Mały lord/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mały lord |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1889 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Julia Zaleska |
Ilustrator | Reginald Bathurst Birch |
Tytuł orygin. | Little Lord Fauntleroy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz zaraz po śniadaniu Cedryk poszedł do sklepu korzennego, był mocno zaniepokojony. Zastał kupca czytającego dziennik, jak zwykle, wszedł na próg krokiem bardzo poważnym; zdawało mu się, że dotknie boleśnie starego przyjaciela, udzielając mu wiadomości o wszystkiem, co się stało dnia poprzedniego, i przez całą drogę, od domu matki do sklepu, zastanawiał się nad tem, jakby mu to ostrożnie powiedzieć.
— Dzień dobry — rzekł pan Hobbes wesoło.
— Dzień dobry panu — odpowiedział chłopczyk, z odcieniem pomieszania. Nie wskoczył na beczułkę, ani na którą z większych pak, jak to zwykł czynić, lecz usiadł spokojnie na nizkiem pudełku, oburącz objął prawe kolano, co było u niego znakiem zakłopotania, i siedział tak przez czas jakiś w milczeniu. Całe to postępowanie było tak niezwykłe, że pan Hobbes się zadziwił i spytał niespokojnie:
— Cóż to ci się stało?
Chłopczyk zebrał całą odwagę.
— Czy pamięta pan — zapytał — o czem mówiliśmy wczoraj?
— A no, zdaje się, że o Anglii.
— Otóż właśnie. A pamięta pan, o czem była mowa w chwili, gdy Katarzyna po mnie przyszła?
Pan Hobbes potarł ręką czoło.
— Coś mi się zdaje, mówiliśmy podobno o arystokracyi...
— Otóż właśnie... — tu Cedryk zawahał się nieco — mówiłeś pan o hrabiach angielskich.
— O hrabiach!
Cedryk uczuł gorący rumieniec, oblewający go po same uszy; nigdy w życiu nie był w tak wielkim kłopocie, z przykrością też myślał o tem, że i starego przyjaciela podobnego kłopotu nabawi.
— Panie Hobbes — rzekł Cedryk z pokorą — już hrabia się pokazał i jest w tej chwili tu w sklepie.
Kupiec podskoczył z siedzenia jak piłka.
— Co, co to ma znaczyć?
— To znaczy — mówił chłopczyk, spuszczając oczy — że ja jestem hrabią, czy też właściwie lordem tylko, lecz mam być hrabią w przyszłości, nie myślę pana oszukiwać.
— Oszalał chłopiec! — zawołał pan Hobbes, wziął go za rękę i pulsu poszukał — moje dziecko, co ci się stało? musisz być chory, gorączka, czy co! Wczoraj jeszcze śladu tego nie było.
I ze współczuciem położył szeroką dłoń swoję na jasnych kędziorach chłopaczka.
— Ależ ja zdrów jestem zupełnie — tłómaczył się Cedryk zdziwiony — żadnej gorączki nie mam. Dlatego to właśnie Katarzyna wczoraj po mnie przychodziła. Zastałem u mamy pana Hawisama, prawnika z Anglii, on nam całą tę sprawę wytłómaczył.
Pan Hobbes usiadł na zwykłem miejscu, nogi się pod nim zachwiały, wyciągnął dużą, kraciastą chustkę z kieszeni i otarł pot z czoła.
— Nie, nie, to niepodobna — powtarzał — alboś ty oszalał, albo ja.
— A ja panu mówię, że tak jest i niema na to żadnej rady. Pan Hawisam naumyślnie przecież z Anglii przyjechał, ażeby nas o tem uwiadomić. Dziadunio go przysłał.
— Jakże się ten twój dziadunio nazywa?
Cedryk wyjął z kieszonki starannie złożony papierek, na którym nakreślonych było kilka wyrazów dziecinną jego kaligrafią.
— Poczekaj pan, to takie długie nazwisko, że nie mógłbym go zapamiętać, więc sobie zapisałem. Dziadunio nazywa się Jan Artur Edward Errol, hrabia Dorincourt. Mieszka na zamku Dorincourt, a ma oprócz tego kilka innych i dóbr bez liku. Mój tatuś był najmłodszym jego synem i ja nie byłbym ani lordem, ani hrabią, żeby tatuś żył. No, i tatuś nie byłby lordem i hrabią, żeby żyli starsi jego bracia. Ale tak się stało, że wszyscy pomarli, a dziadunio przysłał po mnie, abym jechał do Anglii i tam na zamku z nim mieszkał.
Pan Hobbes słuchał uważnie i robiło mu się coraz goręcej, co chwila wyjmował chustkę z kieszeni i spocone czoło ocierał. Zrozumiał już teraz, że te nadzwyczajne rzeczy były czystą prawdą. Spoglądał na dziecko, siedzące na pudełku, jak zwykle, nie dostrzegł w niem jednak najmniejszej zmiany; było to i dziś toż samo poczciwe, niewinne, miłe dziecko, w tym samym garniturku z czarnego korciku, w krawatce amarantowej. Dziwny zamęt powstał w głowie zacnego kupca, nie mógł pogodzić wyobrażeń — swoich o arystokracyi z postacią tego malca, który był przecież jej przedstawicielem... A z jaką on prostotą o tem wszystkiem mówił, ani myślał się pysznić swojem wyniesieniem, przeciwnie, zdawał się niem upokorzony. Pan Hobbes otarł znowu czoło chustką i spytał:
— Jakże ty się teraz nazywasz?
— Dotychczas nazywałem się po prostu Cedryk Errol, teraz pan Hawisam powiada, że jestem lord Fautleroy. Gdym wszedł do pokoju, on się odezwał do mamy: Więc to jest lord Fautleroy? Mama mi potem wytłómaczyła, iż tytuł ten nosi spadkobierca, przyszły hrabia Dorincourt.
— Toż dopiero dziwowisko! — zawołał kupiec, a po chwili milczenia powtórzył po raz drugi — no, no, co za dziwowisko! — nie umiał inaczej wyrazić swojego zdumienia i wzruszenia.
Cedryk potwierdził skinieniem głowy, wyraz „dziwowisko“ wydał mu się zupełnie stosownym do okoliczności. Miał on dużo szacunku i przywiązania dla starego kupca, wierzył w jego rozum, w trafność zdania, uważał go za doskonałość w swoim rodzaju, stron ujemnych nie dopatrując wcale. Chłopczyna nie znał świata i ludzi, nie mógł więc robić porównań niekorzystnych dla przyjaciela. Widział wprawdzie, że kupiec, i w mowie, i w sposobie postępowania, znacznie się różnił od jego mateczki, ale to go nie bardzo dziwiło. Mateczka była panią, a panie nie mogą być we wszystkiem do panów podobne; ojca zaś dobrze nie pamiętał.
Po dłuższej chwili milczenia, Cedryk odezwał się znowu:
— Anglia musi być bardzo daleko.
— Po tamtej stronie Atlantyku — odpowiedział poważnie pan Hobbes.
— Otóż to jest najprzykrzejsze. Bóg wie kiedy się zobaczymy, gdy ja odjadę.
— Cóż robić; najlepsi przyjaciele rozstawać się muszą czasami.
— A my oddawna jesteśmy w przyjaźni z panem, nieprawdaż?
— No tak, prawie od urodzenia twego. Miałeś podobno sześć tygodni, gdy po raz pierwszy ujrzałem cię na rękach piastunki.
— I pewnie panu nie przyszło na myśl wówczas, że ja będę hrabią. Toż kłopot, bo niema na to żadnej rady.
— Czy na pewno niema rady?
— Nie, mateczka powiada, że ojciec byłby bardzo za tem, gdyby żył. To wszystko właściwie jemu się należało, więc moim obowiązkiem jest zająć jego miejsce. Ale widzi pan, jeżeli już koniecznie muszę hrabią zostać, mogę przecież postarać się o to, aby być hrabią poczciwym, dobrym.
Dwaj przyjaciele długo o tych ważnych sprawach rozmawiali poufnie. Gdy pierwsze, gwałtowne wrażenie przeminęło, pan Hobbes nie okazywał takiego wstrętu, jakiego się po nim spodziewać było można, do nowego tytułu Cedryka. Usiłował widocznie zgodzić się z przeznaczeniem i przyszło mu to z łatwością. Pod koniec rozmowy był już zupełnie zrezygnowany. Zaczął też z wielkiem zajęciem rozpytywać chłopczyka o różne szczegóły, tyczące się jego wysokiego obecnego stanowiska; ten jednak niewiele mu zdołał dać objaśnień, więc kupiec tłómaczył sobie rzeczy po swojemu. Raz wpadłszy na ten przedmiot, rozprawiał bez zająknienia o obowiązkach i przywilejach hrabiów i margrabiów, a wyobrażał je sobie w sposób osobliwszy; byłby niezawodnie w zdumienie wprawił pana Hawisama, gdyby ten mógł słyszeć rozmowę kupca korzennego ze spadkobiercą domu Dorincourt’ów.