Macocha (de Montépin, 1931)/Tom III/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Macocha |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Sz. Sikora |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Marâtre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Jadąc do Compiégne, Joachim Touret myślał:
— Pani Daumont jest egoistką, chciwą, pragnącą używać życia i zbytków. Serca w niej niema ani odrobiny... W całym tym opłakanym wypadku najwięcej jej żal było śmierci barona Rittera, przez nią.
„Ta szanowna mama nie cofnie się przed niczem by tylko dojść do celu, i jeżeli Gaston Dauberive zachce jej przeszkodzić, zgniecie go bez litości.
Mąż jest zupełnem zerem, daje się rządzić, widzi tylko jej oczami i spełnia tylko jej wolę... Mój interes osobisty nakazuje mi pomagać jej, rozumie się bez narażenia się... Najprzód, przyrzekła mi dziesięć tysięcy franków i dotrzyma słowa, a powtóre przez nią zyskuję protekcję jej męża szefa biura, a to coś znaczy... Jeżeli tylko zechce, może mi wyrobić wyższą pensję, a nawet posadę wice-dyrektora lub coś podobnego... Dość będzie, dla mnie tego... Należy skorzystać kiedy z właściwej chwili i wspomnieć jej o tem...
„Ciekawy jestem, jak też ona poprowadzi tę sprawę... Tęga kobieta... ale strasznie niebezpieczna. Lepiej być jej sprzymierzeńcem, aniżeli nieprzyjacielem... Wolę z nią trzymać“...
Nazajutrz Touret, zdawszy raport o bezpieczeństwie w okolicy rezydencji cesarskiej, dowiedział się, iż dnia następnego dwór miał opuścić Compiègne i że ówczesny dyrektor policji pałacowej, Hyrvoix, polecił większą część ajentów wyprawić do Paryża. Zawiadomiony o tem Touret, wydał swym podwładnym odpowiednie rozkazy, mając zaś do wieczora czas wolny, postanowił z niego korzystać i zasięgnąć wiadomości o Gastonie Dauberive. Przedewszystkiem należało udać się do Montgrésin, co też uczynił natychmiast i przybył tam około godziny pierwszej po południu.
Zaszedł do oberży, lecz został tylko Anusię, gdyż matka Pascal nie wróciła jeszcze z Chantilly, dokąd udała się dla zakupienia prowizji. Siadł przy stole i kazał podać sobie butelkę wina. W myśli szukał sposobu zawiązania rozmowy ze służącą, gdy drzwi otworzyły się i Gaston Dauberive wszedł do oberży.
— Zdaje mi się, że go znam — myślał ajent, wpatrując się ukradkiem w przybyłego.
Gaston, nie zwróciwszy uwagi na samotnego gościa, podszedł do Anusi i rzekł;
— Idę z panią na folwark odwiedzić małą i przynoszę ci klucz od mieszkania. Nie śpiesz się zbyt z obiadem, bo powrócimy może trochę później.
— Dobrze, proszę pana. Jak tylko gospodyni powróci, zrobię porządek w mieszkaniu, a obiad mogę przyrządzić na godzinę siódmą.
— Dobrze, moje dziecko — rzekł Gaston i wyszedł, by połączyć się z Teresą, oczekującą go na drodze.
— Tak, to on — myślał Touret — to ten sam rzeźbiarz, którego widziałem w pracowni przy ulicy Bochardde-Saron, podczas gdy przeglądałem pokój córki Daumontów.
— Czy ten pan nie jest czasem malarzem? — zapytał Anusię.
— Czasami maluje, ale jest rzeźbiarzem, przynajmniej tak sam siebie nazywa. Czy pan go zna.
— Nie znam osobiście, ale często spotykałem go w Paryżu, w dzielnicy, w której mieszkam... Dawno już on tutaj przebywa?
— O, już chyba z pięć kwartałów.
— Ci artyści, nie odmawiają sobie niczego — rzekł Touret, śmiejąc się — mieszkanie w mieście, dom na wsi...
— Dla czegóż nie mogą sobie pozwolić, skoro mają pieniądze.
— A ten pan Duberive czy dużo zarabia?
— Nie rachowałem jego dochodów, ale zapewne że wiele, skoro regularnie wypłaca za mieszkanie, za życie i pensję mamce.
— Więc on musi mieć majątek?
— Chyba nie, bo słyszałem jak mówił, że żyje tylko z pracy.
— W takim razie dobry musi być z niego robotnik, szanuję go za to. Jego córeczka jest zapewne bardzo mała jeszcze, skoro trzymają mamkę. W jakim też jest wieku?
— Ma już sześć miesięcy, a ładna jak aniołek.
— Tutaj się urodziła?
— Tak, w Montgrésin, chrzczona zaś była w Orry-la-Ville. Ja ją trzymałam do chrztu...
— Ty!... — zawołał Touret z pewnym zdziwieniem.
— Ja i do tego z jakimś wielkim i ładnym panem. Szkoda, że w tydzień potem wyjechał on daleko, do jakiegoś kraju, co go nazywają Indje...
Anusia byłaby zapewne długo opowiadała o swoim kumie, gdyby nie matka Pascal, która powróciwszy z miasteczka, weszła do oberży, obładowana dwoma koszami prowizji. Zresztą Touret wiedział już co mu było potrzeba.
Ponieważ dziecko było ochrzczone w Orry-la-Ville, więc zapisano je do ksiąg ludności miejscowej. Gaston zaś, jako artysta żyjący z pracy, nie mógł być mężem, o jakim marzyła pani Eugenja. Touret zapłacił więc należność i udał się prosto do Orry-la-Ville Przybywszy na miejsce, zaszedł od razu do urzędnika stanu cywilnego.
— Przyszedłem prosić pana o kopję aktu urodzenia dziecka, zapisanego przed sześciu miesiącami do ksiąg ludności tutejszej gminy.
— Bardzo dobrze. Na kiedy panu potrzeba!
— Jeżeli można, prosiłbym natychmiast.
— Dobrze, lecz potrzebuję wiedzieć datę urodzenia imię i nazwisko dziecka i jego rodziców.
— Otóż właśnie nie wiem dokładnie daty ale mniej więc pół roku temu. Jest to dziewczynka zapisana zapewne pod nazwiskiem Dauberive.
—Aha, wiem już, wiem; to córka artysty, rzeźbiarza, który mieszka w Montgrèsin.
— Właśnie ta sama...
W pół godziny Touret otrzymał dokument urzędowy i przebiegłszy go wzrokiem, schował do kieszeni, hojnie wynagrodził mera i opuścił miasteczko.
— Doskonale idzie — myślał Touret — pani Daumont będzie zadowoloną... dziecko zapisane jest w księgach jako córka Gastona Dauberive i matki nieznanej. Jacyż ci młodzi ludzie niedoświadczeni... nie zastanawiają się nad niczem... Jeżeli mają zamiar, a to bardzo prawdopodobne, połączyć się węzłem małżeńskim i rozpocząć walkę z rodzicami, to nie będą mieli żadnej broni, bo w akcie niema wyrażonego nazwiska matki.
Ponieważ Touret miał jeszcze tegoż dnia otrzymać rozkazy od dyrektora policji pałacowej, nie mógł więc wieczorem być u Daumontów i pozostał w Compiègne.
Następnego dnia dwór odjechał do Tuilerjów, a w tygodniu następnym miał przyjechać do Fontainebleau.
Touret znalazł czas wolny dopiero o godzinie szóstej wieczorem i udał się natychmiast na ulicę de Verdeuil.
Daumontowie oczekiwali go.
— Ach, mów pan prędzej — zawołała Eugenja, spostrzegłszy wchodzącego ajenta.
Robert zmęczony i znudzony przejściami, które zburzyły jego spokojne życie egoistyczne, miał minę bardzo zbiedzoną i byłby dał wiele, byle Touret nie odszukał Teresy. Przyzwyczaiwszy się uważać ją za umarłą, szanowny ten ojciec nie doświadczył wcale radości dowiedziawszy się o jej życiu.
— Otóż, droga pani — rzekł Joachim głosem o ile mógł najsłodszym — powiodło mi się wybornie.
— Więc dowiedziałeś się pan?
— Wszystko, co potrzebowaliśmy wiedzieć...
— Więc ten Gaston Dauberive?...
— Człowiek młody i bardzo elegancki...
— A cóż mnie to obchodzi! Ja chcę wiedzieć jaka jest jego pozycja.
— Jak dotąd, dość skromna. Jest rzeźbiarzem, i całym jego majątkiem jest talent...
— Artystą! — zawołała Eugenja z wyrazem najwyższej pogardy — artysta! Więc to jest po prostu cygan, człowiek wykolejony, jedna z tych istot nierozsądnych i śmiesznych, co, gdy mają przypadkiem pieniądze, rzucają je przez okno, a czasami umierają z głodu!... Gdzie i jakim sposobem ta nieszczęśliwa dziewczyna mogła go poznać?
— U pani... pod okiem pani...
— U mnie?... — powtórzyła Eugenja z najwyższem zdziwieniem.
— Tak, w domu naprzeciwko.
— Co pan mówisz?
— Najzupełniejszą prawdę. Jest to właśnie ten sam młody człowiek, którego widziałem z mieszkania państwa przy ulicy Trudaine, a który modelował wówczas glinę. Okna jego pracowni znajdowały się naprzeciwko okien pokoju panny Teresy. Szukaliśmy winowajcy daleko, gdy tymczasem mieliśmy go pod ręką.
— I Teresa uciekła z tym artystą bez znaczenia, bez grosza!
— Niestety!...
— I ten nędzarz jest ojcem dziecka Teresy?
— Tak jest na nieszczęście... Ale są okoliczności pocieszające...
— Jakie? W obec świata niema żadnego dowodu, by dziecko istniało... absolutnie żadnego...
— Z tem wszystkiem musiało być zapisane do ksiąg ludności jakiejś gminy?
— Tak, lecz ojciec był tak nierozsądnym, że podał dziecko jako zrodzone z niego, Gastona Dauberive i matki nieznanej.
Eugenja nie mogła powstrzymać okrzyku radości.
— Czyż to być może? — zawołała, Napewniej... W tej chwili dam pani dowód.
I Touret wyjąwszy z portfelu kopję metryki urodzenia, wręczył ją pani Daumont.
— Prawda rzekła, przebiegłszy ją wzrokiem — — Widzi więc pani na własne oczy, zresztą mogła mi pani wierzyć nawet na słowo. Jakiż cel miałbym zwodzić panią?
— Tym sposobem — odezwał się Robert — hańba naszej córki może pozostać nieznaną. Dowodu na piśmie niema żadnego.
— Jest to ważna pociecha w waszem nieszczęściu — rzekł Touret. — Było dwadzieścia cztery szanse przeciw jednej, że Gaston Dauberive podał imię matki, i nie mogę zrozumieć, dlaczego tak uczynił.
— Masz pan rację. Niezręczność tego człowieka daje mi do ręki broń nieprzewidywaną...
— Wszystko, na co niema dowodu, może być zaprzeczonem. Przyszłość Teresy może być jeszcze świetną, ponieważ niema żadnego śladu przeszłości.
— Cóż więc teraz zamyślasz uczynić? — zapytał Robert Daumont.
— Potrzeba, aby nim tydzień upłynie, córka nasza powróciła do nas.
— Strzeż się...
— Czego?
— Zaplączesz się w sprawę zagmatwaną i więcej skandaliczną, niż była ucieczka Teresy.
Pani Eugenja wzruszyła ramionami.
— Potrafię tak urządzić, że nie będzie skandalu.
— Teresa będzie się opierać.
— Jest w takim wieku, w którym wszelki opór musi ustąpić przed prawem.
— Ten Gaston Dauberive nie cofnie się przed niczem, byłe tylko nie oddać Teresy.
— Ach! — zawołała Eugenja, wzruszając pogardliwie ramionami — chciałbym go widzieć walczącym ze mną!... Zaprawdę, ale radziłabym mu!... Źleby na tem wyszedł...
— Jeżeli kocha Teresę rzeczywiście, nie cofnie się przed niczem... uczyni wszystko, by z nią zobaczyć się i porwać...
— Potrafię nie dopuścić do tego.
— Ale jak?...
— Bądź spokojnym... Nie lubisz kłopotów, przyrzekam, że ich mieć nie będziesz. Tylko ty się nie wdawaj, a ja z panem Touretem damy sobie radę.
— Jestem cały na rozkazy pani — odezwał się ajent.
— Nie wątpię o tem. My we dwoje ułożymy plan kampanji.
— Pomogę najchętniej.
Joachim Touret i Eugenja Daumont dwie godziny spędzili nad ułożeniem scenarjusza dramatu, który wkrótce miał się rozpocząć. Ajent pozostał u nich na obiedzie, i dopiero o godzinie jedenastej opuścił ich mieszkanie.
Wszystko przewidzieli, skombinowali, pozostało tylko działać.
Nazajutrz Eugenja była, albo przynajmniej zdawała się być w humorze okropnym. Wstała wcześnie i korzystając z byle pozoru, łajała najniesłuszniej służącą. Ta ostatnia odpowiadała śmiało, zuchwale, a tego właśnie pragnęła jej pani. W dwie godziny służąca opuściła służbę, jak jej poprzedniczka Julja, nie domyślając się nawet, że cała ta scena była komedją, odegraną w celu pozbycia się jej.
Potrzeba było odprawić Julję dla uniknięcia komentarzy o ucieczce Teresy; teraz pozbyto się Marji, by nie dać powodu do gawęd o powrocie córki, o której ona nie słyszała nigdy.
Pole było oczyszczone, świadków nie było żadnych, Daumontowie nie potrzebowali obawiać się niczyjej niedyskrecji.
Dzień przeszedł spokojnie Robert rano udał się do biura, i wrócił o godzinie zwykłej. Zdziwił się nie zastawszy służącej, lecz nie powiedział ani słowa. Po obiedzie, przyniesionym z bliskiej restauracji, odważył się uczynić żonie kilka zapytań.
— Jutro wieczorem Teresa będzie już tutaj... oto wszystko, co mogę ci powiedzieć. Wyjdź wcześniej z biura, zjedz obiad w restauracji i wracaj prędko... Na mnie nie czekaj, bo mogę powrócić późno w nocy.
— Więc na mnie zwalasz przyjęcie Teresy! — zawołał Robert przestraszony. — Dziękuję ci!
— Mój kochany, potrzebaż nareszcie, byś przydał się kiedy na co! — odrzekła Eugenja. — Pamiętaj, że nadzieja którąśmy utracili, wraca nam znowu. Nadzieja, rozumiesz to? Posiadając Teresę w rękach, możemy dojść do upragnionego celu, do majątku! Pamiętaj być surowym z tem dzieckiem krnąbrnem, i przestań być ślamazarnym, jak jesteś zwykle. Zbytek gniewu nie zawodzi, owszem wywrze skutek jak najlepszy. Potrzeba, aby Teresa wracając do domu rodzicielskiego, była wprost przerażoną, potrzeba by czuła nad sobą wolę żelazną, gotową w każdej chwili zgnieść ją... Niech wie występna, że między nią i Gastonem Dauberive wszystkie węzły zerwane i na zawsze! Zresztą zdaje mi się, że nawet nie będzie probować oporu.
— Dobrze... — odrzekł szef biura z westchnieniem — będę surowym, dramatycznym, strasznym... Ale mój Boże, co tu kłopotów i ile subiekcji!
Eugenja odwróciła się od niego i wyszła, nie odpowiedziawszy ani słowa.
Robert udał się do kawiarni na partję pikiety, i o zwykłej godzinie wrócił na spoczynek.
Nazajutrz już o godzinie ósmej rano, Eugenja była na nogach. Podeszła do okna i wyjrzała na ulicę.
Dzień był pogodny i jasny, lecz silny wiatr wiejący z północy, czynił temperaturę prawie mroźną.
— Trzeba będzie ubrać się ciepło — mówiła do siebie.
W pół godziny była gotową, lecz za nim wyszła, wyjęła z toaletki sztylecik zachowany w futeraliku i włożyła go za gorset.
— A teraz w drogę... los rzucony!
I wyszła, nie pożegnawszy się nawet z mężem.
Na stacji fiakrów wzięła powóz i kazała się zawieść do dworca kolei północnej. O godzinie dziewiątej siedziała już w pociągu, który ruszył natychmiast.
Przed samą dziesiątą zakrywszy twarz gęstą woalką koronkową, wysiadła z wagonu na stacji Orry-la-Ville i skierowała się na drogę wiodącą do Coye. Ale zaledwie uszła kroków kilkanaście, gdy jakiś człowiek nad brzegiem rowu pod lasem, powstał i zbliżył się ku niej.
Miał on na głowie, obfite włosy ryże i gęstą, długą brodę, niski, z wielkiem rondem jedwabny kapelusz, i ubrany był w siwe długie palto.
Eugenja, spostrzegłszy tę dziwną postać, nie mogła powstrzymać obawy i chciała się cofnąć.
— Czekam na panią — rzekł nieznajomy, zdejmując kapelusz i kłaniając się z wyszukaną grzecznością.