Literatura, biografia i krytyka/Sprawy bieżące III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawy bieżące III |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LXXIX Pisma ulotne (1874-1877) |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom LXXIX |
Indeks stron |
Och, te upały!
Pomimo burzy, deszczów i gradów, pomimo wyjazdu najpiękniejszych warszawianek do wód krajowych i zagranicznych, palimy się i pocimy, jak niegdyś niewinni młodziankowie w piecu ognistym. Och, te upały! Gdybyś wiedział, miły czytelniku, ty, który pod cieniem rozłożystej lipy możesz zasiąść pod wieczór przynajmniej wśród aromatycznych pól i łąk twoich i, oddychając świeżem powietrzem, marzyć o przyszłorocznych zbiorach, gdybyś wiedział, czem jest Warszawa w lecie, o! z pewnościąbyś do niej nie zajrzał; chyba z wełną. Pod tym jednym warunkiem, zrzucenia z siebie tak drogiego ciężaru, a raczej zamienienia go na inny, jeszcze droższy, ale za to tak lekki, że go zwykle trudno dowieźć do domu, pod tym jednym warunkiem letnia wycieczka do Warszawy zasługuje na pewne usprawiedliwienie. Ale jak usprawiedliwić nas, niepoprawnych mieszczuchów, gdy zamiast wleźć do piwnicy i obłożyć się lodem wyprawiamy sobie dzikie igrzyska, w rodzaju angielskich wyścigów lub tutejszo-krajowych zabaw „kwiatowo-loteryjnych“? Na wycieczkę pozamiastową mało kto się wybierze, bo do chodzenia jesteśmy za leniwi i za poważni, a do jeżdżenia brak nam pieniędzy; lubimy zato przetłoczyć się sto razy tam i napowrót wzdłuż głównej alei Saskiego ogrodu, to znaczy, zrobić dwa razy tyle drogi, ile potrzeba na średni, przyzwoity spacer pozamiejski, albo też pozwolić sobie popodbijać boki i pozasypywać kurzem oczy w sąsiedztwie zapalonych sportsmanów. Idziemy tam, bo inni idą, a inni idą dlatego, że my idziemy, zupełnie tak, jak na Bielany lub Saską Kępę. Zresztą, mój Boże, trzeba być wyrozumiałym. Czyż to i tak nie wielkie szczęście dla nas, Warszawiaków, być ze dwa razy do roku wyszturchanym, zakurzonym, wydeptanym i po tem wszystkiem skąpanym w deszczowej powodzi wśród błota? „Varietas delectat“. Gdyby ludzie wymyślili coś jeszcze głupszego od wyścigów, poszlibyśmy z satysfakcyą. Trzeba wiele przebaczyć Warszawie, uwzględniając wpływ wysokiej temperatury na władze duchowe człowieka. Alboż my wiemy, co mamy robić? Och, te upały! Przypomina nam się mimowoli Eldoradowa piosenka: „Ah! qu’il fait chaud! Dieu! qu’il fait chaud!“ Niestety! tradycya „szansonetek“ zginęła w Eldorado; na scenie króluje nowy geniusz, szerszego pokroju i w miejscową kurtę przybrany… Offenbach. Co prawda, to i inne nasze przybytki Terpsychory i Melpomeny nie zaniedbują tego działu sztuki dla sztuki. Pięć teatrów polskich, jeden francuski i jeden niemiecki tak doskonale przysposobiły nas w tym względzie, że każdy z nas z dumą powiedzieć może: „Warszawiakiem jestem, i nic offenbachowskiego obcem mi nie jest“.
Nie sądźcie zaś, żebyśmy w tym kierunku na powierzchownej wiedzy poprzestali. Bynajmniej. Słyszałem niedawno ożywiony spór trzech młodzieniaszków, z których żaden nie odpowiedziałby na pytanie: czemu się równa kwadrat z przeciwprostokątnej? ale z których każdy doskonale znał przymioty kankanowe artystek z Eldorado i Alhambry, stając w obronie to jednej, to drugiej strony. Czy myślicie, że gdy pan Grabiński przyzwoicie przedstawi Halkę w Tivoli, to znajdzie więcej zwolenników, niż gdy zagra Małego Fausta lub Piękną Perfumiarkę?… Och, te upały!
Z tem wszystkiem, każda rzecz ma dwie strony. Mają ogródki złą, ale mają i dobrą. Po pierwsze, dają sztuki nowe, nieraz i bardzo dobre, i to dają nierównie prędzej, aniżeli nasza wielka scena; powtóre, bądź co bądź, uczą języka, uczą czasem i pięknych myśli, budzą zacne uczucia, aby tylko jaknajwięcej i jaknajczęściej! Gdyby wam chodziło o dowiedzenie się, która z trzech trup ogródkowych jest najlepszą, powiedziałbym, że opery wychodzą najlepiej w Tivoli, operetki w Eldorado, a komedye w Alhambrze, dramaty wszędzie słabo, ale też na co nam dramaty przy 24-ch stopniach ciepła?
Na co nam dramaty, powiadamy, a młodzież nasza dodaje: na co nam egzamina, skoro patentów nie dostajemy?… Och, te egzamina! Doprawdy, wartoby je przyśpieszać, ze względu na upały. Bo też nie trzeba mieć serca, żeby w czasie, kiedy najzagorzalszym zwolennikom hydropatyi szpik w kościach topnieje, zmuszać młode organizmy do ślęczenia nad książką, do podlegania zapaleniom oczu i uderzeniom do głowy…
Ale ja tu przemawiam za młodzieżą szkolną, a zapominam o własnej krzywdzie. Oj, żebyście wy wiedzieli, łaskawi czytelnicy, wy, którzy w lecie nic nie czytacie, jak błogo jest pisać felietony przy 24-ch stopniach ciepła! Uff! Cóż z tego, że nie czytacie, pismo wyjść musi, czy zimą, czy latem, a więc… A więc, wracając do egzaminów, muszę zauważyć, że, uczestnicząc na nich w kilku tutejszych pensyach żeńskich, z przyjemnością zauważyłem znaczne postępy w metodzie wykładu, a tem samem i w korzyściach, jakie uczennice odnoszą. Przedewszystkiem zasługuje na uznanie zwrot ku przedmiotom realnym. Dziś już pensye nasze dbają nie tylko o „pronuncyacyą paryską“, ale co więcej, o dokładne zaznajomienie uczennicy z tem, co jej się w życiu przydać może. Tak np. na jednej z pensyi zauważyliśmy nawet dodatkowo wykładane zasady ekonomii, główne przepisy obowiązującego prawa i wskazówki co do różnych instytucyi i urządzeń administracyjnych i politycznych, co niewątpliwie wpłynąć musi na wzmocnienie zmysłu praktycznego i na rozjaśnienie mnóstwa rzeczy, które, choćby dla zrozumienia gazety, czytanej ojcu lub mężowi, znać potrzeba. Niemniej zaznaczyć wypada zwrot do metody indukcyjnej i okazowej, tak iż książki stają się dodatkową, nieraz nawet zbyteczną pomocą w nauczaniu. To też proszę zobaczyć, jak odpowiadają uczennice takich zakładów! W miejsce bezmyślnej paplaniny, wyuczonych na pamięć ustępów, słyszymy krótkie, lecz pełne treści odpowiedzi, z których widać, że dziewczę samo doszło do wyrobienia sobie zdania w kwestyi, że samo nauczyło się obserwować cechy minerału lub rośliny i przerabiać przykłady arytmetyczne. Równie podobał nam się system repetycyi z historyi powszechnej, polegający na tem, ażeby umieć sobie uprzytomnić współczesne wypadki w kilku państwach lub wyliczyć i porównać współczesne znakomitości literackie różnych krajów w pewnej, danej epoce. Tym sposobem w głowie dziecka, zamiast chaosu dat i nazw, powstaje pewien schemat ogólny, który wypełnić się może następnie nowemi wiadomościami, refleksyą nad niemi, a zawsze z zachowaniem ładu, o który tak trudno w naszych główkach niewieścich.
Wybaczcie mi, czytelniczki, tę niegrzeczną mowę, ale doprawdy, ileż to z pomiędzy was, umiejąc dużo rzeczy, oczytawszy się mnóstwo historyi i faktów, nie umie sobie tego wszystkiego powiązać w jakąś systematyczną i chronologiczną całość, tak żeby Ezop nie właził na pięty Lafontaine’owi, a Szekspir nie potrącał się z Homerem. A przytem jeszcze raz wybaczcie, piękne panie (dlaczego piękne? dlaczego zawsze tylko piękne!), że zwrócę uwagę na potrzebę większego uwzględnienia „lakonizmu“ w naszem wykształceniu średniem. Umiecie mówić o bardzo wielu rzeczach ładnie i płynnie, płynnie i niezmordowanie nawet, ale jakże trudno nauczyć się wam jednej rzeczy: treściwego wyrażania własnych myśli!
O tak! dałbym królestwo (co najmniej jedno z nie istniejących już królestw południowo-niemieckich) za jeden treściwy list kobiecy. Libelt zauważył, że treść listów kobiecych mieści się w przypiskach, na co zgadzam się w zupełności, z tem jednak zastrzeżeniem, że wyłączają się listy pań, do redakcyi Niwy piszących. W istocie, zadawszy temat o różnicy twórczości artystycznej Mickiewicza i Słowackiego, mogliśmy w odpowiedzi zamieścić kilka listów kobiecych, z Litwy mianowicie, napisanych tak trzeźwo, jędrnie, a przytem treściwie, że nie powstydziłby się ich niejeden wytrawny profesor literatury. Tak więc treściwość nie jest czemś wprost przeciwnem naturze niewieściej, trzeba ją tylko umieć zaszczepić. Bo że tam my, felietoniści, rozprawiamy często „de omnibus rebus et quibusdam aliis“ więcej, niż potrzeba, to nic dziwnego: od tego jesteśmy felietonistami. Innym współpracownikom, wypełniającym resztę działów pisma, niewolno tego robić, i tak się jedno drugiem równoważy. Wreszcie mógłbym się powołać na zdanie pani George Sand, w odpowiedni sposób przekręcone. Znakomita ta autorka, której nawet ostatnia powieść w „Revue des deux mondes“ („Flamarande“) tak wielkie wzbudziła zajęcie, w jednym z dawniejszych swych utworów, jeśli się nie mylę, „Consuelo“, powiedziała: „żaden aktor nie jest mężczyzną“. Otóż jabym podstawił, zamiast wyrazu „aktor“ — „felietonista“, i miałbym gotowe usprawiedliwienie.
Wprawdzie kombinacya taka mogłaby nie trafić do przekonania płci słabej, ale narazie nie mam lepszej… Och, te upały!
A jednak myliłby się, ktoby sądził, że nam gorąco przeszkadza pracować. Owszem, ruszamy się, jak możemy; książek nowych wychodzi sporo, dajcie tylko czytelników, czytelników! Oto naprzykład, pan August Jeske, znany pedagog, nie ustaje w pracy. Obecnie wydał świeżo w dalszym ciągu podręczników do wychowania domowego „Pedagogikę, obejmującą zasady i metody moralnego, fizycznego i naukowego wychowania dziatek“. Jest to niewątpliwie najpraktyczniejszy, bo kompletny a treściwy podręcznik z tych, jakie posiadamy. Nie rozumiemy tylko, dlaczego autor rozpoczął wykład od wychowania moralnego i od rozbioru moralnych przymiotów dziecka, kiedy właściwiej byłoby poprzedzić go hygienicznymi przepisami. W dalszym ciągu dokładnie są przedstawione ogólne zasady nauczania, na podstawie metody intukacyjnej; dalej uwagi nad zadaniem nauczyciela i wreszcie metodyka, w której szczegółowo podaje sposoby wykładu wszystkich nauk elementarnych. W książkach p. Jeskego są niewątpliwie pewne niedokładności, które i w naszem piśmie były wytknięte, ale rzecz to nieunikniona, gdy ktoś tak rozległe pole całego obszaru pedagogiki wybrał sobie do pracy, a w każdym razie uszanować musimy ogrom tych trudów, jakie autor dla dobra naszych dzieci przedsięwziął i z taką wytrwałością, a zarazem z takim pożytkiem, pomimo słabego zdrowia, prowadzi. Nie potrzebujemy dodawać, że wydawnictwo to ze wszech miar zasługuje na poparcie, albowiem już je znalazło.
Niemniej pożyteczną będzie książka autorki „Czwartkowych wieczorów“: „Obraz świata roślinnego“, ale z tą specyalny nasz sprawozdawca bliżej obznajmi czytelników. Z dziedziny pedagogiki zaznaczymy jeszcze „Książkę do czytania“, czyli wypisy polskie, zebrane przez d-ra P. Chmielowskiego i wydane w zbiorze „Opiekuna Domowego“. Wiemy jeszcze o jednem wydawnictwie, bardzo pożądanem, na wielką skalę, ale to jest dopiero w zawiązku, i musimy się jeszcze wstrzymać z podaniem bliższej wiadomości. Tymczasem inne tego rodzaje prace szybko postępują naprzód. Z biblioteki międzynarodowej wyszło wyborne dziełko Stewarta w przekładzie prof. Kwietniewskiego, p. t. „Zasady zachowania energii“. Jest to bardzo systematyczny i bardzo przystępny rozbiór działania sił, ich natężenia i ogólnych praw mechaniki powszechnej. Rzecz, zalecająca się przedewszystkiem jako próbka pozytywnego rozumowania o całości znanych faktów przyrodniczych. Niemniej ciekawe i godne polecenia są i inne dziełka tegoż samego zbioru, mianowicie „O początku narodów“ Bagehota, w którem teorya Darwina zastosowaną została do filozofii i historyi; Petigrewa „Ruch zwierzęcy“, czyli prawa, kierujące miejscozmiennością istot organicznych, w przekładzie profesora Nawrockiego i „Nauka o pochodzeniu gatunków“ przez Schmidta, w przekładzie prof. Wrześniowskiego. Ważniejsze z tych książek znajdą również specyalne uwzględnienie w następnych numerach Niwy. Jednocześnie postępuje naprzód wydawnictwo „Encyklopedyi rolnictwa“, którą każdy ziemianin posiadać powinien, bo, chociaż są tam rzeczy i niekoniecznie dla nas potrzebne, ale też to, co potrzebne, jest w całości, a wydawcy nie szczędzili kosztów i trudów, żeby wydawnictwu nadać trwałą wartość. Zbiorowego wydania Szekspira z ilustracyami wyszedł już zeszyt siódmy. Geografii Guthego 9-ty i ostatni, zawierający głównie dodatkowo opracowaną geografię Królestwa Polskiego.
Z nadesłanych nam książek wspomnimy jeszcze o pośmiertnem wydaniu dzieła, znanego badacza Józefa Łukaszewicza: „Krótki, historyczno-statystyczny opis miast i wsi w dzisiejszym powiecie Krotoszyńskim, od najdawniejszych czasów aż po rok 1794“ (z portretem autora, Poznań), nakładem Żupańskiego. Wobec zupełnego braku dokładnych monografii różnych części kraju, przyczynek ten nie jest bez wartości. Nakładem tegóż wydawcy wyszło w pysznym formacie trzytomowe dzieło, zmarłego przez kilku tygodniami hr. Czapskiego p. t. „Monografia konia“, z rycinami. Jest to praca, jakiej i Niemcy mogą nam pozazdrościć. I jeszcze nakładem tegóż wydawcy kończy się druk nowego wydania filozoficznych pism ś. p. Karola Libelta w sześciu tomach, z których pierwszy obejmuje Krytykę rozumu i przejście do filozofii słowiańskiej, drugi i trzeci system umnictwa, czwarty i piąty ogólne zasady estetyki, a szósty piękno natury. Dalsze serye mają objąć inne pisma nieodżałowanego myśliciela i dzielnego obywatela kraju.
Z rzeczy beletrystycznych ukazała się godna uwagi powieść Jana Zacharyasiewicza „Zakryte karty“, „Przygody pana Marka i Agapita na wystawie wiedeńskiej“, opowiedziana przez Jordana, autora „Wędrówek delegata“, drukowanych także w Tygodniku Illustrowanym. Przygotowuje się również nowa serya szkiców humorystycznych Bolesława Prusa.
Jako przyczynek do sprawy zapisu Staszicowego, wyszła odbitka z „Wieku“ p. Justyna Wojewódzkiego. W tej kwestyi musimy zrobić parę uwag. W swoim czasie, z okoliczności memoryału pana Wedemana, wypowiedzieliśmy zdanie nasze tej treści, że, jeśli myśl ofiarodawcy ma być szanowaną, to fundusz Staszica powinien być obrócony nie na co innego, tylko na założenie „domu zarobkowego“ dla ubogich rzemieślników. Pomimo to, drukując obszerne studyum p. Glücksberga o Staszicu, pozostawiliśmy mu zupełną swobodę, co do wypowiedzenia własnego zdania w tym względzie. P. Glücksberg jest za ofiarowaniem funduszu do rozporządzenia Towarzystwu Osad Rolnych i Przytułków rzemieślniczych, a to z tej głównie przyczyny, że dom zarobkowy okazał się niepraktycznym i niezgodnym z nowszemi zasadami ekonomii. Co do nas, nie możemy cofać poprzednio wypowiedzianego zdania. Staszic bliżej nie określił, jaki mianowicie dom zarobkowy chciał mieć ze swych funduszów, ale to pewna, że nie myślał o małoletnich przestępcach, tylko o ubogich zarabiających. Chodzi więc o to, ażeby, szanując myśl Staszica, a p. Wojewódzki jest tegoż samego zdania, pomódz tym ubogim zarabiającym, nie zaś komu innemu. Do specyalistów należy wypracować projekt szczegółowy nowego zakładu, w którymby i pomoc w pracy, mianowicie przez dostarczenie roboty, i praktyczna nauka rzemiosł dla początkujących znaleźć się mogły; chodzi bowiem o to tylko, ażeby i zamiarom Staszica i żądaniom dzisiejszej nauki stało się zadość.
Z tą myślą łączy się wiadomość, jaką w tej chwili od pani M. Malinowskiej otrzymujemy. Znakomity promotor spraw robotniczych, Ferdynand Lassale, jest u nas prawie nieznanym, oprócz bowiem rozprawki księdza Pawlickiego, w której jest streszczona jego działalność, własnych jego pism nie posiadamy w przekładzie. Otóż pani M. donosi nam, że wykończa przekład „Programu robotników“ Lassala. Rozprawka, napisana z właściwą Lassalowi świetnością słowa i dosadnością treści, byłaby wielce pożądanym nabytkiem, obawiamy się tylko, ażeby w przyczynach, od szanownej tłómaczki niezależnych, nie znalazły się jakie przeszkody. Przy tej sposobności nadmieniamy, że obszerną pracę o Lassalu przygotowywał p. S. Gladstern, student lipskiego uniwersytetu, i miał ją zamieścić w warszawskim Ekonomiście, czemu prawdopodobnie zawieszenie tego wydawnictwa stanęło na przeszkodzie. Lassale, jako znakomity rzecznik ludowy, zasługuje niewątpliwie na bliższe poznanie, chociaż, co do nas, wolimy umiarkowańsze, na samopomocy oparte teorye Szultzego z Delitsch, znanego twórcy niemieckich stowarzyszeń produkcyjno-rzemieślniczych, aniżeli mało praktyczne poglądy Lassala, który gwałtem domaga się pomocy państwowej.
Z dziedziny historycznej, dzielimy się z czytelnikami naszego pisma wiadomością, iż p. Klemens Kantecki (autor życia Sawonarolli i in.), który w Niwie współpracownictwo swe przyobiecał, bawiąc obecnie w Rydze w celach naukowych, donosi nam, co następuje: „Byłem długi czas w Mitawie, gdzie znalazłem nieocenione skarby, i to nieraz takie, jakich się można było spodziewać chyba w petersburskiem tajnem archiwum, jak relacye Keyserlinga z Anną, przesyłane w kopiach Bironowi, rozległe korespondencye panów polskich z Bironem, które mi dadzą dosyć materyału do osobnej pracy p. t. „Biron i polscy magnaci“. Uczeni tutejsi, nadzwyczaj uprzejmi i uczynni, zaprosili mnie na posiedzenie „der Kurländischen Gesellschaft für Litteratur und Kunst“, na którem prof. Keyserling, „Kurländischer Landesbevollmächtigter“, przyrzekł mi wolny przystęp do pozostałego po jego przodku ambasadorze bardzo ciekawego archiwum w Rautenburgu. Jestem też zaproszony do Narbuttów, gdzie mam dostać rękopiśmienne pamiętniki i inne papiery z XVIII wieku. Znalazłem tu także ciekawe manuskrypty z XVII-go wieku, jeden z 1614 roku, o wojnie inflanckiej, przez Krzysztofa Radziwiłła (het. pol. lit.), bardzo ważny i dziwnie piękną polszczyzną pisany. Prawdziwa tu ziemia obiecana dla historyka“. Z Rygi p. Kantecki udaje się jeszcze do Petersburga, dokąd przesyłamy mu życzenia równie pomyślnych zbiorów.
Innego rodzaju wycieczkę, bo przeważnie artystyczną, odbyć zamierza po Europie p. Józef z Mazowsza, poeta i krytyk sztuk pięknych, znany czytelnikom Niwy z rozprawy o naszem obecnem malarstwie. I od niego mamy przyrzeczone notatki z podróży, które pewno czytane będą z zajęciem.
Wreszcie, mówiąc o wycieczkach letnich, musimy jeszcze wspomnieć o zjeździe przyrodników i naturalistów we Lwowie, który odbędzie się 21—24 b. m., i na który wybiera się kilkunastu młodych uczonych z Warszawy. Szkoła weterynaryi wyznaczyła delegata, sądzimy, że to samo zrobi i uniwersytet. Inicyatywa należy się w tym względzie prof. Babczyńskiemu, jako dziekanowi wydziału mat.-fizycznego. Prawdopodobnie i Towarzystwo lekarskie nie zaniedba sprawy. A warto zjechać się we Lwowie, skoro u nas zjazd przyrodników „dla braku czasu“ nie mógł przyjść do skutku. Ze zjazdu we Lwowie czytelnicy nasi będą mieli szczegółowe korespondencye. Wspomniawszy o uniwersytecie, musimy tu poruszyć jeszcze jedną, drażliwą kwestyę. Od pewnego czasu odbywa się porządkowanie Biblioteki głównej, przyczem duplikaty dzieł wysyłane są do cesarstwa, jako niepotrzebne. Ośmielamy się zwrócić uwagę osób interesowanych, że dla tych, którzy mają do czynienia ze staremi książkami, duplikaty nie zawsze są niepotrzebne; często nie tylko dwa, ale trzy i więcej wydań potrzebuje mieć badacz przed oczyma, jeżeli chce przedmiot dany gruntownie ocenić, a wiadomo przecież, że zmiany, jakie w późniejszych wydaniach dzieł sami autorowie wprowadzają, nieraz najważniejszą stanowią wskazówkę. Toż samo stosuje się ściślej jeszcze do duplikatów rękopiśmiennych, choćby jednoczasowych. Sądzimy więc, że w przebieraniu biblioteki należałoby zachować pewne umiarkowanie, tak ażeby i wilk był syty i koza cała. Godziż się uszanować i te resztki, które pozostały! A tak nam potrzeba porządnej czytelni, jeżeli już nie dla użytku uczonych, to przynajmniej dla zwykłych czytelników i czytelniczek! O tych ostatnich myśli właśnie p. Jan Jeleński. Czując całą niedostateczność istniejących wypożyczalni książkowych, w których wyłącznie tylko romanse i inne, lżejsze utwory znajdują się do dyspozycyi, a widząc zarazem, że kobiety, które głównie tego rodzaju zakłady podtrzymują, szczerze w ostatnich czasach garną się do pracy, powziął myśl otworzenia w Warszawie „Czytelni dla kobiet“, takiej, w którejby za skromną opłatą i poważniejsze, i to najnowsze książki znaleźć można, a także wszystkie pisma krajowe i ważniejsze zagraniczne. W zakładzie tym możnaby studyować na miejscu w odpowiednio urządzonej sali, albo też wypożyczać do domu. Sądzimy, że pan Jeleński dobrą cząstkę sobie obrał i że czytelniczki nasze, znając zacne jego chęci z prac, które dotychczas ogłosił, nie odmówią mu gorącego poparcia. Odpowiednie podanie do władzy już zrobiono. Co do nas, życzymy tylko panu Jeleńskiemu, ażeby mógł jaknajprędzej na cel tak piękny własny dom wybudować, choćby z betonu.
Tak jest, z betonu. Czytelnicy nasi wiedzą już, co to jest, bośmy jedni z pierwszych sprawę tę podnieśli i stale w doniosłość jej wierzymy. Otóż dnia 22-go czerwca byliśmy obecni poświęceniu pierwszej u nas fabryki betonu (sztucznego kamienia), założonej przez kilku kapitalistów, a prowadzonej przez pana Ludwika Jarockiego, inżyniera, głównego promotora tej sprawy. Fabryka mieści się przy ulicy Czerniakowskiej i zajmuje rozległy plac, sięgający do odnogi wiślanej, co ułatwia dostawę czystego piasku. Już obecnie stoi parę domków betonowych, które przeznaczono częścią na skład przyrządów, częścią na mieszkanie dyrektora i oddzielny domek, który robotnicy wystawili sami dla siebie; tych ostatnich pracuje już trzydziestu. Chciałbym dać czytelnikom pojęcie o sposobie i szybkości stawiania podobnych domków. Otóż najprzód przygotowuje się rusztowanie z belek, tak osadzonych, że między niemi, na przestrzeni mniej więcej sążnia kwadratowego, mogą być wstawione ściany betonowe; te zaś osadza się w następujący sposób: słupy z obu stron obijają się deskami, pomiędzy któremi pusta przestrzeń może być zapełniona betonem. Ten ostatni przedstawia się pod postacią grubego, wilgotnego proszku i otrzymuje się z mieszaniny piasku, wapna hydraulicznego i cementu. Tą masą wypełnia się formę z desek i ubija, przyczem beton wchodzi w podłużne wyżłobienia słupów, zapewniając łączność swej masy z drzewem. Obecność hydraulicznego wapna i cementu sprawia, że masa ta nadzwyczaj szybko kamienieje, deski mogą być prawie natychmiast odjęte, i ściana jest gotowa. W pięć dni po rozpoczęciu budowy, budynek jest już mieszkalny, a materyał, z którego powstał, nie tylko nie ulega szkodliwemu działaniu wilgoci, ale owszem, pod jej wpływem utrwala się i wzmacnia. Gdy chodzi o to, żeby belki i słupy nie były widoczne na ścianach, deski obija się nieco szerzej, tak, żeby na dwa palce od powierzchni rusztowania odstawały; wtedy beton pokrywa i zewnętrzne części belek, domek wygląda, jakby był z jednej sztuki kamienia zrobiony i nie potrzebuje już być tynkowany. Sztuczny kamień, według metody pana Jarockiego przygotowany, jest delikatniejszy od zwykłego betonu i przedstawia tysiączne zastosowania. Do większych budowli wyrabiają się z niego cegły, blizko trzy razy większe od zwyczajnych i układają się w ten sposób, że pozostawiona w środku muru przestrzeń pusta może być wypełnioną zwirem i gruzem, tworząc tym sposobem mur bardzo silny i doskonale zatrzymujący ciepło. Łokieć kwadratowy takiego muru kosztuje 75 kop., poprzedniego zaś tylko 36 kop., ale i ten jest znacznie gorszym przewodnikiem ciepła, aniżeli mur ceglany. W fabryce wyrabiane są nadto chodniki, schody, kamienne nagrobki, tafle posadzkowe szare i czerwone, żłoby, cysterny do przechowania wody, cembrowiny, tudzież mnóstwo innych przedmiotów. Wszystko to jest trwałe, naśladuje wybornie wyroby z naturalnego piaskowca, a kosztuje bez porównania taniej. P. Jarocki wszedł już w umowę z magistratem, na mocy której mają mu być powierzone roboty chodników i rynsztoków betonowych, a także bruku, który, po przygotowaniu ze zwykłych kamieni brukowych, polewany będzie dla trwałości masą betonu[1]. Tak więc fabryka ma przyszłość przed sobą, życzymy jej z całego serca powodzenia. Oby tylko, jak powiedział jeden z obecnych poświęceniu redaktorów, jak najwięcej stawiała nam domów, a jak najmniej nagrobków.
A jednak tych ostatnich tak wiele dziś potrzeba!…
Kremer, Libelt, Wilkońska już są w grobie. W poniedziałek jm. ks. kanonik Jakubowski odprawił w kościele Ś-to Krzyskim nabożeństwo żałobne za duszę Libelta. Czy sądzicie, że przyszły owe panie eleganckie, co tak chętnie o estetyce Libelta rozprawiają? A może owi starzy towarzysze zmarłego, którzy pierwsze jego prace około roku 1840 z takim zapałem powitali? A może owa młodzież uniwersytecka, w której piersi żyć przecie powinny ogniste słowa człowieka, co krwią swego serca pisał rozprawę: „O miłości…“ O nie! w sercach, „gdzie nie trwa myśl ani godziny“, nie zbudziło się pragnienie jedynego, na jaki nas stać, hołdu. Zebrało się ze dwudziestu „młodszych“ literatów, kilkanaście kobiet i kilku studentów… Cieniu wielkiego obywatela, przebacz nam!
Od pana T. I. Roli otrzymaliśmy list następujący:
Szanowny i kochany Panie!
Nasz nieśmiertelny wieszcz Adam niegdyś wyrzekł tę wielką prawdę:
— O! tak, przeklęci, którzy nic nie płacą,
Za wszystko trzeba płacić lub wzajemną pracą,
Albo wdzięcznem uczuciem, datkiem jednej łezki,
Za którą znowu Ojciec odpłaci Niebieski.
Te, pełne prawdy słowa przychodzą mi na myśl po otrzymaniu waszej odezwy o mającem się odbyć nabożeństwie żałobnem za spokój duszy ś. p. Karola Libelta.
Lecz czyliż pamięć i wdzięczność za półwiekową pracę tego człowieka zawrzemy tylko w jednem westchnieniu, aby światłość wiekuista świeciła mu za to światło i ciepło, którem długie lata opromieniał rodzinną ziemię?
Czyż nie zdobędziemy się na jakikolwiek, chociażby najskromniejszy upominek zagrobowy, dla naszego wielkiego myśliciela i dla bratniego mu ducha Kremera?
Przychodzi mi myśl, bodaj w szczęśliwą chwilę i bodajby znalazła oddźwięk w sercach bratnich, żeby złożyć „grosz wdowi“ i w którymkolwiek z naszych kościołów umieścić dwa popiersia lub przynajmniej płaskorzeźby Libelta i Kremera, z tablicą i skromnym napisem.
Niechby taki upominek był oznaką pamięci dla zmarłych, a przykładem dla tych, którzy pójdą w ich ślady.
Jeżeli uznacie moją myśl za godną ogłoszenia w waszem piśmie, to raczcie to uczynić.
Na początek załączam mój „grosz wdowi“ w tem przekonaniu, że moja propozycya znajdzie odgłos mianowicie w waszem Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych, i że którykolwiek z naszych rzeźbiarzy podejmie się tej wdzięcznej pracy.
Z rzetelnym szacunkiem i przyjaźnią, wasz całem sercem
Przy liście otrzymaliśmy rs. 2, do których dołączamy na tenże cel rs. 10.
∗ ∗
∗ |
Na zakończenie wypada nam wspomnieć jeszcze o dwu popisach, które się w tym tygodniu odbyły. Miło jest posłuchać dobrej muzyki, i p. dyrektor Kątski chciał w tym względzie jak największej liczbie osób dogodzić. Ale na nieszczęście, co zanadto, to niezdrowo, mówi przysłowie; a zdrowo nie musiało być w sali Resursy Obywatelskiej, gdy się w nią wtłoczyło za bezpłatnie rozdanymi biletami, ze dwa razy tyle osób, na ile hygiena, odciski, kapelusze i t. p. okoliczności pozwalają. W dodatku do szóstej wypełnialiśmy salę, czekając pół godziny na rozpoczęcie koncertu. Ze względu, że sam koncert miał trwać przeszło trzy godziny, można było przynajmniej zacząć punktualnie. Nie zmieniło to wprawdzie w niczem naszego pochlebnego zdania o wybornej orkiestrze, o bardzo wdzięcznej grze panny Buchard, o biegłości pana Pachulskiego i Bryknera, o bardzo miłym głosiku panny Makowskiej, o dobrych chórach, o artystycznej grze p. Adamowskiego na skrzypcach, o silnym głosie panny Szczepkowskiej, o efektownych popisach panny Szwarcenberg i innych pięknych rzeczach, ale zawsze… Och, te upały!… Drugi popis Instytutu głuchoniemych, jak zawsze, tak i w tym roku wywołał prawdziwe uwielbienie, tak dla dyrektora, jak dla nauczycieli pożytecznego tego zakładu, którzy z takiem poświęceniem i tak umiejętnie niosą pomoc upośledzonym od natury istotom.
Cześć pracy i wytrwałości!
- ↑ W związku z kwestyą budowy domów jest wynalazek pana Berkopfa (przy ul. Nowe-Miasto № 19), emaliera hutniczego. Wiadomo, że dachy blaszane pokrywają się farbą dla zabezpieczenia ich od rdzy, ale farba zazwyczaj odstaje i pęka, mianowicie przy zgięciach lub przy gwoździach, i rdza w końcu przegryza blachę. Otóż pan Berkopf po długoletnich próbach wynalazł farbę, która tak ściśle przystaje do blachy, że nawet po zgięciu jej we dwoje nie pęka i wpływom wilgoci nie ulega. Kawał blachy, w ten sposób pomalowanej, który kilka tygodni leżał pod wodą, jest do obejrzenia w naszej Redakcyi.