Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XVII

— Zdecydował się wrócić w końcu, ale sądzę że głównie deszcz się do tego przyczynił; lał wtedy właśnie z niszczącą siłą, która uspakajała się stopniowo podczas naszej rozmowy. Jim zachowywał się bardzo spokojnie i poprawnie; wyglądał teraz na małomównego człowieka opanowanego przez jakąś myśl. Mówiłem mu o materjalnej stronie jego położenia, a wyłącznym mym celem było uratowanie go od upadku, zguby i rozpaczy, które tam na wschodzie opanowują tak szybko samotnych, bezdomnych ludzi; rozumowałem logicznie, namawiając aby przyjął moją pomoc, a za każdym razem, gdy zdarzyło mi się spojrzeć na jego skupioną, łagodną twarz, tak młodzieńczą i pełną powagi, ogarniało mię niepokojące uczucie, że nie jestem mu pomocą, że raczej przeszkadzam jego duchowi w jakimś tajemniczym, niewytłumaczonym, nieuchwytnym wysiłku.
— „Przypuszczam że pan zamierza jeść, i pić, i spać pod dachem jak zwykle — rzekłem wreszcie z rozdrażnieniem. — Pan przecież mówi, że pan nie tknie należących się panu pieniędzy. — Uczynił gest, który — u człowieka tego rodzaju — był oznaką wstrętu. (Należała mu się pensja za trzy tygodnie i pięć dni jako oficerowi z Patny). — No tak, to jest zbyt mała suma aby mogła mieć jakieś znaczenie; ale co pan zrobi jutro? Dokąd pan się obróci? Trzeba przecież żyć...“
— „To nie o to chodzi“ — wyrwało mu się szeptem. Pominąłem milczeniem jego słowa i w dalszym ciągu walczyłem z tem, co uważałem za skrupuły przesadnej delikatności. — Ze wszelkich względów — zakończyłem — musi pan przyjąć moją pomoc.“
— „Pan mi pomóc nie może“ — rzekł bardzo prosto i bardzo łagodnie, pochłonięty jakąś głęboką myślą, której przebłyski dostrzegałem niby sadzawkę lśniącą w mroku, myśląc ze zniechęceniem, że nigdy się do niej nie zbliżę na tyle aby ją zgłębić. Patrzyłem na jego harmonijną postać.
— „W każdym razie — rzekłem — mogę przyjść z pomocą temu, co z pana jest widzialne. Nie twierdzę że zrobię coś więcej. — Potrząsnął głową z niedowierzaniem, nie patrząc na mnie. Zapalałem się coraz bardziej. — Otóż właśnie że mogę panu pomóc. Mogę nawet zrobić jeszcze więcej. I zrobię to. Ja panu ufam...“
— „Te pieniądze...“ — zaczął.
— „Słowo daję, zasługuje pan na to, żeby pana posłać do wszystkich djabłów — krzyknąłem z przesadzonem oburzeniem. Zaskoczyło go to; uśmiechnął się, a ja nacierałem w dalszym ciągu. — Tu wcale nie chodzi o pieniądze. Pan jest zbyt powierzchowny, rzekłem (a w tej samej chwili myślałem sobie: aha, tum cię czekał! A może i jest zbyt powierzchowny — mimo wszystko). — Niech pan spojrzy na ten list, który pan ma zabrać. Piszę tu do człowieka, którego nigdy o nic nie prosiłem; piszę o panu w takich słowach, jakich ośmielamy się użyć, mówiąc tylko o bliskim przyjacielu. W tym liście biorę na siebie bezwzględną odpowiedzialność za pana. Ni mniej ni więcej. I doprawdy, jeśli pan tylko zastanowi się trochę, co to znaczy...“
— Podniósł głowę. Deszcz już minął; tylko rynna za oknem wciąż jeszcze wylewała idjotyczne łzy: kap, kap. W pokoju panował wielki spokój; cienie przycupnęły po kątach, daleko od cichego płomienia świecy, który jaśniał prostopadle w kształcie miecza. Wydało mi się po chwili, że odblask łagodnego światła zalewa twarz Jima, jakby świt już się był zaczął.
— „Boże mój! — wyszeptał. — Jaki pan szlachetny!“
— Nie czułbym się bardziej upokorzony, gdyby mi nagle język pokazał. Dobrze ci tak, podlizujący się blagierze! powiedziałem do siebie. Jim patrzył na mnie jaśniejącemi oczami, ale spostrzegłem że blask ich nie był szyderczy. Ogarnęło go w mig gorączkowe wzburzenie; przypominał płaskiego, drewnianego pajaca wprawionego w ruch zapomocą sznurka. Podniósł ramiona i opuścił, trzepnąwszy rękami o uda. Stał się zupełnie innym człowiekiem.
— „A ja wcale nie rozumiałem — krzyknął; nagle zagryzł wargi i zmarszczył się. — Co za głupi osioł ze mnie — rzekł bardzo wolno z lękiem. — Na pana to można liczyć — zawołał stłumionym głosem. Porwał mnie za rękę, jakby ją ujrzał poraz pierwszy i puścił ją natychmiast. — Jakto! Przecież to jest właśnie to, czego ja... pan... ja... — zająknął się, i zaczął mówić niezręcznie z nawrotem dawnego, tępego uporu: — Byłbym teraz bydlęciem, gdybym...“ — Głos mu się załamał.
— „Tak, tak, rozumiem — rzekłem. Byłem prawie zaniepokojony tym wybuchem uczuć, z których przebijało dziwne uniesienie. Pociągnąłem wypadkowo za sznurek; nie rozumiałem dokładnie mechanizmu zabawki.
— „Muszę teraz już iść — powiedział. — Mój Boże, pan naprawdę mi pomógł! Nie mogę usiedzieć w miejscu. Właśnie to, czego mi było trzeba! — spojrzał na mnie ze zdumieniem i podziwem. — Właśnie to...“
— Tak, tego właśnie było mu trzeba. Z całem prawdopodobieństwem ocaliłem go od głodu — od tego rodzaju głodu, który jest prawie nieuchronnie związany z pijaństwem. I to wszystko. Nie miałem pod tym względem żadnych złudzeń, ale patrząc na Jima, zadawałem sobie pytanie, jakiego rodzaju iluzja opanowała go tak widocznie w przeciągu trzech ostatnich minut? Podsunąłem mu sposobność do prowadzenia w dalszym ciągu przyzwoitego życia, do poważnej pracy, do zarabiania w zwykły sposób na jedzenie, picie, dach nad głową — w chwili gdy jego zraniony duch, jak ptak o przetrąconem skrzydle, byłby się zawlókł, trzepocząc, do jakiejś dziury aby zamrzeć tam spokojnie z wyczerpania. Narzuciłem mu rzecz drobną bezwzględnie; i — patrzcie! przyjął ją w taki sposób, że zamajaczyła w mętnem świetle świecy jak wielki cień — niewyraźny, a może i niebezpieczny.
— „Pan mi za złe nie bierze, że nie mówię panu tego co trzeba — wybuchnął. — Ale co jabym mógł powiedzieć? Już wczoraj wieczorem wyświadczył mi pan nieskończenie wiele dobrego. Słuchając mnie — pan rozumie. Daję panu na to słowo, myślałem nieraz że głowa mi się rozleci w kawałki... — Rzucał się — dosłownie — tu i tam po pokoju, wpychał ręce do kieszeni, wyszarpywał je znów, wsadził z rozmachem czapkę na głowę. Nie miałem pojęcia, że potrafi być taki lekki i żwawy. Przyszedł mi na myśl suchy liść wirujący w wietrze — i tajemniczy niepokój, ciężar nieokreślonego zwątpienia przygwoździł mię do krzesła. Jim stanął nagle jak wryty, rzekłbyś skamieniał wskutek jakiegoś dokonanego odkrycia. — Pan mi zaufał“ — oświadczył z prostotą.
— „Na miłość boską, dosyć tego, kochany chłopcze!“ — błagałem, jakgdyby mię uraził.
— „Dobrze. Będę milczał, — i teraz, i zawsze. Ale myśleć mi pan zabronić nie może... Wszystko jedno! Ja jeszcze dowiodę... — Podszedł śpiesznie do drzwi, zatrzymał się ze spuszczoną głową i wrócił, stąpając powoli. — Myślałem zawsze, że gdyby było można zacząć wszystko nanowo — od czystej karty... A teraz pan... do pewnego stopnia... tak... od czystej karty.“
— Kiwnąłem mu przyjaźnie ręką i odszedł, nie oglądając się więcej. Odgłos jego kroków zamarł stopniowo za zamkniętemi drzwiami; był to pewny krok człowieka stąpającego w jasnem świetle dnia.
— Ja zaś pozostałem naprzeciw samotnej świecy i wszystko wydało mi się dziwnie niejasne. Nie byłem już dość młody, aby widzieć na każdym kroku wspaniałość towarzyszącą naszym błahym poczynaniom — w dobrem czy złem. Uśmiechnąłem się na myśl, że właściwie z nas dwóch — to on światło posiada. I ogarnął mię smutek. Zacząć od czystej karty, tak powiedział? Jakgdyby rozstrzygające słowo o losie każdego z nas nie było wyryte na obliczu skały niezniszczalnemi głoskami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.