Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lord Jim |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Lord Jim |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Jak uchem sięgnąć wszystko milczało naokół. Mgła jego uczuć sunęła między nami, jakby wzburzona wewnętrzną walką Jima, a w szparach tej niematerjalnej zasłony ukazywał się wyraźnie moim wpatrzonym oczom i pociągał mię w niejasny sposób, niby symboliczna postać na jakimś obrazie. Chłodne powietrze nocy zdawało się ciężyć na mych członkach jak płyta marmuru.
— „Rozumiem“ — szepnąłem, chyba poto aby dowieść samemu sobie, że potrafię otrząsnąć się z odrętwienia.
— „Avondale zabrał nas przed samym zachodem — rzekł Jim posępnie. Płynął prosto na nas. Pozostawało nam tylko siedzieć i czekać“.
— Po długiej przerwie rzekł: „Opowiedzieli swoją historyjkę“. I znów nastało dotkliwe milczenie. „Dopiero wtedy się przekonałem do czego mię doprowadziła moja decyzja“, dodał.
— „A pan sam nic nie mówił“ — szepnąłem.
— „Cóż mogłem powiedzieć? — zapytał równie cicho. — To szyper mówił: „Lekkie zderzenie; zatrzymałem okręt. Sprawdziłem uszkodzenia. Kazałem spuścić łodzie z największą ostrożnością żeby nie wywołać paniki. Po spuszczeniu pierwszej łodzi okręt poszedł na dno wśród szkwału. Zapadł się w wodę niby kamień.“ To jasne jak dzień — zwiesił głowę — i okropne. — Wargi jego drgnęły, gdy patrzył mi prosto w oczy. — Przecież skoczyłem — prawda? — zapytał z przerażeniem. — Musiałem z tem się uporać. Cóż mnie obchodziła ta ich historyjka... — Splótł dłonie na chwilę, spojrzał w mrok na prawo i lewo: — To było jak oszukiwanie umarłych“ — wyjąkał.
— „A umarłych nie było“ — rzekłem.
— Odsunął się ode mnie na te słowa. Tylko tak mogę to określić. W mig zobaczyłem jego plecy tuż przy balustradzie. Stał tam przez jakiś czas, jakby podziwiając przejrzystość i spokój nocy. Jakiś rozkwitły krzew pod werandą rozsiewał silny aromat w wilgotnem powietrzu. Jim wrócił do mnie szybkim krokiem.
— „To nie ma nic do rzeczy“ — rzekł uporczywiej niż kiedykolwiek.
— „Może“ — zgodziłem się. Zaczęło mi się zdawać że mam już Jima dosyć. Cóż ja o nim właściwie wiedziałem?
— „Czy oni byli umarli, czy żywi, nie mogłem się z tego wyplątać — rzekł. — Musiałem żyć; prawda?“
— „No tak — jeśli pan to w taki sposób rozumie“ — wymamrotałem.
— „Ucieszyłem się naturalnie — rzucił niedbale, myśląc już o czemś innem. — Wtedy, jak się to wszystko wykryło — rzekł zwolna i podniósł głowę. — Wie pan, jaki był pierwszy mój odruch, kiedy mi o tem powiedzieli? Poczułem ulgę. Odetchnąłem, bo się dowiedziałem że te krzyki — czy ja panu mówiłem że słyszałem krzyki? Nie? No więc słyszałem — krzyki o pomoc... które wiatr niósł razem z deszczem. To pewno wyobraźnia. A jednak trudno mi uwierzyć... Jakie to głupie. Tamci nie słyszeli. Pytałem ich potem. Powiedzieli wszyscy, że nie. Nie? A ja wciąż je słyszałem! Powinienem był wiedzieć... ale nie zastanawiałem się wcale — nasłuchiwałem tylko. Bardzo słabe krzyki — dzień w dzień. Wreszcie ten mały metys podchodzi do mnie i powiada: „Patna... francuska kanonierka... przyholowała ją szczęśliwie do Adenu... Śledztwo... Urząd pocztowy... Dom marynarzy... dostanie pan tam pokój z utrzymaniem.“ Szedłem obok niego i cieszyłem się — z milczenia. A więc żadnych krzyków nie było. Gra wyobraźni! Musiałem mu uwierzyć. I odtąd nie słyszałem już nic. Ciekawe, jak długo mógłbym to jeszcze wytrzymać. A było z tem coraz gorzej... to znaczy że krzyki stawały się głośniejsze“.
— Zatopił się w myślach.
— „Więc to mi się tylko zdawało. Dobrze — niech i tak będzie. Ale światła! Światła przecież zagasły! Przestaliśmy je widzieć. Nie było ich. Gdybym tam widział światła, byłbym popłynął z powrotem, byłbym wrócił i krzyczał u burty — byłbym ich błagał żeby mię wzięli na pokład... Byłbym usiłował... Pan wątpi o tem?... Skąd pan może wiedzieć co czułem? Jakiem prawem pan wątpi?... Ja o mało co nie zrobiłem tego nawet w tamtych okolicznościach — rozumie pan? — głos jego opadł. — Nie było żadnego błysku — najlżejszego błysku — zapewnił posępnie. — Czy pan rozumie, że gdyby nie to, nie widziałby mnie pan teraz przed sobą? Pan mię widzi, a jednak pan wątpi.“
— Pokręciłem przecząco głową. Ta sprawa świateł — które znikły, choć łódź nie oddaliła się od statku więcej niż o ćwierć mili — była roztrząsana szczegółowo. Jim twierdził nieugięcie, że kiedy pierwsza ulewa minęła, nic już nie było widać; tamci oświadczyli to samo oficerom na Avondale. Oczywiście ludzie się uśmiechali, kręcąc głową. Pewien stary szyper, który siedział obok mnie w sądzie, połaskotał mię w ucho białą brodą, szepcąc: „Kłamią jak z nut“. A tymczasem nikt nie kłamał, nawet i główny mechanik, gdy opowiadał że światło na maszcie opadło jak rzucona zapałka. W każdym razie nie kłamał świadomie. Wątroba jego znajdowała się w takim stanie, że nie byłoby nic dziwnego, gdyby ujrzał iskrę w kącie powieki, rzucając ukradkiem wtył śpieszne spojrzenie. Nie widzieli żadnego światła, choć byli w pobliżu statku, i mogli to sobie wytłumaczyć w jeden jedyny sposób: że Patna poszła na dno. Było to oczywiste i kojące. Przewidywany fakt, który nastąpił tak prędko, usprawiedliwiał ich pośpiech. Nic dziwnego że nie szukali innego wyjaśnienia. A prawdziwe wyświetlenie sprawy było bardzo proste, i z chwilą gdy je Brierly podsunął, sąd przestał się tą kwestją zajmować. Pamiętacie że statek się zatrzymał i leżał na wodzie w kierunku nocnego kursu, gdy rufa podjechała do góry a dziób pochylił się wdół wskutek zalania wodą pierwszej komory. Tedy pozbawiona równowagi Patna, gdy szkwał w nią z boku uderzył — skręciła dziobem pod wiatr tak sprawnie, jakby stała na kotwicy. Wskutek tej zmiany położenia wszystkie jej światła odwróciły się w bardzo krótkim czasie od łodzi ku stronie podwietrznej. Bardzo być może, że gdyby światła pozostały widoczne, działałyby jak nieme wezwanie — że ich migot, zagubiony w mroku chmury, miałby tajemniczą siłę ludzkiego wzroku, który może obudzić wyrzuty sumienia i litość. Mówiłby: „Jestem tu — jeszcze jestem“... a cóż więcej mogą powiedzieć oczy najbardziej opuszczonego z ludzkich stworzeń? Lecz Patna odwróciła się tyłem, jakby chcąc okazać pogardę dla losu tych ludzi; skręciła ciężko na miejscu aby wpatrywać się nieugięcie w nowe niebezpieczeństwa, które miała przetrzymać w tak dziwny sposób. Snać było zapisane w jej losach, że dokona swych dni rozbita na złom w doku, pod ciosami wielu młotów. Co się tyczy pielgrzymów, nie umiem powiedzieć, jakie różne przeznaczenia los im gotował, lecz w najbliższej przyszłości — na drugi dzień około dziewiątej rano — pojawiła się francuska kanonierka, wracająca do kraju z wysp Réunion. Raport jej dowódcy był własnością publiczną. Kapitan owej kanonierki zboczył nieco ze swego kursu, aby się przekonać co się dzieje na parowcu, płynącym niebezpiecznie sterem naprzód po spokojnem i mglistem morzu. Z gaflu owego parowca powiewała bandera zawieszona odwrotnie (serang miał na tyle rozsądku, iż wywiesił o brzasku sygnał wzywający pomocy), lecz kucharze zajęci byli jak zwykle gotowaniem w kuchniach na dziobie. Tłok panował na pokładzie, że ani szpilki wetknąć, ludzie sterczeli wzdłuż barjery, zbici byli na mostku w jedną masę; setki oczu patrzało z natężeniem, ale nikt nie odezwał się ani słowem gdy się kanonierka zbliżyła, jakby czar jakiś położył pieczęć milczenia na tych niezliczonych wargach.
— Francuz okrzyknął statek, nie zrozumiał nic z odpowiedzi, i postanowił wysłać łódź, upewniwszy się przez lornetkę, że tłum zapełniający pokład nie wygląda na dotknięty zarazą. Dwaj oficerowie przybyli na pokład, wysłuchali seranga, usiłowali rozmówić się z Arabem, ani w ząb nic nie mogąc zrozumieć; ale naturalnie rodzaj wypadku, któremu uległ okręt, rzucał się w oczy. Oficerowie kanonierki bardzo byli zdziwieni, odkrywszy na mostku trupa białego człowieka, który leżał zwinięty spokojnie w kłębek.
— „Fort intrigués par ce cadavre“ — opowiadał mi w długi czas później francuski porucznik, człowiek starszy, z którym zetknąłem się raz popołudniu w Sydney, czystym przypadkiem, w jakiejś niby to kawiarni — i który pamiętał doskonale całą tę sprawę. I rzeczywiście owa historja — zaznaczam to mimochodem — opierała się z niezwykłą siłą czasowi i krótkości ludzkiej pamięci; niesamowicie żywotna, zdawała się żyć ciągle w ludzkich umysłach, była wciąż na końcu języków. Miałem wątpliwą przyjemność często ją słyszeć — tysiące mil dalej, po latach; wyłaniała się z rozmów nie mających z nią nic wspólnego, z napomknień zupełnie oderwanych. Czyż dziś nie zjawiła się między nami? a przecież jestem wśród was jedynym marynarzem — i tylko ja tę historię pamiętam. Tymczasem wyłoniła się znowu! Jeżeli zaś dwóch znających ją ludzi, choćby najzupełniej sobie obcych, zeszło się wypadkiem w pierwszem lepszem miejscu, wypływała niezawodnie zanim się rozstali. Nie widziałem nigdy przedtem owego Francuza i po upływie godziny pożegnaliśmy się na całe życie; nie wydawał się bynajmniej szczególnie rozmowny; było to spokojne, tęgie chłopisko w pogniecionym mundurze, siedzące sennie nad szklanką napełnioną do połowy jakimś ciemnym płynem. Naramienniki jego były nieco wytarte, ogolone policzki wielkie i blade; wyglądał jakby zażywał tabakę — czy mnie rozumiecie? Nie mówię że tak było rzeczywiście, ale że toby pasowało do człowieka jego pokroju. Zaczęło się wszystko od tego, że Francuz podał mi przez marmurowy stolik numer Home News, którego nie miałem ochoty przeglądać. Odrzekłem: „Merci.“ Zamieniliśmy kilka pozornie niewinnych uwag i nagle — zanim się opatrzyłem — znaleźliśmy się w samym środku tej historji. Francuz mówił mi właśnie, jak bardzo ich te zwłoki zaintrygowały. Okazało się że był jednym z oficerów, którzy udali się na pokład Patny.
— W knajpie, gdzieśmy siedzieli, można było dostać różnych zagranicznych trunków, które trzymano dla przejezdnych oficerów marynarki; Francuz pociągnął łyk ciemnego napoju wyglądającego na lekarstwo — nie było to pewnie obrzydliwsze od cassis à l’eau — i zajrzawszy jednem okiem do szklanki, potrząsnął zlekka głową.
— „Impossible de comprendre — vous concevez“ — rzekł ze szczególną mieszaniną obojętności i zadumy. Bardzo łatwo mi było zrozumieć, jak dalece im się to wydało niepojęte. Nikt na kanonierce nie umiał dość dobrze po angielsku aby się połapać w opowiadaniu seranga. W dodatku wielka wrzawa podniosła się naokoło obu oficerów.
— „Tłoczyli się na nas. Pierścień z ludzi otoczył tego umarłego (autour de ce mort) — opisywał Francuz. — Trzeba było się zająć tem co najpilniejsze. Tłum zaczynał się burzyć — parbleu! Taki motłoch — rozumie pan“ — dodał z filozoficzną pobłażliwością. A co się tyczy owej grodzi, Francuz powiedział swemu dowódcy, że najbezpieczniej wcale jej nie dotykać, taki miała paskudny wygląd. Sprowadzili jaknajprędzej (en toute hâte) dwie liny na pokład; zaczęli holować Patnę, i to sterem naprzód — co w danych okolicznościach nie było wcale głupie, ponieważ ster zanadto z wody wystawał, aby mógł na coś się przydać; przytem użycie tego manewru zmniejszało napór na grodź, której stan — wyjaśniał Francuz płynnie a obojętnie — wymagał największej ostrożności (exigeait les plus grands ménagements.) Pomyślałem mimowoli, że mój nowy znajomy z pewnością brał udział w wydawaniu owych zarządzeń; robił wrażenie oficera, na którym można polegać — choć niebardzo już był ruchliwy — a przytem czuło się w nim gruntownego fachowca; lecz gdy tak siedział z grubemi palcami splecionemi lekko na brzuchu, wyglądał jak zatabaczony, spokojny wiejski proboszcz, w którego uszy całe pokolenia chłopów wylewają swe grzechy, bóle, wyrzuty sumienia; na twarzach takich księży flegmatyczny, prostoduszny wyraz jest jakgdyby zasłoną spuszczoną na tajemnice cierpienia i niedoli. Ów marynarz powinien był mieć na sobie wytartą, czarną sutannę zapiętą gładko aż po obfity podbródek, zamiast surduta z naramiennikami i mosiężnemi guzikami. Szeroka jego pierś wznosiła się i opadała miarowo, gdy opowiadał mi w dalszym ciągu, że była to wprost cholerna robota — co z pewnością (sans doute) sobie wyobrażam, będąc marynarzem z zawodu (en votre qualité de marin). Przy końcu zdania pochylił się zlekka ku mnie całem ciałem i ściągnął wygolone wargi, wypuszczając przez nie powietrze z cichym sykiem.
— „Całe szczęście — ciągnął — że morze było gładkie jak ten stół; wiatru nie więcej niż tutaj.“
— Uderzyło mnie, że w sali jest duszno wprost nie do zniesienia i bardzo gorąco; twarz paliła mię, jakbym dość młody był jeszcze aby się ze zmieszania czerwienić. Francuz mówił dalej, że oczywiście (naturellement) skierowali się do najbliższego portu, gdzie się ich odpowiedzialność skończyła „Dieu merci...“ Wydął zlekka płaskie policzki...
— „Ponieważ, uważa pan (notez bien), na cały czas holowania postawiliśmy z siekierami przy linach dwóch naszych podoficerów, którzy mieli nas odciąć od holowanego statku w razie gdyby... — Spuścił szybko ciężkie powieki, dając najwyraźniej do zrozumienia co ma na myśli. — Cóż pan chce! Robi się co się może (on fait ce qu’on peut). — W swym ociężałym bezruchu potrafił przybrać na chwilę wyraz pełen rezygnacji. — Dwóch podoficerów — przez trzydzieści godzin — bez przerwy. Dwóch — powtórzył, podnosząc nieco lewą rękę i wystawiając dwa palce. Był to dosłownie pierwszy gest, który u niego zauważyłem. Przy tej sposobności spostrzegłem bliznę w kształcie gwiazdy na wierzchu jego ręki — widocznie skutek postrzału; i jakby wzrok mi się zaostrzył od tego odkrycia, zauważyłem także szew dawnej rany, zaczynającej się nieco poniżej skroni i ginącej pod krótkiemi siwemi włosami z boku głowy — draśnięcie włócznią lub cios szabli. Splótł znowu ręce na brzuchu. — Zostałem na pokładzie tej — tej — tracę pamięć (ma mémoire s’en va.) Ah! Patt-nà. C’est bien ça. Patt-nà. Merci. To zabawne jak człowiek zapomina. Byłem na tym statku przez trzydzieści godzin...“
— „Co pan mówi!“ — wykrzyknąłem. Patrząc wciąż na swoje ręce, ściągnął nieco usta, ale tym razem nie syknął.
— „Uznano za stosowne — rzekł, podnosząc brwi beznamiętnie — aby jeden z oficerów został na pokładzie, czuwając pilnie (pour ouvrir l’oeil)... — tu westchnął odniechcenia —...aby porozumiewał się sygnałami z holującym okrętem — rozumie pan? — i tak dalej. Zresztą było to i moje zdanie. Przygotowaliśmy nasze łodzie do spuszczenia — a ja na tym okręcie zarządziłem także co trzeba... Enfin. Zrobiło się co się mogło. To była trudna sprawa. Trzydzieści godzin. Przyrządzili mi jakiś posiłek. A co do wina — rób co chcesz — ani kropli. — Jakimś nadzwyczajnym sposobem — nie wychodząc napozór z bezwładu — zdołał ujawnić uczucie głębokiego niesmaku — bez żadnej dostrzegalnej zmiany we flegmatycznej twarzy. — Ja — wie pan — kiedy mi przyjdzie jeść bez mojej szklanki wina — ani rusz“.
— Obawiałem się że się będzie rozwodził nad tą krzywdą, bo choć nie poruszył żadnym członkiem, choć ani jeden z jego rysów nie drgnął, łatwo było zdać sobie sprawę, jak bardzo go to wspomnienie rozdrażnia. Ale zdawał się wnet o tem zapominać. Powierzyli znaleziony statek „władzom portowym“, jak się wyraził. Uderzył go spokój, z jakim to zostało przyjęte.
— „Można było pomyśleć, że przyprowadzają im codzień taką dziwną zgubę (drôle de trouvaille). Wy to doprawdy jesteście nadzwyczajni“ — zauważył, oparłszy się plecami o ścianę, sam zaś wyglądał na równie zdolnego do ujawniania swych uczuć jak wór z mąką. Tak się złożyło, że w porcie stał wówczas wojenny okręt i parowiec z marynarki indyjskiej; Francuz nie ukrywał podziwu dla sprawności, z jaką łodzie owych statków opróżniły Patnę. Nieruchawy sposób bycia tego człowieka nie ukrywał w gruncie rzeczy niczego; była w nim owa tajemnicza, niemal cudowna siła wywierania silnych wrażeń zapomocą środków prawie niemożliwych do odkrycia — co jest ostatniem słowem najwyższej sztuki.
— „Dwadzieścia pięć minut — z zegarkiem w ręku — dwadzieścia pięć, nie więcej... — Rozplótłszy palce, splótł je znowu, nie odejmując rąk od brzucha; zrobiło to daleko większy efekt, niż gdyby w zdumieniu wyrzucił ramiona ku niebu. — Wszyscy ci ludzie (tout ce monde) znaleźli się na brzegu — razem ze swemi manatkami — została tylko straż złożona z marynarzy (marins de l’état) i ten interesujący trup (cet interessant cadavre). Dwadzieścia pięć minut...“
— Wyglądał ze spuszczonemi oczami i głową trochę przechyloną, jakby się rozkoszował ze znawstwem świetnie wykonaną robotą. Przekonał mię bez żadnych dalszych wywodów, jak dalece było warto zasłużyć na jego uznanie. Pogrążywszy się znowu w bezruchu — z którego prawie nie wychodził — opowiadał dalej że, mając rozkaz aby jaknajprędzej dotrzeć do Tulonu, wyruszyli już po upływie dwóch godzin — „tak że (de sorte que) w tem zdarzeniu z mego życia (dans cet épisode de ma vie) wiele rzeczy pozostało dla mnie niewyjaśnionych.“