Małe niedole pożycia małżeńskiego/18

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Małe niedole pożycia małżeńskiego
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1932
Druk M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Petites misères de la vie conjugale
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Marsz pogrzebowy

Po pewnym czasie, którego długość zależy od niewzruszoności jej zasad, Karolina zaczyna przybierać pozy omdlewające; skoro zaś Adolf, widząc ją przeciągającą się po kanapach niby wąż na słońcu, spyta ze zdawkowym niepokojem:
— Co ci jest, złoto? o co ci chodzi?
— Chciałabym umrzeć!
— Życzenie nader miłe i wesołe...
— Och! Śmierć nie przeraża mnie wcale... czegobym się bała, to cierpienia...
— To znaczy, że jesteś ze mną nieszczęśliwa!... To są kobiety!
Adolf przemierza pokój wielkiemi krokami wykrzykując głośno, ale przerywa nagle, widząc jak Karolina tamuje haftowaną chusteczką łzy, płynące jej z oczu z prawdziwym artyzmem.
— Chora jesteś?
— Nie czuję się dobrze. Milczenie. Jedynem mem pragnieniem byłoby dowiedzieć się czy mogę żyć dość długo, aby wydać za mąż moją małą, bo teraz wiem już dobrze co znaczy to słowo, które młode dziewczęta rozumieją tak słabo: wybór męża! Idź, mój drogi, idź do swoich rozrywek: kobieta myśląca o przyszłości, kobieta która cierpi, to niezbyt zabawne; idź się rozerwać...
— Ale co ci dolega?
— Nic, mój drogi, nic mi nie jest; mam się znakomicie i nic mi nie trzeba! Naprawdę, już mi lepiej... Idź, zostaw mnie.
Ten pierwszy raz, Adolf oddala się prawie smutny.
Upływa tydzień, przez który Karolina zaleca całej służbie ukrywać przed panem opłakany stan swego zdrowia: pokłada się, dzwoni gdy jest bliska omdlenia, zużywa dużo eteru. Wreszcie, służba donosi panu o heroizmie jaśnie pani; pewnego wieczora, Adolf zostaje w domu po obiedzie i widzi żonę, jak dusi formalnie w uściskach małą Maniusię.
— Biedne dziecko! dla ciebie jednej żal mi przyszłości! Och! Boże, i cóż to jest życie?
— Moje drogie dziecko, powiada Adolf, pocóż się tak zatrapiać?
— Och, ja się nie trapię! Śmierć nie przeraża mnie zupełnie... Widziałam dziś rano pogrzeb i doprawdy, nieboszczyk wydał mi się godny zazdrości! Czem się dzieje, że ja wciąż myślę o śmierci!... Czy to choroba?... Mam przeczucie, że ja zginę z własnej ręki...
Im bardziej Adolf stara się rozweselić Karolinę, tem bardziej ona się zawija w krepy żałobne zraszane łzami. Ten drugi raz, Adolf zostaje w domu i siedzi znudzony. Przy trzecim ataku sztucznego płaczu, wychodzi na miasto bez cienia współczucia. Z czasem powszednieją mu te skargi, te umierające pozy, te krokodyle łzy. Wkońcu, powiada:
— Karolino, jeżeliś chora, trzeba wezwać lekarza.
— Jak chcesz! prędzej się skończy; owszem, zgadzam się... Ale, w takim razie, sprowadź mi już jakiegoś bardzo sławnego lekarza.
Po miesiącu, Adolf, znużony słuchaniem żałobnych melodyj które Karolina wygrywa na wszystkie tony, prosi wielkiego lekarza. W Paryżu, wszyscy lekarze są to ludzie znający świat i rozumiejący doskonale klinikę chorób małżeńskich.
— Droga pani, powiada wielki lekarz, jakim cudem kobieta tak piękna pozwala sobie chorować?
— A jednak, panie doktorze, zdaje mi się że wybieram się na tamten świat.
Karolina, przez wzgląd na Adolfa, próbuje się uśmiechnąć.
— Tak! jednak oczy ma pani dość żywe: nie zdają się tęsknić za naszemi piekielnemi miksturami...
— Niech się pan dobrze przypatrzy, doktorze, gorączka mnie trawi, gorączka niepostrzeżona, powolna...
To mówiąc, obrzuca doktora najwymowniejszem spojrzeniem swego repertuaru, doktór zaś powiada sobie w duchu: Cóż za oczy!...
— Thak! Zobaczymy język, mówi głośno.
Karolina wysuwa istny język kotki, między dwoma rzędami zębów białych jak u psa.
— Troszkę obłożony, prawda, ale wszak pani jest po śniadaniu? robi uwagę wielki lekarz, zwracając się do Adolfa.
— Nic, odpowiada Karolina, ledwie dwie filiżanki herbaty...
Adolf i znakomity lekarz spoglądają po sobie, gdyż doktór pyta sam siebie, które z dwojga stroi z niego żarty...
— Jakich objawów pani doznaje? pyta poważnie lekarz.
— Nie sypiam...
— Dobrze!
— Nie mam apetytu...
— Doskonale!
— Mam bóle tutaj...
Lekarz spogląda na wskazane miejsce.
— Wybornie, zbadamy za chwilę... Cóż więcej?
— Czasami dreszcze...
— Dobrze!
— Mam napady jakiegoś smutku, myślę wciąż o śmierci, mam pociąg do samobójstwa.
— A, doprawdy?
— Miewam uderzenia do głowy, o, patrz pan, ciągłe drganie w powiece.
— Bardzo dobrze: nazywamy to trismus.
I lekarz tłumaczy kwadrans, używając najbardziej naukowych wyrażeń, naturę objawu zwanego trismus, z którego to objaśnienia wynika, że trismus jest to trismus; zarazem nadmienia z wielką skromnością, że, o ile nauka wie że trismus jest to trismus, o tyle nie zna zupełnie przyczyn tego nerwowego odruchu, który zjawia się, mija, wraca... — To też, uznaliśmy, powiada, że to jest czysto nerwowe.
— Czy to bardzo niebezpieczne? pyta Karolina zaniepokojona.
— Ani trochę. Jak pani sypia?
— Na boku.
— Dobrze; na którym?
— Na lewym.
— Dobrze; ile materaców?
— Trzy.
— Dobrze; a czem wypchane?
— Czem? pewno włósiem...
— Dobrze; niech się pani trochę przejdzie... Och, ale proszę iść swobodnie, jakgdyby nikt na panią nie patrzył.
Karolina posuwa się elastycznym krokiem, uwypuklając kształty godne cór Andaluzji.
— Nie czuje pani jakiejś ociężałości w kolanach?
— Nie... zdaje mi się... (Powraca). — Mój Boże, gdy się na taką rzecz zwróci uwagę... owszem, wydaje mi się że czuję.
— Dobrze. Czy pani, od jakiegoś czasu, przebywała dużo w domu?
— Och, tak, doktorze, dużo, zbyt dużo... i sama.
— Tak! bardzo dobrze. Co pani kładzie na głowę na noc?
— Haftowany czepeczek, czasem, czasem fularową chusteczkę...
— Czy nie czuje pani w głowie gorąca... lekkich potów?
— W czasie snu?... To trudno zauważyć...
— Budząc się, nie spostrzega pani czasem, że chusteczka na czole jest wilgotna?
— Czasami.
— Dobrze. Proszę mi dać rękę.
Doktór wyjmuje zegarek.
— Czy wspominałam, że miewam zawroty głowy? mówi Karolina.
— Pst!... przerywa doktór, licząc puls. Wieczorem?...
— Nie, rano.
— Oo, do licha! uderzenia do głowy rano! mówi lekarz, spoglądając na Adolfa.
— No, cóż pan sądzi o stanie żony? pyta Adolf.
— Książę de G. nie pojechał do Londynu, mówi znakomitość oglądając skórę Karoliny, z czego było wiele gadania w dzielnicy Saint-Germain.
— Ma pan tam pacjentów?
— Wyłącznie prawie... Oj, zasiedziałem się! Mam jeszcze dziś rano odwiedzić siedem osób, wśród tych ciężko chore...
Lekarz wstaje.
— I cóż pan o mnie myśli? pyta Karolina.
— Droga pani, trzeba bardzo, bardzo dbać o siebie, pić ziółka kojące, kwiat pomarańczowy, żywić się lekko, białe mięso, dużo ruchu.
— Konkluzja: dwadzieścia franków, powiada sobie w duchu Adolf, uśmiechając się.
Znakomity lekarz bierze Adolfa pod ramię i zabiera go do przedpokoju; Karolina idzie za nimi na palcach.
— Drogi panie, powiada wielki lekarz, umyślnie wobec pani traktowałem sprawę bardzo lekko, bo nie chciałem jej przerażać; zresztą to raczej tyczy pana, i to bardziej niż pan myśli... Nie radzę panu zbytnio żony zaniedbywać; jest to temperament bardzo bujny, zdrowie zastraszająco silne... To wszystko oczywiście musi na nią oddziaływać. Natura ma swoje prawa, które, jeśli się je pogwałci, umieją same nakazać posłuszeństwo. Pani może dojść do stanu chorobowego, w którym gorzkobyś pan żałował swego zaniedbania... Jeżeli ją pan kocha, trzeba ją kochać nieco wyraźniej; jeżeli pańska miłość już wygasła, ale zależy ci na tem aby zachować matkę swoich dzieci, środki zaradcze należą wprawdzie do zakresu higjeny, lecz decyzja może wyjść tylko od pana...
— Jak on mnie zrozumiał!... powiada sobie Karolina. Otwiera drzwi i mówi:
— Panie doktorze, zapomniał pan przepisać dawki!...
Wielki lekarz uśmiecha się, kłania i wsuwa w kieszeń dwudziestofrankówkę zostawiając Adolfa w rękach żony, która obejmuje go i mówi:
— Jakże jest naprawdę ze mną?... czy trzeba mi będzie umrzeć?...
— Ech! doktór powiedział, że masz za wiele zdrowia! wybucha Adolf zniecierpliwiony.
Karolina odchodzi na kanapę płacząc.
— Co ci jest?
— Więc będę żyła... Jestem ci ciężarem, nie kochasz mnie już... Nie chcę tego doktora... Nie wiem czemu pani Foullepointe mi go poradziła, mówił same głupstwa!... ja wiem lepiej od niego, czego mi trzeba...
— Czegóż ci trzeba?
— Niewdzięczny, ty się pytasz? mówi, kładąc głowę na ramieniu Adolfa.
Adolf, przerażony, myśli: — Doktór ma rację, ona może dojść do wymagań wprost chorobliwych i cóż się wówczas ze mną stanie?... Otóż i mam wybór; szał erotyczny Karoliny, albo jakiś kuzynek...
Karolina zaczyna śpiewać pieśni Szuberta z zapamiętaniem maniaczki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.