Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom IV/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom IV
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

Wesoło było w Warszawie pierwszych lat panowania Stanisława Augusta. Młody, zalotny, lubiący zabawy król ożywiał stolicę swoim nie męzkim uśmiechem, swoją wesołością, tak straszną, gdy wspomnim, jakiemi się skończyła łzami. Ale w ówczas wszyscy byli nadziei pełni, przynajmniej wszyscy w świecie króla otaczającym. Surowi tylko starce, lepiej przewidujący, odzywali się głosem wołającego na puszczy, powtarzając nieustannie w Polsce odbijające się od półtora wieku słowo — Giniemy!! A nikt ichnie słuchał. Strojono się, wymyślano zabawy, skakano nad brzegiem przepaści, w którą nikt spojrzeć nie chciał. I dwa można powiedzieć były na ówczas narody w narodzie.
Jeden co z ślepą zapamiętałością nic nad szczęście obecne nie widział, drugi co głosem proroczym wołał na nową Niniwę, nową Jeruzalem: — Nad głową twoją zaguba i zniszczenie!
Dwór, większa część otaczających króla, większa część magnatów, wszystkie piękne kobiety, wszystka młodzież miejska składały pierwszą cząstkę; szlachta, starzy co wiek cały postrzegali chylącą się Rptą do upadku, zimniejsi lub baczniejsi, którym życie samolubne już nie zawracało głowy — należeli do drugiej. Ale gdy ci wołali — giniemy! drudzy się śmieli i bankietowali, a usłyszawszy wypadkiem surowy głos proroków, szydzili z niego i śmieli się. Bóg pokarał ślepotą i odjął strach, który mógł był zbawić, gdyby nie wola Jego święta i nieodwołane wyroki.
Nad brzegiem przepaści wesoło było jak w raju; przejażdżki, uroczystości, turnieje, uczty, bale na zamku, bale u magnatów, miłostki, gra, zawracały wszystkim głowy. A pod tą złocistą zasłoną brudna intryga szyła się, podkopując gęstemi otwory gmach który miał runąć. Zdało się patrząc na wesołe miasto, że to była najszczęśliwsza dla kraju chwila, że musiały być powody cieszenia się, gdy się tak szczerze i ochoczo weselono. Nikt jednak nie weselił się i nie leciał goręcej z otwartemi rękoma przeciw królowi nad piękne panie, które Stanisław August serdecznie przyjmował. Już w dniu koronacji nie jeden uśmiech zalotny wcześnie go wabił i zamawiał; a w następujących po niej zabawach niektóre z kobiet, straciwszy cierpliwość i skromność, szły same przeciw Stanisławowi, ledwo nie głośno wołając: — Niech będę choć dzień jeden królową!
I było wiele ukoronowanych tą różaną koroną biesiadników starej Grecji i Rzymu, koroną co kwitła dłużej niż miłość, co ją na skronie wkładała. O! wiele było ukoronowanych.
A gdy za natłokiem kobiet cisnących się do jego królewskiej mości, niektórym pragnącym dostąpić docisnąć się nie było można, to łzy potokami lejąc wołały:
— Opanowały go bezwstydnie! szkaradnie! — I płakały gorżko że wstydu nie przedały, że splamić się nie mogły. Nie wiele jednak takich było. Sprawiedliwy król podawał z kolei rękę swą wszystkim co jej żądali, kładł diademata jednodniowe na pochylone przed nim głowy, uśmiechał się w prawo i w lewo, a gdy serce było zajęte odkładał na jutro. I tak wszystkie spragnione miały szczęście być kochanemi od króla dzień jeden, godzinę, miesiąc. Oprócz miłośnic en titre, których panowanie różnie się przeciągało, chwilowe fantazje napadały co chwila. W takiem życiu dziwnoż iż zapomniał o koronie i berle, a pamiętał tylko o sobie?
Przykład królewski, rozszerzając zgorszenie, wszczepiał chęć naśladowania w otaczających. Kobiety, które nie mogły mieć króla kochankiem, brały tymczasem co najznakomitszych dla utulenia się w ciężkim żalu, że korony nie dostąpiły, a panowie naśladowali Stanisława gorliwie. Galanterja, miłostki, stały się obyczajem, suknie francuskiego kroju i zepsucie czasów regencji wdziano razem na barki i serca.
— Sodoma! — wołali starcy, żegnając się krzyżem świętym.
— Sardanapal! — dodawali drudzy.
— Bóg nas za to karać będzie!
A gdy te smutne głosy cicho odzywały się po kraju, huczała Warszawa, którą przebiegały karety, brzmiały muzyki, spijano stary węgrzyn, ściskano rączki wypudrowanym i wyfiokowanym jak pasterki Astrei pięknym paniom, a młodzież dosłyszawszy głosu starych, śmiejąc się, odpowiadała:
— Przesądy! przesądy!
Wszystko na ówczas co niewygodnem było, zaczynano nazywać przesądem, tak jak w czasie rewolucji francuskiej, kto był na zawadzie, tego podejrzanym mianowano. Waliły się więc przesądy, wiara poczciwa ojców, obyczaje święte, skromność, szlachetność! Posuniono wstręt ku przesądom do tego stopnia, że poczciwość i cnotę nazwano przesądem, a biorąc przekupny pieniądz, śmiano się z przesądnych co go odrzucali. Religia przesądem, cnota parafiaństwem ochrzczona — i dziwnoż że ten czas takie wydał owoce?
W szale nierozważnym spieszono się pochwycić, wciągnąć przywoźną mądrość francuską, upajano się nią i z zawróconą głową skakano na gruzach potłuczonej przeszłości. Zawsze niestety co cudze i nowe smakowało najlepiej w Polsce, i prawie nigdy nie zastanawiano się nad tem, czy dobre co nowe, czy potrzebne, dość aby nowe było a chwytano łapczywie.
Wesoło więc, powtarzam, było na ówczas w Warszawie dla wszystkich co dalej nic nad chwilowe nasycenie nie widzieli. Właśnie w tej porze przybył Maleparta z żoną i teściem na sejm, na który wyznaczony został posłem. Ale ten człowiek chciwy wzniesienia się, pragnący honorów, dumny przed chwilą, teraz widocznie upadł na odwadze, na sile, i obojętnie na wszystko poglądał. Gdyby nie starosta i żona, co go podtrzymywali i nie dawali mu czasu do namysłu i woli własnej w niczem, byłby powrócił na wieś, zrzekł się swojego poselstwa. Milczący, obojętny, z osłupiałym wzrokiem, usty wpadłemi, dawał się wieść gdzie chciano, robić z sobą co się otaczającym podobało; myśli jego zdawały się być na innym gdzieś świecie. Robak sumienia toczył go powoli.
Jedna żona tylko wiedziała, co się z nim działo, co go do tej odrętwiałości i zobojętnienia przywiodło; ale gdy jej ojciec nawet pytał i zaklinał, aby mu wytłómaczyła co się stało Maleparcie, ona uśmiechając się odpowiadała:
— Alboż ja wiem! albo on mi co mówi? Widać że życiem się zmęczył, może chory?
Starosta zaproponował lekarza, mecenas potrząsł głową.
— Nic mi doktor nie pomoże.
— Ale co ci jest?
— Nic mi nie jest.
— Zkądże ten smutek, który ci na czole od dnia wesela osiadł?
— A znaliście mnie wprzódy?
— Jednakże widzę różnicę. Taicie się z czemś przedemną?
Obarczony pytaniami, mecenas w końcu milczał uparcie i nie chciał na nic odpowiadać.
Życie jego w Warszawie było jednem z najsmutniejszych, przepędzał je na samotnej włóczędze, na dumaniu w małej izdebce, którą mu żona wyznaczyła na końcu domu, wreszcie na nielicznych odwiedzinach u ludzi, którym go teść gwałtem prezentował. Teść bowiem chlubił się ze swych stosunków w Warszawie, i nie darmo, wszyscy go znali prawie, przyjmowali wszyscy, ale z tą zimną, a na pozór nadskakującą grzecznością pańską. Wszyscy po cichu potem śmieli się z niego. Mało kto z serdecznych owych przyjaciół starosty w Warszawie wiedział jego nazwisko, twarz tylko, spotykając ją wszędzie nauczono się witać uśmiechem. Bywał wprawdzie po najpierwszych domach stolicy, na dworze nawet młodego króla, ale wszędzie zarówno, choć nie śmiano mu powiedzieć, że był niepotrzebny, dawano to grzecznie do zrozumienia. Starosta na swoją ekskuzę miał śmierć Augusta III, i zmianę dworu, a gdy Maleparta czasem przebąknął coś o nie wielkiej skuteczności zabiegów starosty, on odpowiadał zawsze:
— Jak chcesz abym co zrobił! Jestem jak w lesie, nowy dwór, nowi ludzie, nikogo nie znam lub mało kogo, całkiem inny skład rzeczy.
I na pozór miał racją. Tymczasem dotrzymywał słowa, wprowadzając zięcia w świat nowy: ale jakież było przyjęcie jego w tym świecie? Zimne, obojętne i zaledwie grzeczne. W niewielu domach, posłyszawszy o bogactwach pana Paprockiego, traktowano go znowu tak widocznie lepiej od teścia, że zmiarkował, iżby z pieniędzmi swemi obszedł się bez kosztownego aliansu z tą familją, która na nim całem swem brzemieniem ciężyła.
Ze wszystkich Zuzannę najwięcej ubodło zimne przyjęcie pań wojewodzin, kasztelanowych, hrabin i księżn, które witając jak znajome z dawna, spotkała twarze obojętne i dosłyszała: — Cóż to za jedna?
W duszy dumnej kobiety odbijało się ciągle to okropne: co to za jedna!
— Poznacie mnie! — zawołała do siebie z gniewem — poznacie!
I powróciwszy z tych odwiedzin, wbiegła do izby, gdzie Maleparta siedział jak zwykle zadumany, posępny. Wbiegła, i z tym tonem pewnej siebie kobiety, co nie zna odmówienia, zawołała:
— Słuchaj, panie Janie, ja potrzebuję pieniędzy, wiele pieniędzy, bardzo wiele pieniędzy! Ja chcę te wielkie panie, żyjące kredytem bez grosza, upokorzyć! Udają że mnie nie znają! Zabiję je swoim zbytkiem!! Dasz mi pieniędzy?
— Weź ile chcesz!
— A nie będziesz ich żałował?
— Bylebyśmy nie wyrzucili ich darmo i dokupili się z niemi, choć lepszego w waszym świecie przyjęcia. Twój ojciec widać, nie wielkie ma stosunki! Zwodził mnie.
— Mój ojciec nikogo nie zwodzi! — zawołała dumnie Zuzanna. — Nie sądź z siebie o nim.
Mecenas się tylko uśmiechnął boleśnie.
— O! moja pani, rzekł, nie obwiniam go wcale, obydwaśmy się oszukali, a on gorzej niż ja!
— Proszę mi więcej nic takiego nie mówić! — powtórzyła kobieta. — Wiesz kto jesteś, nie godzieneś...
— Godzienem tego co mam — odmruknął mecenas — zasłużyłem na wszystko!.
Zuzanna strapiona trochę, pokręciła się po izbie i dodała po chwilce swym głosem:
— Więc pozwalasz, abym użyła pieniędzy?
— Pozwalam.
— Ile ich zechcę?
— Byłem wiedział ile!
— Wiele, wiele, jak najwięcej! Ja muszę upokorzyć je! Jutro sprawiam nową liberję dla sług, dwie nowe karety angielskie, najmuję lokai, kamerdynerów, murzyna, ubieram pokoje, kupuję djamenty —
Mecenas się wciąż uśmiechał, ale nie dawnym swym szyderskim, tylko jakimś bolesnym uśmiechem.
— Dobrze, dobrze, rzekł, wszystko dobrze, na wszystko zgoda.
— Bardzom ci za to wdzięczna!
I trzasnąwszy drzwiami, Zuzanna pobiegła robić sprawunki, przygotowywać zemstę swoją, której myśl wielce pochwalał starosta.
— Ja ci tu sproszę wszystkich, na pierwszy bal jaki dawać będziesz, i wybiorę co najprzedniejszego.
Stało się więc jak chciała młoda pani, urządziła swój dom na zupełnie pańską stopę, miała karetę, konie, murzyna, liberję galonowaną, drogie kamienie, wybornego francuzkiego kucharza i pasztetnika, któremu po kilkanaście dukatów na miesiąc płacono.
Nic tak nie wabi ludzi i nie pojednywa ich łatwo, z najmniej znajomem imieniem, z najantypatyczniejszymi ludźmi, jak piękna twarzyczka, stół dobry i worek pełny. Jak tylko dowiedziano się o tych trzech rzeczach, poczęły się łatwiej kleić znajomości, wdzięczniej uśmiechać twarze, i gładziej wymawiać nazwisko. Zuzia nie była piękną w całem znaczeniu wyrazu, nie wielkiego wzrostu, rysów twarzy regularnych, ale nie idealnych wcale, miała tylko świeżość wiejskiej dziewczyny; rumiane usteczka; białe ząbki, któremi się uśmiechała bardzo wdzięcznie; czarne oczy, któremi doskonale strzelała, albo jakąś melancholję udawała; kibić kształtną a nadewszystko, przytomność, dowcip, pewność siebie, któremi się u ludzi najwięcej wygrywa. Trochę francuzczyzny chwyconej od Madame Robert, trochę galanteryjnej romansowości ówczesnej, na równi ją stawiały tonem z tamtemi co składały lepsze towarzystwo i jak ona szczebiotały po francuzku, marzyły o miłości heroicznej bohaterów ówczesnych romansów. Zuzia miała ten takt rzadki, co stanie za dowcip w potrzebie, za rozum, nawet za wszystko; potrafiła się w mgnieniu oka wcielić w towarzystwo i ton jego przybrać. Jak tylko więc młodzież chciwa miłostek, ujrzała jej świeży buziaczek, zdający się wabić ku sobie uśmiechem, spojrzeniem; jak się dowiedziała, że ta piękna pani, podobna do przebranej wiejskiej dzieweczki, jest niesłychanie bogatą, daje obiady, ma dawać bale i przyjęła kucharza francuza — rzuciła się robić z nią znajomość. Co było zalotnych młodzieńców w haftowanych frakach, krótkich spodeńkach, koronkowych mankietach i atłasowych kamizelkach, pospieszyli wszyscy, nagiąć fryzury przed p. Paprocką. Co godzina robiły się nowe znajomości, i Zuzanna rosła z ukontentowania. Piękny jej ekwipaż zwrócił uwagę wielkich pań, brylanty wzbudziły ciekawość, strój i świeżość trochę zazdrości a przynajmniej niepokoju, rozpytywano się o nią, poczęto ją wciągać do towarzystw, do których i mąż, jako dopełnienie nudne, ale konieczne został wproszony.
Nie mógł się jednak mylić, i widział doskonale, że nie jego ale żony żądano, nie jego ale ją przyjmowano. Bogatym strojem swoim, surową postacią, smutnem wejrzeniem ledwie zwrócił na siebie oczy wytwornisiów, co szeptali wskazując nań:
— Kto to taki?
— Jakiś jurysta zbogacony, który się ożenił z córką tego — ach! tego — nazywają go starostą, wiesz! Co to wszędzie się wścibia, wszystkich za rękę ściska i w gębę całuje.
— A! a! a! Poraj! Je crois?
— Podobno.
— Cóż on to robi?
— Przyjechał z żoną.
— A! to ta czarnobrewka, za którą biegają, jak —
Pozwólmy sobie tej budującej niedokończyć rozmowy.
Tak pani Zuzanna występowała na wielkim świecie i więcej dowcipkiem, śmiałością i renomą bogactwa i otwartego domu, niż wdziękami, wabiła ku sobie.
Jednym z najpierwej zapisanych na spisie wielbicieli był kasztelanic Artur... który już dawniej niezamężną starościankę zawojował był puklami misternie ułożonych włosów i pierścionkami, których niezmierną ilość nosił na palcach. Był to jak mówią, piękny mężczyzna, to jest miał trzy z górą łokcie wysokości, w proporcję grubości, ramiona szerokie, twarz białą i rumianą, zęby białe i pustą głowę. Szczebiotał rzeczy których się wyuczył jak papuga i miał się za dowcipnego; paplał po francuzku, gardził jak najpotężniej przesądami, czytał najnowsze dzieła francuzkie, z których kawałki na pamięć cytował, na ostatek stroił się najwytworniej. Nie wiem jak i dlaczego kasztelanic uczuł sympatyczny pociąg ku Zuzannie, może ją za tak łatwe zwycięztwo uważał, sądząc po wyzywających jej minkach, że wybierając się na tę kampanią, nie długą ją sobie wyobrażał. Ale Zuzanna nie łatwo puszczała, kogo miała w ręku i uwiązawszy u swego tryumfalnego woza kasztelanica, jak ptasznik wróbla na nitce, aby się do niego drugie zlatywały; czekała co będzie dalej. Dumne jej oko daleko więcej sięgało, daleko więcej dumne serce żądało.
A jak to zwykle bywa, gdy jeden się zakocha, drudzy w tropy za nim i na wyprzódki, zaczynają palić się wielkim płomieniem dla tej samej kobiety, przybiegli zaraz i inni za kasztelanicem. Zuzanna nie odpychała nikogo! Wszyscy jej byli potrzebni.
Wkrótce ten dwór kochanków, poprowadził za sobą do domu Zuzanny, która tego żądała, matki, siostry i żony swoje. Otwarły się szeroko wrota, i szczęśliwa pani młoda klasnęła w dłonie, widząc już że zwycięży.
Mówiono o niej po całej Warszawie, rankami nawet, na pokojach JKMości. Zuzia nie spała, nie jadła, nie spoczęła, póki dla męża nie wyrobiła przez nowych przyjaciół jakiegoś tam tytularnego starostwa wakującego i orderu, dla siebie zaś, prezentacji u dworu. Na ówczas cel już był dopięty, ona i mąż przyjęci wszędzie, znajomi, wprowadzeni w towarzystwo najlepsze. Obiady, wieczory, bale, francuzki kucharz i piwnica, do reszty serca podbiły i ustaliły wziętość.
— Będziemy mieszkać w Warszawie — mówiła Zuzia Maleparcie. — Masz tytuł, masz order, mamy związki, znajomości, znaczenie, jesteśmy bogaci, po co jechać na wieś?
— Siedzimy w mieście — odpowiedział Maleparta posłuszny.
— Kupim dom.
— Kupmy dom.
— A majątki puścim dzierżawą?
— Puścim dzierżawą.
Zuzanna tak zawsze obchodziła się z mężem, i takie w nim bierne posłuszeństwo, człowieka bez charakteru i woli znajdowała. Niepytała go o zdanie, ale narzucała mu swoje: nie prosiła o nie, rozkazywała, on słuchał. Ona się uzuchwalała uległością i codzień śmielszą, codzień pewniejszą siebie się stawała.
Nawet odwiedziny zbyt częste kasztelanica, jego bezwstydna i nie kryjąca się zalotność, nie zdawały się zwracać oczów Maleparty. Ponury, zamyślony, siedział większą część dnia u siebie i żona po kilko godzinnej przejażdżce, często zastawała go na tem samem miejscu, na którem go porzuciła; w tej samej nieruchomej postaci. Niekiedy słyszała go mówiącego do siebie po cichu, śmiejącego do siebie — i to ją przestraszało. Melancholia, mogła się co chwila przerodzić w obłąkanie. Postrzegała pilnie każdy ruch jego, ale wyraźnych dowodów pomięszania nie było.
Przed światem, humor, obyczaje, smutek, odludność męża, tłómaczyła Zuzanna, to nawyknieniem do pracy umysłowej, to nałogiem samotności, to stanem zdrowia. A że wszystkim motylom co koło tej różyczki latały, wielce było wygodnie, nie spotykać nigdy męża, niebardzo się o niego dopytywano.
Kasztelanic najczęstszy gość w domu pp. starostów, niezmiernie go chwalił.
— O! to najwyśmienitszy z mężów! Perła! Brylant! Nigdy się nie pokazuje, żonie dozwala robić co chce! Najlepszy, najpoczciwszy z ludzi! Choć go do rany przyłożyć!
A upewniwszy się, że istotnie Maleparta był najpotulniejszym z mężów, kasztelanic nie wystrzegał się go wcale i prawie w oczy jemu, ściskał rękę żony, prawił jej do ucha swoje miłosne koncepta.
I gdy Zuzia zwracała jego uwagę na męża:
— Powiesz mu — szeptał — że na wielkim świecie naszym, jest to zwyczajem, iż mężowie najcierpliwiej patrzą, na umizgi żon.
Nie raz po balu, on jeden zostawał i bez względu na nic, wciskał się jako przyjaciel domu, aż do bocznego pokoju Zuzanny, gdzie jej po stokroć dawał dobranoc!
Maleparta słyszał to, włosy mu się czasem jeżyły na głowie, a po chwili, wpadał znów w odrętwiałość swoją zwyczajną. Nie przypuszczał on, aby go żona zdradzić mogła; w jej charakterze śmiałym, znajdując rękojmią: zapewniając się że nie zdradzi, ta co zna zdradę, i podejść się nie da, przewidująca podejścia.
Niestety, mylił się często — i cnota żony jego na włosku bojaźni lub rachuby zawieszona, może przypadkiem krwi wierna tylko była egzystencją swoją.
Kasztelanic, najzawziętszy z wielbicieli, był dla niej zawsze tylko tym wróblem wyzywającym większe ptaszki; czekała, na kogoś znakomitszego, bo bez serca, zimna kobieta, chciała się przedać kochankowi, za świetne imie jego, za skandal coby ją okrył płaszczem złocistym bezecnej sławy.
Ale w tych czasach, wielka była trudność o najlepszej rassy kochanka, panie nie dawały im odpoczynku i chwili opamiętania. Te które poczynały od króla jego mości schodziły potem stopniami, do coraz niższych kategoryj społeczeństwa, w miarę wieku i pełznącej urody. Zuzanna nie była pierwszą pięknością, i trudno pokazywało się zwabić kogoś, coby ją okrył niesławą wielkiego imienia. Cóż jednak niepodobnego kobiecie, która wolę całą, upór chęci, zwróci ku jednemu celowi? Zuzanna codzień piękniała, chcąc się podobać, co dzień umiejętniej strzelała oczyma, co dzień dystyngowańszego nabierała tonu, a raz nawet w teatrze, sam król jegomość, raczył spytać generała K... stojącego obok w loży: kto była piękna pani, siedząca naprzeciw?
— Jestto starościna... W. K. M. — odpowiedział generał — musiałeś ją widzieć na dworze, była prezentowaną.
— Nie pamiętam. Ale nieszpetna wcale.
— Taki przy świecach — odpowiedział generał — ale w dzień i zblizka widziana, ma minę przystojnej wiejskiej dzieweczki, przebranej w pańskie suknie.
— To właśnie czynić ją musi piękną? — odpowiedział król jegomość.
I na tem się rozmowa przerwała.
Ale generał rozpowiedział ją potem i ci co nigdy nie zwrócili uwagi na starościnę, teraz poczęli do niej się zbliżać. Miała bowiem szczęście wpaść w oko królowi, a królewska jego mość nie darmo za znawcę uchodził.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.