Mały lord/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mały lord |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1889 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Julia Zaleska |
Ilustrator | Reginald Bathurst Birch |
Tytuł orygin. | Little Lord Fauntleroy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dnia następnego pan Hawisam miał sposobność przekonać się, że mały lord Fautleroy, jakkolwiek w wielu rzeczach okazywał usposobienie nad wiek poważne, do zabawy niemniej był ochoczy od innych dzieci swojego wieku. Prawnik jechał, jak zwykle, karetką najętą, skręcał właśnie z ulicy na plac obszerniejszy, gdy usłyszał gwar i ujrzał gromadkę chłopców. Dwaj z pomiędzy nich z zapałem wielkim wyzywali się do wyścigów, a w jednym z owych ochotników pan Hawisam poznał jego Dostojność, lorda Fautleroya, który hałasował i krzyczał najgłośniej. Obaj współzawodnicy stanęli wreszcie obok siebie na jednej linii, z prawą nogą wyciągniętą naprzód, czekając hasła.
— Raz! dwa! trzy! — wrzasnął chłopak, stojący za nimi.
Pan Hawisam kazał stangretowi się zatrzymać i wychylił głowę z karetki, wyglądając z ciekawością i zajęciem wielkiem wyniku wyścigów. Nigdy jeszcze zacny prawnik nie brał tak do serca dziecinnej zabawy; uśmiech zadowolenia ukazał się na jego ustach, gdy dostojny lord Fautleroy pomknął z miejsca, jak strzała; czerwone pończoszki migały przed oczyma prawnika z szybkością błyskawiczną, duży kapelusz spadł z głowy chłopczyka, a on, niezważając na to, z rozwianemi włosami pędził dalej i dalej, wyprzedzając swego współzawodnika.
— Wiwat! wiwat Cedryk! — wołali chłopcy chórem, klaszcząc w ręce, skacząc i tańcząc w zapale. — Wiwat Billy! — ozwali się z kolei, gdy drugi zrównał się prawie z Cedrykiem. Był to ten sam Billy, o którym wspominał mały lord, gdy opowiadał dzieje starej przekupki, sprzedającej jabłka.
— Ręczę, że pierwszy dobiegnie do mety! — mówił sam do siebie pan Hawisam, nie spuszczając z oczu czerwonych pończoszek, które znów na przedzie migały, chociaż i Billy dzielnie wywijał nogami — cośbym dał za to, żeby pierwszy dobiegł!
I wnet przeraźliwe okrzyki, tańce i skoki szalone, obwieściły tryumf zwycięzcy. Przyszły hrabia Dorincourt na dwie sekundy wcześniej stanął przy słupie latarni gazowej, stanowiącej metę.
— Wiwat Cedryk Errol! — wołała w niebogłosy krzykliwa gromadka — jeszcze raz i jeszcze raz wiwat!
A pan Hawisam wychylił się zupełnie z okna swej karetki i zawołał także:
— Wiwat lord Fautleroy! — potem kazał stangretowi jechać dalej. Gdy stanął przed mieszkaniem pani Errol, ujrzał obu współzawodników wyścigowych, przechadzających się wolniejszym krokiem. Trzymali się pod ręce i rozmawiali z ożywieniem, za nimi postępowała reszta wesołej gromadki. Cedryk był zarumieniony, zdyszany, długie kędziory włosów przylegały mu do spoconych skroni.
— Niezawodnie dlatego wygrałem — mówił do towarzysza — że mam dłuższe nogi od ciebie. Bo ty przecież niegorzej odemnie biegasz. A potem starszy jestem, niewiele, ale zawsze starszy o trzy tygodnie. Przecież i to coś znaczy.
Chciał mu osłodzić upokorzenie tej porażki. Cedryk miał to już w swojej naturze, że nieustannie myślał o przyjemności innych daleko więcej, niż o swojej własnej. Nawet w tej chwili tryumfu, wśród radości zwycięztwa, zaraz sobie przypomniał, że zwyciężony musiał doznawać uczuć odmiennych i wszelkich starań dokładał, aby go pocieszyć i rozweselić. Udało mu się doskonale; Billy, chłopak troszkę zarozumiały, zrazu spuścił był nosa i wyglądał strasznie zasępiony, lecz wkrótce, udobruchany przez Cedryka, zaczął się przechwalać swoim zwyczajem, jakgdyby był zwycięzcą a nie zwyciężonym.