Macocha (de Montépin, 1931)/Tom III/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Macocha |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Sz. Sikora |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Marâtre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Ależ przebrałeś się znakomicie, panie Touret — rzekła Eugenja. — Pomimo, iż spodziewałam się tu cię zostać nigdybym jednak nie poznała, gdybyś nie przemówił. Czy są powozy?
— Są i czekają nad stawem Commelle pod nadzorem jednego z moich podwładnych.
— Czy możemy być pewni woźniców?
— Najzupełniej. I oni i mój podwładny przekonani są, że chodzi o aresztowanie prawne i że posiadam na to upoważnienie od dyrektora policji. Przytem woźnice również należą do policji tajnej, i zwykle przez prefekturę są używani.
— A moja obecność czy nie wyda się im podejrzaną?
— Wcale nie. Myślą oni, że pani także należy do policji i pomaga mi, i nie dziwi ich to bynajmniej, gdyż kobiet między nami jest prawie tyleż co i mężczyzn. Chodzi tylko o to, by pani się nie zdradziła...
— Bądź pan spokojny, jestem pewną siebie.
— Przypuszczam, że pani jeszcze na czczo.
— Rzeczywiście, nie jadłam nic...
— Przewidując to, kazałem w restauracji w Coye przygotować śniadanie.
— Ale nie straćmy wiele czasu?
— Nie, mamy go dość.
— W jakim czasie Teresa chodzi zwykle do fermy Commelle?
— Pomiędzy godzina pierwszą i czwartą, nigdy wcześniej, ani później.
— A o której przystąpimy do czynności.
— Jak tylko panna Teresa opuści fermę.
— A jeżeli ten Dauberive będzie z nią razem?
— Nie przypuszczam. Byłem w Montgrèsin i dowiedziałem się, że oczekiwany jest dziś w Paryżu, dokąd ma zawieść zamówioną pracę.
— Widzę, że jesteś pan przewidującym.
— Takim być należy...
— Czy konie będą mogły zrobić ten sam kurs po raz drugi?
— Po kilku godzinach odpoczynku i dobrem nakarmieniu — napewno. Niech pani będzie spokojną, wszystko pójdzie jak najlepiej. Czy zastanę męża pani, gdy przybędę z pannę Teresą?
— Kazałam mu na pana czekać... a wiesz pan, że on jest dość posłusznym.
Tak rozmawiając doszli do Coye, wioski, położonej wśród lasu Chantilly.
— Teraz — rzekł Joachim Touret — rozmawiajmy już tylko o rzeczach obojętnych.
W kilka minut później weszli do oberży i siedli do stołu, na którym przygotowane już było nakrycie na dwie osoby. Zjedli śniadanie i o godzinie dwunastej puścili się znowu w drogę. W kwadrans doszli do miejsca, w którem oczekiwały ich powozy już zaprzężone. Woźnica i podwładny Toureta siedzieli na progu oberży i palili fajki. Spostrzegłszy nowoprzybyłych, powstali i zbliżyli się ku nim.
— No, ruszajmy... — rzekł Touret.
— A dziecko? — zapytała Eugenja.
— Niech pani będzie o nie spokojną, dostaniemy je jak i matkę. Mój podwładny złoży je pani do rąk.
— Czy odchodzisz już pan? — zapytała Eugenja, widząc, że Touret wysiada z powozu.
— Idę zająć moje stanowisko obserwacyjne. Niech pani uzbroi się w cierpliwość, przyjdzie bowiem czekać ze trzy kwadranse, jeżeli nic nie przyśpieszy chwili działania.
— Pragnęłabym, by to skończyło się już tak najprędzej. Pamiętaj pan, że mam dziś jeszcze tak wiele do zrobienia.
Joachim Touret wysiadł z powozu, okrążył mur otaczający fermę i wszedł na wąską spadzistą ściężkę, wiodącą do drogi przy stawie. Następnie opuścił ją i uszedłszy paręset kroków przez las, wszedł na drogę równoległą do tej, która prowadziła do Montgrésin. Doszedł do miejsca gdzie stał wyprawiony naprzód powóz, i w którym siedział jego podwładny, następnie zwrócił się na zwiady ku Montgrésin, idąc między drzewami niedaleko od drogi.
Chociaż był to listopad, słońce przygrzewało mocno, sinawa mgła otaczała las i przyległe pola, a duszące i przesycone elektrycznością powietrze, zapowiadały na wieczór burzę.
Joachim, postępując ciągle w kierunku Montgrésin, od czasu do czasu zdejmował kapelusz i ocierał pot z czoła. Spojrzał na zegarek, który wskazywał trzecią bez kilku minut.
— Do licha! — mówił do siebie — jeśli nie pójdzie dzisiaj do fermy dla zobaczenia swego dzieciaka, to cały mój plan spełznie na niczem. Trzeba będzie jutro rozpoczynać na nowo.
Zaledwie domawiał tych słów, gdy przez krzaki na wpół ogołocone z liści dostrzegł Teresę.
— Zawcześnie zaczynałem wątpić — pomyślał, uśmiechając się — oto i nasza panienka... więc wszystko dobrze.