Kronika teatralna
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kronika teatralna |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LXXIX Pisma ulotne (1874-1877) |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom LXXIX |
Indeks stron |
Bez przygotowań żadnych, odrazu wprowadzam cię, czytelniku, w świat mało znany. Przywykłe do wypłowiałych salonów oczy nasze z ciekawością śledzą widok, jaki się przed niemi otwiera. Przez otwartą kolumnadę domu, w którym jesteśmy, widać błękitne wzgórza, na wzgórzach miasto jakieś, świątynie, szeregi domów, kolumny, posągi, w zamglonej dali gaje oliwne i uśmiechnięty krajobraz, zamknięty falami morza. Gdzież jesteśmy? W starożytnej Grecyi, w Koryncie.
Oryginalna, ale pełna poetycznego uroku podróż. Dziećmi jeszcze, może nieraz, ucząc się historyi, wyobrażaliśmy sobie tych ludzi i te czasy; może nieraz dziecinna wyobraźnia przenosiła nas do Koryntu lub Aten, między pałace, świątynie, kolumny, między rojący się lud na rynku, sofistów, prawiących z mównicy, żołnierzy, przekupniów, kapłanów i mędrców. Otóż owe pół-ludzkie, pół-boskie czasy, wskrzeszone stają teraz przed nami. Jesteśmy w domu słynnej z piękności hetery Lais. Wszystko tu wspaniałe, kosztowne, przepyszne, ale niemasz nic piękniejszego, jak sama właścicielka. Sława jej rozeszła się po całym świecie. Bogaci wielbiciele przyjeżdżają i z Grecyi i z krajów barbarzyńców podziwiać ją, obsypywać darami i starać się o jej względy. Właśnie dwaj ludzie, stojący przed naszemi oczyma, rozmawiają o jej wdziękach. Jeden to Grek, Psaumis, bogaty a skąpy safanduła. Pragnie on posiąść godną bogów Lais i dlatego, chcąc ją sobie zjednać, kupił jej jakiegoś niewolnika, flecistę, na podarunek. Drugi z rozmawiających to Kartagińczyk. Zbankrutował w Kartaginie i uciekł; gagatek ten przypomina nasze czasy. Psaumis rozprawia o wdziękach Lais, ale Kartagińczyka więcej obchodzą jej bogactwa. Co za przepych! Dom i skarby warte przynajmniej sto talentów, jak ulał, tyle, na ile on zbankrutował. Gdyby to można mieć! He! he! wróciłoby się do Kartaginy, spłaciło pilniejsze długi i rozpoczęło na nowo spekulacye i spekulacyjki. Tout comme chez nous!
Ale owe marzenia miedzianego Kartagińczyka przerywa wejście Lais. Harmonia greckiego posągu, pogoda i klasyczny spokój wieją od tej postaci. Białe peplum spływa po niej, jak obłok, a szata gnie się w klasyczne fałdy. Tak, teraz już niewątpliwie jesteśmy w Grecyi. Najwyższa harmonia z najwyższą prostotą — to już nie tak comme chez nous. Życie to nasze prozaiczne i jałowe znika z przed oczu, a natomiast trwa poetyczna wizya. Ach, jak miło czasem zobaczyć owe wieki, w których Apollo nie kręcił jeszcze korby fabrycznej! Cywilizacya nasza nie dość może zaspakaja estetyczne potrzeby natury ludzkiej, że zaś potrzeby te niemniej istnieją, dlatego może tak chętnie wracamy do owych wieków, w których sztuki piękne uważane były za potężny i tak dobrze niezbędny, jak każdy inny, czynnik w życiu.
W tem może leży i urok, jaki wywiera Flecista. Rozmarza on i, niby iskra elektryczna, budzi zdrętwiałe pragnienie piękna i zapełnia serce tem spokojnem, a słodkiem uczuciem, które jest prawdziwem zadowoleniem estetycznem. Być może, że dorabia tu wiele wyobraźnia, umiejąca na podanem tle coraz nowe tworzyć obrazy, być może, że gra naczelnej artystki, która z roli Lais uczyniła prawdziwe studyum artystyczne, przyczynia się do owego, czysto klasycznego wrażenia, nie bardzo zresztą klasycznej sztuki, niemniej jednak zasługą autora jest, że podał materyał tak wyobraźni, jak i sztuce. W tej pięknej, a w grze artystki takiej klasycznej Lais kocha się pasterz z gór, otaczających Tessalię. Natura to pierwotna, dzika, dziwna, ale szlachetna. Sprzedał się w niewolę, jako flecista, żeby mieć pieniądze, a wymówił sobie tydzień wolności, żeby mieć czas przedstawić się jej, jako bogaty cudzoziemiec i kupić jej miłość. Przyszedł i kupił. Całą duszą ją pokochał, ale i całą duszą pogardził. Wreszcie wezbrane uczucia wybuchnęły. Był to koniec tygodnia wolności, po którym miała się zaczynać się jego niewola. Lais rozmawiała z Psaumisem i Kartagińczykiem Bomilkarem, gdy on wszedł i wypowiedział wszystko; wyznał, że nie jest tem, czem się być wydaje, nie jest Artobarzanesem, bogatym satrapą, ale biednym pasterzem, który się sprzedał, bo kochał, ale który dziś jeszcze, wraz z zachodem słońca, poszuka w śmierci ucieczki przed niewolą, miłością i pogardą.
Słowa jego padają ogniem na duszę i serce Lais. Oto może raz pierwszy w życiu spotkała się z miłością, nie z wyrazem, ale z uczuciem; serce poczyna bić w jej piersi nieznanem tętnem, na myśl przychodzi cała przeszłość, niby świetna, a tak skalana i pełna hańby, i cały szych tej świetności, fałsz słów, nikczemność czynów, kłamstwo uczuć. Ach, jakaż ohydna przeszłość! Ale zaraz w sercu Lais budzi się i inne uczucie. Witajże, jutrzenko wybawienia, witaj, miłości, święta, jak płomień ofiarny, jasna, czysta i oczyszczająca. W jednej chwili Lais zrzuca z siebie powłokę hetery, jak motyl brzydką poczwarkę. Chciałeś miłości (mówi do pasterza Halcidasa), a dlaczego przyszedłeś ze złotem. Ta wymówka jest zarazem jedynem usprawiedliwieniem dla siebie. Lais sprzedaje wszystko, co ma, aby wykupić kochanka z rąk Kartagińczyka, który, przewidując dobry interes, odkupił go od Psaumisa. Napróżno szlachetny pasterz chce temu przeszkodzić; próżno mówi, że jej nie kocha, próżno udaje, że kocha inną. Lais cierpi, ale ofiarę spełni. Pozbywa się wreszcie resztek mienia i biedna, ale oczyszczona, nieśmiała, ale kochająca, łączy się z ukochanym.
Treścią tej sztuki jest, jak widzimy, odrodzenie kobiety upadłej przez miłość. Przedmiot ten wywołał krytyczne rumieńce na lica tych i owych recenzentów, rumieńce obrażonej skromności, których skutkiem były gromy, jakie w niektórych sprawozdaniach spadły na sztukę i jej tendencyę. Według naszego zdania zagrano larum zupełnie bez potrzeby. Odrodzenie kobiety upadłej przez miłość nie tylko nie jest czemś niemoralnem, ale przeciwnie, przedmiotem dla sztuki bardzo pięknym i bardzo moralnym. Gdziekolwiek i pod jakimkolwiek imieniem młoda grzesznica rozpuszcza złoty warkocz na znak pokuty i w sercu zapala ogień ofiary, tam zawsze zasługuje na współczucie, na przebaczenie, tam zawsze staje się oczyszczoną i tem moralniejszą, im niżej poprzednio upadła. W „Damie Kameliowej“ Dumasa syna sama myśl oczyszczenia przez miłość jest zawsze moralną, a niemoralnem jest tylko przeprowadzenie myśli, niemoralnymi są obrazy, niemoralnem jest wreszcie to, że bohaterka tak zmysłową i tak zakazaną miłością pragnie okupić dawne błędy, że różnica między tą nową miłością a dawną jest chyba tylko ilościowa. Dawniej miała wielu kochanków, potem jednego, oto wszystko.
W „Fleciście“ jednak nie spotykamy nic podobnego. Ani jednego jaskrawego obrazu. Lais występuje idealniej, czystszą jest i bardziej marmurową. Przeniesienie sprawy w czasy greckie, ze stanowiska historycznego może niesłuszne, tem bardziej odbiera jej drażliwy charakter, a natomiast obłóczy pewnym urokiem prostoty, wobec której ginie wszelki odcień niemoralności. Co do innych zarzutów, mianowicie, że niemasz w tej sztuce ducha greckiego, ani wyobrażeń greckich, ani kolorytu epoki, że Artobarzanes to nowożytny bajronista, wszystko to zarzuty słuszne. Tak jest. „Flecista“ ma wiele wad, brak mu ścisłości historycznej, ani słowa, ale nie brak za to najcenniejszego w sztuce przymiotu, t. j. poetyczności, która niejedną wadę hojnie zdoła opłacić.
Piękny przekład pana Szymanowskiego zasługuje na zupełne ze strony krytyki uznanie.
Przechodzimy teraz do pięcioaktowej komedyi pana Kazimierza Zalewskiego, pod tytułem: Z postępem. Komedya to nawskroś tendencyjna. Autor chciał odmalować w niej z jednej strony ścieranie się pojęć nowszych, demokratycznych z arystokratycznemi, z drugiej — wychłostać ostrą satyrą panującą dziś gorączkę spekulacyi handlowych. Hrabia Kobylański, ojciec dwojga dzieci, Artura i Anieli, a przytem karmazyn z karmazynów, posłyszawszy od siostry swej żony, starej dewotki, o nowoodkrytych źródłach nafty w majątku bankiera Silbera, śpieszy do takowego coprędzej i wchodzi z nim w spółkę celem powiększenia i tak już znakomitego swego majątku. Tymczasem przyjeżdża Zdzisław, młody inżynier, przyjaciel syna hrabiego Kobylańskiego, a cichy aspirant do ręki panny Anieli. Inżynier ten ma być wysłany jako technik do źródeł nafty, celem eksploatacyi takowych. Ale podane przez Silbera plany nie podobają się znającemu się na rzeczy inżynierowi. Podejrzywa tu jakąś nieczystą spekulacyę, jedzie więc coprędzej do źródeł, aby na miejscu rzecz sprawdzić i ostrzedz hrabiego, póki pora. Na nieszczęście podejrzenia jego sprawdzają się. Nieszczęśliwe straty pieniężne i marnotrawstwo młodego Silbera, syna starego Silbera, zachwiały majątek tego ostatniego i postawiły go nad brzegiem przepaści. Cóż więc czynić wypada w takiem położeniu bankierowi? Uczciwy przykłada w takim wypadku lufę do skroni, nieuczciwy wynajduje dwa źródła ratunku: jedno urojone — nafta, drugie rzeczywiste — łatwowierność karmazynowego szlachcica. Silber zatem postanowił ratować się kosztem hrabiego, którego ruina była mu jeszcze i z innych względów potrzebna. Miał on, jak wiemy, syna, młodego Silbera, hulakę, kosterę, wartogłowa, a nawet skończonego łotra, który nie wahał się fałszować wekslów, ile razy potrzeba mu było pieniędzy. Ojciec, stary Silber, pogardza nim, nazywa go idyotą, dla którego niemasz pod słońcem niczego, prócz złota, gromi go za marnotrawstwo, rzuca mu w twarz nazwę fałszerza, a wreszcie (o logiko silberowska!) po tych wszystkich gromach i wyrzutach oświadcza, iż:
......nie chcąc stanąć przed dnem kasy pustem,
Poszedłem twoim śladem: zostałem oszustem.
I tu objaśnia synowi, w jaki sposób ma zamiar oporządzić kieszeń starego karmazyna. Przyznacie, czytelnicy, że zakończenie dziwne. Jeżelić miał tak skończyć, to pocóż było poprzednio prawić morały? Tu papa godny syna, „rodem kurki czubate“, syn godny papy, i obaj nie mają sobie nic do wyrzucenia. Jeżeli kto ma coś komu do wyrzucenia, to chyba logika mogłaby stawiać zarzuty takim figurom, ale logika, tak dotknięta i skrzywdzona zaraz w początku sztuki, zarzuca kraj szaty na głowę, i załamawszy ręce, odchodzi, porzuca Silbera, porzuca jego syna i odtąd więcej jej już aż do końca w postaciach tych nie spotykamy. Silber za to nie porzuca swoich planów, których celem jest naprzód oporządzenie hrabiego, a następnie ożenienie swego gagatka, infanta rodu Silberów, z córką tegoż hrabiego, Anielą. Co za genialny plan! Ruina jest tu potrzebną, bo inaczej hrabia nie wyda córki, a znowu gdy hrabia wyda córkę, to, właściwie mówiąc, nie będzie ruiny, bo pieniądze zostaną w rodzinie. A tymczasem stary karmazyn, który nie grzeszy wcale zbytnią przenikliwością, nie wiedząc o niczem i nie podejrzywając nikogo, bawi się w najlepsze. Właśnie i on, i jego dzieci są na balu u niejakiego Przepiórkiewicza, bogatego parweniusza. Ten Przepiórkiewicz, pocieszna figura, radby się wszędzie wkręcić; próżny, chodzi mu o stosunki, radby córkę wydać za hrabicza Kobylańskiego, ale, nie wiedząc, że młodzi się istotnie kochają, zaledwie śmie o tem marzyć, a tymczasem daje bale, na których bywa arystokratycya. Owóż więc cała rodzina hrabiowska jest na takim balu, hrabia w dobrym humorze i niezwykle łaskawy, młody hrabia „robi kurę“ pannie Przepiórkiewiczównie, w pięknej bajce o motylu oświadcza jej swą miłość, gdy wtem wpada zdyszany inżynier. Był na miejscu. Dowiedział się: wszystko jest oszustwem. Źródła nafty są źródłami cuchnącej wody.
Przyjechał ostrzedz. Czy nie zapóźno?
Łapie naprzód młodego hrabiego! Jak się masz, drogi! woła młody hrabia. Jak się masz! ale przepraszam cię, bo słyszę walca, którego mam tańczyć z panną Przepiórkiewicz. Słuchaj! krzyczy inżynier. Do widzenia! odpowiada z daleka hrabia. Słuchaj! powtarza inżynier. Ale wszystko napróżno! nie zdążył mu nic odpowiedzieć. Zdziwisz się, czytelniku, niedołęstwu tego bohatera. Jakto? chciał udzielić wiadomości, od której zawisł los hrabiego, jego dzieci i nie powiedział dlatego tylko, że młody hrabia śpieszył się do tańca? I nie złapał go za kołnierz? nie zatrzymał gwałtem? nie położył się we drzwiach, nie zdołał krzyknąć tylko dwu słów, które niezawodnieby wychodzącego wstrzymały: „zrujnowaniście!“ Nie mógł tego nawet powiedzieć? I dlaczego?
Nie wiem! I zdaje mi się, że nikt, nie wyłączając autora, nie wie. Autorowi taki wypadek potrzebny był do dalszego przebiegu sprawy. Był mu potrzebnym, ale nie przestał być niewytłómaczonym, nieprawdopodobnym, do wysokiego stopnia wadliwym. Zobaczmy jednak, co się dalej dzieje. Nadchodzi córka hrabiego. Przecie jej przynajmniej zdoła powiedzieć. Istotnie, zabiera się do tego. Przygotowywa ją. Robi wstęp, poczynający się niemal od stworzenia świata. A panna? Panna myśli, że on się jej oświadcza, spuszcza oczy coraz niżej, wyciąga rączki i oświadcza mu, że go także kocha. Brawo! Młody człowiek miesza się, tymczasem nadchodzi pan Przepiórkiewicz i wiele innych osób, i znów energiczny młodzieniec nie ma sposobności oznajmić wieści, od której los wszystkich zależy.
Gdyby autor chciał go mieć umyślnie niedołęgą, gdyby chciał go ośmieszyć, nie mógłby nic lepszego wymyślić. Ależ wedle autora to wcale nie niedołęga, owszem, dodatni postępowo-demokratyczny bohater. Przecież jest inżynierem, co już samo daje mu patent na bohatera; wiadomo bowiem, że najnowsza komedya kocha się w inżynierach, uważa ich za pionierów postępu i zapewnia im takie powodzenie u arystokratycznych panien, że gdyby tak było w życiu, nie byłoby lepszego losu, jak zostać inżynierem, mieć czarne wąsiki, spoglądać na świat romantycznie i deklamować nie inaczej, jak uczuciowo-gardłowym tenorem, wymawiając np. „Tak, droge peni“ zamiast: Tak, droga pani. Oto patent na bohatera.
Takim też jest inżynierem Zdzisław. W rzeczywistości jest to manekin sceniczny, pozytywka do wygrywania postępowych frazesów. Gdy w niej przyciśniesz wiadomą sprężynę, poczyna dzwonić jak z nut komunały, do tego stopnia oklepane, że mimowoli przypominają takie, jak np. „Są chwile w życiu“ albo: „Jak w życiu pojedyńczych jednostek, tak i całych narodów“, albo coś podobnego, od czego uciekłbyś, o czytelniku! zatkawszy uszy, na kraj świata.
Postać to zupełnie i zupełnie chybiona, najmniej może oryginalna ze wszystkich i wprost inna, jak ją chciał mieć autor. Autor chciał z niej zrobić przedstawiciela zasady, bojownika postępu, zwycięzcę nad przesądami, według autora, tacy przedstawiają przyszłość, tacy posiądą ziemię, tacy są ideałami dla dzisiejszej młodzieży, ideałami energii, czynu, pracy…
Widzieliśmy, że ten ideał energii, ten lew ludowy nie umie dwóch słów skleić, kiedy tego najgwałtowniej potrzeba, nie umie nic zrobić i nic, literalnie nic nie robi przez całą sztukę. Cóż mamy o nim myśleć?
Krytyka tej postaci skończona.
Zobaczmy teraz przedstawiciela przeciwnej zasady, arystokratycznej i rodowej. Widzieliśmy lwa ludowego, zobaczmyż heraldycznego, jak ten się z zadania wywiązuje?
Przychodzi nam na myśl, że kilka naszych rodów szlacheckich ma za dewizę herbową, krótkie, ale silne zdanie: „złam się, nie zegnij!“ Śliczna to dewiza! Otóż chcielibyśmy, żeby wszyscy przedstawiciele zasad, występujących do walki w sztuce, trzymali się słów, w dewizie tej zawartych. Wtedy to bowiem, widzielibyśmy przed sobą walkę pełną interesu, uporną, ale dzielną, porywającą i wzniosłą, pełną wzruszających zmian i sytuacyi. Jesteśmy nawet zdania, że, jeżeli przedstawiciela danej zasady robi się chwiejnym, pozbawionym charakteru człowiekiem, to lepiej go wcale nie wprowadzać. Taki zegnie się za pierwszym powiewem wiatru. Taki ustąpi przed okolicznościami, uchyli głowę, wypuści wiosło z dłoni i da się ponieść falom, gdzie wiatrom dąć się podoba.
A Kobylański?
Zbankrutował tedy ostatecznie. Zostało mu zaledwie kilkanaście tysięcy, których nie odda już nikomu, bo to ostatni jego grosz. Ale przychodzi doń niejaki Lisiewicz. Jest to żydek, trochę lichwiarz, trochę bankier, trochę faktor. Ten, umieściwszy kilkanaście tysięcy złotych na tęż spekulacyę naftową, stracił je. Chodzi mu teraz o to, żeby Kobylański stratę zwrócił. Ale Kobylański ma już tylko ostatki. Cóż więc robi Lisiewicz? Oto zna on tę dumną, łamiącą się, ale nie gnącą naturę polskiego szlachcica, wie, że wolałby stracić grosz ostatni, i życie, i zbawienie, niż splamić nazwisko, więc uderza w tę czułą strunę. W sali pałacu Kobylańskiego, do której wkrótce zajrzy może nędza ostatnia, wisi jeszcze na ścianach długi szereg przodków, hetmani z buławami w ręku, biskupi w infułach, groźni wojownicy w zbrojach żelaznych, o twarzach dumnych i surowych. Historyę żywota ich i zasług pisały tak szable nieprzyjacielskie na ich własnych twarzach i piersiach, jak mnich kreśli piórem dzieje w księdze klasztornej. Ale ci łamali się, nie gięli, a teraz patrzą na wnuków swoich, patrzą z niepokojem: Czy się nie zegnie! czy się nie zegnie!?
Chytry Lisiewicz odwołuje się do tych portretów. Mowa jego śmieszna, ale treść jej pali jakby żelazem dumę hrabiego. Tamci nie skrzywdziliby mnie! woła Lisiewicz; ci wielcy hetmani, biskupi, ci z wąsami, ci nie skrzywdziliby mnie niezawodnie. „Idź, mówi cicho hrabia, i ja cię nie skrzywdzę, oddam ci wszystko, co mam“.
Nie zgiął się! To, myślisz, czytelniku, żelazna dusza? to postać jednolita, jak z bronzu ulana lub wykuta z kamienia. Jeżeli jesteś demokratą, możesz go nie lubić, ale musisz poważać. To, myślisz, człowiek konsekwentny? Ale poczekaj. W parę chwil po Lisiewiczu przychodzi Silber, który oszukał hrabiego, obdarł go, zniszczył, i ten sam Silber mówi mniej więcej w taki sposób: „Jesteś, hrabio, zrujnowany i pójdziesz z torbami; wyrzucą cię z pałacu na bruk i koniec, ale daj swoją córkę za mojego syna, młodego Silbera, a ja, stary Silber, jakem Silber, na uczciwość zaklinam się, że cię wyratuję; pieniądze zostaną w rodzinie i wszystko będzie dobrze“.
Cóż hrabia na to? jak myślisz, czytelniku? Heraldyczny lew zaryczał pewnie strasznym głosem, karmazynowa krew rzuciła się do twarzy, może nie przeżył tej propozycyi, może w uniesieniu popełnił jaką zbrodnię? może zabił Silbera, ten stary, nie umiejący się giąć karmazyn?
Cóż uczynił?
Oto siadł na kanapie, i siedział na niej, i bębnił palcami w poręcz, i słuchał, co Silber powie, a Silber długo dowodził, a hrabia dłużej jeszcze odpowiadał, i dysputa, mimo najznakomitszej gry artysty, przenudna dysputa ciągnęła się ku utrapieniu widzów bez końca.
Nie poznajecie hrabiego? I ja go nie poznaję. Czy podobna było się zdobyć na większy brak konsekwencyi? Autor nie odczuł, co się mogło i musiało dziać w sercu starca, tak kochającego swój ród i swoje nazwisko. Gdzież się podział ten hrabia, który, zaklęty przez Lisiewicza na imię przodków, wytrzasnął dlań ostatni grosz z kalety? gdzie podziały się jego przekonania? gdzie wreszcie już nie pojęcia rodowe, ale godność ludzka? boć Silber, pominąwszy kwestyę urodzenia, był prostym oszustem i złodziejem, z którym nie tylko hrabiemu, ale żadnemu uczciwemu człowiekowi łączyć się nie wypadało.
A jednak tenże hrabia mówi później do syna, że upadek majątku doprowadzić go może do oddania córki młodemu Silberowi, albo Koźlikiewiczowi, farbowanemu hrabiemu, protegowanemu przez ciotkę hrabianki.
A dalej znowu tenże sam hrabia wybucha strasznym gniewem na inżyniera, kiedy ten oświadcza się o jego córkę.
A dalej jeszcze tenże hrabia namawia syna, żeby się żenił z panną Przepiórkiewiczówną.
I znowu moglibyśmy powiedzieć, że krytyka tej postaci skończona. Czytelnik sam potrafi ocenić jej wartość. Lew heraldyczny wart lwa ludowego. Ale czyż walka takich postaci może kogokolwiek zainteresować, i czy wogóle postacie takie mogą przedstawiać idee? czy mogą być uważane jako typy danych warstw społecznych. Czy wielkich rzeczy dokonał inżynier-demokrata, ożeniwszy się z córką arystokraty, skoro tego arystokratę nie on przekonał i zwyciężył, ale zgięły okoliczności? Tu nie zasada zwycięża, ale nieudana spekulacya, bankructwo, nafta, długi, zyski i straty; słowem, pieniądze, które w sztuce są ostatecznie osią obrotową wszystkich spraw ludzkich, są słowem, przez które wszystko się staje, a bez którego nic się nie staje.
Oto i sztuka cała. Przepełniona niby tendencyą, a bez tendencyi, pozbawiona żywości akcyi, obrana do najwyższego stopnia z konsekwencyi w rozwoju charakterów, ani nawet może rościć pretensyi do nazwy prawdziwego dzieła sztuki. Najlepsze stosunkowo są w niej albo luźne zupełnie figury, żadnem ogniwem z przebiegiem sprawy nie sczepione (Lisiewicz), albo żywcem przekopiowane z innych sztuk (Przepiórkiewicz). O innych postaciach niema co i wspominać, są to bowiem zwykłe lalki konwencyonalne, które do sztuki dlatego tylko wchodzą, żeby w ostatnim akcie miał się kto z kim ożenić, lub kto za kogo pójść za mąż.
Nakoniec słusznie krytyka zarzucała komedyi tej zupełny brak oryginalności. Rzeczywiście: ile tu w szczegółach pomysłów Narzymskiego, Fredry, Chęcińskiego, ile sytuacyi, zaczerpniętych ze sztuk francuskich, trudno nawet powiedzieć. Wyliczenie tych wszystkich pożyczek conajmniej zabrałoby nam drugie tyle i czasu i miejsca, a tak jednego, jak drugiego szkoda, gdy przedmiot równie niewdzięczny.
∗ ∗
∗ |
Manuel jest zdolnym pisarzem, który, zamknąwszy się w ciasnym wprawdzie kółku życia rodzinnego, umiał jednak z zakresu tego wydobywać wszelkie prawdziwie piękne i prawdziwie dramatyczne sytuacye. Obrazek pod tytułem: „Nieobecny“, który oglądaliśmy parę dni temu na naszej scenie, jest właśnie takim cichym dramatem rodzinnym, mniej udatnym wprawdzie od innych utworów Manuela, może nawet wcale nieudatnym, niemniej jednak czułe serca wzruszającym. Państwo Jumelin, stadło starej daty, mieli syna, który się źle prowadził, robił im wstyd, a wreszcie uciekł do Ameryki. Odtąd życie staruszków płynie we łzach i utrapieniu. Stary Jumelin przeklął syna, przysiągł, że mu nie przebaczy i, zamknąwszy się w sobie, ze swemi łzami i cierpieniem, stwardniał w końcu, jak kamień. Tymczasem w Ameryce syn umarł, jak się to później pokazało, ale natomiast przyjeżdża jego wdowa z małoletnim synkiem a wnuczkiem starego Jumelina. Starzy odżyliby może przy wnuczku, ale zatwardziały dziadek nie chce wpuścić nawet wdowy do domu swego i nie chce widzieć wnuka. Ta jego zatwardziałość sprawia niewymowną boleść całej rodzinie, a zarazem jest główną dramatyczną treścią sztuki. Wszyscy bowiem pracują nad zmiękczeniem serca dziadka, który opiera się wytrwale i łzom i namowom. Cała treść sztuki prócz tej jednej sytuacyi nie zawiera nic więcej. Dziadek wreszcie po długich korowodach, znudziwszy i zgniewawszy widzów, wzruszony widokiem wnuka, daje się przebłagać, ku wielkiej radości wdowy po synu i pani Jumelin. Widzowie radość tę dzielą również z całego serca, wspomniana bowiem jedna i jedyna sytuacya, przeciągana do nieskończoności na rozmaite sposoby, mimo rozmaitych tu i owdzie piękności lirycznych, zamiast wzruszać, nakoniec męczy, nudzi i nuży do wysokiego stopnia.