Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XVIII

W sześć miesięcy później dostałem list od mego przyjaciela (był to kawaler w więcej niż średnim wieku, cynik o reputacji dziwaka, i posiadał łuszczarnię ryżu); poleciłem mu Jima bardzo gorąco, więc też chciał mi zrobić przyjemność i rozwodził się szeroko o jego doskonałościach. Należały widocznie do gatunku cichych lecz niezawodnych. Przyjaciel mój pisał: „Nie mogąc dotychczas znaleźć w swem sercu nic ponad zrezygnowaną pobłażliwość dla istot mego rodzaju, mieszkałem samotnie w domu, który nawet w tym parnym klimacie można uważać za zbyt obszerny dla jednego człowieka. Już od jakiegoś czasu prosiłem Jima, aby ze mną zamieszkał. Zdaje mi się że to nie jest błąd z mojej strony“. Czytając ten list, odniosłem wrażenie iż mój przyjaciel znalazł w swem sercu więcej niż wyrozumiałość dla Jima — że to był początek istotnego przywiązania. Oczywiście wyjaśniał mi w charakterystyczny dla siebie sposób przyczyny tego uczucia. Po pierwsze, Jim w tamtym klimacie nie tracił wcale na świeżości. „Gdyby był młodą panną“, pisał mój przyjaciel, „możnaby powiedzieć że kwitnie — kwitnie skromnie jak fjołek, nie zaś jak niektóre z tych jaskrawych kwiatów podzwrotnikowych. Jest już u mnie w domu od sześciu tygodni, a dotychczas ani razu nie usiłował poklepać mnie po plecach, albo powiedzieć do mnie „mój stary“, albo dać mi odczuć że jestem przedpotopowem wykopaliskiem. Niema w nim ani trochę nieznośnej gadatliwości młodego chłopca. Odznacza się miłym charakterem, niewiele ma do powiedzenia, i wcale nie jest sprytny, Bogu dzięki“. Zdaje się jednak że Jim dość na to był sprytny, aby przejawiać w spokojny sposób uznanie dla dowcipu gospodarza, z drugiej zaś strony bawił go swą naiwnością. „Życie jeszcze z niego puchu nie starło, a odkąd miałem szczęśliwą myśl aby dać mu pokój w swym domu i zaprosić go do stołu, czuję się sam odświeżony. Któregoś dnia przyszło mu do głowy przejść przez pokój poprostu w tym celu, żeby drzwi przede mną otworzyć; już od lat nie czułem się tak blisko zespolony z ludzkością. Czy to nie śmieszne? Domyślam się naturalnie, że on ma coś poza sobą — jakąś okropnie przykrą historię — o której ty wiesz wszystko; ale choć jestem pewien że to coś szkaradnego, sądzę jednak iż możnaby to wybaczyć. Co się mnie tyczy, oświadczam że nie umiem sobie wyobrazić, aby popełnił coś gorszego od obrabowania sadu. Czy to coś daleko gorszego? Może powinieneś mi był o tem powiedzieć; ale upłynęło już wiele lat, odkąd staliśmy się obaj świętymi, i mogłeś zapomnieć że i my także grzeszyliśmy w swoim czasie. Przyjdzie pewno dzień, kiedy będę musiał o to zapytać, a wówczas spodziewam się że mi odpowiesz. Nie chciałbym go sam wypytywać, póki nie mam pojęcia co to takiego. Zresztą jest jeszcze zawcześnie. Niech jeszcze parę razy drzwi przede mną otworzy...“
— Tyle co do mego przyjaciela. Ucieszyłem się potrójnie: z obiecującego sprawowania się Jima, z tonu listu, z mej własnej przemyślności. Wiedziałem widać co robię. Umiałem przejrzeć nawskroś charaktery tych ludzi — i tak dalej. A jeśli wyniknie stąd jakaś rzecz niespodziana i cudowna? Owego wieczoru, spoczywając na leżaku pod płóciennym dachem na rufie mego statku — było to w porcie Hong-Kongu — położyłem kamień węgielny pod zamek za lodzie — na intencję Jima.
— „Odbyłem podróż na północ, a po powrocie zastałem znów czekający na mnie list od przyjaciela. Otworzyłem go przed wszystkiemi innemi. „Nie brakuje mi łyżeczek, o ile wiem“, brzmiały pierwsze słowa, „zamało mię to interesuje aby sprawdzać. Jim odszedł, zostawiając na stole zastawionym do śniadania banalną kartkę z przeprosinami, która jest albo głupia albo bez serca. Prawdopodobnie i jedno i drugie, co mnie nic nie obchodzi. Pozwól sobie powiedzieć — na wypadek gdybyś miał w zapasie więcej takich tajemniczych młodzieńców — że skończyłem z tem bezwzględnie i raz na zawsze. To już ostatnie dziwactwo, jakie mam na sumieniu. Nie wyobrażaj sobie przypadkiem aby mię to obeszło, ale przy tenisie żałują go bardzo, więc też przez wzgląd na siebie samego musiałem opowiedzieć w klubie jakieś prawdopodobne kłamstwo...“ Rzuciłem list i zacząłem grzebać w stosie kopert na stole, póki nie natrafiłem na pismo Jima. Czy dacie wiarę? Wydarzyła się jedna możliwość na sto! Ale zawsze się ta setna wydarzy. Otóż ów mały drugi mechanik z Patny zjawił się tam w dość opłakanym stanie i dostał w młynie chwilowe zajęcie przy pilnowaniu maszyn. „Nie mogłem znieść poufałości tego łajdaka“, pisał do mnie Jim z portu położonego siedemset mil na południe od miejsca, gdzie powinien był się czuć jak w raju. „Jestem chwilowo w firmie Egström i Blake, dostawców okrętowych, jako ich — no, poprostu goniec, nazywając rzecz po imieniu. Powołałem się na pana, gdyż znają pana oczywiście, a gdyby pan zechciał do nich słówko o mnie napisać, zatrzymaliby mię na stałe“. Gruzy mego zamku starły mię na proch, lecz naturalnie napisałem list, którego Jim żądał. Przed końcem roku nowy kontrakt zaprowadził mię w tamte strony i miałem znów sposobność zobaczyć się z Jimem.
— Był jeszcze ciągle w firmie Egström i Blake, spotkaliśmy się w tak zwanym „salonie“, którego drzwi wychodziły na sklep. Jim wrócił był właśnie z wyprawy na jakiś okręt i stanął przede mną ze spuszczoną głową, gotów do walki.
— „Co pan ma na swoje usprawiedliwienie?“ — zacząłem natychmiast po przywitaniu.
— „To co panu napisałem — nic więcej“ — rzekł z uporem.
— „Tamten drań wypaplał, czy co?“ — zapytałem. Jim spojrzał na mnie z niepewnym uśmiechem.
— „Ach nie, nic podobnego. Ale uważał że jesteśmy związani czemś w rodzaju poufnego porozumienia. Przybierał wściekle tajemniczą minę za każdym razem kiedym przyszedł do młyna, i mrugał do mnie z szacunkiem, jakby chciał powiedzieć: „Już co my wiemy, to wiemy“. Łasił się z ohydną poufałością — i tak dalej. — Jim rzucił się na krzesło, patrząc na swoje nogi. — Zdarzyło się raz że zostaliśmy sami, i ten człowiek miał bezczelność mi powiedzieć: „No, panie Jakóbie (nazywano mnie tam panem Jakóbem, jakbym był synem domu), znowuśmy się zeszli. Lepiej tu niż na tamtym starym statku, co?“ Czyż to nie było okropne? Spojrzałem na niego, a on przybrał znaczącą minę. „Niechże pan będzie spokojny“, mówił dalej. „Ja poznaję odrazu prawdziwego pana, dość mi raz spojrzeć — i wiem także co prawdziwy pan czuje. Ale mam nadzieję że pan mię zatrzyma przy tej robocie. Ja też przeszedłem porządne cięgi po awanturze o tamtą starą, parszywą Patnę“. Chryste Panie! To było straszne. Nie wiem, cobym był wówczas powiedział lub zrobił, gdyby pan Denver nie zawołał na mnie z korytarza. Podano właśnie drugie śniadanie. Przeszliśmy razem przez dziedziniec i ogród do willi. Zaczął żartować ze mnie w swój miły sposób... Zdaje mi się że mię lubił...“
— Zamilkł na chwilę.
— „Wiem że mię lubił. Właśnie dlatego było to takie ciężkie. Co za wspaniały człowiek! Tego rana wziął mnie pod rękę... On się też poufale ze mną obchodził. — Jim zaśmiał się krótko i opuścił głowę na piersi. — Brr! Kiedy sobie przypomnę jak ten podły wyskrobek do mnie mówił... — zaczął znów drżącym głosem. — Nie mogłem znieść siebie poprostu... Pan mnie chyba rozumie... — skinąłem głową. — Pan Denver był dla mnie jak ojciec! — krzyknął; głos mu się załamał. — Byłbym musiał mu powiedzieć. Nie mogłem pozwolić aby to dłużej trwało — niech pan sam powie.“
— „No więc?“ — szepnąłem po chwili.
— „Wolałem odejść — rzekł zwolna; — trzeba na tem krzyżyk położyć“.
— Słychać było jak w sklepie Blake wymawiał coś Egströmowi obelżywym, podniesionym tonem. Byli w spółce od wielu lat, i codzień, od chwili otwarcia sklepu aż do ostatniej minuty przed zamknięciem, Blake, mały człowieczek o gładkich włosach czarnych jak dżet i smutnych, okrągłych oczach, nie przestawał wymyślać swemu wspólnikowi z pewnego rodzaju pogardliwą i żałosną wściekłością. Hałas nieustannego łajania był niejako częścią sklepu, jakby należał do inwentarza; nawet obcy ludzie przestawali wnet nań uważać, czasem tylko ktoś mruknął: „A to piła“, lub wstał nagle i zamknął drzwi od „salonu“. Sam Egström, wychudły, ociężały Skandynaw o olbrzymich, jasnych bokobrodach, wiecznie czemś zajęty, wydawał polecenia, sprawdzał paczki, wystawiał rachunki lub pisał listy w sklepie, stojąc przy pulpicie, i wogóle zachowywał się w tym hałasie niby człowiek głuchy jak pień. Od czasu do czasu wyrzucał z siebie machinalnie „szszsz“ udręczonym tonem; nie wywierało to żadnego skutku, którego się też nikt nie spodziewał.
— „Bardzo tu są przyzwoici w stosunku do mnie — rzekł Jim. — Blake trochę jest ordynarny, ale Egström to przyzwoity facet. — Podniósł się szybko i podszedł miarowym krokiem do teleskopu, który stał na trójnogu, zwrócony w stronę przystani. Jim przytknął do niego oko. — Oto właśnie ten statek, który od samego rana był unieruchomiony przez ciszę; dostał teraz wiatr i wjeżdża do portu — rzekł cierpliwie. — Muszę jechać na jego spotkanie“. — Uścisnęliśmy sobie ręce w milczeniu i Jim zwrócił się ku drzwiom.
— „Jimie! — krzyknąłem. Obejrzał się z ręką na klamce. — Pan... pan... to tak jakbyś pan odrzucił majątek!“ — Wrócił do mnie ode drzwi.
— „Taki kochany staruszek — rzekł. — Jakże ja mogłem? Jak mogłem... — Wargi mu drgnęły. — Tutaj to jest wszystko jedno.“
— „Doprawdy, pan jest...“ zacząłem i szukałem odpowiedniego słowa, ale nim sobie zdałem sprawę iż niema wyrazu, któryby się tu nadał, Jima już nie było. Doszedł mię głęboki, łagodny głos Egströma mówiący wesoło: „To Sarah W. Granger, Jimmy. Niech pan się postara dostać pierwszy na pokład“. Zaraz potem Blake się wtrącił, skrzecząc jak wściekłe kakadu: „Powiedz pan kapitanowi, że mamy tu dla niego trochę listów. Weźmie się na to. Słyszy pan, panie tego?“ — A Jim odpowiedział Egströmowi chłopięcym tonem: „Dobrze, dobrze. Będzie to wyścig co się zowie“. Miałem wrażenie że Jim szuka pociechy w żeglarskich funkcjach swego marnego zawodu.
— Nie zobaczyłem go już podczas tej podróży, ale gdy przejeżdżałem następnym razem (miałem kontrakt sześciomiesięczny) poszedłem znów do sklepu. Już z odległości dziesięciu jardów doszło mnie wymyślanie Blake’a; gdym wszedł, rzucił mi rozpaczliwe spojrzenie — a Egström cały, w uśmiechach, zbliżył się, wyciągając wielką, kościstą rękę.
— „Jakże mi miło pana widzieć, kapitanie... szszsz... Tak też sobie myślałem, że pan musi tędy wracać. Co pan kapitan mówi? Szszsz... Aha, o niego panu chodzi? Opuścił nas. Niechże kapitan pozwoli do salonu“... Po zatrzaśnięciu drzwi wytężony głos Blake’a osłabł i wydał się głosem człowieka wymyślającego rozpaczliwie na puszczy. „Naraził nas przy tem na okropne kłopoty. Muszę powiedzieć, że brzydko sobie względem nas postąpił...“
— „Dokądże on pojechał? Nie wie pan?“ — zapytałem.
— „Nie. I nie warto pytać — rzekł Skandynaw o bujnych bokobrodach, stojąc przede mną uprzejmie z rękoma dyndającemi niezgrabnie u boków; cienki srebrny łańcuszek od zegarka zwisał nisko na jego pofałdowanej kamizelce z granatowego szewiotu. — Taki człowiek jak on nie jedzie w żadnym określonym kierunku. — Zbyt mię obeszła usłyszana wiadomość, to też nie zapytałem co Egström ma właściwie na myśli, a on ciągnął dalej: — Opuścił nas... zaraz, niech sobie przypomnę... w dzień przyjazdu parowca wiozącego pielgrzymów wracających z morza Czerwonego; śruba okrętowa miała dwa skrzydła złamane. Tak; trzy tygodnie temu“.
— „Czy nie było wówczas mowy o wypadku z Patną?“ — zapytałem, tknięty najgorszem przeczuciem. Wzdrygnął się i spojrzał na mnie, jakbym był czarownikiem.
— „Ależ tak! Skąd pan wie o tem? Kilku ludzi rozmawiało tu właśnie na ten temat. Było między nimi paru kapitanów, kierownik portowych warsztatów reperacyjnych Vanloo’a, jeszcze dwóch czy trzech innych ludzi no i ja. Jim był tu także, jadł właśnie sandwicz i popijał piwem; bo widzi pan, panie kapitanie, kiedy wre robota, to niema czasu na porządny posiłek. Stał przy tym oto stole i jadł, a my wszyscy obstąpiliśmy teleskop, przyglądając się wjazdowi parowca; od słowa do słowa, kierownik warsztatów zaczął mówić o kapitanie Patny; naprawiał coś tam kiedyś dla niego. Potem rozpowiadał nam jakie to było stare pudło, ta Patna, i ile z niej wyciągnęli pieniędzy. Wspomniał o jej ostatniej podróży, a potem już wszyscyśmy dokładali swoje. Jedni mówili to, drudzy owo — nie gadaliśmy znów tak wiele — to samo coby pan albo każdy inny człowiek powiedział; było też tam trochę śmiechu. Kapitan O’Brien ze statku Sarah W. Granger, wielki, hałaśliwy starzec, siedział w tym oto fotelu z laską w ręku, przysłuchując się nam; nagle stuknął kijem w podłogę i krzyknął: „Tchórze!“ Podskoczyliśmy wszyscy. Dyrektor warsztatów mruga na nas i mówi: „O cóż panu chodzi, panie kapitanie?“ „Chodzi, chodzi!“ zaczął krzyczeć stary. „Z czegoż wy się śmiejecie, dzikusy? To nie jest żaden powód do śmiechu. To hańba dla ludzkiego rodu, ot co! Tfu, nie chciałbym się znaleźć w pokoju z którymś z tych ludzi. Tak, mój panie!“ Zdawało mi się, że oczy nasze się spotkały i musiałem przez grzeczność coś odpowiedzieć. „Tchórze“, mówię, „no tak, naturalnie, panie kapitanie, i ja sam nie chciałbym żadnego z nich mieć u siebie, więc też pan jest zupełnie w tym pokoju bezpieczny. Niechże się pan napije czegoś chłodnego“. „Dajże mi pan pokój, do djabła“, mówi z błyskiem w oczach, „kiedy mi się zachce pić, to sam krzyknę żeby mi co dali. Idę sobie. Śmierdzi mi tutaj“. Wszyscy inni wybuchnęli na to śmiechem i dalejże wychodzić za starym. A wówczas, panie kapitanie, ten szelma Jim odkłada sandwicz, który trzymał w ręku, obchodzi naokoło stołu i zbliża się do mnie. Na stole stała jego szklanka piwa, pełniutka, dopiero co nalana. „Odchodzę“, mówi ot tak sobie poprostu. „Niema jeszcze pół do drugiej“, odpowiadam, „zdąży pan wypalić papierosa“. Myślałem że czas mu iść do roboty. Kiedy zrozumiałem wreszcie o co chodzi, ręce mi opadły, o tak! Rozumie pan, panie kapitanie, takiego człowieka to się co dzień nie znajduje; prawdziwy djabeł w prowadzeniu żaglówki, gotów był wypłynąć kilka mil na morze o każdej pogodzie, żeby spotkać okręt. Nie raz i nie dwa różni kapitanowie przychodzili tu do mnie, okropnie tem przejęci, i zaraz tak zaczynali: „Panie Egström, cóż to za nieustraszony szaleniec z tego pańskiego subjekta! Wymacywałem drogę o świcie pod skróconemi żaglami, kiedy raptem wylatuje z mgły tuż pod zagięcie dziobu łódka nawpół zalana wodą, wśród bryzgów górujących nad masztem, z dwoma struchlałymi negrami na belkach dna i wrzeszczącym czartem u sterownicy: „Hej, hej! Tam na statku! Hej, hej! Kapitanie! Tu firma Egström i Blake pierwsza pana wita! Hej, hej! Egström i Blake! Hallo! Hej! Huhuhu!“ Daje kopniaka negrom — skraca żagle — jednocześnie uderza szkwał — a ten warjat pędzi, okrzykując się, ku dziobowi i wrzeszczy abym dodał żagli, to on mnie wprowadzi do portu — istny djabeł, nie człowiek. Nigdy w życiu nie widziałem, aby kto tak łódź prowadził. Chyba nie mógł być pijany, co? Taki spokojny chłopak, mówił takim cichym głosem, kiedy się dostał na pokład, a czerwienił się jak dziewczyna...“ Mówię panu, panie kapitanie, nikt nie mógł Jima ubiec, kiedy chodziło o zdobycie dla nas nowego statku. Inni dostawcy okrętowi zachowywali tylko poprostu swych dawnych klientów, i...“
— Wzruszenie przygniotło Egströma.
— „Doprawdy, zdawało się że nie wahałby się puścić ze sto mil na morze w starym bucie, byle tylko capnąć statek dla firmy. Gdyby interes był jego własny i chodziło o wyrobienie sobie klienteli na samym początku, nie mógłby na więcej się zdobyć. A teraz... nagle... w taki sposób! Pomyślałem sobie: Oho! chce wyśrubować pensję — o to mu chodzi z pewnością. „Dobrze, Jimmy“, mówię, „ale poco te wszystkie termedje? Niech pan wymieni poprostu cyfrę. Byle nie przesadzoną“. Spojrzał na mnie, jakby chciał przełknąć coś, co mu utkwiło w gardle. „Nie mogę tu zostać“. „Cóż to za kawał u licha?“ pytam. Potrząsnął głową i widziałem po jego oczach, panie kapitanie, że już tak jakby go nie było. Więc jak ja na niego nie wsiądę — nawymyślałem mu ile wlezie. „Od czegóżże uciekasz, człowieku?“ pytam. „Kto cię skrzywdził? Co cię stąd wypłasza? Mniej masz rozsądku niż szczur, bo one nie opuszczają dobrego okrętu. Gdzież się spodziewasz dostać lepsze miejsce? Ty taki, ty owaki...“ Zzieleniał poprostu, słowo daję. „Nasz interes nie zatonie“, powiadam. Podskoczył o, tak. „Żegnam pana“, mówi, kiwając mi głową jak jaki lord. „Dobry z pana chłop, Egström. Daję panu słowo, gdyby pan znał moje powody, nie chciałby pan mieć mnie u siebie“. „To największe kłamstwo jakie panu przeszło przez gardło“, mówię, „wiem lepiej od pana cobym zrobił“. Tak mnie rozzłościł, że zacząłem się śmiać. „Jakto, więc pan nawet niema czasu wypić tej szklanki piwa? Et, śmieszny warjat z pana!“ Nie mam pojęcia co go napadło; zdawało się że nie może trafić do drzwi; mówię panu, panie kapitanie, to było poprostu komiczne. Wziąłem i wypiłem sam jego piwo. „No, jeśli panu tak się spieszy, piję za pana zdrowie pańskiem własnem piwem“, mówię; „tylko zapamiętaj pan sobie moje słowa: jeśli pan będzie dalej tak sobie poczynał, przekona się pan wkrótce że ziemia jest dla pana za mała — to wszystko“. Rzucił mi ponure spojrzenie i wybiegł z twarzą czarną jak noc.“
— Egström prychnął z goryczą i przeczesał jasny bak sękatemi palcami.
— „Odtąd nie udało mi się już dostać człowieka, któryby był do rzeczy. Nic tylko same troski i troski... A czy mi wolno zapytać, gdzie pan się z nim spotkał, panie kapitanie?“
— „Był pomocnikiem na Patnie właśnie podczas tamtej podróży“ — rzekłem, poczuwając się do wyjaśnienia. Egström zamarł na chwilę z palcami pogrążonemi we włosach u boku twarzy, i wreszcie wybuchnął:
— „A kogóż to u djabła obchodzi?“
— „Pewnie że nikogo“ — zacząłem...
— „Czemżeż on jest, do licha, żeby tak postępować? — Wepchnął nagle lewy bak do ust i stał w zdumieniu. — Chryste Panie! — wykrzyknął — a ja powiedziałem, że nie starczy mu ziemi dla jego wybryków!“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.