Macocha (de Montépin, 1931)/Tom III/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Teresa przybywszy do fermy, weszła natychmiast na pierwsze piętro, zajmowane przez młodego leśnika i jego żonę Małgorzatę, mamkę Paulinki.
Dziecina ujrzawszy matkę, wyciągnęła do niej rączki, wymawiając te oderwane, nieokreślone sylaby w których tylko rodzice mogą dopatrzeć się jakiejś myśli.
— Ma... ma... ma... ma...
— Pieszczoto moja droga, jak ja kocham ciebie! — zawołała Teresa, cisnąc ją do serca i osypując pocałunkami.
Dziecię wesołym śmiechem, jakby się chciało wywdzięczyć za pieszczoty matki.
— Możebyśmy się przeszli trochę — rzekła Teresa do Małgorzaty.
— Jak pani chce... ale pogoda jakaś niepewna. Lada chwila może upaść deszcz, a jeśli zastanie nas w lesie, to zmoczy nam dziecinę.
— Masz słuszność, Małgorzato. Więc nie pójdziem nad staw, ale możemy wyjść na dziedziniec. Usiądę w altance i będę bawić Paulinkę.
— Jeśli pani pozwoli, to pozostałabym w izbie, mam tu trochę do szycia...
— Zostań, gdy będę miała wracać, sama odniosę małą...
Usiadła, i postawiwszy Paulinkę, bawiła się ucząc ją chodzić. Dziecina przebierała swemi drobnemi nożynami, chwiała się za każdym krokiem, chichotała i pobudzała do śmiechu Teresę, która przerywając od czasu do czasu zabawę, przyciągała ją do siebie i okrywała pocałunkami.
Nagle usłyszała szelest i drgnęła.
Drzwi w murze otworzyły się i zaskrzypiały w zawiasach. Teresa obejrzała się i spostrzegła jakiegoś człowieka, który skierował się do domu leśnika przechodząc około altany, nie zwracając na nią uwagi, a przynajmniej udając, iż jej nie widzi. Był to podwładny Toureta.
Teresa nie miała powodu niepokoić się i przewidywać niebezpieczeństwa, sama więc zapytała;
— Czy pan szuka kogo?
— Tak, pani.
— Kogo?
— Być może, że pani...
— Mnie?... — zapytała Teresa, która ogarnięta nagle jakiemś przeczuciem, zaczęła drżeć.
— Tak, pani — rzekł nieznajomy — a utwierdza mnie w tem przekonaniu dziecko, które pani trzyma na rękach. Zresztą pani sama objaśni mnie najlepiej. Czy pani jest żoną Gastona Dauberive.
— Tak jest — odrzekła zmieszana. — Co pan sobie życzy?
— Przychodzę z Montgrésin, dokąd przybyłem przed pół godziną z panem Dauberive, moim przyjacielem i jeszcze jedną osobą. Gaston prosi panią przezemnie o przybycie do domu i wzięcie z sobą córeczki.
— Paulinki? — zapytała zdziwiona, — Gaston chce bym przybyła do Mongrésin z dzieckiem? Nie mogę wziąć dziecka od mamki.
— Mamka przyjdzie wieczorem i zabierze je; tak kazał Gaston.
— Dobrze... kiedy mąż mój... tak kazał. Niech pan będzie łaskaw zatrzyma się kilka minut, ja tymczasem uprzedzę mamkę, że zabieram dziecko z sobą i powiem jej, by przyszła po nie wieczorem.
Pośpiesznie podeszła do domu, i z przed progu wezwała Małgorzatę, której powtórzyła polecenie przyjścia...
Paulinka, chociaż miała zaledwie pół roku, ale była dość ciężką; przy tem matka nie przywykła nosić jej długo. Wskutek tego, uszedłszy kilkadziesiąt kroków, zatrzymała się, by odpocząć.
— Naprawdę, jestem bardzo niegrzecznym i nie wiem co pani o mnie pomyśli! Pozwalam, by pani niosła dziecię na rękach, i nie zwracać uwagi, jak to panią męczy. Zasługuję na surową wymówkę od mego przyjaciela Gastona. Niech pani pozwoli mi wziąć tego aniołka, a przyrzekam, że będę je niósł tak zręcznie, jakbym całe życie był niańką.
— Zgadzam się, bo czuję się zmęczoną... Wstyd mi, że mam sił tak mało... Ale czy tylko Paulinka zechce pójść do pana, nie znając go...
— Spróbujemy... Przeczuje, że bardzo lubię dzieci..
I wyciągnął ręce do dziecka, usiłując mówić głosem jak najsłodszym:
— Chodź aniołku... chodź do mnie ptaszyno...
Dziecię cofnęło się i przytuliło do matki. Zdawało się, że jakiś tajemniczy instynkt ostrzegał je przed grożącem niebezpieczeństwem.
— Idź do pana... idź aniołku — namawiała Teresa, pieszcząc je i całując, pójdziemy do taty...
— Ta... ta... ta... ta... — szczebiotała dziecina i zwróciła się do ajenta, który wziąwszy ją na ręce, zabawiał i do końca odgrywał haniebną swą rolę, całując ją w twarzyczkę z udaną czułością.
Ruszyli w drogę.
Touret ukryty za krzakami, oczekiwał.
— Żeby mu się choć udało! — mówił do siebie.
Nagle zadrżał z radości.
Spostrzegł Teresę i ajenta, niosącego na rękach Paulinkę.
Obejrzał się w koło, wytężył słuch, i przekonawszy się, iż nikogo niema w bliskości, rzekł z uśmiechem: Trzeba kończyć... najtrudniejsza rzecz zrobiona... reszta pójdzie jak z płatka...
I wyszedłszy z za krzaków, stanął nagle przed Teresą.
— Przepraszam państwa — rzekł skłoniwszy się lekko — prosiłbym o chwilkę rozmowy...
Teresa, spostrzegłszy tę postać wstrętną, z ryżemi włosami, zadrżała.
— Niech pani się nie obawia zawołał jej towarzysz — pod moją opieką może być pani spokojną.
I stosując się do danej mu instrukcji — rzekł wyniośle:
— Czego pan chcesz?
— Czy pan jesteś Gaston Dauberive? — zapytał Touret.
— Nie, panie.
Teresa przejęta strasznem przeczuciem, zbladła i zachwiała się.
— Przypuśćmy, lecz pani zapewne jest córką Roberta Daumont, szefa biura w ministerjum spraw wewnętrznych?
Teresa przerażona, by nie upaść, oparła się o ramię swego towarzysza.
— Co znaczą te pytania? — zapytał ten ostatni.
— Nie do pana mówię — odrzekł Joachim sucho — poczem głosem rozkazującym i brutalnym, niezgodnym z własnym przydomkiem Miodusia, dodał:
— Tak czy nie, pani czy panna, nazywasz się Teresą Daumont! Uprzedzam, że wszelkie kłamstwo będzie bezskuteczne.
Młoda kobieta zgnębiona do reszty, wyjąkała:
— Tak, panie... jestem Teresą Daumont...
— Wiedziałem o tem, lecz chciałem to słyszeć od pani samej.
— Cóż pan sobie życzysz?
— Byś pani nie wracała do Montgrésin.
— Ależ panie... tam na mnie czekają...
— Wiem o tem, czeka Gaston Dauberive i właśnie dla tego, byś do niego nie wróciła, aresztuję cię w imię prawa!
Uderzenie piorunu nie wywarłoby straszniejszego skutku nad te słowa Toureta. Teraz dopiero Zrozumiała całą tę scenę, i jakby po rozdarciu zasłony, spostrzegła niebezpieczeństwo groźne, nieuniknione...
— Mój Boże... mój Boże... jestem zgubioną!... — zawołała głosem stłumionym, — Gaston... moja córka...
Zabrakło jej tchu, usta poruszały się tylko, nie wydając żadnego dźwięku, a na twarzy wyrył się wyraz przerażenia. Zadrżała jakby w agonii, wzniosła ręce do góry, zachwiała się i gdyby Joachim nie uchwycił w ramiona, byłaby nieprzytomna runęła na ziemię.
— Spodziewałem się tego — rzekł Touret, zachwycony tym obrotem rzeczy. — W podobnych wypadkach trafia się to dziewięć razy na dziesięć. Omdlenie ułatwia mi doskonale robotę.
I wziąwszy ją na ręce, zaniósł do powozu.
Mała Paulinka upojona świeżem powietrzem, senna, spoczywała spokojnie na rękach ajenta.
— Jestem zadowolony z ciebie — rzekł Touret do niego. — Odegrałeś swą rolę bardzo dobrze... postaram się, byś otrzymał gratyfikację. A teraz ruszaj z dzieckiem, bo pani Daumont musi się niecierpliwić.
Ajent oddalił się, Touret zaś posadziwszy Teresę, usiadł obok niej, zamknął drzwiczki i kazał ruszyć w drogę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.