Macocha (de Montépin, 1931)/Tom II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Teresa odprowadziwszy Gastona do drzwi, wróciła do swego pokoju, a wiedząc, iż matka nigdy nie wstawała przed godziną dziewiątą, położyła się w łóżku. Nie śpiąc, snuła złote marzenia miłości, która zdawała się już odtąd nierozerwalną.
Wstała o godzinie zwykłej. O wpół do dziesiątej pani Eugenja weszła do jej pokoju.
Teresa spostrzegłszy ją, stała się purpurową.
Na szczęście matka nie spostrzegła tego pomieszania, i chłodno całując ją w czoło rzekła:
— Ubierz się gdyż zaraz po śniadaniu wyjdziemy na miasto.
W godzinę później Teresa weszła do swego pokoju nałożyć rękawiczki i kapelusz, lecz przed wejściem podniosła roletę u okna i wzrokiem pełnym miłości spojrzała w okno Gastona.
Rzeźbiarz, który już siedział przy pracy, podniósł w tej chwili głowę. Spostrzegłszy Teresę, przesłał jej rękę pocałunek. Ona odpowiedziała mu takim samym gestem i opuściła roletę.
Gaston zabrał się znowu do pracy.
Czasu pozostawało niewiele, a leżało mu bardzo na sercu usprawiedliwić zaufanie pana de Lorbac i wykonać posąg na termin. Egzaltowany i często nawet lekkomyślny, był przecież uczciwym, sumiennym i miał cześć dla wszystkiego, co było szlachetnem i honorowem.
Podczas nocy ubiegłej, której wypadki i okoliczności opowiedzieliśmy wyżej, nie był w stanie przytłumić namiętności palącej mózg jego, i dopuścił się przestępstwa. Tak, przestępstwa, nawet bardzo wielkiego, zeznawał to, ależ nie wyrzucał go sobie i nie żałował, uważał je bowiem jako węzeł niemożliwy już do zerwania, jako nieprzebytą przeszkodę, o którą będą musiały się rozbić haniebne plany pani Daumont.
Od tej chwili Teresa należała do niego, on będzie ją bronić i nikt w świecie nie zdoła mu jej wydrzeć. Sytuacja ta nakładała na niego obowiązki, a przedewszystkiem konieczność spiesznego naprawienia błędu. Lecz jakim sposobem zdoła go naprawić? Bardzo prostym na pozór — dość będzie oświadczyć się o rękę Teresy. Był pewnym jednak, mu jej odmówią, nie posiadł bowiem majątku, a Daumontowie pragnęli zięcia miljonera.
— Ulegając nieprzezwyciężonemu pociągowi — myślał — pokrzyżowałem ich plany i nadzieje. Gdybym poszedł do nich i powiedział otwarcie: — „Popełniłem wielki błąd, prawie zbrodnię i chcę ją naprawić.
Ofiaruję moje nazwisko, które jest uczciwie, a kiedyś będzie sławne. Oddajcie mi Teresę za żonę, a przysięgam, że uczynię ją szczęśliwą!” — Gdybym im to powiedział, oni, w pierwszej chwili gniewu, w obec zawiedzionych nadziei, pociągnęliby mnie do odpowiedzialności sądowej za uwiedzenie małoletniej... Chęć zemsty przygłuszyłaby w nich głos rozumu.
„Cóż więc robić?
„Wiedząc, jak Teresa jest słabą i niezdolną do oporu swej matce, pozostaje droga jedyna, którą jej proponowałem. Niema innego sposobu... musimy uciekać. Ucieczka unicestwi na zawsze projekt małżeństwa z bankierem. Opuściwszy Paryż ukryjemy się w jakim zakątku samotnym, niedaleko jakiego większego miasta i tam oddam się pracy dla zapewnienia przyszłości.
„Zresztą, nie będę potrzebował się ukrywać. Nikt mnie nie zna... nikt nie wie i nie może wiedzieć, jakie węzły tajemne wiążą mnie z Teresą. Nawet rodzice nie podejrzewaliby, że to rzeźbiarz Gaston Dauberive wykradł ich córkę. Można nawet rzecz tak nakierować, iż będą przekonani, że ona, chcąc uniknąć nienawistnego jej związku z Ritterem, uciekła sama.
„A później, gdy czas uspokoi gniew, i gdy poszle do nich mego przyjaciela Pawła z oświadczeniem, że winowajca pragnie zagładzić swą winę związkiem małżeńskim, nie odrzucą zapewne mej prośby.
„Tak... niema innego sposobu... musimy uciekać! Zresztą czyż mógłbym żyć bez Teresy, która już teraz należy do mnie, zdala od niej, wiedząc, że wystawioną jest na całą gwałtowność gniewu tej macochy nieubłaganej, przed której wolą biedna drżeć musi!... Nie potrafiłbym... — Trzeba działać!... I ja mam prawo rozkazać, a Teresa usłucha mnie!...
Gaston cały dzień pracował bez przerwy. Wieczorem spojrzał w okno Teresy, lecz było zakryte. Domyślając się, że wyszła z matką i jeszcze nie wróciła, udał się również na miasto.
Gdy o wpół do szóstej Eugenja weszła z Teresą do przedpokoju. Julja, służąca, zawołała:
— Ach, proszę pani, był tu jakiś młody pan i zostawił dla pani i panienki kwiaty... — i otworzywszy drzwi salonu, wskazała dwa prześliczne bukiety pomieszczone w kosztownych wazonach z porcelany chińskiej.
Eugenji nie trudno było odgadnąć, kto je nadesłał.
Teresa również się domyśliła i zbladła.
— Czy nie zastawiono biletu? — zapytała pani Daumont służącej.
— Nie proszę pani, ten młody pan zostawił tylko list.
— List do kogo?
— Do pana.
— I oddałaś go już?
— Nie, bo pana jeszcze niema.
— Gdzież ten list?
— Oto jest, proszę pani.
I wyjęła z kieszeni list zapieczętowany czerwoną pieczątką lakową z odciskiem herbu.
Chociaż na kopercie wyraźny był adres jej męża; Eugenja nie krępowała się tem i otworzyła. Teresa miotana obawą, odeszła do swego pokoju.
Eugenja czytała co następuje:

„Panie.
„Wiadomo panu zapewne, iż na balu w ratuszu miałem zaszczyt przez wspólnego naszego przyjaciela, pana de Loigney, być przedstawionym małżonce pańskiej i jego córce.

„Pragnąc bardzo zawiązać z panem stosunki bliższe, spodziewam się, że uczyni mi pan, jak również pani i panna Daumont, zaszczyt przybycia w czwartek o godzinie siódmej na obiad do mego pałacu przy ulicy Saint-Florentin, gdzie obecnym będzie i pan de Loigney.
„Będę bardzo szczęśliwym i wdzięcznym, jeżeli otrzymam odpowiedź przychylną.

„Raczy mi pan pozwolić na przesłanie pa-
ni i pannie Daumont dołączonych do tego listu kwiatów, zapewnić je o moim głębokim szacunku i przyjąć wyrazy poważania, z jakiemi pozostaję, sługa
Baron Jerzy Ritter."

Oczy Eugenji błyszczały radością i uśmiech tryumfu przebiegł po jej ustach.
— Przecież... — szepnęła — moja gwiazda tak długo zakryta, zabłyśnie nareszcie!...
I po tych słowach poszła do pokoju córki.
— Czy wiesz, od kogo pochodzą te pyszne światy, które podziwialiśmy przed chwilą?
— Nie, mamo.
— I nie domyślasz się?
— Nie domyślam się i nic mię to nie chodzi Eugenja zmierzyła Teresę wzrokiem groźnym.
— Dlaczegóż cię to nie obchodzi? — spytała tonem suchym.
— Bo jest mi obojętne.
— Zmienisz zdanie, skoro ci powiem, komu zawdzięczamy tę grzeczność wytworną...
— Nie ciekawa jestem...
— A jednak jestem pewną, iż skoro się dowiesz, będziesz bardzo szczęśliwą i dumną.
— Jestem pewną, że nie...
— Te kwiaty przysłał nam twój tancerz na balu w ratuszu, baron Jerzy Ritter. Cóż, nie sprawia ci to przyjemności?
— Upewniam mamę, iż to mi jest zupełnie obojętnem.
Eugenja z groźnym wzrokiem podstąpiła do córki.
— Dość tego! — — zawołała. — Wiesz jakie są moje zamiary... Przypomnij, sobie, com ci powiedziała... — czas już być posłuszną mnie i ojcu!... Dziewczęta w twoim wieku pragną tylko tego, czego chcą ich rodzice! Jeżeli przyjdzie ci ochota okazać swoją wolą, złamę ją! — czy rozumiesz? Odpowiadaj!
— Rozumiem, mamo...
— Więc kiedy rozumiesz, bądź posłuszną z dobrej woli, inaczej... strzeż się! Uprzedzam cię, że w przyszły czwartek pojedziem na obiad do barona Rittera, który raczył nas zaprosić do swego pałacu.
— To mama pojedzie z ojcem — odparła Teresa — ja zostanę w domu.
Usłyszawszy tę nieprzewidywaną odpowiedź, pani Daumont zmarszczyła brwi i groźnym głosem rzekła przez zęby:
— Nieszczęśliwa... i ty ośmielasz mi się sprzeciwiać?
— Tak, mamo — odparła Teresa, wywołując w myśli obraz Gastona, dla nadania sobie odwagi — będę się sprzeciwiać wszystkiemi siłami. Handel moją osobą wzbudza we mnie odrazę.
Eugenja nie posiadała się ze złości.
Schwyciła rękę córki i ścisnęła z taką mocą, że oczy biednego dziewczęcia napełniły się łzami.
— Musisz wyjść za barona Rittera — rzekła, kładąc nacisk na każdym wyrazie — musisz, bo ja tego chcę!... A jeżeli będziesz się opierać... zgniotę cię!...
— Nie wyjdę za niego...
— Coś ty powiedziała? — Powtórz-no!
— Nie wyjdę za niego — powtórzyła Teresa głosem słabym, ledwie słyszanym. — Wolę umrzeć...
— Ach więc ty mnie jeszcze nie znasz! — wybuchnęła pani Daumont w przystępie wściekłości. — Jeżeli mi jeszcze raz ośmielisz się powiedzieć coś podobnego, zdepczę cię jak robaka!... A tymczasem masz na pamiątkę!
I macocha, uderzywszy dwa razy w twarz Teresę, z taka siłą, że biedne dziecko z płaczem potoczyło się na fotel, opuściła pokój, grożąc wzrokiem i ręką.
— Nie potrafię walczyć — rzekła biedna, zostawszy samą. — Nie mam sił... Ona mnie zabić gotowa.
Teresa nie łudziła się. Pierwszy raz w życiu chciała okazać siłę charakteru, której nie miała i przekonała się, że może zdobyć się na odwagę na jedną chwilę, ale brakuje jej energji i odporności w obec traktowania brutalnego.
Czuła się złamaną i zwyciężoną.
— Jeżeli pozostanę tu, będę zgubioną — myślała — znam siebie... nie zdołam się oprzeć.
I przypomniały się jej słowa Gastona Dauberive.
By uniknąć cierpień fizycznych i moralnych, jakie oczekiwały ją od matki, i by nie dać się zaciągnąć do ołtarza jak ofiara, która przyjmuje los z rezygnacją, pozostawała tylko ucieczka.
Przyszła jej myśl ukradkiem wymknąć się z domu, odszukać rzeźbiarza, rzucić mu się na szyję i rzec mu: — Oto jestem... twoją na zawsze... nie opuszczę cię już...
Ale, jak wiemy charakter jej był słaby, chwiejny lękliwy. I w tej chwili zwątpienie odniosło zwycięstwo nad postanowieniem i nie dozwoliło jej pójść za popędem serca.
— Potrzeba przynajmniej go uprzedzić — myślała. I ocierając łzy podeszła do okna.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.