Macocha (de Montépin, 1931)/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Szef biura nie zapomniał o obietnicy uczynionej baronowi Ritterowi, i zaraz w poniedziałek rano poprosił Roberta Daumonta do swego gabinetu.
— Kochany kolego — rzekł de Loigney wskazując mu fotel — mam z tobą do pomówienia, i na ten raz o rzeczach nie mających związku z administracją. Nie widziałem cię w sobotę na balu w ratuszu.
— Rzeczywiście... zostałem w domu...
— Za to miałem szczęście spotkać panią Daumont i pannę Teresę. Córka twoja jest prześliczną pod każdym względem.
— Podobna do swojej matki — odrzekł Daumont.
— Dla czegóż nie przybyłeś razem z niemi?
— Nie lubię wielkich zebrań, zresztą starzejąc się, nabrałem pewnych zwyczajów, albo raczej nałogów... lubię wcześnie iść na spoczynek.
— Czy pani Daumont opowiedziała ci szczegóły balu?
— Powiedziała mi tylko, że był wspaniały... Co zaś do Teresy, to powróciła ona z takim bólem głowy, że większą część dnia następnego przeleżała w łóżku.
— Było to skutkiem zmęczenia — rzekł de Loigney — i zapewne nie pociągnął za sobą następstw gorszych?
— Nie, jest już zdrową.
— Czy panna Daumont mówiła ci o znajomości, jaką uczyniła na balu?
— Jakiej znajomości?
— Poznała barona Jerzego Rittera, mego serdecznego przyjaciela, którego jej przedstawiłem.
— Nic mi nie mówiła... Zresztą po cóż miała mówić?
— Znam cię oddawna, kochany kolego — mówił dalej de Loigney — szanuję cię i pragnąłbym byś wierzył, że szczerze podzielać będę każdą radość twoją. Powiedziałeś mi sam, że twoja sytuacja majątkowa jest skromną..
— Jest więcej niż skromną, bo żadną — przerwał Daumont.
— Otóż termin emerytury twojej się zbliża i gdy ją otrzymasz, pensja twoja wystarczy ci zaledwie na życie bardzo oszczędne.
— Na nieszczęście, tak... Cóż chcesz? trzeba się poddać losowi, gdy go nie można uniknąć. Czyż to moja wina, że nie mam majątku?
— Zapewne, że nie! Lecz za to masz córkę piękną, wykształconą, dystyngowaną.
— Ponosiliśmy wszelkie ofiary na jej edukację.
— I jesteście teraz wynagrodzeni... panna Teresa jest osobą skończoną.
— Do czegóż jej to posłuży? — zapytał chmurno Robert Daumont. — Jakkolwiek jest skończoną, skoro nie ma ani grosza posagu, zostanie starą panną, chyba że wyjdzie za jakiego skromnego urzędnika by wegetować jak jej rodzice.
— Więc nigdy nie marzyłeś dla niej losu świetniejszego?
— Zapewne... ale marzenia urzeczywistniają się rzadko.
— Cobyś powiedział o małżeństwie twej córki i jednym z najbogatszych bankierów w Paryżu?
— Powiedziałbym, że takie małżeństwo jest niemożliwie.
— Nic niema niemożliwego dla osoby, która jest tak piękną jak panna Teresa. Wspomniałem ci przed chwilą o baronie Jerzym Ritterze... Czy znasz go?
— Słyszałem o nim, lecz nie widziałem nigdy.
— Majątek jego jest ogromny... on sam ma pięćdzięsiąt jeden lat... jest wdowcem, bez dzieci i samotność mu cięży.
— Posiadając miljony, łatwo może się ożenić.
— Na balu tam w ratuszu przedstawiłem go pani Daumont, poznał więc pannę Teresę, i tańczył z nią. Krótko mówiąc, zakochał się w niej i ma zamiar prosić cię o jej rękę.
Robert Daumont wzruszył ramionami.
— Czy myślisz, że żart ten wezmę na serjo?
— To nie jest żaden żart, a najlepszym dowodem, że jestem proszony przez barona uprzedzić cię o jego zamiarach względem twej córki.
— Odpowiedź moja bardzo prosta: zgadzam się z całego serca.
— Otóż kochany kolego, żeby rzeczy doprowadzić do skutku, potrzeba, byś trochę przezwyciężył swoje nałogi.
— Co przez to rozumiesz?
— Skoro zawiadomię barona o twojem zezwoleniu, on zaprosi was natychmiast na swe obiady i wieczory muzykalne. Rzecz prosta, że zechce zawiązać z wami stosunki bliższe i pokazać światu swą narzeczonę. Rozumiesz teraz?
— Doskonale. Nic mu nie przeszkadza zaprosić moją żonę i córkę.
— Ale ty jesteś głową rodziny i powinieneś im towarzyszyć.
Pomocnik naczelnika zrobił grymas znaczący.
— Powtarzam ci, że lubię życie domowe.
— A ja ci powtarzam, że w tym wypadku na leży uczynić ofiarę ze swych usposobień; szczęście córki przecież warte tego. Jestto twoim obowiązkiem i wszelkie wahanie się byłoby przestępstwem.
— Sprawi mi to nie tylko nudy lecz i wydatki znaczne. Nie mam ubrania odpowiedniego dla bywania w świecie, zwłaszcza na obiadach ceremonjalnych.
Mówisz niedorzeczności, mój drogi. Pamiętaj, że czyniąc to dla panny Teresy, czynisz zarazem dla siebie, baron bowiem nie zapomni i o was. Znam go dobrze, sama miłość własna nie pozwoli mu pozostawić was w bycie skromnym.
— Czy sam baron upoważnił cię do oświadczenia mi tego?
— On sam. Dziś jeszcze wieczorem zakomunikuję mu twoją odpowiedź, i zanim trzy dni upłynie baron zawiąże z wami stosunki przyjacielskie, które będą wstępem do oświadczenia się formalnego.
— Czy moja żona wie o tem?
— Nie wie ponieważ po mojej rozmowie z baronem nie widziałem się z nią, ale domyśla się. Kobiety są jasnowidzące, a gorące zajęcie się barona panną Teresą, nie uniknęło zapewne oka macierzyńskiego...
— Więc dobrze... — odrzekł Daumont. — Wyszedłszy z ministerjum wstąpię do mego krawca i zamówię garnitur czarny.
— Tak to rozumiem!... — zawołał de Loigney — tak należało powiedzieć od razu. Przyniosę dziś wieczorem Ritterowi wiadomość szczęśliwą.
Podali sobie ręce i rozstali się.
Daumont wracając do swego biura, mówił do siebie:
— Do licha! Przyznać trzeba, że moja żona jest sprytną. Co za dyplomacja! Co za zręczność! Przez jeden wieczór uchwycić tak bogatego bankiera... to arcydzieło. Jeżeli to małżeństwo dojdzie do skutku, a Loigney, który jest człowiekiem poważnym, mówi że to rzecz pewna, w takim razie bardzo prędko zostaniemy bogatymi.
Pan de Loigney zaś myślał:
— Ritter będzie ze mnie zadowolonym. Nigdy, by nie znalazł pośrednika tak sumiennego i zręcznego. Poprowadziłem sprawę prędko. Zdaje mi się, że za kilka dni będę mógł zażądać od niego pożyczki potrzebnych mi dwudziestu tysięcy franków. Powinien mi je dać z ochotą i nigdy się nie dopominać.
O godzinie siódmej de Loigney przybył do kawiarni angielskiej. Baron już go oczekiwał. Przepędził on ostatnie dwa dni w niecierpliwości gorączkowej, którą łatwiej zrozumieć niż opisać.
Idealnie piękna twarz i cała wytworna postać Teresy, na jedną chwilę nie schodziły z jego wyobraźni. Pragnienie posiadania jej wzrosło w nim jeszcze więcej...
Gdy de Loigney wszedł do gabinetu, baron podszedł śpiesznie ku niemu i przed podaniem jeszcze ręki, zapytał:
— Czy przynosisz mi pan wiadomość dobrą?
— Być może... — odrzekł szef biura, uśmiechając się.
— Mówiłeś z nim?
— Przyrzekłam to panu, nie mogłem więc nie dotrzymać słowa.
— A więc?
— Zdaje mi się, że będziesz pan jeść obiad z apetytem, bo serce pańskie zostanie zadowolone.
— Wytłómacz się pan jaśniej i prędzej... nie męcz mię...
— Uspokój się baronie! Interes poszedł jak najlepiej! Przynoszę ci zapewnienie, że Robert Daumont przyjmie dla siebie, swej żony i córki zaproszenie na obiady i wieczory muzykalne.
— Powiedział to panu?
— Stanowczo, ale by uzyskać od niego zgodę, musiałem złożyć egzamin wielkiego talentu pośredniczenia. Mój kolega bronił się wszystkiemi siłami, tłómacząc się przyzwyczajeniem do życia domowego i niechęcią do występowania w towarzystwach. Ale na koniec zdobyłem go.
— Jakże ci wdzięczny jestem! Czy pan Daumont wie o moich zamiarach?
— Naturalnie i zgodził się tylko dla tego, że wie o nich.
— Więc nie odmówi mi ręki swej córki?
— Przedewszystkiem aprobuje on wszystko, co uczyni i zdecyduje jego żona, która ma nad nim wpływ nieograniczony. Do niej więc powinieneś baron się zwrócić, i wierz mi pan, nie potrzebujesz obawiać się odmowy.
— Nie wiem, jak mam wyrazić panu moją wdzięczność. Jesteś pan najlepszym, najszczerszym moim przyjacielem — rzekł Ritter, ściskając serdecznie rękę szefa biura. — W czwartek zapraszam pana na obiad wraz z państwem Daumont i zachwycającą Teresą. Ale, ale, adres ich?
— Ulica Trudaine Nr. 21.
— Jutro poszlę zaproszenia. Może by dobrze było zaprosić kilku moich przyjaciół?... jak pan myślisz? Obecność kilku osób ze świata, może tych pań nie rozgniewa?...
— Nie powinnaby... może nawet lepiej, jeżeli będzie kilka osób. Tak szczupłe kółko, gdy pierwsze lody jeszcze nie złamane, mogłoby właśnie ich krępować.
— Rzeczywiście, masz pan słuszność... Możemy nadto urządzić wieczorek muzykalny... jak pan myślisz?
— Doskonała myśl! Muzyka oddziaływa na serce i usposobia do miłości — rzekł szef biura, śmiejąc się. — A teraz zbierajmy się do obiadu...
— I ja umieram z głodu...

∗             ∗

Zostawiliśmy Gastona na schadzce z Teresą i powtórzyliśmy początek ich rozmowy. Rozmowa tego rodzaju nie jest nigdy skończoną i ma tę własność że podczas niej zapomina się o upływie czasu. Gdy Teresa wezwała rzeźbiarza, pani Daumont tylko co była wyszła, wyprawiwszy pierwiej po sprawunki Julję służącą, i miała wrócić dopiero o godzinie piątej po południu.
Nagle Teresa drgnęła.
Zegar stojący na kominku wybił godzinę piątą.
— Idź już... idź... — zawołała drżąc z przerażenia. — Mama może nadejść lada chwila. Jeżeli cię tu zastanie, będę zgubiona...
— Idę, ukochana... Kiedyż cię znowu zobaczę? — zapytał Gaston.
— Gdy będę samą, zawiadomię cię, jak dzisiaj... Lecz idź już... na miłość Boga, idź!
Młody rzeźbiarz zwrócił się ku drzwiom, lecz było już za późno.
Usłyszeli otwierające się i zamykające napowrót drzwi mieszkania i głos pani Daumont:
— Tereso, gdzie jesteś?
Biedne dziewczę, na pól omdlałe, miało zaledwie siłę wskazać Gastonowi garderóbkę, urządzoną w głębokiej niszy, tuż obok łóżka.
— Ukryj się... ukryj! — następnie głosem wystraszonym odrzekła matce
— Jestem mamo...
I skierowała się ku niej, lecz drzwi się otworzyły i pani Daumont weszła.
— Jaka ty blada jesteś! — rzekła, spojrzawszy na córkę — czy chora?
— Nie, mamo...
— Więc skądże ta bladość?
— Nie wiem. Zasnęłam trochę... tymczasem głos mamy zbudził mię, zerwałem się... może z tego...
Eugenja przekonana, że Teresa nie znała nikogo, nie mogła mieć żadnego podejrzenia.
— To bardzo źle drzemać w dzień na fotelu —rzekła — tembardziej w twoim wieku... Chodź, pomożesz mi rozebrać się.
— Dobrze, mamo...
I poszła za matką, myśląc z przestrachem;
— Jak ja go teraz wypuszczę?... jakże ja nierozsądnie postąpiłam wzywając go...
Pani Daumont zmęczona trochę wycieczką, zdjęła gorset, wzięła na siebie szlafroczek i rozmawiała dalej z córką, zatrzymując ją przy sobie...
Nareszcie nadszedł i Robert Daumont.
Julja nakryła do stołu i przyszła zawiadomić, że obiad gotów.
Usiedli wszyscy troje.
Łatwo możemy sobie wyobrazić stan duszy Tetesy, która siedząc z rodzicami i nie mogąc ich opuścić, myślała tylko o Gastonie, ukrytym w ciemnej garderóbce, nie mogącym się poruszyć, najmniejsze bowiem potrącenie o jaki przedmiot, najmniejszy szelest zdradziłby jego obecność.
Z niecierpliwością oczekiwała końca obiadu i odejścia rodziców do salonu, rachowała bowiem, że gdy Julja po sprzątnięciu ze stołu, zajęta będzie myciem naczyń w kuchni, uda się jej wyprowadzić Gastona przez pokój stołowy, przez który musiałby przechodzić, chcąc wejść do przedpokoju.
Lecz i ta nadzieja ją zawiodła.
Robert Daumont wypiwszy kawę, wyjął z kieszeni fajkę, z którą się nigdy nie rozstawał, nałożył ją tytoniem, zapalił i opierając się łokciami na stole rzekł:
— Nie potrzebujemy zmieniać miejsca... W salonie jest ciemno, a tutaj ciepło i dobrze.
Bolesny dreszcz przeszedł po całym ciele Teresy.
Ponieważ rodzice nie opuszczali pokoju stołowego, jakim więc sposobem uwolni swego więźnia?
Nie umiała sobie odpowiedzieć.
— Tereso — rzekła pani Eugenja, która chciała pozostać samą z mężem — jesteś jeszcze trochę blada, jest to skutek migreny onegdajszej, najlepiej więc uczynisz, gdy pójdziesz do łóżka.
— Ależ, mamo...
— Twoja matka ma słuszność — dodał od siebie Robert Daumont — idź się położyć, odpocznij, a jutro wstaniesz zdrowa! czerstwa jak pączek różany. Idź, moje dziecko...
Teresa zrozumiała, iż wszelkie uwagi byłyby bezskutecznie. Podeszła do rodziców, podała im czoło do pocałowania, następnie zapaliła świecę i ze ściśniętem sercem odeszła do swego pokoju.
Skoro tylko drzwi za nią się zamknęły, Robert Daumont rozpoczął rozmowę.
— Dla czego jesteś ze mną tak tajemniczą? — zapytał — i nic mi nie powiedziałaś o tem co się stało?
— Nie pojmuję, o czem mówisz — odrzekła Eugenja, udając niewiadomość, lecz w gruncie wiedząc doskonale, co przez to rozumiał. — Alboż ukrywałam co przed tobą.
— Ukrywałaś i do tego wiadomość bardzo ważną.
— Cóż takiego?
— Nie powiedziałaś mi, że na balu w ratuszu Teresa zdołała zająć sobą.
— Ach, więc ty już wiesz o tem?
— A wiem.
— Któż ci to powiedział?
— Mój kolega z ministerjum, de Loigney.
— Czy mówił ci o swym przyjacielu baronie Rytterze.
— Dodaj do tego bankierze, posiadającym dwadzieścia pięć, czy też trzydzieści miljonów franków. Przytem chwalił go niezmiernie, co zresztą leżało w jego roli, występował bowiem jako pośrednik. Baron Ritter, który jest bardzo zakochany w Teresie, prosił go, by wybadał mnie w sprawie małżeństwa z naszą córką, przedewszystkiem zaś, za nim się nam przedstawi, chciał wiedzieć, czyśmy już nie przyrzekli ręki Teresy komu innemu.
— Ach! ach!...
— I pytał się, czy nie przyjęlibyśmy wraz z Teresą zaproszenia od barona na obiad.
— W takim razie — rzekła pani Daumont z wyrazem twarzy promieniejącym radością — za nim upłynie miesząc, córka nasza zostanie baronową Ritter!
— Niby się na to zanosi, chociaż, przyznaje się, jeszcze nie śmiem w to wierzyć. Zięć tak bogaty i o ile zdaje się, również szlachetny... byłoby to za wiele szczęścia!...
— A jednak to musi nastąpić! — odrzekła Eugenja. Biorę na siebie doprowadzenie tej sprawy do końca. Zresztą przewidziałam to wszystko...
— Dla czegóż mi o tem nic nie powiedziałaś?
— Ponieważ baron Ritter nie oświadczył się jeszcze stanowczo, bałam się więc dawać ci nadzieję, która mogła zawieść. Obecnie widzę, iż nie potrzebujemy obawiać się zawodu. Spodziewam się iż odpowiedziałeś swemu koledze, że z przyjemnością przyjmiemy zaproszenie jego przyjaciela.
Robert Daumont westchnął.
— Rozumie się, przyjąłem — rzekł głosem bolesnym — i wracając do domu, zamówiłem nawet u krawca garnitur dla siebie. Będę się bardzo nudzić lecz cóż począć, trzeba tę ofiarę ponieść dla córki.
— I dla nas! — dodała pani Daumont. — Z małżeństwa tego skorzystamy również jak i ona. Ono przyniesie nam majątek. Pomyśl tylko nad tem! W miesiąc po wzięciu Teresy z pensji, znalazłam dla niej najświetniejszą partję w Paryżu! Bankier rozgorzały miłością i o trzydzieści cztery lata starszy od swej żony, będzie robić co ja zechcę, a potrafię ułożyć warunki intercyzy. Bądź spokojny, będą one dobrze obmyślane. Potrzeba by zapisał Teresie co najmniej dwa miljony franków, od których procent powinien nam się dostawać aż do śmierci, a taka sumka zapewni nam życie wygodne. Zresztą poradzę się jeszcze pewnego prawnika, mającego opinję w takich sprawach bardzo sprytnego, a on mi wskaże drogę...
— Jakaż moja rola w tem wszystkiem.
— Czekać dopóki ci nie powiem i słuchać mnie.
— Hm... niewiele w tem inicjatywy...
— Jestem zręczniejszą od ciebie; wiesz o tem dobrze...
— To prawda.
— Ale jest ktoś inny, o kim należałoby pomyśleć.
— Któż taki?
— Teresa. Czy dałaś już jej do zrozumienia, że chcemy ją wydać za barona Rittera.
— Mówiłam już z nią.
— I cóż odpowiedziała?
— To, co na jej miejscu odrzekłaby każda młoda dziewczyna. Myśl zaślubienia człowieka trzy razy starszego od niej, naturalnie, że jej nie raduje.
— Więc będzie się bronić?
— Dzieciństwo, nie dbam o to.
— Będą łzy...
— Prędko oschną! Dałam jej do zrozumienia, te musi być posłuszną.
— Jeżeliby jednak jej opór miał wszystko zepsuć...
— Niema niebezpieczeństwa! Ten opór doleje tylko oliwy do płomieni barona Rittera... tem łatwiej będzie można nim pokierować... Troskę o to zostaw mnie. Już ja odpowiadam.
— Daję ci zupełne pełnomocnictwo...
— Rachuję na to.
Powróćmy do Teresy, którą przed rozpoczęciem powyższej rozmowy rodzice wyprawili na spoczynek.
Doszedłszy do progu swego pokoju, wstrzymała się na chwilę. Serce jej biło gwałtownie, a szum wywołany napływem krwi do mózgu, napełniał jej uszy. Pod wpływem wzruszenia zaledwie mogła utrzymać się na nogach.
Za temi drzwiami miała spotkać Gastona, a to znalezienie się sam na sam z młodym człowiekiem, schadzka, która w dzień wydawała się jej naturalną, teraz podczas nocy, choć nie zdawała sobie sprawy niebezpieczeństwa na jakie się naraża, instyntownie przejmowała ją przestrachem.
Z tem wszystkiem trzeba się było zdecydować.
Drżącą ręką wzięła za klamkę, weszła i zamknęła drzwi za sobą.
W pokoju nie spostrzegła nikogo.
Rzeźbiarz nie wiedząc kto wszedł, pozostał w ukryciu.
— Gdzie pan jesteś? — zapytała Teresa głosem urywanym.
Gaston poznawszy jej głos, wyszedł z garderóbki, gdzie ukrywał się za wiszącemi sukniami.
— Jestem — odrzekł, uśmiechając się. — Czy przychodzisz uwolnić mnie?... Szkoda...
— Niestety! nie mogę jeszcze pana wypuścić... trzeba czekać...
— Tem lepiej!
— Ach, nie mów pan tego!... Nie wiem cobym uczyniła, byś pan mógł odejść!... Umieram z obawy.
— Czegóż się lękasz?
— Gdyby moja matka zobaczyła cię tutaj, byłabym zgubioną.
— Dla czego?
— I pan się pytasz jeszcze.
— Naturalnie. Jestem człowiekiem uczciwym. Jedynem mojem pragnieniem jest danie ci mego nazwiska. Jeżeli więc niewinnie spotka cię kompromitacja z mego powodu, tem prędzej może nastąpić nasz związek.
— Wiesz pan dobrze, że rodzice moi inaczej myślą i mają inne projekta.
— To prawda, ale wiem także, że wezwałaś mnie dla przeszkodzenia ich wykonaniu.
— Pomówimy o tem później... jutro... Teraz wejdź pan do garderóbki, bo chcę zagasić świecę.
— A to na co? Potrzebuję zmienić suknię i położyć się w ubraniu. Matka przed pójściem na spoczynek zwykle zagląda do mnie... Gdy zobaczy mnie śpiącą, cofnie się, a wtedy będę mogła odprowadzić pana do przedpokoju i uwolnić...
— Jestem posłuszny.
Teresa pozostawszy samą, zagasiła świecę, zdjęła suknię, i położywszy się na łóżku, nakryła się kołdrą.
Po trzech kwadransach w sąsiednim pokoju dały się słyszeć głosy i kroki.
Rodzice ukończyli rozmowę i udawali się na spoczynek.
Jak przewidziała Teresa, matka idąc do siebie otworzyła drzwi jej pokoju, i zobaczywszy ją śpiącą szepnęła:
— Śpi...
Po odejściu matki, Teresa czekała jeszcze pół godziny, poczem powstała z łóżka i powiedziawszy do Gastona:
— Czekaj pan, zaraz powrócę... poszła boso do przedpokoju otworzyć drzwi, prowadzące do korytarza...
Ale zaledwie się ich dotknęła, o mało nie upadła ze zdziwienia i przestrachu.
Drzwi były zamknięte na zamek.
Teresa nie wiedziała o tem, że każdego wieczoru służąca zamykała drzwi na klucz i zabierała go do siebie.
Tym sposobem jedyna droga wyjścia została przeciętą i Gaston musiał przepędzić noc w pokoju Teresy, którą ubóstwiał i która go kochała...
A wiadomo, że noc, miłość i brak świadków są zdradliwymi doradcami...

∗             ∗

Nastąpił poranek.
Teresa z rozpuszczonemi włosami, których wspaniałe zwoje spadały jej na ramiona, ukryła twarz w dłonie i płakała w milczeniu.
— Nie płacz, ukochana — mówił Gaston, klęcząc przed nią — gotów jestem myśleć, że żałujesz, a twój żal byłby dla mnie najcięższą boleścią!... I czegóż masz się obawiać? Teraz musisz zostać moją żoną, a jeżeli matka twoja będzie się sprzeciwiać, oprzesz się jej...
Teresa, jak wiemy, drżała przed swoją matką i znała jej wolę nieugiętą, wiedziała także jak sama jest słabą.
— Oprzeć się — odrzekła — niestety! nie zdołam...
— Więc mnie nie kochasz!...
— Och, kocham cię nad wszystko... Lecz cóż chcesz? boję się mojej matki... Gdy ona mówi, gdy rozkazuje... tracę odwagę i poddaję się...
— Jest sposób uwolnić się z pod jej władzy.
— Jaki? — Mówiłem ci już... uchodź ze mną... Gdy będziesz jawnie skompromitowaną, gdy twoi rodzice nie będą już mogli myśleć o wydaniu cię za kogo innego, zgodzą się na twój związek ze mną. Nie mam majątku, to prawda, ale posiadam talent i mogę liczyć na przyszłość. Praca moja zapewni nam życie wygodne. Lecz cóż to wszystko znaczy?... My posiadamy coś więcej niż pieniądze... największe bogactwo... miłość!... Uchodź ze mną, Tereso!...
— Nie wymagaj tego odemnie... opuścić dom rodzicielski — nie... nie mam odwagi... zdawałoby mi się, że popełniam czyn niegodny, hańbiący...
— Przecież zostaniesz moją żoną...
— Zostając twoją żoną, chcę ci przynieść w posagu przynajmniej imię bez plamy... gdybym porzuciła dom rodzicielski, utraciłabym szczęście na zawsze.
— Tyś mnie powierzyła swoje szczęście i nie zawiedziesz się, ale by otrzymać moje nazwisko, musisz uchodzić. Samaś mi powiedziała, że twoja matka nie zgodzi się na nasze małżeństwo... więc potrzeba ją zmusić, a jedyny do tego sposób... rozgłos. Opuść więc ten dom...
— Powtarzam ci, że nie mogę...
— Z tem wszystkiem jest to konieczne...
— Dobrze! — odrzekła Teresa — lecz wtedy, gdy nie będzie już można uniknąć niebezpieczeństwa, gdy mi zabraknie już siły opierać się woli matki.
— Więc wtedy nie będziesz się już wahać?
— Nie.
— Przyrzekasz mi to?
— Przysięgam ci... A teraz rozejdźmy się... Dalsza zwłoka byłaby nierozsądkiem...
Ubrała się pośpiesznie i wyszła na palcach do przedpokoju.
Służąca wychodząc po mleko, zostawiła drzwi otwarte.
W kilka chwil Gaston, złożywszy ostatni pocałunek na ustach Teresy, opuścił dom, — niepostrzeżony przez nikogo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.