Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XI

Wysłuchał mnie z głową przechyloną na ramię, a ja znów ujrzałem go przez szparę we mgle, w której się obracał i żył. Świeca paliła się ciemno, trzeszcząc wewnątrz szklanego klosza — było to jedyne światło, przy jakiem mogłem Jima oglądać; za nim rozpościerała się ciemna noc z jasnemi gwiazdami, których migot, coraz bardziej odległy, wabił oko dalej i dalej w ciemniejsze głębie mroku; a jednak — rzekłbyś — tajemniczy jakiś blask rozświetlił chłopięcą głowę Jima, jakby w tej właśnie chwili młodość zajaśniała w nim na chwilę i zgasła.
— „Strasznie pan jest dobry, że tak pan mnie słucha — rzekł. — To dla mnie prawdziwe dobrodziejstwo. Pan nie wie, czem to jest dla mnie. Pan...“
— Zdawało się iż słów mu brakuje. Ujrzałem go znów — i tym razem wyraźnie. Ten chłopiec należał do gatunku ludzi, których lubimy widzieć naokoło siebie i chętnie sobie wyobrażamy, żeśmy byli do nich podobni; sam ich widok przywołuje owe ułudy, które się uważało za przepadłe, wygasłe, wyziębłe, a jednak — przy zbliżeniu się cudzego płomienia — trzepoczą się gdzieś głęboko, głęboko, błyskają światłem... i ciepłem!.. Tak; ujrzałem go wówczas wyraźnie... i nie po raz ostatni..
— „Pan nie wie, czem to jest dla człowieka w mojem położeniu — czuć że mi ktoś ufa — móc zwierzyć się ze wszystkiego komuś starszemu. Takie to wszystko ciężkie — takie okropnie niesprawiedliwe — takie trudne do pojęcia“.
— Mgły zamknęły się znów. Nie wiem, jakie miał wyobrażenie o mym wieku — i o mej mądrości. Czułem się w owej chwili taki stary, że brał mię pewnie za dwakroć młodszego — i nie doceniał zapewne ani w połowie mej bezużytecznej mądrości. W żadnym innym zawodzie — prócz marynarskiego — serca tych, co już się puścili na morze by pływać po niem lub utonąć, nie wyrywają się tak gwałtownie do chłopca na wybrzeżu, wpatrzonego błyszczącemi oczami w migotanie rozległej przestrzeni — które jest tylko odbiciem młodzieńczych spojrzeń pełnych ognia. Tak cudownie nieuchwytne są nadzieje, co pchnęły każdego z nas na morze, taka w nich wspaniała mglistość, taka piękna żądza przygód — a wszystko to jest samo przez się wyłączną i jedyną nagrodą! To, co zdobywamy... ech, lepiej zamilczę o tem; ale któż z nas zdoła powstrzymać uśmiech wobec młodzieńczych wspomnień? W żadnym innym rodzaju życia złudzenie nie leży dalej od rzeczywistości: w żadnym innym zawodzie początek nie jest wyłącznie złudzeniem — rozczarowanie nie następuje tak szybko — ujarzmienie nie jest bardziej zupełne. Przecież wszyscy zaczynaliśmy z temi samemi porywami, kończyliśmy bogaci w to samo doświadczenie, przechowywaliśmy pamięć tych samych ukochanych, złudnych marzeń przez ohydne, przeklęte dni. Nic więc dziwnego, że czujemy się z sobą związani, gdy jaki ciężki cios którego z nas dosięgnie; że prócz koleżeństwa w zawodzie łączy nas siła głębszego uczucia — uczucia, które wiąże człowieka z dzieckiem. Jim stał tam przede mną, wierząc iż wiek i mądrość mogą znaleźć lekarstwo na ból prawdy, a ja patrzyłem na tego młodego chłopca w opałach — i to piekielnych zaiste — takich, nad któremi siwobrodzi starcy kręcą uroczyście głową, kryjąc jednocześnie uśmiech. A więc Jim rozważał, czy ma odebrać sobie życie — niech go licho! Pogrążył się w rozmyślaniach o samobójstwie, bo choć uszedł cało, piękno jego życia przepadło wśród nocy razem z okrętem. Cóż bardziej naturalnego od tych jego myśli? Wszystko to było takie tragiczne i śmieszne zarazem, że wołało głośno o współczucie — a w czemże jestem lepszy od innych, aby mu odmówić litości? I właśnie gdy na niego patrzyłem, mgły zasnuły szparę i głos jego przemówił:
— „Czułem się zupełnie wytrącony z równowagi, rozumie pan. To była taka historja, jakiej się człowiek nie spodziewa. Naprzykład — nie miało to nic wspólnego z walką“.
— „Tak“ — potwierdziłem. Jim wydawał mi się zmieniony, jakgdyby nagle dojrzał.
— „I nic się nie wiedziało napewno“ — mruknął.
— „Ach, więc pan nie wiedział napewno...“ — rzekłem, lecz ułagodził mię szmer lekkiego westchnienia, które przewiało między nami jak lot ptaka wśród nocy.
— „Nie, nie wiedziałem napewno — rzekł odważnie. — Ten cały wypadek był czemś w rodzaju owej podłej blagi, którą tamci wymyślili. Ani kłamstwo, ani prawda. Coś pośredniego. Człowiek wie, co jest poprostu kłamstwem. A w tej historji granica między złem a dobrem była cieńsza od włosa“.
— „A jakiejże granicy panu trzeba?“ — spytałem; lecz mówiłem tak cicho, że chyba nie usłyszał. Rozumował w taki sposób, jakby życie było siecią ścieżek przedzielonych od siebie przepaściami. Głos jego brzmiał rozsądnie.
— „Przypuśćmy że nie byłbym — — to znaczy się, przypuśćmy że byłbym został na statku. No dobrze. Na jak długo? Powiedzmy — minutę — pół minuty. Przecież zdawało się wówczas pewnem, że po upływie trzydziestu sekund znajdę się w morzu; a myśli pan, że wtedy nie uczepiłbym się pierwszej lepszej rzeczy, któraby się znalazła na drodze — wiosła, ratowniczej boi, kratówki — czegokolwiek? A czyby pan tak nie zrobił?“
— „I wyratowałby się pan“ — wtrąciłem.
— „Byłbym się starał wyratować — odparł. — A tego wówczas nie miałem na myśli, kiedy... — wzdrygnął się, jakby miał przełknąć jakieś obrzydliwe lekarstwo — kiedy skoczyłem — wymówił z konwulsyjnym wysiłkiem, którego napięcie, jakby niesione na fali powietrza, sprawiło że poruszyłem się zlekka na krześle. Utkwił we mnie ponure oczy. — Pan mi nie wierzy? — krzyknął. — Przysięgam!.. Et, do djabła z tem wszystkiem! Pan wyciąga mnie tu na zwierzenia, i... Pan mi musi wierzyć! Pan przecież powiedział, że pan będzie mi wierzył“.
— „Naturalnie że panu wierzę“ — zapewniłem rzeczowym tonem, który podziałał na niego kojąco.
— „Niech mi pan wybaczy — rzekł. — Nie mówiłbym panu naturalnie o tem wszystkiem, gdyby pan nie był gentlemanem. Powinienem był wiedzieć... Jestem — jestem — również gentlemanem...“
— „Tak, tak“ — rzekłem śpiesznie. Patrzył mi prosto w twarz i odwrócił wzrok powoli.
— „Teraz pan rozumie, dlaczego ja — mimo wszystko... dlaczego nie odebrałem sobie życia. Nie chciałem stchórzyć przed tem co zrobiłem. Przecież gdybym był został na statku, uczyniłbym wszystko aby się tylko ocalić. Ludzie utrzymywali się nieraz na powierzchni całemi godzinami — na otwartem morzu — i wyławiano ich, i doskonale się potem czuli. A ja byłbym mógł to wytrzymać znacznie lepiej niż wielu innych. Moje serce jest w porządku“. — Wyciągnął prawą pięść z kieszeni i gruchnął się w pierś; rozległ się jakby zgłuszony strzał wśród nocy.
— „Tak“ — rzekłem. Rozmyślał ze spuszczoną głową, rozstawiwszy nieco nogi.
— „O włos — mruknął. — Nie było na włos miejsca między tem a tamtem. A w owej chwili...“
— „O północy trudno jest włos dostrzec — wtrąciłem, zdaje mi się że nieco złośliwie. Czy pojmujecie, co ja rozumiem przez solidarność w naszym zawodzie? Byłem na Jima rozżalony, jakby mnie oszukał — mnie osobiście — jakby mię pozbawił wspaniałej okazji do podtrzymania złudzeń młodości, jakby obdarł nasze wspólne życie z ostatniego promienia czczej chwały.
— „Więc też pan zwiał — odrazu“.
— „Skoczyłem — poprawił mię z naciskiem. — Skoczyłem — uważa pan — powtórzył. Zaciekawiła mię jego widoczna lecz niezrozumiała dla mnie intencja. — No tak! może wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy. Ale później miałem ile chcieć czasu — a światła wbród w tej łodzi. I mogłem także rozmyślać. O tem co zaszło nikt się nie miał naturalnie dowiedzieć, ale nie przynosiło mi to żadnej ulgi. Temu musi pan także uwierzyć. Nie chciałem tej całej rozmowy... Nie... Tak!.. nie będę kłamał... Chciałem jej: to jest właśnie to czego chciałem — i koniec. Ani pan ani nikt inny nie mógłby mnie zmusić do mówienia, gdybym... Ja — ja się mówić nie boję. I nie bałem się także myśleć. Spojrzałem temu w twarz. Uciekać przed tem nie chciałem. Z początku — w nocy, gdyby nie ci ludzie, byłbym... Ale nie! na Boga, nie chciałem im sprawić tej przyjemności. Dość złego mi wyrządzili. Wymyślili sobie jakąś blagę i wierzyli w nią, o ile mi się zdaje. Ale ja znałem całą prawdę, i postanowiłem uporać się z nią — sam jeden. Nie chciałem się ugiąć przed taką ohydną niesprawiedliwością. Czegóż właściwie to wszystko dowiodło? Byłem strasznie ścięty z nóg. I — powiem panu prawdę — miałem obrzydzenie do życia; ale cóżby z tego przyszło, gdybym się od życia wymigał — w — w — taki sposób? To nie była właściwa droga. Ja myślę że — że toby... toby nie było żadne rozwiązanie“.
— Przez cały ten czas chodził tam i z powrotem, ale z ostatniem słowem zwrócił się nagle do mnie.
— „A co pan myśli?“ — spytał gwałtownie. Nastąpiła przerwa, i nagle poczułem że przygniata mię wielkie, beznadziejne zmęczenie, jakby głos Jima wyrwał mię ze snu — z wędrówki przez puste przestworza, których ogrom znużył mi duszę i wyczerpał ciało.
— „...toby nie było żadne rozwiązanie“ — mruknął nade mną uparcie po krótkiej chwili. — Nie! Należało stawić czoło wszystkiemu — samotnie — czekać na sposobność — coś wynaleźć“...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.