Macocha (de Montépin, 1931)/Tom III/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Macocha |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Sz. Sikora |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Marâtre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Przedstawiam ci — rzekł Robert do żony — pana Joachima Touret, jednego z naszych współpracowników w ministerjum... Zgodził się on kierować poszukiwaniami, jakie mamy rozpocząć, i jestem przekonany, że dzięki jemu odzyskamy naszą córkę.
— Ach, panie — zawołała Eugenja — oby nadzieja, którą nam pan dajesz, nie była płonną.
Mioduś po raz trzeci ukłonił się pani Daumont i rzekł:
— Przyrzekłem i dotrzymam.
— Jakże my wdzięczni panu będziemy, jeżeli zdołasz pocieszyć nas w tej boleści. Bądź pan Opatrznością naszą i wróć nami to, więcej nierozsądne niż winne dziecko, które tyle łez nas kosztuje! Odszukaj pan tego niegodziwca, który całą naszą uczciwą rodzinę pogrążył w żalu... niech otrzyma zasłużoną karę za swój czyn haniebny! Wykradając naszą córkę, popełnił on zarazem morderstwo!...
— Morderstwo?... — powtórzyli naraz Robert i Joachim Touret.
— Tak, zabił człowieka, który kochał Teresę i który za kilka dni miał zostać naszym zięciem.
— Niech pani powie wyraźniej... nie rozumiem — rzekł Touret.
— Jako uczciwa kobieta, uważałam za obowiązek nic nie ukrywać przed narzeczonym Teresy... baron Ritter dowiedziawszy się o tem co sie stało, został rażony apoplekcją.
— Więc baron nie żyje!... — zawołał Robert.
— Tak, a śmierć jego domaga się zemsty. Niegodny sprawca tej katastrofy, za którą sam tylko jest odpowiedzialnym, powinien być ukarany jako zabójca... chyba, że niema już sprawiedliwości na świecie! — wydeklamowała Eugenja z najwyższem oburzeniem.
— Niech pani się uspokoi — rzekł Touret — nie traćmy napróżno wyrazów i pamiętajmy, że tu potrzeba nie mówić, ale działać!... Przedewszystkiem należy odszukać córkę państwa. Być może, iż uda mi się wrócić ją wam tak czystą, jaką była, opuszczając dom... Pani sama powiedziała, iż jest ona więcej nierozsądną, niż winną. To bardzo często się zdarza... Pragnąłbym widzieć list pozostawiony przez pannę Teresę...
Eugenja podała mu go.
Touret przeczytał dwa razy, zastanawiając siej nad każdym frazesem, nad każdem słowem.
— Córka pani mogła pisać ten list, ale jestem najmocniej przekonany, że nie pisała myśli własnych. Ktoś jej dyktował...
— Z czego pan wnosisz?
— Z tonu chłodnego... żadnego zwierzenia... żadnego głosu duszy... Młoda dziewczyna, żegnająca rodziców, na zawsze, nie byłaby tak treściwą i lakoniczną. Jedynym celem tego listu było nasunąć myśl samobójstwa i uwierzylibyście w nie państwo, gdyby nie spinka, znaleziona w pokoju panny Teresy. Czyż nie prawda?
— Rzeczywiście — odrzekła pani Daumont.
— Więc — ciągnął dalej Touret — panna Teresa nie zgadzała się na to małżeństwo.
— Prawda, ale czyż siedmnastoletnia dziewczyna może mieć swoją wolę?
— Och, nie mam pani tego za złe... Rodzice powinni rozkazywać, a obowiązkiem dzieci słuchać.
— Mieliśmy na celu tylko szczęście córki; a to małżeństwo zapewniało je.
— Nie wątpię... Z takim majątkiem, jaki posiadał zmarły baron Ritter, szczęście było zapewnione. Lecz pragnąłbym wiedzieć, czy na żadną z osób, które panią otaczają lub kogoś ze znajomych, nie ma pani podejrzenia? Czy nie przypomina sobie pani jakiego młodego człowieka, który starał się zbliżyć... poznać?...
— Nie, Teresa przed sześciu tygodniami dopiero powróciła z Senlis, gdzie była na pensji. Wychodziła tylko ze mną. Trzy lub cztery razy byłyśmy w teatrze i raz na balu w ratuszu.
— Czy nie zauważyła pani kogoś śledzącego na ulicy, w teatrze lub na balu?
— Nie.
— Więc może na pensji córka miała jaki romans z jakim młodym nauczycielem muzyki lub rysunków, bo ci panowie są niebezpieczni... może z bratem lub kuzynem jakiej koleżanki?
— Nie wiem nic o tem i nie przypuszczam...
— Ale nie jest pani pewną zupełnie?
— Nie mogę twierdzić stanowczo, o czem nie wiem.
— A w ostatnich dniach nic pani nie zauważyła?
— Wczoraj chciałam wyjść z Teresą po sprawunki, ale prosiła by ją pozostawić w domu.
— I z jakiego powodu?
— Mówiła, że jest cierpiącą i że chce napisać list do przełożonej pensji.
— Widocznie więc ucieczka była z góry obmyślaną. Spodziewała się wizyty kochanka, który miał ją uprowadzić i podczas tej schadzki ułożono plan ucieczki.
— Gdzie jej szukać? — gdzie szukać? — wołała Eugenja, podnosząc wzrok do nieba, a raczej do sufitu.
— Nie wiem w tej chwili, ale będę wiedział... Według wszelkiego prawdopodobieństwa, zbiegli nie wyjechali na prowincję, bo tam łatwo zwrócić na siebie uwagę... Musieli pozostać w Paryżu w jakimś zakątku, jak sądzę, trudnym do znalezienia... Dla tego też w Paryżu będę ich szukać, ale pierwej pojadę do Senlis i rozmówię się z przełożoną pensji.
— Jakto, pójdziesz pan do przełożonej — zawołała Eugenja przerażona.
— A dla czegożby nie?
— Ależ informacje, jakich pan zażądasz, odkryją winę Teresy.
— Niech pani będzie spokojną. Mam wprawę w takich Interesach. Przełożona nawet nie domyśli się powodu moich pytań.
— Cóż pan spodziewasz się odkryć w Senlis.
— Jakąkolwiek wskazówkę, która naprowadziłaby mnie na ślad... naprzykład nazwisko jakiego młodego człowieka, który przed kilku dniami zniknął, rysopis jego... Rozumie pani jak tego rodzaju wiadomość byłaby dla mnie ważną, zwłaszcza, gdyby imię i nazwisko jego zaczynało się od liter G. i D.
— Ufam panu w zupełności i przepraszam za moją obawę mimowolną.
— Nie dziwię się, jest ona usprawiedliwioną... Jeszcze jedno. Czy pani przejrzała dokładnie pokój panny Teresy, i czy nic nie znaiazła, co mogłoby naprowadzić na ślad jaki?
— Szukałam i nic nie znalazłam.
— Ale czy dobrze pani szukała?
— Tak mi się zdaje.
— Pani nie posiada wprawy w takich poszukiwaniach, a tu wprawa jest przedewszystkiem. Prosiłbym o pozwolenie przejrzenia.
— Owszem, proszę.
I zaprowadziła ajenta do pokoju Teresy.
Roleta była podniesiona, jak zastał Gaston, gdy wszedł do swej pracowni po odwiezieniu Teresy do Montgresin.
Rzeźbiarz, jak wiemy, nie zapominał o przyjętych zobowiązaniach i odpowiedzialności, i zabrał się natychmiast do pracy.
Teresa, udając się do niego, zrzekła się świetnej przyszłości, nie powinna więc i jednej chwili doświadczać skutków swego poświęcenia, i jego obowiązkiem było zapewnić jej wygody.
Zostawało mu jeszcze trochę pieniędzy, a po ukończeniu pracy zamówionej, miał od doktora Lorbac otrzymać nadto sumkę dość okrągłą. Posiadając ją, a nadto będąc przez kilka miesięcy swobodnym, miałby czas na wyszukanie nowej pracy, zarobiłby wiele, i wtedy z całą śmiałością mógłby rzec rodzicom Teresy:
— Jestem artystą znanym, cenionym, mam byt zapewniony i jestem na drodze do majątku. Zapomnijcie więc o przeszłości i oddajcie mi rękę swej córki.
Czyż mogliby go wtedy odtrącić? Po krótszej lub dłuższej scenie wyrzutów i łez, musieliby zgodzić się na jego prośbę.
Powracając do Paryża, Gaston miał cel podwójny. Chciał nietylko pracować nad posągiem, lecz i podpatrzeć co działo się w mieszkaniu Daumontów. Rozumiał on bardzo dobrze, iż dla odszukania córki poruszą oni niebo i ziemię, jeżeli tylko list pozostawiony przez nią nie przekona ich stanowczo o samobójstwie. W razie zaś powątpiewania, uczynią wszystko, by zemścić się nad tym, który unicestwił ich nadzieje.
— Nie można zasypiać, trzeba wszystko przewidzieć i czuwać nieustannie — mówił do siebie.
— Urabiając glinę blisko okna. Gaston od czasu do czasu zwracał wzrok na mieszkania Daumontów, w nadziei, iż spostrzeże Roberta albo Eugenję, i z wyrazu ich twarzy uchwyci jakąś wskazówkę tego co się u nich dzieje.
Nagle zadrżał.
Firanki naprzeciwko poruszyły się. Jakaś ręka kobieca rozsunęła je, by wpuścić światła do pokoju, ale wolne miejsce między dwoma krawędziami było tak wąskie, że nic dojrzeć nie mógł.
Była to właśnie chwila, w której Joachim Touret, Robert Daumont i jego żona weszli do pokoju Teresy, i ajent zabierał się do poszukiwań według przepisów sztuki policyjnej.
Rewizja ta, jak zapewne przewidują czytelnicy, nie mogła doprowadzić do żadnego rezultatu.
Po drobiazgowem przetrząśnięciu całego pokoju, zbadaniu każdego zakątka, przerzuceniu kartek każdej książki, w nadziei znalezienia może zapomnianego jakiego listu miłosnego, ajent przyznał, iż nic nie odkrył.
Chcąc na wszelki przypadek zbadać miejscowość, zbliżył się do okna i otworzył obie jego połowy.
Gaston zobaczył wtedy wyraźnie wszystkie trzy osoby.
— Och, och! — szepnął przypatrując się z nieufnością Touretowi. — Co ten ptaszek tu robi?
Mioduś wychylił się na zewnątrz i przypatrywał się sąsiednim domom. Nie znalazłszy nic szczególnego, zwrócił wzrok na okno, za którem pracował Gaston, na pozór zajęty swą gliną i nie zwracający uwagi na to, co działo się naprzeciwko.
Piękna twarz rzeźbiarza zastanowiła ajenta.
— Czy pani zna lokatorów tego domu? — zapytał Eugenję, wskazując jej mieszkanie Gastona.
— Nie.
— A nie wie pani przypadkiem nazwiska tego młodego, przystojnego artysty, który modeluje posąg?
— Nie wiedziałam nawet, że blisko nas mieszka jakiś artysta.
— A jednak matka, mająca piękną córkę, powinna wiedzieć o takich rzeczach. Mógłby nas objaśnić...
— Objaśnić nas? o czem?
— Czy nie widział przypadkiem w tym pokoju kogo podczas nieobecności pani...
— To rzecz niemożliwa.
— Dlaczego
—Jeżeli Teresa przyjmowała kogo, to z pewnością była tyle ostrożną, że zapuszczała roletę.
— To prawda — rzekł Mioduś.
Gaston nie słyszał ich słów, lecz zdawało mu się, że się ich domyśla.
— Widocznie mówił do siebie — nie wierzą w samobójstwo i szukają jakichś śladów z pomocą tego jegomościa, który musi być ajentem tajnym jakkolwiek nie wygląda na niego... Dobrze zrobiłem, zachowując ostrożność... Nie boję się ich poszukiwań...