<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Im bliżej pan Hawisam poznawał małego lorda, tem większy pociąg czuł do niego. Wyobraźnia przedstawiała mu nieraz wspaniałą komnatę na zamku Dorincourt, biblioteką zwaną, a w niej starca samotnego, znękanego chorobą i zgryzotą. Otoczony przepychem, liczną służbą, posłuszną na każde jego skinienie, starzec nie miał jednak przy sobie ani jednej istoty, któraby go kochała, bo też i sam w ciągu długiego swego życia nigdy nikogo nie kochał. Myślał on zawsze tylko o własnych upodobaniach i przyjemnościach, nie dbał o pragnienia lub potrzeby innych ludzi. Ogromne bogactwa i wielkie przywileje, które mu nadawało wysokie stanowisko jego w kraju, wydawały mu się rzeczą należną hrabiemu Dorincourt, jedynie dla osobistej jego dogodności daną mu przez łaskawą Opatrzność. O obowiązkach, przywiązanych do takiego dostojeństwa, ani pomyślał nigdy.
Teraz był już sędziwy, a z długiego życia pozostała mu tylko podagra, dużo gorzkich wspomnień, nadzwyczajna draźliwość i niechęć do całego świata, który mu odpłacał podobną monetą: hrabia nigdy nie był lubiony. Gdyby chciał, mógłby zgromadzić w zamku swoim licznych gości, dawać wspaniałe obiady, wyprawiać polowania. Lecz nie miał do tego żadnej ochoty, wiedział, że chociaż sąsiedzi przez grzeczność przyjęliby zaproszenie jego, żaden z nich nie przybyłby z prawdziwą przyjemnością; nie zasłużył bowiem na życzliwość niczyją, sam to czuł dobrze, był złośliwy, każdemu lubił dokuczyć nieznośną swoją pychą, okazywaniem swej wyższości, przycinkami przynajmniej, jeżeli nie mógł czem innem.
I stary prawnik porównywał w myśli hrabiego z tym małym chłopaczkiem, szczerym, niewinnym, dobrodusznym, przypominał sobie wdzięczną jego postać, gdy parę dni temu siedział naprzeciw niego w dużym fotelu, z rączkami w kieszonkach i opowiadał mu po swojemu o Brygidzie, o Diku, o przekupce, sprzedającej jabłka i innych serdecznych przyjaciołach. Myślał też o tem pan Hawisam, że niezmierne bogactwa hrabiego wraz ze wszystkiemi przywilejami, przywiązanemi do nich, z możnością czynienia wiele dobrego lub złego, kiedyś przejść muszą w te małe rączki, i powtarzał w duszy:
— Toż dopiero będzie różnica! O, różnica nielada!
Tymczasem nowe stanowisko lorda i spadkobiercy możnego hrabi coraz więcej przypadało do smaku Cedrykowi. Byle tylko objawił jakie życzenie, natychmiast było spełniane, a on korzystał z tego z taką prostotą i radością, że nieraz ubawił niezmiernie sędziwego prawnika. Ani się spodziewał umocowany hrabiego, jadąc do Nowego-Yorku, jakie sprawy przyjdzie mu załatwiać w tem mieście. Długo potem pamiętał przechadzkę, w której towarzyszył jego Dostojności na kilka dni przed wyjazdem do Anglii. Najpierw poszli w odwiedziny do Dika, następnie zatrzymali się obok przekupki, sprzedającej jabłka i tu Cedryk w zdumienie nieopisane wprawił staruszkę, oznajmiając jej krótko i węzłowato, że dostanie ciepłą chustkę, stragan z nakryciem od deszczu, piecyk żelazny i oprócz tego małą pieniężną zapomogę, która biednej kobiecie wydała się bogactwem nieobliczonem.
— Bo trzeba pani wiedzieć — mówił chłopczyk — że ja wyjeżdżam do Anglii, będę tam lordem i spadkobiercą hrabiego. Chciałbym przed odjazdem poradzić coś na to, ażeby panią tak nie łamało w kościach. Ja sam nigdy nie miałem łamania w kościach i nie rozumiem dobrze, co to znaczy; domyślam się jednak, że to musi być cierpienie bardzo przykre, może też ta ciepła chustka przyniesie pani ulgę.
— To taka poczciwa kobieta — rzekł Cedryk do prawnika, gdy odeszli dalej i zostawili staruszkę od zmysłów prawie odchodzącą ze zdziwienia i radości — raz upadłem, biegnąc do parku i stłukłem sobie kolano; ona to widziała i dała mi jabłuszko bez pieniędzy. Nigdy tego nie zapomnę; jeżeli ktoś dobry był dla nas, to trudno o tem nie pamiętać.
Chłopczyna złote miał serce, nie pojmował nawet niewdzięczności. Widzenie się z Dikiem było nadzwyczaj wzruszające. Interesa tego biedaka znajdowały się właśnie w najsmutniejszym stanie; szczotki mu się popsuły, a nie miał za co kupić nowych. Gdy Cedryk oznajmił mu ze zwykłą swoją prostotą o nowem swem stanowisku, nie pyszniąc się ani wynosząc, tylko dla wyjaśnienia, że ma obecnie dużo pieniędzy i może z łatwością przyjacielowi dopomódz w biedzie, Dik oniemiał w pierwszej chwili z podziwienia. Dowiedziawszy się, że chłopczyk został lordem, a w przyszłości ma być hrabią, spoglądał na niego przez czas jakiś wytrzeszczonemi oczyma, z rozwartemi ustami, przyczem głowę tak przechylił, że czapeczka mu spadła na ziemię. Podniósł ją i mruknął coś półgłosem, czego pan Hawisam nie zrozumiał, lecz musiał zrozumieć Cedryk, gdyż odpowiedział z uśmiechem:
— Nie, nie, Diku, ja nie oszalałem. Pan Hobbes taksamo myślał zrazu, że straciłem głowę; a tymczasem to wszystko czysta prawda. Ja nawet z początku nie miałem wcale ochoty do owego lordostwa i hrabiostwa, ale teraz, dotknąwszy tego z blizka, widzę, że to niezła rzecz i jestem zadowolony. Obecnie dziadunio nosi tytuł hrabiego i powiada, wyobraź sobie, że chce mi dogadzać we wszystkiem. Dziadunio jest bardzo, bardzo dobry, chociaż hrabia, przysłał mi mnóstwo pieniędzy przez pana Hawisama i pozwolił ich użyć, jak mi się podoba.
Przy zakończeniu rozmowy, Cedryk wręczył Dikowi kwotę pieniężną, wystarczającą na zakupienie wszystkich przedmiotów, których tak gorąco pragnął: stolika, stołka, parasola, wybornych szczotek i zapasu szuwaksu. Dik sam obliczył, ile te skarby kosztować będą, ale Cedryk zmusił go potem do przyjęcia oprócz tego kilku dolarów, za które mógł kupić nowe ubranie, buty i czapkę porządną. Biedny chłopiec, tak samo jak i stara przekupka, niedowierzał zrazu swojemu szczęściu; nogi się pod nim chwiały, spoglądał na Cedryka osłupiałym wzrokiem, to znów przecierał sobie oczy w obawie, czy to nie sen piękny, z którego się rozbudzi za chwilę. Musiał jednak w końcu uwierzyć, gdy jedną i drugą ręką dotknął prawdziwych banknotów, któremi mały lord opowiadanie swoje potwierdził.
— Bywaj zdrów, Diku, — rzekł Cedryk w końcu, a chociaż starał się mówić spokojnie, głos jego był drżący, oczy mgła przyćmiła — bywaj zdrów. Spodziewam się, że już teraz interesa twoje coraz lepiej iść będą. Żal mi bardzo, że się rozstać musimy, ale może ja tu jeszcze kiedy przyjadę z Anglii. Napisz do mnie, proszę cię, a ja ci odpiszę. Ale pamiętaj adresować do lorda Fautleroya, ja już teraz inaczéj się nazywam.
Dik przymrużył oczy, bo i on nadaremnie łzy powstrzymywał. Biedny chłopak nie umiał sobie zdać sprawy z uczuć swoich, cieszył się i smucił zarazem. Tak go coś w gardle dławiło, że nie był w stanie przemówić, klipał tylko oczyma, chwytał powietrze ustami, z trudnością udało mu się w końcu przełknąć dziwną zawadę w gardle i wyjąkał przytłumionym głosem:
— Oj, mnie także bardzo, bardzo żal... — potem zwrócił się do prawnika, ukłonił mu się z uszanowaniem, mówiąc: — I panu także niech Bóg płaci. Ale to dziecko!.. O, takich dzieci niewiele jest na świecie!
Pan Hawisam odszedł z małym lordem, a Dik spoglądał za nimi zamglonemi oczyma, przełykał raz po raz zawadę, dławiącą go w gardle, patrzał, aż póki wdzięczna postać Cedryka nie znikła na zakręcie ulicy. Wówczas dopiero odwrócił się i poszedł w inną stronę.
Przez cały tydzień, poprzedzający wyjazd, Cedryk po parę godzin codziennie spędzał w sklepie korzennym. Pan Hobbes wyglądał ciągle smutny i przygnębiony. To niespodziewane rozstanie z małym przyjacielem było dla niego ciosem bardzo ciężkim. Gdy Cedryk przyniósł mu piękny zegarek z łańcuszkiem i prosił, ażeby przyjął od niego ten dar na pamiątkę, stary kupiec tak był wzruszony, że zamiast dziękować, zaczął głośno nosa ucierać kraciastą swoją chustką, położywszy piękny upominek na kolanach.
— Niechno pan zajrzy do środka — rzekł Cedryk — tam jest napis na kopercie, sam go podyktowałem jubilerowi, ślicznie to wyciął małemi literkami ale wyraźnie: „Lord Fautleroy ofiaruje tę pamiątkę najdawniejszemu swemu przyjacielowi i prosi, aby pan Hobbes nie zapomniał o nim.“ Ile razy pan otworzy zegarek i napis obaczy, będzie pan musiał o mnie pomyśleć. O, bo przykroby mi było niezmiernie, gdyby pan o mnie zapomniał.
Pan Hobbes znowu utarł nosa jeszcze głośniej.
— O to niema obawy — rzekł drżącym nieco głosem — byleś ty nie zapomniał o mnie, jak się tam dostaniesz pomiędzy tych swoich lordów i hrabiów...
— Bądź pan spokojny, nie zapomnę nigdy. Tyle przyjemnych, szczęśliwych chwil spędziłem tu u pana, w tym sklepie. Ale ja mam nadzieję, że obaczymy się w Anglii, że pan do nas kiedyś przyjedzie. Dziadunio z pewnością pana zaprosi, jak się dowie o naszej przyjaźni, napisze do pana list, a pan przecież o dziaduniu tak źle myśleć nie będzie, jak o tych innych niegodziwych hrabiach. Przyjedzie pan, nieprawdaż, kochany panie Hobbes?
— Przyjadę do ciebie — odpowiedział stanowczo pan Hobbes.
Stanęło więc na tem, że jeżeli sędziwy hrabia napisze własnoręczne zaproszenie, kupiec odłoży na bok republikańskie uprzedzenia do arystokracyi i raczy przybyć do zamku Dorincourt, dla spędzenia kilku tygodni z przyjacielem swym, młodym lordem spadkobiercą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.