Z powodu Sfinksa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z powodu Sfinksa |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LXXIX Pisma ulotne (1874-1877) |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom LXXIX |
Indeks stron |
W swoim czasie, gdy Oktawiusz Feuillet napisał „Miłość ubogiego młodzieńca“, zdawało się, że wśród błędnych ścieżek, na jakie weszła belletrystyka francuska, on będzie jednym z tych, co wybrali prostą i szlachetną drogę, na której przewodnikiem jest nieskażony smak estetyczny, wytycznemi uczciwe zasady, celem prawdziwa poezya.
Złudzenie jednak krótko trwało. Może zresztą, jak to „Miłość ubogiego młodzieńca“ pozwala się domyślać, była chwila, w której Oktawiusz Feuillet chciał i mógł powiedzieć francuskiej belletrystyce: „ja pójdę górą, a ty doliną“, ale widocznie chwila ta krótko trwała. Zatruła go ogólna moralna atmosfera społeczeństwa, wśród którego przebywał, zwichnął go i sprowadził z wyżyn panujący powszechnie smak estetyczny, popchnęła go na utarte drogi moda, ta i w literaturze prawdziwie wielmożna pani.
Odtąd Feuillet poszedł za innymi, i cała jego dalsza działalność literacka licuje już doskonale z ogólnym prądem belletrystyki francuskiej. Różni się on i różni bardzo od innych pisarzy skalą talentu, wyborem środków, sposobem przedstawienia rzeczy, sferą, wśród której się obraca, wreszcie formą swoich utworów, jednakże treść ich wewnętrzna, to jest sam przedmiot sztuki, a dalej strona moralna i psychologiczna treści jest takaż sama, jak w ogromnej większości współczesnych francuskich utworów.
Gdyby chodziło o scharakteryzowanie dzisiejszej belletrystyki francuskiej, powiedziałbym, że główną jej cechą jest brak w utworach uczuć prostych i naturalnych. Prostem np. uczuciem jest miłość młodzieńca do dziewicy, wielka, zarówno szlachetna, jak naturalna i dozwolona, piękne, wieczyste i nigdy nie wyczerpane źródło sztuki. Otóż np. w większości najnowszych utworów francuskich napróżno szukalibyśmy tego złotego żywiołu. Malować miłość młodzieńca do dziewicy, taką prostą, zwyczajną, polegającą na tem, że ktoś potężnie kocha i jest kochanym, kończącą się albo śmiercią, co dziś jest śmiesznem, albo wyjściem Numy za Pompiliusza, co jest mauvais genre, malować taką miłość wydaje się dzisiejszym belletrystom francuskim rzeczą naiwnie pospolitą, rzeczą, która dziś może zachwycać chyba tylko pensyonarki lub studentów. Nie, nie! innej potrzeba strawy dzisiejszej publice francuskiej. Miłość młodzieńca do dziewicy, i nic więcej? może jeszcze taka miłość, która jest czemś więcej nad prosty poryw zmysłów? ani się w to dziś wierzy, ani się tem zajmuje.
Dziś przytępionym nerwom bardziej słonej i pieprznej potrzeba strawy, inaczej nie poruszą się, nie zadrgają, nic nie przyjmą i nic nie odczują. Dalej więc wyszukiwać w zaułkach duszy ludzkiej przeciwnych naturze namiętności, sztucznych fajerwerków uczuć, psychologicznych zboczeń, słowem, wszelkiego rodzaju potworności. To daje na nerwy, wstrząsa je, ożywia i wogóle „to robi dobrze“. Oto dlaczego w belletrystyce francuskiej, w komedyi, w dramacie, w powieści, tak rozwielmożniło się wiarołomstwo małżeńskie. Miłość młodzieńca do dziewicy to rzecz prosta i nie zakazana, ale miłość do cudzej żony, złamanie wiary małżeńskiej — to coś mniej zwykłego i mniej nudnego, to ciekawsze. Daje to także na nerwy. Wreszcie ileż tu nowych kwestyi do rozwiązania! Więc w dramacie, w komedyi, w powieściach i romansach, wiecznie ten sam przedmiot, obrabiany na rozmaite tempa i sposoby, wiecznie wiarołomstwo i wiarołomstwo. Rzekłbyś: inna miłość, jak do cudzych żon, zgasła w tem społeczeństwie, skoro niema jej w sztuce.
Jeżeli literatura może być wskaźnikiem ustroju moralnego społeczeństwa, smutne zaiste możnaby stąd wyciągnąć dla Francuzów wnioski. Nie całe wprawdzie społeczeństwo jest takiem, jak jego sztuka, a dalej, autorowie, ludzie wrażliwi, sceptycy, znający życie, rozczarowani, przeżywający się prędko, idą może i w rzeczach zepsucia parę kroków przed społeczeństwem, w każdym jednak razie, już to niebezpiecznem jest i złowrogiem, że w umysłach i sercach czytelników niemasz reakcyi przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Publiczność chętnie zachwyca się analizą takich uczuć, jakie gdzieindziej zowią poprostu nikczemnemi, i chętnie smakuje w owej subtelności zepsucia, która, znudzona nawet zwyczajną rozpustą, wysila się na tworzenie coraz to nowych potworności moralnych. Wszystko to tak dalece przytępia uczucie moralne, że dziś już, prócz poszkodowanych, nikomu i do głowy nie przychodzi, że kobieta, która łamie wiarę mężowi, winna być napiętnowana wzgardą publiczną. Przeciwnie, w sztuce dopiero taka kobieta budzi prawdziwy interes. Jest to sytuacya dramatyczna, a przytem pole do obszernych wywodów i rozumowań, kto winien, kobieta? czy mężczyzna? czy społeczeństwo? Co ma czynić mąż, skoro się przekona o zdradzie? Zabić żonę, czy nie?! Przebaczyć jej, czy też ją odpędzić, i w jakim razie przebaczyć, a w jakim karać? Jeżeli zgrzeszyła przed ślubem, miej litość nad nią, radzi Dumas. „Kobieto! stworzenie Boże! mówi ten autor przez usta idealnego męża w „Panu Alfonsie“, i jakież ja mam prawo karać cię za błąd, który popełniłaś pierwej, nim należałaś do mnie?“ Lecz jeśli mąż jest dla żony tem, czem być powinien, jeśli ją kocha, a mimo tego spostrzeże jej zdradę, wówczas?… wówczas: „zabij ją! zabij!“, radzi ten autor. Wiktoryn Sardou w „Naszych najserdeczniejszych“, w „Czarnych dyabłach“ maluje nam i stawia przed oczy sceny uwodzenia kobiety. I iluż mógłbym wyliczyć podobnych autorów, piszących podobne sztuki, a raczej, jakże mało mógłbym wyliczyć i autorów i sztuk, w którychby inne były obrazy i inna tendencya. Smutny to obraz. Mógłby wprawdzie ktoś powiedzieć, że belletrystyka, a wreszcie komedya, której obowiązkiem jest karcić obyczaje, ma prawo poruszać podobne kwestye, że ma prawo odkrywać rany społeczne, i jeżeli zatem wiarołomstwo istnieje w życiu, nic więc dziwnego, że znajduje swoje odbicie w sztuce. Wszystko to prawda, ale zwracamy uwagę na jedną okoliczność. Gdyby wiarołomstwo i wogóle upadek kobiety stanowił jedną wśród wielu kwestyi, poruszanych w literaturze, gdyby zachodziła pewna równowaga i pewna proporcya między taką tendencyą a wieloma innemi, wówczas aniby nas taki stan gorszył, ani dziwił. Ale czy tak jest? Czyż niema we Francyi innych jeszcze kwestyi społecznych, dopominających się głosu w belletrystyce, i innych ran do gojenia. Spojrzyjmy na historyę kilku lat ostatnich tego kraju. Wybucha wojna; klęski jedna po drugiej, niby uderzenia obucha, spadają na miasto i państwo; armia zbita lub zabrana do niewoli; miasta poburzone, spalone wioski, oderwane prowincye, zapłacone miliardy… a literatura belletrystyczna? Literatura mówi o kobietach, tajemnicach buduarowych, kokotkach, półświatku, żonach, zdradzających mężów, o uwiedzionych, uwodzicielach, i filozofuje w „L’homme femme“ Dumasa syna nad cudzołóstwem. Zaledwie gasnąć zaczęła łuna wojny domowej, a literatura, jak dawniej, mówi o wiarołomstwie. W kraju i zgromadzeniu narodowem widać upadek narodowego ducha, obojętność na dobro ogółu, wre nienawiść partyi, nad krajem chmury niepewności i ciemna przyszłość… a literatura belletrystyczna mówi w komedyi i powieści o wiarołomstwie. Przyznajmy, że istnieje tu pewna nierównowaga w poruszaniu kwestyi społecznych, i że w belletrystyce ów nadmiar kobiet, uwiedzionych lub uwodzących, zdradzonych lub zdradzających, upadłych lub upadających, nie jest już zwracaniem uwagi na jedną z pomiędzy wielu kwestyi, ale lubowaniem się w jednej wyłącznie i lubowaniem złowrogiem i szkodliwem, zarówno dla społeczeństwa, jak i dla sztuki, która, sponiewierana w buduarach, traci dwa kardynalne warunki: dobro i piękno, a zachowuje tylko nagą, obrzydliwie realną i sprzeczną z naturą prawdę występku.
A cóż się dzieje z krytyką? gdzie jest? i co mówi? czy szczeka potrójną paszczą, jak cerber? czy chłoszcze eumenidowemi rózgami? czy sądzi, czy się oburza, czy idzie w ciemnościach z pochodnią w ręku?
Nie! Przyzwyczaiła się i do obrazów, i do ich sensu moralnego. Przyzwyczaiła się i koniec. Nie baczy, jakim jest obraz, ale jak zrobiony. Więc im więcej w nim pozorów rzeczywistości, tem lepszy. Jest to krytyka formy, ale nie wyższa i obszerniejsza krytyka treści. Zamiast stawiać potężne żądania, rozpatruje tylko to, co jest, a przez to zniża się w miarę, jak zniża się i sztuka, i karłowacieje z nią razem. Zagrzęzłszy po same swe krytyczne uszy w analizie szczegółów i szczegółków, utraciła zdolności syntetyczne, w obszernem znaczeniu tego wyrazu. Nikt tam nie buja, nikt nie spogląda orlim wzrokiem z góry na dół, nikt z wysokości chmur i gwiazd nie ogarnia obszarów sztuki, ale zbrojny w lupę lub binokle, rozpatruje szczegóły i podziwia tak dzieło estetyczne, jak kupiec podziwia towar. Patrzcie, woła np. krytyk, co to za pyszne miejsce, w którem autor opisuje, dajmy na to, liście na drzewie, zupełnie jak prawdziwe! Albo ta kobieta, która właśnie robi nocną tualetę, co za plastyka. Inny znów krytyk, i to krytyk Revue des deux mondes uwielbia we Feuillecie umiejętność zapinania się pod samą szyję. Jak tylko sytuacya poczyna wzbierać tak, że musi pęknąć, on zapina się pod szyję i odchodzi, a ty, czytelniku… Niech cię tam porwą dreszcze, to już twoja rzecz, on zapina się i kwita. Kiedy bohaterka staje już na skraju uczciwości, a bohater na skraju honoru, pan Feuillet zapina się. Co za takt! co za delikatne uczucie przyzwoitości! A gdyby tak kurtyna w takiem drażliwem miejscu nie spadła, cóżby było? Co za takt! Oto i próbka krytyki. Ale ty, czytelniku, nie możesz się opędzić myśli, że skoro się pan Feuillet w danej dopiero chwili zapina, więc przed ową chwilą tualeta jego nie musiała być w porządku. I masz racyę, a że masz, za dowód może posłużyć większa część jego utworów.
O talencie i utworach Feuilleta najrozmaitsze krążyły i krążą zdania, wogóle jednak więcej pisarz ten znalazł kwiatów, niż cierni na swej drodze. Co do nas, przechylamy się na stronę tych, którzy go sądzą surowo. Bądź co bądź, różny od innych pisarzy skalą talentu, środkami artystycznymi, formą zewnętrzną, podziela on jednak wogóle błędny kierunek belletrystyki francuskiej. Wspomnieliśmy już, że przedmiot jego utworów i strona ich moralna są takież same, jak u większości francuskich pisarzy. Feuillet potrafi zręczniej od innych wymykać się krytyce, bo wykwintny z natury, umiał obrazy, pełne wyrafinowanego zepsucia, przysłaniać gazą pewnej wytworności i dobrego tonu. Bywał często niemoralny, ale ani razu nie był trywialnym. Zawraca to trochę w głowach krytyków. Stary Jules Janin, który na belletrystykę francuską patrzył bardzo trzeźwo i który częstokroć bardzo gorzkie prawdy mawiał jej w oczy, dziwnie jednak był czułym na taką delikatność uczucia, nawet w zepsuciu. Zresztą Feuillet jest to prawdziwy talent. W utworach jego uderza nas naprzód wysoka objektywność, występująca prawie wszędzie, zarówno w przedstawieniu złego, jak dobrego. Swój świat wewnętrzny, swoje sympatye i antypatye zachowuje autor dla siebie, ty, czytelniku, masz obraz i nic więcej; patrz i wyprowadzaj wnioski, jakie ci się podoba. Utwory innych pisarzy przeładowane są zwykle tendencyą, osoby, w nich występujące, charaktery, sceny, bieg rzeczy, słowem, wszystko dlatego tylko zdaje się być wprowadzone, żeby dowieść pewnej zasady, mniej lub więcej żywonej i ważnej. Feuillet nadto jest artystą, aby miał tak dopasowywać osoby do myśli, jakby tylko dla objaśnienia danego przykładu. Z tego względu wyższym jest o całe niebo np. od Dumasa syna. Utwory jego albo są obrazami, opartymi na artystycznem dostrzeganiu, albo, jeżeli w nich jest pewna tendencya, tendencya ta unosi się nad sztuką, jak mgła nad wodą; wypływa ona ze sztuki, tak jak z każdego faktu życiowego wypływa jakiś sens moralny, ale nie jest przyczyną jej bytu, i nie można powiedzieć, aby sztuka istniała tylko przez nią lub dla niej. O dziełach Feuilleta słusznie ktoś powiedział, że są to artystyczne studya z życia. Istotnie, są to studya, czasem nawet poprostu fizyologiczne, jak np. La crise; czasem moralne, z życia mieszczańskiego, jak Montjoye, najwięcej z życia arystokracyi. Lekka, salonowa filozofia małżeńska oto przedmiot, z którym najczęściej spotykamy się u Feuilleta. Przedmiot ten posłużył mu za treść do wielu drobnych utworów, będących prawdziwemi cackami, błahemi, jak pianka, ale i jak pianka subtelnemi. Autor korzysta w nich z lada sprzeczki małżeńskiej lub z pierwszej lepszej chmurki, z cienia niewiary, aby w wytwornym dyalogu cieniować delikatnie charaktery kobiece, lub kreślić portrety wykwintnych dam wyższego towarzystwa. Niekiedy, zdaje się bronić ogniska domowego, ale w gruncie rzeczy, szkodzi mu, przedstawiając zamachy na nie, jako kwintesencyę życia towarzyskiego, jako dworny wynik dobrego tonu. Wogóle w tych utworach, jak i we wszystkich, forma przenosi o wiele treść wewnętrzną. Podobne są one trochę do pozłacanych, a pustych orzechów; świecą się, a gdy kto je zgryzie, ten w środku znajdzie próżnię zamiast ziarna.
Odmienne natomiast są większe utwory Feuilleta. Ów wielki świat arystokratyczny, taki na pozór spokojny, zimny, tak strzeżony przez konwenans, ma jednak swoje przepaści, swoje tajemnice, swoje namiętności, zbrodnie, porywy swoich tragicznych bohaterów we frakach i tragiczne bohaterki w sukniach z żurnalu. Te to strony dostarczają treści do utworów większych Feuilleta. Osią, koło której wszystko się obraca, bywa tu zwykle kobieta i miłość, nie owa miłość młodzieńca do dziewicy, pogodna, zdradzająca się w rumieńcu jasnym, jak zorza, ale owa miłość do cudzych żon i mężów, haniebna, taka zafirankowa miłość z lodowatą na zewnątrz maską, wylęgła z nudów, z przesycenia, z nerwów i ciemności. Oto są takie utwory, jak Dalila, Kryzys, Julia, Julia de Trécoeur, Hrabianka (Petite comtesse), a nakoniec i Sfinks. Treścią ich jest albo wprost wiarołomstwo, albo dzikie i rozpętane a chorobliwe uczucia, będące udziałem dusz niewieścich, niby energicznych, niepohamowanych, głębokich a tajemniczych. W takich postaciach kobiecych prawdziwie kocha się Feuillet i kreśli je z niezwykłem zamiłowaniem, dlatego też może wszystkie one są w gruncie rzeczy tylko odmiennemi formami jednego typu. Kobieta feuilletowska jest to zwykle istota nad podziw obdarzona od natury darami ciała i umysłu, namiętna, energiczna i wyższa nad całe swe otoczenie. Ale nie umie ona pogodzić się z warunkami powszedniości. Życie, to zwykłe życie, pełne swoich małych spraw i sprawek, nudne, płaskie, pospolite, pełne obłudy, poziome co do celów, fałszywe i z wierzchu tylko wyzłocone, nie zaspakaja, według Feuilleta, takiej kobiety; nie sprawdza jej pragnień i nadziei, zawodzi ją na każdym kroku, słowem: jakkolwiek brane, nie licuje do jej fizyonomii moralnej, surowej, ale podniosłej. Otacza ją tłum wielbicieli, lecz przez bogów nieśmiertelnych, ona nie stworzona na bohaterkę tuzinkowego romansu! I oto pomiędzy nią a światem zewnętrznym powstaje rozbrat coraz szerszy, a złowrogi i nieubłagany, który musi prowadzić do walki, zatem do klęsk lub zwycięstw, do tryumfów lub śmierci.
Do tej pory zgoda z autorem. Zawiązanie takie sztuki zarówno jest dramatyczne, jak i pełne poezyi. Stara to, ale zawsze równie piękna historya, taka potężna dusza ludzka, łamiąca się z rzeczywistością życia. Ale też tem większe mamy prawo wymagać, żeby dramat, tak zawiązany, rozegrał się do końca równie poważnie, surowo i szlachetnie. Tymczasem u Feuilleta na nieszczęście prawie nigdy tak nie jest. Cóż bowiem czyni jego bohaterka w walce z całym światem? Oto kokietuje go, tak: kokietuje. Jej nie do twarzy starożytny koturn grecki i starożytna powaga; przedewszystkiem jest to kobieta dziewiętnastego wieku, najnowszy wyrób salonowej cywilizacyi. Powszedniość życia znudziła ją, więc stara się ogłuszyć, odurzyć i zapomnieć o świecie, bawiąc się, polując, emancypując, kaprysząc, igrając z marą zepsucia i wystawiając na szwank swoją uczciwą sławę. Mężczyznami pogardza, więc ich wabi, pociąga, kokietuje, udaje miłość, drwi z nich, szydzi, zdradza i oszukuje. Ach! co za słodka zemsta! szaleją za nią, nikt nie może jej zwyciężyć, nikt zrozumieć, nikt odgadnąć, prawdziwy to Sfinks, tajemniczy, straszny, niezbadany.
I oto tragedya, przybrana w błazeńską czapkę, demon, zmieniony w modną damulkę, świątynia grecka w buduar, tragiczne peplum lub toga w turniurę. Co za oryginalność! Niech żyje tragedya dziewiętnastego wieku! A teraz czegóż żądać od takiej bohaterki i jak ją sądzić? Na świecie istnieje logika, ale ona ma swoją logikę; na świecie istnieje uczciwość, ale ona zbyt niepospolita, by miała rządzić się prawami zwykłej uczciwości. Na świecie istnieje prawda, ale ona kłamie sobie i ludziom. He! co tu zresztą mówić, kiedy demon, i sfinks, i kobieta, i dama zarazem. Wygodna, zaiste bohaterka, zwłaszcza dla autora. Ile razy popełni głupstwo lub nieuczciwość, a widzowie pytają: co to jest? autor kładzie palec na usta, i cyt! to (powiada) sfinks. A teraz pytanie, jak kończy taka lub podobna bohaterka, boć przecież musi kończyć? Oto przy dźwiękach serenady, czy też barkaroli, odjeżdża z młodym tenorem — to Dalila; oto z rozpaczy, że ktoś nie wierzy w jej moralność, oddaje się pierwszemu z brzegu — to Hrabianka; oto nakoniec kokietuje cały świat, kocha się w cudzym mężu, przyjaźni się z jego żoną, chce uciekać jeszcze z kimś trzecim, doznaje stu dobrych i stu zbrodniczych poruszeń duszy; wreszcie zażywa truciznę, przewraca oczy i umiera — to Blanka de Chelles, albo inaczej Sfinks.
Bliższych szczegółów tej ostatniej sztuki nie widzimy potrzeby podawać, treść jej bowiem moralna i sam przedmiot niczem nie różni się od zwykłych tematów, jakie podnosi i obrabia Feuillet. Jeżeli zresztą jest jaka różnica, to leży ona chyba w tem, że w poprzednich utworach tego pisarza mimo ich wad widnieje jednak potężny talent, który od czasu do czasu, rozświeca światłem prawdziwej poezyi owe gorączkowe postacie. W Sfinksie nie znać tego talentu. Poezya zbawia Dalilę i czyni z niej nawet prawdziwe arcydzieło sztuki. Urok poezyi zbawia mroczną, a nieszczęsną Julię de Trécoeur, w Sfinksie niemasz poezyi. Julia de Trécoeur to demon, Blanka to loretka. Ponad innymi utworami Feuilleta unosi się, niby dymek, jakaś myśl moralna, w Sfinksie niema tej myśli. W innych utworach bije w oczy niezwykła jedność wewnętrzna i składność w zawiązaniu i prowadzeniu sztuki, tu wątek rwie się kilkakrotnie, a autor musi wiązać rzecz na nowo, musi z pomocą obojętnych figur podtrzymywać mdlejącą intrygę, by jako tako dojść do końca.
Słowem: Sfinks zachował wszelkie wady dawniejszych utworów Feuilleta, a nie ma ani jednego z ich dawnych przymiotów. Jest to niby kwiat zwiędły, zachował kształty kwiatu świeżego, ale brak mu właśnie świeżości, barwy i woni.
A jednak na scenach francuskich Sfinks cieszy się ogromnem powodzeniem. Kto zna tamtejszą publiczność, ten ma klucz do zagadki. Oto panna Croisette w roli Blanki, kiedy się truje w ostatniej scenie, wówczas rzuca się w konwulsyach, pieni, przewraca oczy, blednie, kona z całą okropnością konania, sztywnieje, i wreszcie przed oczyma widzów staje trup z otwartemi oczyma i zsiniałemi ustami. Daje to na nerwy. Zagadka rozwiązana.
Zbierając w jedno, cośmy o Feuillecie z powodu jego ostatniego utworu powiedzieli, dochodzimy do przekonania, że mimo całego swego talentu pisarz ten poniżył i zniewieścił sztukę francuską, zamknął przed nią szersze horyzonty i sponiewierał ją w buduarach. Niemasz w nim uczuć prostych, niemasz naturalności i prawdy. Światło jego to światło nie słońca, ale gazu. Sztuka jego to sztuka cieplarniana, chociaż wykwintna roślinka, którejby wyparła się natura. Młodzieńca, który będzie czytał jego utwory, nie przejdzie dreszcz zapału, nie uleci mu dusza na skrzydłach wyobraźni „ponad gwiazdy i planety“, i ani do głowy mu przyjdzie „ludzkości całej ogromy przenikać z końca do końca“. Feuillet nie zachwyci i nie porwie nikogo. Mimowoli przychodzą na myśl słowa poety:
Jego dźwiękiem, jego mową
Nie odetchnie pierś szeroka,
Nie pomyśli jego głową,
Skier nie weźmie z jego oka.
Przeciwnie: dzielna, surowa, męska dusza odepchnie taką sztukę, która rozhartowywa serca, miękczy obyczaje, zniewieścia umysły, łatwo upaja, jak narkotyk, ale, jak narkotyk, osłabia. Kto dla swego ogółu czuje potrzebę Tyrteuszów, ten będzie pogardzał Feuilletami. Feuillet zapomniał, że poza kobietą, poza fizyologią jej popędów, poza miłostkami salonów, poza przeciwnemi naturze namiętnościami i wyrafinowaniem zepsucia jest świat inny, szeroki, jasny, powietrzny, gdzie świeci słońce, księżyc i gwiazdy. Czy nie dochodziły go głosy z tego innego świata? czy nie dochodził go szum mórz, wichrów i lasów, a czasem okrzyki bojowe, czasem śpiew słowików lub fujarka pastusza?
Czy nie zatęsknił za naturą, prostotą i prawdą? Tak! były i w jego życiu takie chwile. Posłuchajmy jednej sceny z Dalili. Jesteśmy w Italii. Na dworze noc czarowna, pogodna, przejasna. W dali łkają fale jeziora; księżyc świeci, pachną gaje pomarańcz; wszędy cisza, słodycz i ukojenie. Na scenę wchodzi Roswein. Przed chwilą wyszedł z teatru bezprzytomny, odurzony, upojony oklaskami, oczarowany oczyma Dalili. W ręku trzyma jej chustkę. Ta chustka to symbol rozkoszy, szału, oklasków, dymu kadzideł i zmysłowych upojeń. Ta chustka ciągnie go do księżnej Falconieri, do Dalili, do jej buduarów, ku jej objęciom i pocałunkom. To jedna droga. Ale jest i druga. Oto w uszach brzmią mu słodkie, a smętne słowa nauczyciela: „Rosweinie! Bóg ci dał wszystko, ty mu oddaj jedno, bądź cnotliwy“. Rosweinowi zdaje się, że teraz powtarza mu to cała natura: „Bądź cnotliwy, kochaj tylko sztukę, a z nią i prawdę i prostotę“. Tak mówi ta święta noc, tak szumią gaje, fale, tak śpiewają słowiki, tak szepcą gwiazdy i cały firmament niebieski. Czarny i biały duch kłócą się teraz o jego duszę; dwie syreny wabią go w dwie przeciwne strony: Roswein waha się, walczy, cierpi, pasuje ze sobą i wreszcie idzie rzucić się w objęcia Dalili.
Feuillet może nie spodziewał się, że w tym obrazie skreślił własną historyę; Roswein to on sam. Bóg mu dał wszystko, a chciał tylko od niego cnoty; z jednej strony wabiła go prawda, natura i prostota, z drugiej salony, modne kobiety, czcza sława, oklaski i upojenia zmysłowe. Feuillet zawahał się i… rzucił się w objęcia Dalili.