ten, przybywszy ze Śląska…
— Domyślam się, domyślam. Pokaż pan rękopis.
— Proszę ten ustęp przeczytać…
Po chwili milczenia.
— A więc, szanowny panie, dziękuję za delikatność i proszę, ażebyś pan w druku usunął wzmianki, mnie obchodzące.
— Niepodobna.
— Dlaczego?
— Manuskrypt można tylko w całości, albo wcale nie wydawać.
— Zatem wcale.
— Byłoby to dla mnie wielką stratą.
— Rozumiem. Ileż go pan cenisz?
— 500 rubli.
— Za dużo, ale mniejsza. Masz pan pieniądze, tylko jedno zastrzeżenie.
— Jakie?
— Nie zechciej mi pan czasem więcej takich rękopisów odstąpić.
— Ostatni, proszę mi wierzyć.
— Ach! czemże sobie zasłużyłem na tyle łaski… Żegnam łaskawego pana i życzę dobrego powodzenia w historycznych studyach.
Kto wie, czy ten wypadek nie zachęci poczciwego archeologa do dalszych poszukiwań, a może nawet twórczości.
Jedna z gazet ogłosiła wiadomość o mającej się u nas zawiązać poetycznej komisyi. Czy to będzie sąd, i czy przedeń nasi tolerowani, a występni przeciw rozsądkowi wieszcze pociągnięci zostaną do odpowiedzialności? Bądź co bądź, jeżeli mnie przeczucie nie myli, z tej strony nadciągnie do nas coś wesołego… Tymczasem zaś lakoniczna notatka dobrej wróżby niech stanowi dla mego listu amen.

(podpisano)  Juliusz Polkowski.

Niwa.  rok 1874, tom V.


Przegląd literacki.
Głowy do pozłoty“, powieść Jana Lama. Lwów, 1874 r.

Jest to ostra i zjadliwa krytyka galicyjskiego społeczeństwa. Autor kładzie opowiadanie w usta bohatera powieści, niejakiego p. Moularda, cudzoziemca z pochodzenia, ale urodzonego i wychowanego w Galicyi. Opowiadanie jego jest autobiografią, ale tylko pozorną, w gruncie bowiem rzeczy, autorowi nie tyle chodzi o opisanie siebie i swych losów, jak o malowidło otoczenia, wśród którego urodził się, wychował i wzrastał. Własne losy dostarczają mu tylko powieściowego wątku, z pomocą którego massy pojedyńczych szkiców łączą się w jedną organiczną całość, która, jak wspomniałem, jest jedną z najzjadliwszych satyr na galicyjskie społeczeństwo. Autor z niezrównanym humorem, ale i złośliwością, maluje nam urząd, szkołę, instytucye publiczne, wyobrażenia religijne i społeczne, a nakoniec zwyczaje i obyczaje wyższych warstw towarzyskich. Obraz to do wysokiego stopnia komiczny, ale zaiste i bardzo smutny zarazem. Według autora, wszystko dzieje się w tym kraju naopak, a najbardziej nawet postępowe idee, jeśli wcielają się tu w życie, to przybierają formę raczej potworności towarzyskich. Panujące znaczeniem ponad wszystkimi innymi stanami obywatelstwo jest zacofane, rozpróżniaczone, obdzierane przez Żydów, wyzyskiwane przez Niemców, tonące po uszy w średniowiecznych wyobrażeniach, egoistyczne i ciemne. Serc poczciwych znajdzie tu wprawdzie dosyć, ale same tylko dobre serce przy głowie „do pozłoty“ jest raczej źródłem rozlicznych błędów, płynących z uczuć ślepych, nie rozjaśnionych i nie kierowanych przez rozum. Dodajmy do tego lenistwo, opieszałość i nieoględność, wrodzone pono silniej jeszcze galicyjskiemu, niż naszemu obywatelstwu, a będziemy mieli całość obrazu. Dużo w owych ludziach pochopności do słów, a mało do pracy; zawsze wielkie zamiary a nędzne czyny. Dobro publiczne idzie tu na łup interesów prywatnych. Stowarzyszenia, te potężne dźwignie postępu gdzieindziej, tu dostarczają sposobności do zebrania się, wygadania, zjedzenia, wypicia, wykrzykiwania wiwatów i rozjechania do domów. Rozmaitość mniemań, która w innych krajach dowodzi żywotności umysłów i przedstawia się, jako walka w imię światła, tu dzieli tylko społeczeństwo na rozmaite partye, ultra-montańskie, contra-montańskie i Bóg wie nie jakie, których całem zadaniem jest gryźć i szkalować się nawzajem, posądzać się o zdradę kraju, lub krzyczeć w niebogłosy. Wobec takiego stanu rzeczy, łatwo zrozumieć, że opinia publiczna jest dzieckiem, które wodzą na pasku oszuści lub straszą. „Obcymi żywiołami“ są półgłówki, rodzaj tytułowanych Don-Kiszotów galicyjskich, tem tylko różnych od Don-Kiszotów z Manszy, że mają równie mało rozumu, a mniej uczciwości. Nepotyzm kwitnie tu w całej pełni, jako „principium zachowawcze“, którego zarówno trzyma się ogół obywatelstwa, jak i plejada braci śpiących, inaczej zwanych: „partes et conscripti“, albo jeszcze inaczej „sejmem“. Protekcya zastępuje tu prawdziwą zasługę, a pokłony, wybijane różnym tytułowanym manekinom, kalają poczucie godności osobistej w tej klasie społecznej, która dawniej z dumą twierdziła, że „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie“.
Smutny i posępny to obraz; wszędy chaos, wszędy poswarki, intrygi i mniejsze intryżki, zła wiara, ślepy egoizm, a rzadko tylko na tem czarnem tle błyśnie, niby gwiazda na nocnem niebie, uczciwość pełna dobrych chęci i… niedołęstwa.
Nie nasze to wnioski, ale Lama, a że są one istotną tendencyą autora, na dowód niechaj nam będzie wolno wspomnieć o kilku choć postaciach, do książki wchodzących. Pan Moulard, bohater powieści, osierociawszy w młodym wieku, dostaje się pod opiekę niezmiernie szanowanego obywatela, Imci pana Klonowskiego, u którego rodzice Moularda złożyli także swój niewielki mająteczek. Eques Klonowski jest wzorem obywatelstwa; opinia publiczna widzi w nim perłę okolicy co do prawości, patryotyzmu i pracy. Kto, schodząc z tego świata, zostawia nieletnie dziecię, ten opiekę nad niem i majątkiem zostawia panu Klonowskiemu i umiera spokojny; kto ma sprawę z sąsiadem, ten oddaje ją pod sąd pana Klonowskiego. Prezesem rozmaitych towarzystw obywatelskich obierają pana Klonowskiego; towarzystwa akcyjne, chcące zyskać sobie zaufanie okolicy, starają się o udział pana Klonowskiego; słowem, jest to znakomitość już nie „cyrkułowa“, ale krajowa, luminarz okolicy, mający „w małym palcu więcej rozumu, niż wszyscy okoliczni obywatele w głowach, patryota i polityk roztropny a głęboki, taki właśnie, jakich Galicyi w jej położeniu potrzeba“.
Tymczasem Moulard, który, jako pupil pana Klonowskiego, od najmłodszych lat był z nim w bezpośrednich stosunkach i miał sposobność poznać owego luminarza doskonale, sądzi go trochę inaczej, niż cała okolica. Pan Klonowski, jak się pokazuje z historyi, skreślonej przez Moularda, był wprawdzie zręcznym politykiem, albowiem majątki swych pupilów przywłaszczał sobie z taką zręcznością, że nie tylko nie spadała nań za to odpowiedzialność, ale po każdym takim czynie opinia jego jeszcze bardziej szła w górę; był także mężem silnego charakteru, albowiem, gdy co raz wpadło do jego kieszeni, tego już nikt wyciągnąć nie zdołał; miał nakoniec więcej rozumu od innych, był po prostu złodziejem prywatnego i publicznego grosza, a wszyscy pod nieba wynosili jego uczciwość.
Trudno, zaiste, odmalować kogoś bardziej czarnemi farbami, przytaczając zarazem wszystkie hymny pochwał, jakie na cześć tego człowieka śpiewała opinia publiczna, ale może trudniej jeszcze bryznąć w oczy większą ironią tejże opinii publicznej, a przez to całemu miejscowemu społeczeństwu.
Jednakże typ to nie jedyny. Drugim ujemnym, lubo innej barwy charakterem jest syn tegoż Klonowskiego, kolega Moularda, Gucio Klonowski, hulaka, kostera, warchoł, jakich mało, zaczynający karyerę po wyjściu (nie po skończeniu) ze szkół od austryackiego munduru, a kończący w kozie za rozmaite, nie dość dokładnie podpisywane weksle. Ideał obywatelskiej głupoty jest znowu uosobiony w kawalerze Pomulskim, który trzech zliczyć nie umie, a któremu nieźle się jednakże powodzi między miejscową płcią piękną. Inne postacie, mniej lub więcej ujemne, uosabiają jeszcze rozmaite, śmiertelne lub powszednie grzechy społeczne. Uczciwość nawet nie występuje tu nigdy inaczej, jak w pantoflach i szlafroku, to się znaczy w szacie lenistwa i niedołęstwa, w której jej dobrze i ciepło drzemać.
Jednakże zjadliwa ironia, którą przepełniona ta książka, nie leży w powyższych postaciach, ale w stosunku do społeczeństwa. Mniejsza o to, że Klonowski ojciec jest oszustem, syn warchołem, Pomulski głupcem. Takich jest wielu, ale rzecz w tem, że tym ludziom doskonale powodzi się na świecie, że oszustwo, warcholstwo i głupota są monetą, kurs w kraju mającą, którą wszyscy chętnie biorą. Wnioski stąd łatwe. Gdzie ją biorą, tam jest w cenie, gdzie zaś taka moneta w cenie, tam wart biorący dającego, jak Pac pałaca, a pałac Paca. Oto na czem polega znaczenie, a zarazem satyryczny charakter książki. Nie o pojedyńcze postacie idzie, ale o ogół, który autor maluje nie od siebie, ale przez jego własne słowa i mniemania.
A teraz pytamy, czy obraz to nie zbyt przesadzony. Trudna odpowiedź, trzebaby chyba lepiej znać tamtejsze stosunki, lub przynajmniej, jak je zna autor. Nie możemy jednak pominąć jednego faktu, który przemawia za prawdziwością obrazu, t. j. przewagi satyrycznego kierunku w całem piśmiennictwie galicyjskiem; w dziennikarstwie, powieści, utworach dramatycznych, broszurach, wszędzie spotykamy satyrę i satyrę, rzadko tak dowcipną i subtelną, jak Lama, wszędzie jednakże wytykającą podobne zboczenia i wady. Powiadam, że przemawia to za prawdziwością obrazu „Głów do pozłoty“, albowiem nic nie dzieje się bez przyczyny, nic, a zatem i satyra nie jest dowolnym wytworem autora, ale krzewić się, tj. kwitnąć może tam tylko, gdzie grunt społeczny dostarcza jej obfitej karmi. Inaczej mówiąc, satyrę pisze autor, wytwarza społeczeństwo. Gdzie rola nieodpowiednia, tam ziarno, pielęgnować choćby sztucznie, ginie i usycha. W Galicyi pleni się ono bujnie, jak las. Wnioski stąd jasne.
Słówko jeszcze o samej powieści. Jest to książka nie tylko wysokiego znaczenia co do tendencyi, ale i jako powieść zajmuje niepoślednie miejsce w rzędzie najnowszych utworów belletrystycznych. Ślady wysokiego talentu znajdują się tu w każdem miejscu, a charaktery utrzymane konsekwentnie przez ciąg całego opowiadania; rysunek niewieścich zwłaszcza postaci (np. Elsi), delikatny i subtelny, dowodzi, że autor nie tylko jest satyrykiem i prawdziwym, na angielski sposób humorystą, ale i bystrym znawcą serc ludzkich. Jeżeli jednak treść powieści i wewnętrzna jej technika zadawalają w zupełności wymagania krytyczne, język za to grzeszy nadzwyczajnem zaniedbaniem. Miejscami jest to taka mieszanina wyrazów najrozmaitszego pochodzenia, że mimowoli bierze chęć przetłómaczyć niektóre ustępy na język polski.

Przegląd Tygodniowy.  1874-ty rok, № 10.

Sprawy bieżące.
I.

Każdy, kto tylko z uwagą śledzi za różnymi zwrotami w naszem komedyopisarstwie, z łatwością mógł dostrzedz, że w ostatnich czasach komedya nasza schodzi coraz bardziej na grunt tendencyjny i, przestając obracać się wyłącznie w sferze intrygi lub charakterów, przybiera nowy jeszcze żywioł, którym bywają pewne idee, tak zwane kwestye społeczne.
Takim charakterem odznaczają się prace Narzymskiego (Epidemia, Pozytywni), Aleksandra Fredry (Obce żywioły), taką nakoniec wybitną tendencyjnością cechuje się i ostatni utwór pani Mellerowej p. t. „Zyzio“.
Autorka usiłuje ukazać w „Zyziu“ na zgubne skutki wychowania, albo raczej braku wychowania naszej młodzieży. Pytanie mniej więcej nastręcza się takie: kto ma chować młodzież naszą; odpowiedź: szkoły, nie wystarcza. Szkoła daje wiedzę kosmopolityczną i bezbarwną, potrzeba ją więc zabarwić na swojski sposób, i rozgrzać, a dalej szkoły i uniwersytety dają (jeżeli) tylko wiedzę i nic więcej, a gdzież jeszcze siła moralna, gdzież ten potężny czynnik, w życiu tak prywatnem, jak i obywatelskiem niezbędny, koło którego wiedza powinna dopiero się nawijać, jak nić około kłębka. Siła moralna ma być kośćcem duchowego organizmu, wiedza jego ciałem. Siła moralna ma być ciepłem wiedzy i duszą czynów. Dawna dewiza naszego pisma mówiła: „wiedza to potęga!“ Dziś dodajemy: i huragan jest potęgą, ale wszelka potęga może być dobrą lub złą, pożyteczną lub szkodliwą. Otóż aby wiedza, jako potęga, była pożyteczną, potrzeba na to, aby w praktykę społecznego żywota wprowadzała ją za rękę siła moralna. Ale teraz, wracając do naszej młodzieży, jeżeli nie szkoły, nie uniwersytety, nie żadne zakłady publiczne szczepią moralność w jej serca, któż więc ma ten błogi czynnik szczepić i kto go ma doglądać. Odpowiedź łatwa: rodzina, a wreszcie ta, która jest duszą domu i rodziny — matka. Tu jednak rodzi się nowa uwaga. Matka wtedy tylko potrafi zaszczepić owe zasady w swe dzieci, jeżeli oprócz kochającego serca będzie miała umysł jasny, trzeźwy, umiejący odróżnić drogi, po których kroczy uczciwość i praca, od dróg pychy, próżniactwa, egoizmu i wszelakiego warcholstwa. A czyż wszystkie nasze matki stoją na wysokości swego zadania, czy wogóle kobieta nasza jest tak chowaną, aby mogła i umiała podołać ciężkim obowiązkom matki? Autorka na powyższe pytania odpowiada stanowczo przecząco i modo exempli przedstawia wszem wobec i każdemu zosobna „Zyzia“, jako żywy i z życia wzięty dowód, że często bywa inaczej.
Ten „Zyzio“, syn bogatych przemysłowców, państwa Domeckich, jest to sobie gagatek, jakich tysiące kręci się po świecie, ot taki mamin synek, któremu zawsze wszystko było wolno, którego psuła i pieściła matka, a ojciec, jeżeli nie psuł, to przynajmniej psuć nie bronił, bo zajmował się nie synem, ale fabryką, a zresztą we wszystkiem żonie ulegał.
Sztuka rozpoczyna się w chwili, w której gagatek wraca z Paryża, gdzie bawił dla studyów nie medycznych wprawdzie, bo znieść nie mógł dyssekcyi, nie prawnych, bo czuł dziwny wstręt do kodeksu Justyniana, nie agronomicznych nakoniec, bo nie, ale dla studyów… których sam sobie nie umiał przypomnieć, ani nazwać, kiedy go o to pytano. Ale Zyzio przywiózł natomiast z Paryża, jeżeli nie naukę, to co innego, a mianowicie dobry akcent, paryski szyk i nakoniec przyjaciela, barona Szerszenia herbu Truteń, który pomagał mu stawiać pierwsze kroki na szerokiej drodze szyku, komfortu, hulatyki i wysokich znajomości.
Wkrótce też okazały się praktyczne skutki paryskich studyów. Matka znalazła Zyzia niezrównanym, niedoścignionym ideałem dobrego tonu i skończoności; wycałowała, wypieściła; ojciec, za namową mamy, kupił mu wioskę, i Zyzio począł gospodarować, nie na roli wprawdzie, ale na zielonym stoliku, ciągle pod przewodnictwem światłego barona Szerszenia.
Gospodarstwo takie szło dobrze; nakłady jednak o tyle przenosiły dochody, że wkrótce trzeba było zaciągnąć jeden dług, drugi, trzeci, dziesiąty; aż wreszcie przychodzi chwila, w której lichwiarz odmawia pieniędzy, a tu dług karciany, albo, jak się mówi w języku rycerzy zielonego stołu: „honorowy“ spłacić trzeba natychmiast, Zyzio tedy wpada w kłopoty nie żartem. Matka, której spowiada się ze wszystkiego, pociesza go wprawdzie, pieści i uspakaja, jak może. Jej się to zdaje bardzo naturalnem, że „robaczek“ przegrał w karty. Ma wprawdzie tysiąc rubli, ale to na srebro dla swojej córki, a siostry Zyzia, która właśnie wychodzi za mąż za pana Jerzego, obywatela z Gostyńskiego, wielkiego miłośnika buraków. Cóż więc robić? Matka nie wie, ale syn wie, bo kiedy matka, wychodząc, zapomina u niego na stole owego tysiąca rubli, synalek przyswaja je sobie bez ceremonii, czyli, mówiąc poprostu, po krótkiej walce z sumieniem, kradnie je z matczynego pugilaresu.
I oto gotowa katastrofa. Scena, która następuje po kradzieży, pomimo wysokiej niekonsekwencyi, ma jednak wiele piękności. Po zapomniane pieniądze przychodzi Emilia, wychowanka państwa Domeckich, towarzyszka lat dziecinnych Zyzia i przedmiot pierwszej jego miłości. Obraz tej towarzyszki i tej pierwszej kochanki rozwiał się wprawdzie pod wpływem paryskich kokotek w sercu Zyzia, ale tkwi w niem jednak jakieś niejasne wspomnienie, jakiś mętny majak tych chwil czystych i niepokalanych. Zyzio nie jest jeszcze skończonym cynikiem. Natura to więcej bujna, lekkomyślna i zepsuta życiem, niż zła. Nie kocha już Emilii, ale… pamięta, i w sercu coś mu się odzywa na jej widok, jakby echo dawnych i dawniej drogich głosów. Co do Emilki, ta, mimo całej pracy nad sobą, mimo całej pogardy dla rozpustnika, kocha go jednak, gardzi nim, ale go kocha. Następuje więc teraz prawdziwie tragiczna chwila, kiedy, przyszedłszy po zostawiony pugilares, znajduje go pustym. Autorka rozumie tu doskonale serce kobiece. Emilia błaga Zyzia, by wrócił pieniądze, błaga i modli się do niego, a przyczyną tych zaklęć i błagań nie są same pieniądze, ale biednej dziewczynie chodzi widocznie o resztkę, malutką resztkę złudzeń co do charakteru Zyzia. Błaga go, by nie zmuszał jej do ostatniej pogardy, by oddał pieniądze; ułatwia mu sama oddanie, podsuwając pozory, którymi będzie mógł wytłómaczyć wstrętny fakt kradzieży, i błagania jej wywołują tylko zuchwałą odpowiedź nieubłaganego młokosa.
Ale wtedy kończy się i jej cierpliwość: „Kochałam cię, powiada, i łudziłam się do ostatniej chwili, ale teraz ty sam radykalnie wyleczyłeś mnie ze złudzeń. Kochałam cię więcej, niż wszystko na świecie, a teraz pogardzam, jak…“ głos zamiera jej w piersi, i kończy cichym szeptem: „jak złodziejem!“
Zyzio gnie się pod jej słowami, jak kłos pod tchnieniem wiatru; odzywa się i w jego sercu dawna miłość, a jednak, co za niekonsekwencya!! pieniędzy nie oddaje. Od tej chwili zaczyna się jego rehabilitacya, a jednak pieniędzy nie oddaje. Jest to wielki i bardzo wielki błąd… autorki. Ale taki obrót rzeczy potrzebny jej był do zakończenia. Łatwo bowiem wyobrazić sobie zdumienie Zyzia, gdy w chwili, kiedy przebrała się miara cierpliwości ojcowskiej, słyszy przemawiającą w swojej obronie matkę: „Zyzio nie jest jeszcze tak złym, wszakże mógł zabrać tysiąc rubli, które raz przypadkiem u niego zostawiłam, a nie uczynił tego“. Tu Zyzio ze zdumieniem spogląda na Emilię i nie wierzy uszom własnym. Po chwili jednak sprawa staje przed jego oczyma jasno. Emilia chciała go osłonić i oddała swoje tysiąc rubli, ostatni grosz, jaki miała i mieć mogła.
Oto i koniec sztuki: szlachetny czyn Emilii zwycięża złe instynkta w duszy Zyzia, który wyznaje rodzicom, jak się rzecz miała; błaga ich o przebaczenie, przyrzeka poprawę, a na dowód, że będzie ono czynem, a nie słowem, postanawia iść jako prosty robotnik do kopalni węgla w Dąbrowie. Ojciec wznosi dziękczynne ręce do nieba, matka zaś, zamiast radować się z poprawy syna, rzuca się z rozpaczą na krzesło i woła, załamując ręce:
— Mój syn robotnikiem! mój Zyzio prostym robotnikiem! o nieszczęście!
Taka jest treść „Zyzia“. Pomysł tej sztuki nie nowy wprawdzie. Kwestyi wychowania dotykano już niejednokrotnie i w powieściach i na scenie; w każdym jednak razie, mniej czy więcej oryginalny, pomysł to jednak dobry, zręczny i wcale szerokiego pokroju. Komedya, dotykająca takich kwestyi, jakie porusza pani Mellerowa, ma stałe widoki powodzenia, i gdyby wykonanie odpowiedziało pomysłowi, byłaby to rzecz prawdziwie wyższej wartości. Na nieszczęście jednak złożyło się inaczej.
Nie chcemy łudzić ani czytelników, ani autorki; wykonanie jest słabe i bardzo słabe. Prócz Emilii i barona Szerszenia, które to dwie postacie wybornie udały się autorce, reszta, na nieszczęście najważniejszych, stanowczo jest chybioną. Główny charakter Zyzia, zarysowany blado i trzymany blado, w początkowych scenach zupełnie bierny, grzeszy w wielu miejscach brakiem konsekwencyi. Dlaczego przewrót w jego usposobieniach nie zaczyna się od sceny pugilaresu, tego ani autorka wytłómaczyć, ani widz zrozumieć nie potrafi. Jeżeli Zyzio nie nawrócił się w takiej chwili i nie oddał przywłaszczonych sobie pieniędzy, niema dobrej racyi, dla której miałby się nawracać parę dni później. Wogóle brak tej postaci barwistości, natura nie dość czynna i nie dość energiczna. Słuchacz, widząc przed sobą chwiejnego, pozbawionego charakteru chłopaka, nie chce wierzyć, by zwrot, jaki następuje w nim przy końcu sztuki był stanowczym, a przedewszystkiem trwałym. Czy wytrwa? oto pytanie, które nastręcza się każdemu. Bywają wypadki, że charaktery burzliwe, hulaszcze, rozpuszczone, zatrzymują się nagle w niesfornym biegu i zmieniają się na korzyść do gruntu, ale to charaktery takie tylko, na których dnie leży potężna siła woli. W Zyziu widzimy brak jej, i nic nie zapewnia nas, że chwilowe uniesienie zdoła ją na dłuższy czas zastąpić.
Również niekonsekwentną jest matka Zyzia, pani Domecka. Taż sama kobieta, która przed chwilą mówiła o szkole dla matek, która żaliła się, że nie umiała dziecka wychować, w minutę później, gdy syn na dowód zerwania z naganną przeszłością chce zostać robotnikiem, woła: „Mój syn robotnikiem! o nieszczęście!“ Autorka chciała przez te słowa wzmocnić satyrę, ale zrobiła to kosztem naturalności i prawdy, jeżeli bowiem pani Domecka zrozumiała wreszcie niebezpieczeństwa drogi, na której się jej syn znajdował, nie powinna była wyrzekać, gdy drogę tę porzucił. Albo więc poprzednia tyrada o szkole dla matek, albo ostatni wykrzyk nie na miejscu.
Co do nas, powiemy, że bardziej nie na miejscu tyrada. Rodzice, którzy nagle widzą dziecię nad brzegiem przepaści, nie mogą mieć ochoty do rozpraw o tem, czy to ich, czy społeczeństwa wina. Łatwo jest palnąć mówkę o szkole dla matek i o lukach w ustroju społecznym, ale w tem rzecz, że gdy serce wzbiera boleścią, wtedy naturalniejsze są łzy niż rozprawy, gwałtowny ratunek, nie mowy.
Pan Domecki, ojciec Zyzia, jest to zupełne zero i jako pan Domecki, i jako pomysł autorski. Co do innych postaci, jak np. górnik, brat Emilii, Rozalina, siostra Zyzia, i pan Jerzy, buraczarz, figury to zbyt bezbarwne, zbyt mało na akcyę i tendencyę sztuki wpływające, by warto było o nich wspominać. Grają one po części rolę figurantów i ukazują się na scenie po to tylko, by miał kto dyalog prowadzić w przerwach między wystąpieniami głównych bohaterów sztuki.
Nakoniec szwankuje wielce w Zyziu i sama technika komedyopisarska. Autorka nie umie sobie dać rady z rozkładem czasu i z miejscem; akcya częstokroć dzieje się w nieokreślonych warunkach, a przez to traci na konsekwencyi i sile.
Wady powyższe, które zresztą nie są dowodem nieudolności, ale tylko braku wprawy komedyopisarskiej, wzięte razem i zwiększone wadami w charakterystyce osób występujących, sprawiły, że sztuka ta, kilka razy zaledwie przedstawiona na scenie, nie syta sławy ani życia, wstąpiła już w zapyloną mogiłę teatralnej biblioteki, gdzie napróżno zapewne oczekiwać będzie na „dzień on, dzień sądu i zmartwychpowstania“. Rzucając garść piasku na tę świeżą mogiłę, powiemy jednak: szkoda! miał ów młody Zyzio pewne warunki życia i umarł nie na brak mózgu lub serca, ale biedaczek, całą budowę już miał taką, że żyć nie mógł.

Niwa.  № 1. 1 lipca 1864. Rok III. Tom VI.

Biblijografia informacyjna
Biblioteka rzemieślnika polskiego. — Przewodnik dla cieśli ułożył J. Heurich. Warszawa, 1874 r.

W części pierwszej Przewodnika autor traktuje o drzewie, jego własnościach i gatunkach. Przeważnie jest to zbiór przepisów, jakich gatunków drzew należy używać do różnych robót ciesielskich, i w jaki sposób odróżniać drzewo zdatne do budowli od zmurszałego lub przegniłego. Pierwsza ta część jest zarówno ciekawa, jak i pouczająca, pisana zaś językiem czystym, wolnym od terminologii niemieckiej. Część druga traktuje o przyrządach ciesielskich i ich użyciu; trzecia o łączeniu drzewa, czwarta o robotach ciesielskich w szczególności, w piątej zaś, dodatkowej, autor wypowiada swe uwagi o ocenianiu robót ciesielskich. Wogóle książka to ściśle specyalna, a napisana ze znajomością rzeczy i sumiennie; dlatego też powinna znaleźć pokup i chętne przyjęcie między cieślami i młodzieżą, we fachu ciesielskim pracującą. Wysoką zaletą tego przewodnika jest wspomniana już przez nas terminologia, którą autor starał się oprzeć na gruncie swojskim. Zamiast więc sägfailów, stosbanków, schtiftbokrerów i innych tym podobnych terminów, używanych dotąd przez polskich rzemieślników, autor podaje nazwy swojskie, niemieckie zaś umieszcza wprawdzie wszędzie dla objaśnienia, ale umieszcza w nawiasach.


Wędrówki Delegata, szkice humorostyczno-obyczajowe przepisał Jordan. Serya I i II. Warszawa, 1874.

Szkice te wychodziły w swoim czasie w Tygodniku Illustrowanym i niemały zjednały rozgłos tak pismu, jak i autorowi. Rzeczywiście, odznaczają się one prawdziwie swojskim humorem, bez kropli żółci. Autor jasno widzi wady nasze i ośmiesza je, ale ośmiesza w ten sposób, że na dnie jego leży nie gorycz, ale miłość dla społeczeństwa. Prawdziwą, szczeropolską wesołością i barwną, przechodzącą nawet czasem w karykaturę, charakterystyką zbliżają się owe szkice do Ramotek Wilkońskiego. W ogólności serya pierwsza lepsza jest od drugiej. Rozdziały takie, jak np. Blichtrowo lub Kulewo, są istotnie pisane ze znakomitym talentem. Przy końcu dopiero seryi drugiej znać pewne znużenie i jakby robotę na obstalunek. Za to i w tej seryi początek, a zwłaszcza rozdział, zatytułowany: Przemysłowiec, jest wyborny. Typów tak doskonałych, a zarazem tak pociesznych, jak np. dwaj bracia Bzdurscy, nie spotkaliśmy dawno nigdzie.


Stefan Damalewicz Historyk przełożony Kanoników Lateraneńskich w Kaliszu n. Ad. Chodyński. Kalisz, 1873.

Jest to życiorys historyka kościelnego, przełożonego Kanoników Lateraneńskich, oraz krótki krytyczny rozbiór dzieł tegoż, odnoszących się do spraw kościoła. Był ten Damalewicz protegowanym Macieja Łubieńskiego, b. Kujawskiego, a następnie Arcyb. Gn., z którego pomocą, nim wszedł do Kanoników Lateraneńskich, był kanonikiem kruszwickim. Objęcie tej wysokiej kanonii ułatwiły mu stopnie doktorskie, jakie otrzymał w Akademii Krakowskiej, inaczej bowiem, jako nie szlachcic, nie mógłbył jej otrzymać. Jako kanonik Kruszwicki, a następnie przełożony lateraneńskich, korzystał z miejscowych Archiwów do dzieł swoich, z których najważniejsze są: „Vitæ Vladislaviensium Episcoporum“ i „Series Archiepiscoporum Gnesnensium atque res gestæ e vetustis antiquitatum ruderibus collectæ“. Zarzucają Damalewiczowi brak wszelkiej krytyki i schlebianie dygnitarzom, a szczególniej prymasowi Łubieńskiemu. Pan Chodyński jednak broni go, o ile można, od tych zarzutów, które głównie stawia mu historyk niemiecki Braun. Autor stara się wykazać, że prace Damalewicza, jakkolwiek pozbawione krytyki, mają jednak tę wyższość nad pracami Bużeńskiego, że są bardziej oparte na źródłach. Co do nas, przyznając poniekąd panu Chodyńskiemu słuszność, zwrócimy jednak uwagę na to, że niepodobna Bużeńskiemu zaprzeczyć wyższego talentu i szerszego poglądu na sprawy, których się dotyka. Książka pana Chodyńskiego, ułożona starannie; wiadomości zwłaszcza, tyczące życiorysu, zebrane skrzętnie i przedstawione w przystępnej, miejscami nawet w pięknej formie.


Akta Grodzkie i ziemskie z czasów Rzeczypospolitej Polskiej z Archiwum t. z. bernardyńskiego we Lwowie wskutek fundacyi Aleks. hr. Stadnickiego. Lwów, 1873.

Akta owe są tylko dalszym ciągiem poprzedniego wydawnictwa. Tom IV, który właśnie mamy przed sobą, wyszedł w 1873. Obejmuje on dyplomy od roku 1357, zatem od połowy panowania Kazimierza W., do 1496, za czasów Jana Olbrachta. Większa część ich odnosi się do spraw prywatnych, sądów polubownych, sprzedaży wiosek, testamentów i t. p. Jednakże między aktami znajduje się i wiele przywilejów królewskich, mianowicie Kazimierza W., Władysława Jagiełły i Kazimierza Jagiellończyka. W końcu tomu podany jest indeks, urządzony bieglej i dogodniej, niż poprzedni, wskazuje bowiem nie tylko nazwiska, a raczej co powszechniejsza, nazwy miejscowości z przyimkiem: de, ale i imiona chrzestne. Ostatnia ta reforma wielce ułatwić może poszukiwania.


Obce żywioły, komedya w 5 ciu aktach przez J. Aleksandra hr. Fredrę. Kraków, 1873.

O komedyi tej podamy w swoim czasie obszerniejsze sprawozdanie. Jest to utwór poważny, napisany cokolwiek pod wpływem komedyi Narzymskiego. Autor ostrzega w nim społeczeństwo przed niebezpieczeństwami, na jakie może je narazić rozszerzanie się pewnych idei socyalnych i komunistycznych, mających gniazdo na Zachodzie. Jednym z największych zarzutów, jaki można temu utworowi postawić, jest właśnie do wysokiego stopnia posunięta sztuczność tendencyi. Autor nie podnosi kwestyi z realnego punktu rzeczywistości, ale stwarza je sam, dlatego by miał o czem napisać komedyę. Inaczej mówiąc, niebezpieczeństwa, przed jakiemi jesteśmy ostrzegani, istnieją nie w rzeczywistości, ale w urojeniu autora, zatem i walka z niemi trochę na walkę z wiatrakami wygląda. Są to tak zwane: „strachy na Lachy“. Autor chciał wystąpić w obronie konserwatywnych interesów społeczeństwa i uchwycił za pierwszy lepszy pozór, by to, co mu leżało na sercu, wypowiedzieć. Mimo jednak tego braku realnego gruntu w tendencyi, rzecz to napisana z wyższym talentem. Postaci mniej więcej dorastają wysokości typów, a charaktery utrzymane konsekwentnie, niektóre jednak naśladowane z innych komedyi, bądź Narzymskiego (Baron), bądź francuskich (Drzymierski).


Mały nauczyciel. Komedyjka w 2 aktach Maryi Grabowskiej. Lwów, 1874.

Komedyjka ta otrzymała premium na konkursie we Lwowie i otrzymała bardzo słusznie, tak bowiem pod względem formy, jak i treści, doskonale dla dziecinnych amatorskich teatrzyków się nadaje. Tendencya jest przy tem szlachetna i użyteczna, może jak najlepiej oddziałać na młode główki i serca, celem jej bowiem jest zachęcić dzieci bogatszych rodziców do pomagania dzieciom biedniejszym, a przedewszystkiem do oświecania ich w naukach. Wadą tej komedyjki, zresztą tylko techniczną, jest częsta zmiana miejsc, w których rozgrywa się akcya. Zmiany takie, we wszelkich amatorskich, a tembardziej w dziecinnych teatrzykach, są niełatwe, i częstokroć całe przedstawienie musi się o nie rozbić.

Niwa. № 1. 1 lipca 1874 r. Rok III. Tom VI.

TEATR.
Stary mąż.
Komedya w 4-ch aktach
przez
Józefa Korzeniowskiego.

Grano u nas „Starego męża“ na benefis Chomińskiego, a raczej sam benefisant wybrał dla siebie tę sztukę, która, przedstawiana tu i owdzie na scenach prowincyonalnych, nigdy jednakże dotychczas nie ukazała się na warszawskiej. W dość jednostajnem, podczas miesięcy letnich, życiu warszawskiem, benefis, a zwłaszcza benefis którego z lepszych i ulubieńszych artystów, stanowi chwilę ważną i ogólny budzącą interes. Budzi się wówczas jakby z drzemki zmęczona i osowiała od upału ludność; przy kasach tłok; ojcowie dla córek, mężowie dla żon, narzeczeni dla narzeczonych starają się o bilety; słyszysz narzekania na złe urządzenia kas, rozmowy o sztuce, przewidywania krytyków; słowem, ruch i rozbudzone życie, jakby podczas karnawału.
Jednakże, w sam dzień benefisu Chomińskiego, coś, jakby zniechęcenie, ogarnęło miłośników sztuki i przyjaciół wspomnianego artysty.
Oto afisz donosił, że przedstawienie odbędzie się w teatrze nie Letnim, ale Wielkim. Kto ma choć słabe wyobrażenie, do ilu stopni dochodzi temperatura latem, podczas przedstawień, w tej ciężkiej, otoczonej labiryntem korytarzy sali teatru Wielkiego, ten nie będzie dziwił się zniechęceniu publiczności. Istotnie, gdy sala wypełni się widzami, od wierzchu do dna, a w środku jej zagorzeje setką promieni wielki żyrandol, wówczas… chyba tylko kratery wulkanów zieją podobnym żarem. Oddech zdaje się zamierać w piersi, krew krąży ciężko w żyłach, a na czole sieje się pot kroplisty. Gorąco i duszno! duszno nawet na dole w krzesłach, a cóż dopiero na wysokościach, gdzie atmosfera, zgęszczona ludzkimi wyziewami, ćmi się niby mgłą, wśród której nawet płomień gazowy traci wesołą jasność, a jeno migoce błędnie, jakby i jemu brakło oddechu.
Mamy przecież teatr letni, dlaczegóż benefis nie odbędzie się w letnim? pytano się wzajemnie.
— Dlatego że w letnim mieści się trzecia część tej liczby, która mieści się w wielkim, odpowiadali zapytani.
Była w tem pewna racya.
— Ale dlaczegóż tak zasłużony artysta nie otrzymał benefisu w zimie?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi, bo na ten raz nie znaleziono racyi. Przedstawienie więc odbyło się w teatrze Wielkim i koniec końcem nie przyniosło tyle, ile mogło i powinno było przynieść, ze względu na benefisanta, a nawet i na sztukę.
Mówimy: nawet dlatego, że, jakkolwiek przyznajemy jej dosyć wysokie zalety, nie podzielamy jednak zdania tych krytyków, którzy zaliczają ją do najcelniejszych pereł naszego repertuaru. Zapewne do takiej opinii przyczyniło się to, że pisał ją Korzeniowski, pisarz sławy szerokiej, uznanej i nakoniec zasłużonej. Jednak gdyby tak nie Korzeniowskiego, ale jakiegoś innego, nieznanego jeszcze autora nazwisko było pod nią podpisane… wówczas, bogdaj, że się nie mylimy, że na horyzoncie krytyki zebrałyby się chmury, zahuczały błyskawicami grzmoty, i jeśliby nawet taki nieznany autor wyszedł z burzy cało, to przynajmniej nie na sucho.
Sztuka ta, wedle naszego zdania, w szczegółach i rzeczach pobocznych wyborna; w głównem założeniu rozmija się z prawdą i z prawami natury ludzkiej. Treścią jej jest poświęcenie się starego męża dla żony. Stary i zamożny szlachcic, Stanisław Janikowski, po śmierci swego przyjaciela, któremu z dawnych czasów wiele był winien, ożenił się z córką jego, młodziuchną, ośmnastoletnią panienką, aby przez to zapewnić jej opiekę i z czasem zapisać znaczny majątek. Para ta, lubo tak co do lat niedobrana, ukazuje się jednak na scenie jako najszczęśliwsze w świecie stadło. Starzec kocha całą duszą i sercem swą młodą żonę. Kocha ją jak mąż i jak ojciec zarazem, ona odpłaca mu tę miłość miłością równie głęboką, a przytem obiecującą trwałość, bo opartą na prawdziwym szacunku. Pan Janikowski jednak, pomimo iż młoda żonka nie dała mu najmniejszych do tego powodów, wkrótce spostrzega całą niestosowność związku, jaki zawarł. On stary, ona młoda; on bliżej grobu, ona rozwija dopiero skrzydełka do lotu, jak motylek, świeżo wyszły z poczwarki; jej potrzeba kochanka, on może być tylko jej ojcem, słowem: posiwiały sokół i wiosenna z zielonej dąbrowy kukułka, omszony wiekiem dąb i majowa, świeżo rozkwitła przelaszczka. Starzec więc, który zaprzysiągł sobie w duszy, że choćby kosztem własnej doli zapewni szczęście młodej żonie, postanawia poszukać dla niej szczęścia. Przypadkowo wyczytał w gazecie, że jakiś Stanisław Janikowski, młody podchorąży, mianowany został podporucznikiem, posyła mu więc pieniędzy i zaprasza go do siebie. Młody oficer stawia się naturalnie na wezwanie; starzec przyjmuje go, jak syna, przedstawia żonie i zatrzymuje na czas dłuższy.
I oto węzeł sztuki zawiązany, a zawiązany tak silnie, że widz mimowoli mówi sobie, że chyba rozciętym, nie rozplątanym być może. Młody oficer po kilku dniach pobytu z czarowną żoną staruszka poczyna płonąć ku niej silnym, nieugaszonym płomieniem miłości. Odtąd rozpoczyna się coraz gwałtowniejsza gra uczuć i charakterów. Jak z chmur, gromadzących się na niebie, z dusznej palącej atmosfery i z jakiejś grozy, rozlanej po wodach, lasach i powietrzu, można wywróżyć burzę, tak i tu wyprężona sytuacya zdaje się wzbierać dramatem. Na scenie słyszy się słowa miękkie, łagodne, widzi się cichą wioskę polską, i kwiaty, i uśmiechnięty krajobraz, i poczciwe słowa, i poczciwsze jeszcze serca, słowem: całą sielankę, a mimo tego wszystkiego niepokój jakiś ściska serce, i każdy pyta się ze drżeniem, czy pod tą cichością i sielanką tragedya nie czai się, jak wąż pod zielem i kwieciem.
A tymczasem położenie staje się coraz bardziej palącem. W sercu młodej kobiety budzi się również uczucie miłości dla oficera, i zakochana para, zawsze ze sobą, zawsze samotna, przechodzi męki piekielne, by zmusić do milczenia serca i usta, by nie złamać praw uczciwości i honoru. Na dobitkę, stary szlachcic zaostrza jeszcze położenie przez dziwną ufność, z jaką pozwala młodej parze być zawsze z sobą. Zdaje sam się usuwać im z drogi, zdaje się podsycać umyślnie wzajemne ich uczucia; bada ich i zarazem sam toruje im drogę, na końcu której, wedle naturalnego biegu rzeczy, leży… przepaść.
Młody oficer jednak wytrzymuje wszystkie próby. Nie przeniewierzy się on prawom honoru, nie nadużyje ufności, raczej zginie, a postąpi, jak rycerzowi przystało. Zrywa się nakoniec do wyjazdu, ale wówczas chmury pękają nad jego głową, ukazuje się czysty błękit pogodnego nieba i promienie słoneczne szczęścia:
— Oto ja stary jestem, mówi do niego przez łzy mąż Józi — ja stary jestem, ona młoda, a ja, widzisz, zaprzysiągłem sobie, że ją uczynię szczęśliwą. Ja patrzę na was od czasu, jak tu jesteś, Stanisławie, wy się kochacie, dzieci! Ja wam ustąpię. Ja sam to zrobiłem, ja sam ułatwiłem wam wszystko. Nie uważajcie, że mi się serce ściska. Cierpi człowiek, gdy kocha, ale i poświęcenie, ale i przekonanie o tem, że się spełniło obowiązek, ma swe uroki i swe pociechy. Ja stary jestem, ja tylko ojcem waszym chcę być, moje dobre, moje drogie, moje poczciwe i ukochane dzieci. Napisałem już (mówi cicho dalej) o rozwód, wy się pobierzecie, będziecie szczęśliwi, ja tu przy was zamieszkam i będę również waszem szczęściem szczęśliwy. Byle jej ręka zamknęła mi kiedyś oczy, nie potrzebuję nic więcej.
A widząc, że młodzi stoją, jakby rażeni piorunem, wykrzykuje głosem, w którym, obok radości, dźwięczą łzy:
— No, Józiu! no, Stanisławie! dalej! Rzuć mu się ty, moja koteczko, na szyję, to twój mąż! a ty, Stanisławie… to twoja żona!
I młodzi, odurzeni szczęściem, na wpół bezprzytomni, zachwyceni, niby wniebowzięci, padają sobie w objęcia i… kurtyna spada.
Sytuacya to istotnie wzruszająca, i krytyk, zarówno jak każdy inny widz, nie może się otrząsnąć z pod pewnego uroku, pod wpływem którego mimowoli gotów przebaczyć wszystkie błędy sztuce i autorowi. Mimo psychologicznie fałszywych jej motywów, mimo moralnie niebezpiecznych środków, jakimi posługuje się stary Janikowski, wszystko tu, wedle woli autora, kończy się dziwnie pięknie i szlachetnie. Gdyby tę sztukę napisał jaki francuski autor, dopierożby osolił i opieprzył tak sam przebieg działania, jak i zakończenie! Na francuskim gruncie sztuka ta musiałaby być dramatem. Józia upadłaby niezawodnie i została heroiną à la Dumas syn, heroiną, za której upadek, wedle tego autora, odpowiada społeczeństwo, prawo, mąż, mer miasta, Kain, małpy z krainy Nod, słowem: wszyscy, tylko nie ona sama. Oczywiście, gdyby Józia raz upadła, komedya byłaby już nie komedyą, tylko dramatem, z krzykami rozdartych serc, z wystrzałami z pistoletów, etc. etc. Ale Korzeniowski ani chciał, ani mógł tak skończyć; znał on swoje społeczeństwo, wiedział, że u nas, gdzie rodzina zwartsza, moralność surowsza, takie upadłe heroiny, rodem z kraju Nod, nie cieszą się sympatyą. Surowa polska opinia ma dla nich, bez względu na powody, okoliczności łagodzące i tłómaczenia i usprawiedliwienia, jedną sumaryczną nazwę: ladacznica. Z taką nazwą nie mógł, powtarzam, ani chciał Korzeniowski wypuszczać na świat swej bohaterki. A zresztą i na pochwałę naszych kobiet wyznać należy, że kwestya dumasowskich heroin nie jest u nas kwestyą społeczną i na sto podobnych sytuacyi w dziewięćdziesięciu przynajmniej nasza kobieta wyszłaby tak, jak wyszła Józia. O poruczniku naturalnie nie mówię, bo autor opisuje inne czasy, mówię tylko o kobietach i o naszem społeczeństwie, z którego moralnością i wyobrażeniami zakończenie jest zgodne, właśnie dlatego, że kobieta-żona wychodzi z niego czysto.
Ale tu chciałbym wytłómaczyć się jasno. Zakończenie jest zgodne z moralnością o tyle, o ile nikt nie popada w występek i niesławę, nie jest jednak zgodne z prawdą i rzeczywistością, o ile mąż rzuca w niem w cudze objęcia własną żonę… Wydaje się to nawet sprzecznem poprostu z naturą ludzką. Stary Janikowski postać to całkiem wymarzona, nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością. Gdyby ludzie nie czuli, nie kochali, gdyby w naturze ludzkiej nic nie kładło pewnej tamy i miary poświęceniom, ha! to prędzej zrozumielibyśmy jego postępek. Ależ on kochał swoją żonę; kochał się w niej, jak mąż, silnie, głęboko: ona była mu wzajemną, wzajem przysięgli sobie miłość przed ołtarzem, a jako ludzie wiary, musieliż przecie wierzyć w nierozerwalność takiej przysięgi, którą się w Imię Boże składa. Gdyby wreszcie stary mąż ugiął czoło przed mocą wypadków, gdyby, spostrzegłszy, że utracił miłość żony, skłonił się do ustąpienia jej innemu, poświęcenie byłoby niemniej wielkie, a więcej ludzkie i bardziej zrozumiałe. Ale, wedle autora, stary Janikowski sam stwarza położenie i z wiedzą prowadzi je do rozwiązania. C‘est trop fort! jakby powiedzieli Francuzi: I tak mu to przyszło łatwo: wyrozumował sobie, że tak będzie lepiej, wytłómaczył sobie młodą żonkę, trochę popłakał, rozczulił się… i pobłogosławił jej z innym. Wobec tego przyzna każdy, że ów nastrój liryczny, w jakim go ciągle widzimy, zakrawa cokolwiek na niedołęstwo, a rozumowania jego przełożone z języka sztuki na realny język rzeczywistości, wydałyby się arcyprozaicznemi. Jest to jednak ważny wzgląd, bo autor zrobił tego starca niedoścignionym ideałem nadludzkiego prawie poświęcenia, a tymczasem ów cień niedołęstwa strąca go z tego piedestału i całą ofiarę podaje trochę w podejrzenie.
Z drugiej strony, starzec ten nie tylko, że nie rozumuje zdrowo, ale od początku jest wysoce lekkomyślny i nieostrożny. Co go skłoniło, że na męża dla swej żony wybrał tego porucznika, a nie kogo innego? Oto tożsamość nazwiska. Wzywa więc nieznanego sobie zupełnie człowieka do domu i naraża tak siebie, jak i swoją żonę, na największe niebezpieczeństwo. Pytanie, kto mógł ręczyć, że ów porucznik nie jest skończonym łotrem? Wprawdzie badał go i próbował, ale dopiero u siebie w domu. Zły to sposób. Nie! staruszku! trzeba było jechać do Warszawy i tam poznać Janikowskiego, tam dowiedzieć się, co to za ptaszek, a dopiero później, poznawszy go… przywozić do domu. Cóż bowiem byłoby się stało, gdyby próba wypadła niepomyślnie, gdyby młody porucznik nie okazał się uczciwym i honorowym człowiekiem, a mimo tego, jako składny chłopak i frant, pozyskał serce młodej i niedoświadczonej kobiety. Oto nieszczęście dla niej, nieszczęście dla jej męża i zatruta przyszłość dla obojga.
Również, wedle naszego zdania, dowodzą szalonej lekkomyślności owe ogniowe próby, na które starzec wystawia młodą parę. Przypuśćmy, że ufał tak dalece żonie, iż ani chwili nie obawiał się jej upadku, to i w takim razie zdrowy i jasny rozsądek znajdzie dlań słowa, jeżeli już nie potępienia, to przynajmniej nagany. Kobiety-żony nasze są cnotliwe i nie upadają łatwo, to prawda, ale, według pojęć czystej moralności, nie tylko objawy zewnętrzne miłości zamężnej kobiety do innego obcego człowieka, nie tylko faktyczne konsekwencye tego uczucia, ale i samo nawet uczucie, samo istnienie jego już jest czemś zakazanem i niemoralnem. A jednak mąż w tej sztuce rozdmuchuje takie uczucie dobrowolnie, i to właśnie stanowi szkopuł moralny sztuki, to jest owa przeciwność ludzkiej naturze, która się żadnemi rozumowaniami wytłómaczyć, ani powagą nazwiska Korzeniowskiego osłonić się nie da, i która sprawia, że pomimo wszystkich przymiotów zewnętrznych, mimo wzruszających sytuacyi, sztuka budzi pewien delikatny niesmak, trudny w pierwszej chwili do orzeczenia, niemniej przecie rzeczywisty.
Wszystko to usprawiedliwia, zdaje się, dostatecznie nasze zdanie, że sztuka ta, ze względu na głównego bohatera, rozmija się z prawdą, z rzeczywistością, z konsekwencyą, i że koniec końcem, można ją za chybioną uważać. Ale zauważyliśmy jeszcze jedną wadę, której przyczyną znowu ów nieszczęśliwy bohater. Autor w pomyśle zrobił zeń postać, nie mającą z rzeczywistością nic wspólnego, w obrobieniu zaś usiłuje mu nadać, jak i reszcie osób, do sztuki wchodzących, koloryt silnie rodzajowy. wprawdzie usiłowanie to jest do tego stopnia zręcznem, że prawie możnaby je nazwać mistrzowskiem, niemniej jednak nie usuwa ono pewnej niejednolitości, tak wewnętrznej, w samym bohaterze, jak i w stosunku tej postaci do reszty osób i do całego nastroju sztuki.
Jeżeli jednak, ze względów, które wymieniłem, nie mogę zgodzić się na przyznanie sztuce zbyt wysokiej wartości, to jednakże daleki jestem od zaprzeczania jej tych przymiotów, które na pierwsze wejrzenie biją w oczy z całą świetnością i prawdą, właściwą talentowi Korzeniowskiego. Drugorzędne postacie są jedna w drugą bez zarzutu; prawdziwe to typy. A takie swojskie, takie piękne, takie szlachetne, że dusza się raduje, patrząc na nie, a myśl mimowoli na skrzydłach wspomnień ulatuje tam, gdzie wspomnienia ją prowadzą. Jest coś takiego szczerego, takiego zamaszystego w postaci np. owego szasera, że mimowoli radośnie, a z rozczuleniem chce mu się zawołać na scenę: Znamy cię, stary wyjadaczu! znamy cię z gawęd naszych starców, a czasem w snach cię widujemy, ale i w gawędcach i w snach widujemy cię zawsze takim, nie zaś innym.
A nakoniec cóż bo to i za język! co za swojskość, a jędrność, a siła i zdrowie! Kto dziś pisze i kto dziś potrafi między młodszem pokoleniem tak pisać po polsku? Dziś zrobiliśmy z języka potrochu miejskiego paniczka w krótkim surduciku, obcisłych majteczkach, o długich paznogciach i szkiełku w oku. Wygadany jest, bo jest, ale szczebiocze z lada powodu, jak białogłowa, i szczebiocze cienkim głosikiem, o lada czem i lada co, a papląc, miesza wyrazy, Bóg wie jakie, i Bóg wie skąd rodem. Język Korzeniowskiego to pleczysty wieśniak, obywatel, ze zdrowiem, czerstwością i siłą na obliczu, mówi tyle, ile potrzeba, nie więcej, ani mniej, ale mówi jędrnie, i słowa, przepełnione wielmożną treścią, ważne są — i czujesz je, kiedy ci w ucho wpadają.

Niwa.  1874 r., t. VI.

Przegląd teatralny.
Sztuki: Kotzebuego „Nieszczęśliwi”, Dumasa syna „Pan Alfons” i Barière’a i Tiboust’a „Fałszywi poczciwcy”, grane w Teatrze Letnim w Ogrodzie Saskim, Eldorado i Alhambrze.

W ciągu ubiegłych dwu tygodni teatry nasze wystawiły trzy nowe sztuki, z których dwie lepsze grano w ogrodach: Alhambrze i Eldorado, trzecia zaś, najgorsza, ukazała się na scenie warszawskiego teatru letniego w Saskim ogrodzie. Mówiąc nawiasem, taki stan rzeczy przynosi wielki zaszczyt naszej reżyseryi, która, jak wieści chodzą, trzyma po kilkanaście lat dobre sztuki na półkach teatralnej biblioteki, czekając widocznie, „aż się przedmiot świeży, jak figa ucukruje, jak tytoń uleży“, a tymczasem troskliwie wystawia jednoaktówki, zdolne największych nawet miłośników sztuki wyleczyć raz na zawsze od manii chodzenia do teatru, ile razy grają coś nowego.
Do takich miłych nowalijek należy między wielu innemi i ostatnia jednoaktówka komedyjka Kotzebuego p. t. „Nieszczęśliwi“. W gruncie rzeczy nowalijka owa napisana była jeszcze w tych czasach, kiedy to „Wujaszek z Ameryki“ był nowością, wygodnie kończącą powieść lub sztukę. Umierał on sobie w New-Yorku, lub zjawiał się nad Wisłą w chwili największego niebezpieczeństwa dla bohaterów sztuki i, dowiódłszy kilkoma okrągłymi frazesami, że w „jasnem niebie daleko jest chłodniej, niż w piekle”, nagradzał milionami dolarów cnotę, karał zamknięciem kieszeni występek i łączył zakochaną parę.
Wszystko to było niegdyś, ale nie dzisiaj, „o nie, na Peruna!” Dziś „Wujaszek z Ameryki“ jest postacią tak wyzyskaną, opatrzoną i oklepaną, że istnienie jej prędzej nawet w rzeczywistości przypuszczalnem, niż w sztuce uprawnionem być może. Przecież to postać przysłowiowa! a jednak, któżby uwierzył, że oto przed dwoma tygodniami czerwony afisz zwiastował przyjście takiej figury na naszą scenę, jako nowość. Istotnie była to taka nowość, że każdemu mimowoli przyszła na pamięć owa bajka, której to dzieci słuchają z niewyczerpaną cierpliwością: Była to czapla na wysokich nogach, chodziła sobie po rozstajnych drogach, siadła na desce, czy powiedzieć jeszcze?
A kiedy rozciekawieni słuchacze błagają, by powiedzieć jeszcze, ciągnie się w ten sposób:
Była to czapla etc.
Sztuczka, bez pretensyi wprawdzie, ale mierna do wysokiego stopnia i równie nudna, jak mierna. Bogaty wujaszek, którego nie zna ani jedna z osób, do familii jego należących, przyjeżdża do kraju i podaje się nie za siebie, ale za egzekutora testamentu zmarłego niby bogacza, który cały swój majątek zapisał najnieszczęśliwszemu ze swoich krewnych. Naturalnie nieszczęśliwi, a pragnący otrzymać milionowy spadek krewni poczynają się schodzić jedni za drugiemi. Ma to być niby galerya portretów, czy typów, które oglądamy z kolei. Naprzód więc widzimy pijaka, potem złotego młodzieńca, potem nauczyciela tańców, potem aktorkę, potem woltyżerkę z cyrku, a potem jeszcze czułą i cnotliwą parę, która nakoniec otrzymuje względy i miliony wujaszka. Czytelnik łatwo sobie wyobrazi, ile jest miłej rozmaitości w tem kolejnem wprowadzaniu spadkobierców; ktoś dzwoni, sługa melduje, pan z powagą wygłasza słowo: prosić, i z za drzwi wyskakuje nowa lala. Ta ceremonia powtarza się z największą dokładnością, ośm czy dziewięć razy z kolei tak że widz z coraz wzrastającym niepokojem mimowoli zadaje sobie pytanie, jak prędko wszystko to się skończy, i czy czasem autorowi nie na dłużej wystarczy konceptu, niż jemu cierpliwości? Istotnie, niema żadnej dobrej racyi, dla której sztuka ta miałaby się kończyć kiedykolwiek; zupełny brak akcyi umożliwia usunięcie zakończenia do chwili, która się będzie autorowi podobała. Na dobitkę przerobiono sztukę na naszą scenę w ten sposób, iż rzecz niby dzieje się w Warszawie i między Polakami. Nie potrzebujemy dodawać, że popsuło ją to do reszty, niektóre bowiem postacie możliwe i mające swe znaczenie w Niemczech, przeniesione na nasz grunt, stały się pomysłami, nie mającymi nic wspólnego z rzeczywistością. Do takich postaci należy np.: woltyżerka cyrkowa. W Niemczech to może i wyrobił się pewien typ woltyżerki, ale proszę powiedzieć, czy kto widział Polkę, skaczącą z grzbietu cwałującego konia przez zaklejone obręcze? Podobne postacie należało w przeróbce usunąć; sztuka stałaby się przez to wprawdzie krótszą, ale tego rodzaju sztuki mają to właśnie do siebie, że im są krótsze, tem lepsze.
Co się tyczy „Pana Alfonsa“, sztuki Dumasa syna, granej w Eldorado, i „Fałszywych poczciwców“ Barière‘a i Thibousta, przedstawionych w Alhambrze, podamy o nich obszerniejsze sprawozdania wówczas, gdy sztuki te przedstawione zostaną w stałym naszym teatrze warszawskim. Tu tylko nadmienimy, że cokolwiekbądź o nich, a zwłaszcza o „Panu Alfonsie“ mówi tak prasa, jak i publiczność, zawsze sztuki to szerszego pokroju, pisane przez ludzi myślących i dla ludzi myślących. „Pan Alfons“ często bywa paradoksalnym; moralność jego podejrzana, a pożyteczność i racya bytu tłómaczy się tylko stanem społeczeństwa, wśród którego szukano dlań odpowiednich postaci. Gdzie upadek kobiety stał się faktem codziennym, a łamanie wiary małżeńskiej rzeczą powszechną, tam słusznie odkryto wszem wobec ową ranę społeczną, i słusznie zwrócono na nią uwagę opinii. Gdy nawie społecznej grozi niebezpieczeństwo, wówczas głosy, wołające o ratunek, są uprawnione, z drugiej strony uczyć, jak należy przebaczać winnym, obłąkanym i nieszczęśliwym, po ludzku jest i po chrześcijańsku. U nas wprawdzie do tego rodzaju wołania i nauki zawcześnie, dlatego i „Pan Alfons“ może mieć tylko znaczenie względne, jako obraz z obcego życia i obcych błędów. W każdym jednak razie i taka nawet sztuka, w porównaniu z farsami, jakiemi traktuje nas reżyserya głównego teatru, może się liczyć do lepszych nabytków miejscowego repertuaru.
Nakoniec, co do „Fałszywych poczciwców“, granych w Alhambrze, jest to jedna z najmoralniejszych, najdowcipniejszych i najlepszych komedyi, jakie przedstawiono u nas w ostatnich czasach. Satyra zręczna i cięta; charaktery pomyślane i utrzymane wybornie, a prawdziwy humor i poczciwa, zgodna z wymaganiami moralności tendencya stanowią celne zalety tej komedyi. Dodajmy do tego, że grano ją wybornie, ze zrozumieniem i werwą, jakiejby się nie powstydzili bardzo nawet wytrawni artyści. Już to trupa pana Trapszy odznacza się wcale pokaźnym doborem grających, a tacy artyści, jak pan Zaręba lub Morozowicz, mogliby stanowić cenny nabytek dla każdej, a zatem i dla naszej stałej sceny, która ma to znów do siebie, że spotykają się na niej tylko ostateczności.

Niwa.  1874 t. VI.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak w tekście jednego wersu, w tym miejscu powtórzony jeden z wersów następnych. W oryginalnym tekście w Gazecie Polskiej, 1873, nr 89 zdanie brzmi: „Pan naczelnik drażni pobożnego pana sędziego, utrzymując, że wszystkiemu złemu na świecie winni jezuici.“
  2. Znana bajka Lafontaina, illustrowana przez G. Dote'go.
  3. Patrz Sprawozdanie Dyr. Tow. Kred. Miejsk. Annex lit. B. str. annexu 2-ga, wiersz. 11.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Czego pragnie kobieta, chce Bóg!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.