<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.

Dnia pewnego Cedryk przejeżdżał obok szkoły w chwili, gdy dzieci z niej wychodziły. Spostrzegł pomiędzy niemi małego kalekę, Janka Hartle’a, uparł się więc koniecznie, ażeby zsiąść z konia, jego na swojem miejscu posadzić i odwieźć do domu.
— Nie dał się w żaden sposób przekonać — mówił Wilkins, opowiadając później w stajni to zdarzenie — chciałem Janka na swoim koniu posadzić, ale mylord powiedział, że mój koń zaduży dla niego, że Jankowi daleko wygodniej będzie na kucyku. Nie było rady, musiałem chłopca usadowić na siodle, a mylord szedł pieszo obok niego, obie ręce wsunął w kieszenie, czapeczkę włożył na bakier i rozmawiał z Jankiem, pogwizdując wesoło. Gdyśmy tak zajechali przed domek matki chłopaka, ta wybiegła zdziwiona i zaczęła się kłaniać aż do ziemi. A mylord zdjął przed nią czapeczkę, jakby przed wielką jaką panią i mówił:
— Odwiozłem pani syna, bo widzę, że mu ciężko chodzić o kiju. Poproszę dziadunia, żeby mu kazał zrobić porządne kule, będzie mu pewnie wygodniej. Możecie sobie wyobrazić co się działo z biedną kobieciną, zupełnie języka w gębie zapomniała.
Wilkins miał obowiązek zdawać sprawę hrabiemu ze wszystkiego, co się działo podczas konnych przejażdżek z małym lordem; wspomniał więc i o tem zdarzeniu, ale dość ostrożnie, w obawie, aby się hrabia nie rozgniewał. Lecz ten przeciwnie śmiać się zaczął, zawołał Cedryka, kazał sobie wszystko ze szczegółami opowiedzieć i przez cały czas uśmiech z ust jego nie schodził.
W kilka dni potem paradny powóz hrabiego zatrzymał się przed domkiem wdowy Hartle. Lord Fautleroy wysiadł, trzymał na ramieniu, jakby strzelbę, dwie lekkie i mocne kule, na urząd zrobione.
— Dziadunio kazał się pani kłaniać — rzekł do kobiety, która wybiegła na jego spotkanie — i przysyła dla syna pani te kule. Bardzo nam będzie przyjemnie, i mnie, i dziaduniowi, jeśli biednemu chłopcu jaką ulgę przyniosą.
Powróciwszy do powozu, w którym hrabia na niego czekał, rzekł z prostotą:
— Powiedziałem tej kobiecie, że dziadunio kazał się jej kłaniać; bo dziadunio musiał o tem zapomnieć, nieprawdaż?
Dostojny hrabia rozśmiał się znowu na odpowiedź, Cedryk wziął to za znak potwierdzenia. W kilka dni po tej przejażdżce, mały lord napisał długi list do starego przyjaciela swego, pana Hobbes’a. Zaniósł brulion hrabiemu, prosząc go, ażeby przeczytał i myłki poprawił.
— Nie umiem jeszcze pisać porządnie — mówił — a nie chciałbym listu posyłać z myłkami. Niech dziadunio będzie łaskaw ołówkiem poprawi, przepiszę na czysto i będę spokojny.
Hrabia znalazł w rzeczy samej parę omyłek pisowni, parę wyrażeń z gramatyką niezgodnych; po poprawieniu list brzmiał, jak następuje:
„Kochany panie! Przyrzekłem panu donieść o moim dziaduniu. Jest to ze wszystkich hrabiów na świecie najlepszy. Bo też bardzo a bardzo się pan mylił, wyobrażając sobie, że hrabiowie są źli i niegodziwi; niesłusznie ich pan nazywał tyranami. Dziadunio nie jest wcale tyranem. O, cóżbym dał za to, żeby go pan mógł poznać bliżej i przyjacielem jego zostać. Biedny dziadunio ma podagrę, noga boli go bardzo, ale on taki cierpliwy! Codzień go więcej kocham i każdy musiałby pokochać człowieka tak dobrego, co nigdy o sobie nie myśli, tylko o tem, żeby innym przyjemność sprawić. A jaki rozumny i uczony! o co nie zapytać, wszystko wie i wytłómaczyć umie rzecz każdą. Podarował mi konika, a mamie śliczną karetkę. Mam trzy pokoje pełne przepysznych książek i zabawek. Zamek jest ogromny, możnaby w nim zabłądzić. Wilkins mi mówił, (Wilkins, to mój masztalerz) że tu są więzienia w starych lochach. Park także piękny bardzo. Drzewa stare, ogromne, pełno po gąszczach danieli, jeleni, królików i rozmaitych zwierząt. Dziadunio jest niezmiernie bogaty, lecz nie wbija go to w pychę, chociaż pan sobie wyobrażałeś, że każdy hrabia musi być dumny, nadęty i nieprzystępny. Lubię bardzo jeździć z dziaduniem po okolicznych wioskach; ludzie tu tacy grzeczni, wszyscy się kłaniają, kobiety mówią: „niech Bóg błogosławi,“ a to tak przyjemnie, jak gdyby się było ciągle pośród dobrych znajomych i przyjaciół. Umiem j konno jeździć; z początku trzęsło mnie okropnie, ale się przyzwyczaiłem. Jest tu jeden biedny dzierżawca, nie miał czem opłacić dzierżawy, lecz dziadunio go od opłaty uwolnił, a pani Millon, gospodyni, sama mu odnosi mięso i wino dla chorej żony i dzieci. Radbym z panem się zobaczyć i obszerniej pogawędzić. Żal mi także bardzo, że Kochańcia nie mieszka razem z nami na zamku, ale cóż robić, kiedy to być nie może. Niech pan mi odpisze jaknajprędzej,

serdeczny przyjaciel
Cedryk Fautleroy.“
„PS. Więzienia, o których wspominałem, są próżne, dziadunio nie zamykał w nich nigdy nikogo, niech się pan nie boi. On taki dobry, wszyscy go tak kochają.“

— Zawsze ci tęskno za matką? — spytał hrabia po odczytaniu tego listu.
— O, tęskno — odpowiedział chłopczyk — ciągle o niej myślę — tu przysunął się do hrabiego i kładąc poufale rączkę na jego kolanie, zapytał niespodzianie — a dziadunio nie myśli czasem o Kochańci?
— Nie znam jej wcale — odburknął starzec sucho.
— Ja to wiem — mówił mały lord — i to mnie właśnie dziwi. Ona mi kazała przyrzec, że nie będę dziaduniowi pytań zadawał... więc już nic nie powiem, ale... myśleć o tem muszę i przykrość mi to sprawia. Nie chcę złamać słowa, nie pytam o nic, mateczka powiada, że inaczej być nie może. Co wieczór, nim się spać położę, staję przy oknie i patrzę: tam za drzewami, daleko, błyszczy światełko. To ona je zapala i stawia w tem miejscu, żebym mógł zobaczyć przed zaśnięciem, że ona pamięta o mnie, a choć to tak daleko, wiem nawet, co ona tam mówi, jakgdybym słyszał.
— Cóż ona mówi? — spytał hrabia.
— Mówi: śpij spokojnie, mój synku drogi, niech Bóg nad tobą czuwa i strzeże ciebie tej nocy. Bo ona zawsze tak mówiła, gdyśmy razem mieszkali. Rano znów, po przebudzeniu, ściskała mnie na dzień dobry i powtarzała toż samo z małą odmianą: Wstawaj, synku kochany, niech cię Bóg strzeże przez dzień cały. Otóż, widzi dziadunio, dla tego to mi się nigdy nic złego nie zdarza, ani w dzień, ani w nocy.
— Zapewne, zapewne — mruknął hrabia i umilkł. Ściągnął brwi chmurnie i tak długo, tak pilnie wpatrywał się w chłopczyka, że ten miał wielką ochotę zapytać, o czem też dziadunio rozmyśla?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.