Jan Chęciński (Wspomnienie pośmiertne)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jan Chęciński (Wspomnienie pośmiertne) |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LXXIX Pisma ulotne (1874-1877) |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom LXXIX |
Indeks stron |
Ze dwa tygodnie temu, a może i trochę dawniej, jak spotkałem się z Janem Chęcińskim.
Jakkolwiek poprzednio nie często się z nim widywałem, uderzyła mnie jednak na pierwszy rzut oka dziwna zmiana w jego twarzy. Chęciński zawsze szczupły był i mizerny, ale teraz wyglądał, jak gdyby po długiej chorobie dopiero co wstał z łóżka. Blady był tą bladością woskową, przezroczystą. Wyraz głębokiego smutku, cierpień i pognębienia malował się w jego wyrazistych rysach; oczy świecił mu gorączką, zdawał się zmęczony bardzo i przybity, ruchy zaś jego zdradzały niezwykły jakiś nastrój moralny.
Znając go dobrze, odgadłem, że na ciernistej ścieżce życia o nowe jakieś musiał się zranić kolce.
— Co panu jest i co u pana słychać? — spytałem.
— Źle, że i gorzej być nie może — odpowiedział z westchnieniem.
— No, cóż takiego?
Machnął tylko ręką, a potem, wsparłszy czoło na dłoni, przymknął oczy, jakby szukając ulgi w chwilowem milczeniu.
Wreszcie jednak ożywił się i począł mi opowiadać swoje dolegliwości i umartwienia. Istotnie, zwaliło się nań takie brzemię, że chyba nadludzkich trzeba było sił, aby je unieść. W domu miał prawdziwy szpital; dzieci jedno po drugiem chorowały mu na tyfus. Ojcowskie serce, zawieszone między rozpaczą i nadzieją, biło ustawiczną trwogą. Trzeba było czuwać nad choremi, co chwila zrywać się od pracy na jęk chorego dziecięcia, spędzać bezsennie noce, a przytem pracować, i to pracować podwójnie, by zwiększonym zaradzić potrzebom. Skarżył się, że sił mu brak, że ledwo może podołać obowiązkom; mówił, że sam nie może zrozumieć, że jeszcze trzyma się na nogach; narzekał na niedostatek, który, mimo wszelkich wysileń, coraz szerszym wyłomem wdzierał się do jego domu. Tu do pracy trzeba świeżości myśli, spokojności, a on był znękany, przybity. Obowiązki reżysera nakoniec, ciężkie i kłopotliwe obowiązki, prawdziwym ołowiem ciążyły na każdej chwili jego życia.
— Oj, nie po różach stąpam, nie po różach! — rzekł, zakrywając twarz rękoma. Gdyby przynajmniej zostawiono mnie wśród moich cierpień w spokoju, ale… pan wiesz?…
Uciął nagle, a potem dodał:
— Ach, jak to boli, jak boli!
— Nie mówmy o tem — rzekłem. — I któż to wolny jest od szkalowań i nienawiści ludzkiej?
Chęciński uśmiechnął się smutno.
— Ha! to i nie mówmy. Taki już jestem zmęczony, że wolę o niczem nie myśleć, jak tylko o spokoju. Ach! doprawdy, bardzo jestem zmęczony, bardzo zmęczony. Potrzeba mi spoczynku, odetchnienia. Co to za słodka rzecz, co to za rozkosz — spokój i spoczynek. O! gdyby się Bóg zlitował nade mną i zesłał spokojność i spoczynek na moją biedną głowę!…
— Daj Boże — rzekłem, ściskając mu rękę na znak pożegnania.
We dwa tygodnie po tej rozmowie tłumy ludu zgromadziły się przed kościołem Przemienienia Pańskiego. W kościele brzmiały smętne śpiewy choralne, migotały płomyki świec; smutno było, cicho i poważnie; na środku kościoła, na katafalku stała, otoczona rzędami świec, trumna, na żółtawej blasze której czytałeś napis; Jan Chęciński.
Ach tak! więc znalazł spokój ten skołatany duch, upadający z trudów i zmęczenia, znalazł ów spoczynek i ów spokój, do którego tęsknił, którego pragnął tak gorąco i o który prosił Boga. Dni pracy syzyfowej i serdecznych cierpień, zawodów, rozczarowań, dni doli twardej, zwątpień i rozpaczy, skończyły się na zawsze. Dziś co? — trumna; mały krucyfiks na niej, garstka popiołu i cisza wielka. Strudzony pracownik usnął, a snu jego nie przerwie już szum i gwar ludzki, nie zbudzi go troska, nie przerwie nikt i nic, wiosną chyba akacya strząśnie białe kwiaty na grób jego, zaszumi w liście topola, zaśpiewa skowronek.
Ale pamięć ludzka otoczy, niby szara przędza pajęcza, jego cichy grobowiec. Zniknął człowiek — został poeta i artysta, niechajże więc, skorośmy mówili o człowieku, teraz o poecie i artyście będzie nam wolno parę słów powiedzieć.
Jan Chęciński urodził się w 1826 roku. Wcześnie bardzo, bo już w latach szkolnych, począł iść o własnych siłach, krwawą pracą zdobywając sobie chleb i naukę. Zagrzewała go na tej trudnej drodze wielka miłość wiedzy i wielka miłość sławy. Dusza młoda, skrzydlata, wrażliwa a poetyczna, snuła złotą nić marzeń o przyszłych tryumfach poetycznych i scenicznych. Wyszedłszy ze szkół, wstąpił do szkoły dramatycznej, gdzie wcześnie zdołał wyróżnić się wśród grona kolegów pracą i inteligencyą. Bystre zrozumienie rzeczy i niekłamane uczucie rokowały w nim niepospolitego artystę. Pierwszy raz wystąpił w komedyi Bogusławskiego pod tytułem: „Lwy i lwice“ i już wówczas zyskał zasłużone uznanie publiczności i krytyki.
Nie był wprawdzie geniuszem scenicznym, ale pierwszy rzut oka odkrywał w nim jednego z tych prawdziwie pożytecznych i rozumnych współpracowników, bez których nie może się obejść żadna scena, a którzy radą i wrodzonym smakiem artystycznym podnoszą sceny, kształcą gust publiczności i na nowe, szlachetniejsze wprowadzają teatr narodowy tory.
Odtąd brał udział we wszystkich poważniejszych sztukach. Kilkakrotnie i aż do chwili śmierci był także reżyserem naszej sceny. Ile i jakimi kłopotami nieraz obarczały go te obowiązki, to dziś Bóg jeden wie. Trudne i bardzo trudne okoliczności nie zawsze pozwalały mu iść drogą, jaką dla dobra sztuki niezawodnie sam chciał postępować. Nieraz może doświadczył niechęci kolegów; nieraz prasa, nie wchodząc w żadne powody i okoliczności, ostro przyganiała kierunkowi, w jakim scenę prowadził. Wołano o nowe sztuki, trzeba było więc dawać, co się znalazło pod ręką. Z drugiej strony, publiczność nie zawsze chętnie chciała słuchać sztuk poważniejszych, reżyser musiał czasem iść wbrew jej wymaganiom, a tym sposobem nowe na siebie ściągać niechęci. Na duszę bardziej obojętną mniejby może oddziaływały krytyki i niechęci, ale poetyczna, wrażliwa dusza Chęcińskiego głęboko odczuwała każde słowo niechęci i przygany. Chęciński gryzł się wewnętrznie i zużywał w walce. A tu przychodziły jeszcze kłopoty domowe, niedostatek, umęczenie z nadmiaru pracy i wreszcie — trzeba wyznać: publiczne szkalowania, owe syczenia wężowej zawiści, które systematycznie sączyły truciznę do tej zbolałej duszy.
A jednak, powiedzmy prawdę, ileż to arcydzieł dramatycznych, ile sztuk prawdziwie pięknych i wyższym nacechowanych talentem ujrzeliśmy na naszej scenie, dzięki niezmordowanym zabiegom i pracy tego człowieka. Tak jest! Bądź co bądź, wiele pracował i wiele zrobił i jaka za to nagroda? Oto życie męczeńskie, a potem trumna, martwa, zielona gałązka na wyziębniętą pierś i słowo uznania… po śmierci.
Dziwna rzecz jednak: owa gorycz powszedniego życia nie odbiła się w utworach Chęcińskiego. Ach! widać jego życie wewnętrzne inne, idealniejsze i czystsze było, niż zewnętrzne, w którem miotany falami niedoli, może i wypuszczał czasem wiosło z dłoni. Samotny, z piórem w ręku, wśród ciszy nocnej, w której tylko szept zegara opowiadał o uciekających godzinach, przenosił się Chęciński w świat harmonii, pogody i tego spokoju, którego w życiu nie zaznał. Wówczas to w ciszy i samotności dusza jego otwierała się, jak kwiat, jasna, czysta w swych celach i pragnieniach; zamierał człowiek, a żył poeta. Dlatego w utworach jego niemasz żółci, ani zawiści, ani gorączkowego niepokoju. Nawet ironia jego pogodna i ucieszna, po staropolsku, wesoła jest raczej, niż zjadliwa.
Co więcej: przebija w nim wszędzie pewna, prawie dziecięca naiwność. Pierwsze jego utwory liryczne, p. t. „Anioł i Czart“, „Jałmużna“ trzymane są w tonie ludowym, serdecznym, a nawpół naiwnym. Niemasz w nich wprawdzie wysokiego lirycznego polotu; Chęciński nie buja pod obłokami Pindara, ale jako skromny lirnik, z niekłamanem uczuciem nuci pieśń swojską, na dobrze znajomą nutę. Szczere uczucie, jasność myśli, potoczność dykcyi, oto najcelniejsze przymioty tych utworów. Zresztą, nie liryka, ale scena była dlań polem najwłaściwszem. Pierwsze jego wystąpienie na tem polu przypada na rok 1851; afisze pierwszy raz wówczas ogłosiły jego komedyę w 1-m akcie, pod tytułem: „Poeta“. Sam autor spodziewał się wiele od tego utworu, łatwo więc wystawić sobie jego niepokój, obawę, nadzieję. Nadszedł wreszcie oczekiwany wieczór. Publiczność zebrała się dość tłumnie, ponieważ grano przytem i inne sztuki.
Zaczęło się przedstawienie, i nieszczęśliwy „Poeta“ przeszedł bez oklasków i entuzyazmu, a nakoniec, po kilku jeszcze przedstawieniach, usnął snem nieprzespanym na półkach biblioteki teatralnej. Sztuka upadła, ale była to pierwsza próba. Upadła słusznie; Chęciński nie umiał w niej jeszcze stanąć na stanowisku przedmiotowem; brak w niej było obserwacyi życiowej i życiowej prawdy. Młody autor (wówczas miał lat 24) własne wewnętrzne zapatrywania się na świat brał za rzeczywistość; przedstawiał pomysły, sądząc, że przedstawia ludzi; swój światek, swoje sympatye i antypatye brał za rzeczy obchodzące wszystkich. Próba więc nie udała się, ale kto wie, czy nie na korzyść autora. Następne jego prace noszą cechę większej dojrzałości i głębszych badań życiowych. Komedya dwuaktowa pod tytułem: „Rozwód, czyli dwie mężatki“ cieszyła się już większem uznaniem krytyki. Znać tu już było talent, wydobywający się z więzów niedoświadczenia, jak motyl z gąsienicy.
Umysł autora kształcił się coraz bardziej; wyrabiał się dar obserwacyi; młodzieńczą podmiotowość zastępowało objektywne poczucie rzeczywistości. Chęciński wzmocnił się, dojrzał i wreszcie wystąpił w 1859 roku z trzecią z kolei komedyą, p. t. „Szlachectwo duszy“, którą krytyka przyjęła z pochwałami, publiczność zaś z prawdziwym zapałem.
W sztuce tej autor przeprowadza walkę idei nowszych i bardziej postępowych, z głęboko jeszcze wówczas wkorzenionemi pojęciami kastowemi. Młody doktór, Wilczura, syn prostego, ale pełnego hartu, uczciwości i zdrowego rozsądku, rolnika, kocha się w arystokratycznej pannie baronównie. Za doktorem jest prócz panny i jej ojciec, pan baron, człowiek rozumny i doświadczony; przeciw doktorowi zaś matka, pani baronowa, wielka dama, nerwowa, mdlejąca na zawołanie i pełna najrozmaitszych wielkoświatowych grymasów. Popiera ona innego pretendenta, młodego światowca, próżniaka, utracyusza, ale dobrze urodzonego. Młodzieniec ten, dowiedziawszy się, że baron, uchodzący nawet w oczach żony i córki za ubogiego, w rzeczywistości posiada znakomity majątek, postanawia z pomocą tego posagu podtrzymać upadającą własną fortunę. Tu naturalnie następuje kolizya między Wilczurą ojcem i synem z jednej a baronową i jej protegowanym z drugiej strony. Intrygi wielkoświatowca zdołały zachwiać ufność w sercu panny do młodego doktora i zerwać na chwilę sympatyczne więzy, łączące dwa te szlachetne serca; ale wkrótce próba, którą wymyśla nie w ciemię bity i znający ludzi baron, wyświeca rzeczywistą wartość każdego z dwu pretendentów. Obaj Wilczurowie ukazują się ludźmi serca i czynu, wielkoświatowiec zaś pospolitym łowcą na posagi. Oczywiście, panna oddaje rękę doktorowi, z czego korzystając, baron wypowiada w formie sensu moralnego przekonania, że tylko szlachectwo duszy, nie zaś pusty tytuł, stanowi prawdziwą wartość człowieka.
Trudno zaprzeczyć, że tak sama tendencya sztuki, jak i sposoby, którymi autor usiłuje ją przeprowadzić, dziś wydałyby się już zużyte. Ale wówczas były to trochę inne czasy; droga na polskiej scenie mniej była utorowana, rzecz zatem trafiła do smaku publiczności i obudziła niezwykły zapał. Były to może najjaśniejsze chwile w życiu poety. Imię jego zyskało pewną popularność, krytyka go chwaliła. Pod wpływem pierwszego wrażenia nie zauważono, że kwestya traktowana była w sztuce zbyt miękko, że właściwie nie występowały w niej do walki zasady, boć jedna tylko baronowa ze swymi słabymi nerwami i ze swem wiecznem na ustach: „zemdleję!“ żadną miarą nie mogła być uważaną za przedstawicielkę potężnej i nie na samych tylko kobiecych grymasach opartej idei arystokracyi rodowej. W gruncie rzeczy, autor ślizgał się tu tylko po zasadach. Zamiast wszczepić je w charaktery, przelać w wybitne postaci ludzkie i przedstawić kolizyę, jako z natury tych charakterów i tych ludzi płynącą, wprowadził miękkie istoty, których kolizya z pomocą bardzo drobnych i pospolitych środków się wyradza, a zaledwie przez trochę żywszą i więcej patetyczną deklamacyę się wypowiada.
Mimo jednakże tych wad, których zaprzeczyć trudno, krytyka sprawiedliwie podnosiła wysokie zalety tej sztuki tak zewnętrzne, jak i wewnętrzne. Do pierwszych należy piękny wiersz, potoczystość i pewna wymowność, dozwalająca autorowi wypowiadać swe przekonania w sposób wielce sympatyczny; do drugich: niezaprzeczona zacność tendencyi, żywość akcyi, logiczny rozwój charakterów, a wreszcie i głównie owo ciepło serdeczne, rozlane w całej sztuce, które po wieczne czasy będzie zawsze kluczem do serc publiczności i krytyki. Było też ono najcelniejszą zaletą wszystkich utworów Chęcińskiego, tak jak znów miękkość najcelniejszą ich wadą. I jedno i drugie przejął poeta od Syrokomli, swego przyjaciela i mistrza, pod którego wpływem zostawał całe życie. Gdyby Syrokomla stworzył był szkołę, możnaby śmiało zaliczyć do niej Chęcińskiego. Też same przymioty, też same wady; wiersz nawet i sposób wypowiadania się podobny, z tą jednak różnicą, jaka między mistrzem a uczniem zawsze musi zachodzić.
Po „Szlachectwie duszy“ nastąpiła z kolei komedya pod tytułem: „Porządni ludzie“. Jest to satyryczny obraz ludzi, którzy pod przyzwoitą powierzchownością, przyzwoitemi słowami i przyzwoitem obejściem się kryją wielką nicość moralną. Człowiek taki przestrzega usilnie form światowych, mówi rozsądnie, ubiera się, jak inni, nie wydaje więcej, niż może, jeżeli jest młodzieńcem, nie popełnia tych wszystkich głupstw i szaleństw, jakie zwykle popełniają młodzi; nie hula, nie pije, nie gra w karty, nie kocha się w baletniczkach, nie bywa ateuszem ani bigotem, nie próbuje pisać niedorzecznych wierszy, nie wdaje się w awantury, ani mniejsze, ani większe. Jest sobie, dajmy na to, urzędnikiem, więc godzin biurowych pilnuje; pan naczelnik go chwali, matki, sypiające podczas zimowych zabaw na kanapach, mają go za ideał przyszłego męża i polecają go córkom, słowem: napozór nic mu nie brak, a jednak — wyjmij serce z tego człowieka, znajdziesz pustkę, wyjmij mózg, znajdziesz maszynkę. Jest to orzech świstun. Z wierzchu piękny, w środku tabaka. Zawód filistra, wcielony egoizm. Jeżeli jest ojcem i mężem, dręczy służbę wymaganiami i łaje chłopców, którzy to nie tak jak on, co to nagrody brał w każdej klasie, nie tylko nagród, ale i promocyi nie dostają; uważa się za uczciwego człowieka, inni poczytują go także za wzór, godny do naśladowania, co w gruncie rzeczy nie przeszkadza mu być cynicznym, nudnym, niewyrozumiałym, pedantem i egoistą wcielonym, obrzydliwym.
Takich to ludzi, „taki zwykły pomiot ludzki“ (jak mówi Hamlet), co to „plącze się między stopami wielkich tego świata“, takich to nowożytnych Poloniuszów chciał wymalować Chęciński w swojej komedyi. Zadanie zaiste niełatwe, bo tu samo założenie, sam rodzaj typu znosi możność istnienia cech wybitnych. Trzeba wielkiej zręczności, niezmiernie wyrobionego daru obserwacyi, żeby nie zatrzeć wyrazistego obrazu. Chęciński typ ten pojął wprawdzie jednostronnie, a raczej nie stworzył skończonych typów, nie wycieniował może z całą dokładną drobiazgowością swych postaci, niemniej jednak kontury ich zarysował śmiało i trafnie. Bądź co bądź, „Porządni ludzie“, lubo nie tak żywo, jak „Szlachectwo duszy“, przyjęci, przewyższają jednak tę ostatnią sztukę pod wieloma względami i stanowią (nie przesądzając losu: „Krytyków“) kulminacyjny punkt twórczości scenicznej Chęcińskiego.
Przedstawienia komedyi „Krytycy“ nie doczekał się poeta. Mamy jednak nadzieję, że śmierć jego nie tylko nie odwlecze, ale raczej przyśpieszy ukazanie się jej na scenie. Ci, którym zgasły Chęciński ją czytał, stawiają tę pracę wysoko. Humor i cięta, pełna polotu ironia, przenikająca całość od początku do końca, mają być najcelniejszymi jej przymiotami!
Nie chcąc zbyt rozszerzać naszych wspomnień, opuszczamy wiele pomniejszych utworów zmarłego poety, tak dramatycznych, jak i lirycznych; nie możemy jednak pominąć zupełnem milczeniem działalności Chęcińskiego, jako pisarza dla dzieci. Pisał dla dzieci wiele i bardzo wiele; pisał serdecznie, ciepło, z wielką miłością dla swoich małych czytelników i czytelniczek, zrozumiale, poprostu, a jednak zajmująco. Imię też jego wielką cieszyło się między dziećmi sympatyą. Na wieść o śmierci ulubionego autora niejedna tam jasna główka dziecięca musiała pochylić się smutno; niejedne oczka błysnęły łzami żalu po dobrym przyjacielu, który to podczas długich wieczorów zimowych i zaciekawić umiał, i nauczyć. Wieczny mu teraz odpoczynek!
Oto zakres prac Chęcińskiego, do których zasiadał z natchnieniem i miłością. Ale poza niemi ciągnie się jeszcze długi orszak rzemieślniczych prac dla chleba, codziennych wysileń, do których zmuszał go niedostatek, wysileń często niezgodnych z duchem poety, a męczących, prawdziwych trudów Syzyfa. Ludzie często brali mu je za złe, Bóg może mu je do cierpień za winy policzy.
Słusznie ktoś powiedział, że, gdyby ten człowiek posiadał tylko setną część tego, co przyniósł teatrowi, umierałby spokojny o los dzieci. A jednak… jeżeli umierał spokojny, to chyba na myśl, że ogół nie pozwoli żyć w niedostatku sierotom tego, kto, bądź co bądź, dobrze mu się zasłużył.