Maleparta (Kraszewski, 1874)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Maleparta | |
Wydawca | Piller i Gubrynowicz & Schmidt | |
Data wyd. | 1874 | |
Druk | Kornel Piller | |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
MALEPARTA
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
z XVIII. wieku
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
MALEPARTA — DO CZARTA.
Przysłowie polskie. Wydanie nowe, przejrzane i poprawione przez Autora.
TOM I.
LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha l. 10.
1874.
WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.
Nakładem Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.
|
Mało dziś ludzi pozostało coby pamiętali świetne czasy tego Poleskiego kąta, między Rafałówką, Dąbrowicą, Horodzcem, Stepaniem, gdzie zamożne rodziny Platerów, Olizarów, Urbanowskich, Worcellów, Krasickich, — miały swe rezydencje. W jednej z nich u pp. Urbanowskich przebywał naówczas autor powieści, jako spowinowacony z tym domem. Anielska prawdziwie istota, pani domu, w zimie r. 1843 była chorą, potrzebowała rozrywki — książki nowe zostały wyczerpane, a choć ogromna i przepyszna biblioteka mogła dostarczyć tysiącami dawnych, wybór dla towarzystwa był trudny. Dla rozrywki chorej i jej otoczenia przedsięwziął autor pisać Malepartę, i co napisał we dnie to czytał zwykle wieczorem. Miłe to, dobre, spokojne były czasy i pełne najmilszych nadziei przyszłości. Dziś ten Horodec ruiną w rękach obcych, zbiory rozpierzchłe — pamięć ledwie żywa... a młody ów skrybent, co plądrował po bibliotece korzystając z niej chciwie, jest starym, połamanym wygnańcem na śmieciskach obcych... Sunt lachrimae rerum! Maleparta nam przypomniał stare dzieje — lepsze czasy. — Od roku 1843 do 1874 upłynęło lat trzydzieści i jeden — podanie niegdyś słyszane w Lublinie, w czasie pobytu w szkołach tutejszych, służyło za podstawę opowiadania.
Drezno 1874. Kwiecień.
Znacie zapewne Lublin? Któżby go nie znał dzisiaj, i komuż mile na myśl nie przychodzą wdzięczne jego okolice, stare kościoły, malownicze dwie stare bramy, czysty Kapucyński kościołek, smętna fara, ponury Dominikański, niesmacznie odnowione Jezuickie mury i zamek? Znacie go jakim dziś jest, spokojnym, czystym, odświeżającym się, jak podtatusiały staruszek co nową kładzie perukę i wygala siwą brodę, żeby się wydać młodszym; znacie go z nowemi jego gmachami, z pięknem krakowskiem przedmieściem, z czystemi placami, ogrodami, brukami i szosą. — Ale nie stary to Lublin trybunalski, nie stary to ów gród rokoszowy i jarmarkowy, sławny swemi piwnicami na Winiarach, norymberskiemi sklepami, błotem ulic, wrzawą żołdaków, palestrą z piórem za uchem i szerpetyną u pasa; nie stare to miasto, co się chlubiło kilkudziesiąt kościołami i wskazywało fundacje Leszka Czarnego, co się chlubiło zamkiem w którym Długosz ćwiczył Kazimierzowe dzieci, stołem na którym podpisano Unją, szczerbami w murach, jednemi po ruskich kniaziach, drugiemi po Mindowsie, jeszcze innemi po rokoszanach Zygmuntowskich.
Dzisiejszy Lublin, to jakem wam mówił, staruszek do niepoznania wygolony, wymuskany, wybielony i ani w nim znać jego burzliwej przeszłości. Cofnijmy się ku niej nieco; nie dalej jak ku przeszłemu wiekowi.
Stańmy przeciw głównej budowie, przeciw gmachowi trybunalskiemu[1] i spojrzyjmy do koła. Co za zgiełk, wrzawa, hałas i plątanina! Z Krakowskiego przedmieścia, z Grodzkiej ulicy, z Dominikańskiej ciągną na sądy karoce, kolasy, taradajki, konni i pieszaki. Deputaci, mecenasy, palestra, pisarkowie, klienci, arbitrowie, ciekawi, przekupnie, żydzi, mieszczanie, mieszczki, pachołcy trybunalscy i miejscy, kozactwo i rajtary panów sędziów, służba i dworzanie i Bóg wie jeszcze kto.
Godzina sądów; już JW. marszałek jaśnie oświeconego trybunału ruszył w poszóstnej karocy, z kwatery swej na Krakowskiem, podle kościółka świętego Ducha, ichmość deputaci, każdy spojrzawszy na zegarek dosiedli ten konia, ten kolasy, ten skromniejszej taradajki. Bo i między ichmość deputatami są ubodzy, są poczciwi, są skromni co nie widzą potrzeby substancji swej na dogodzenie próżności marnować. Każdy z p. deputatów, dworno; czy płatni czy tylko przyjaźni, towarzyszą mu panowie szlachta powietnicy, jedni konno, drudzy czepiając się kolasy, inni przemykając się pieszo ścieszkami pod kamienicami.
Słychać powitania i rozmowy, przekleństwa i śmiechy. Wśród ulicy szaraczkowa szlachta, co do izby dostąpić nie mogła, wstrzymuje tryumfalny pochód deputatów, cisnąc się z prośbami, do uszu i do stóp jaśnie wielmożnych. Służba rozpycha, woźnice krzyczą, szlachta głos podnosi — i karoca rusza dalej.
Największy ścisk u fórty trybunalskiej, u podnóża wschodów wiodących na górę: tu przecisnąć się nie można, młoda palestra zajmuje forpoczty, służba, dworscy! pacholiki wchodzą i schodzą; przekupnie z koszykami na plecach, obwołując swój towar wrzeszczą; powozy zajeżdżają — pachołcy rozpychają tłum. Cała przednia ściana kilko-piętrowego gmachu, oklejona do wysokości pierwszego piętra zapisanemi i zadrukowanemi ogłoszeniami, zawieszona namiotami handlarzy, zastawiona straganami przekupek. Za hałasem gawiedzi nie słychać dzwonów co biją u fary i Dominikanów na wotywę; niekiedy tylko z tego szumu wypłynie na wierzch wrzask jaki, przekleństwo, ogromny śmiech, stukot lub głos dzwonu. I znowu szumi, tętni, gwarzy, wre w tym tłumie, jak w kotle czarownic na sabbacie.
Trudno rozeznać postacie, taki ścisk, tak pełen placyk Bożego ludu, tylko po łbach poznać można z góry patrząc, z czego się składa ta ruchawa masa.
Nad nią wystają rogatywki karmazynowe i białe ichmość pp. deputatów, bobrowe czapki jezuitów, piórami strojne kołpaki wykwintnisiów i czarne aksamitne kapuzy i błyszczące szyszaki nielicznej siły zbrojnej. Niżej pomięszane lisie bramy żydowskich czapek i kapelusze ich czarne, czółka pań mieszczek, żółte stroiki żydowic, szaraczkowe, papuzie, białe, czerwone nakrycia łbów szlacheckich i gołe głowy z rozwianemi od wiatru włosami. Niekiedy po nad tę dziwaczną mozajkę wzniesie się ręka z papierem, ręka z szablą, z laską, z workiem i znowu utonie: niekiedy parskną łby końskie strojne w pióra i złocone trzęsidła, zamachnie bat stangreta, zaświecą gałki mosiężne u karety.
Na wschodach jak na placu, ciżba i zgiełk, ledwie środkiem zostało ciasne przejście na górę, co się rozszerza uszanowaniem dla ichmość deputatów, powolnie, wspaniale, dumnie dążących na sądy i znowu zwęża i zalewa. Ciągną tym przesmykiem po wyżłobionych wschodach sławni mecenasi, adwokaci, plenipotenci, aktorowie spraw, palestranci z tekami pod pachą.
Swawolna młodzież rozpiera się na balustradach i poręczach chichocząc, żartując, drwinki strojąc z mniej zacnych przechodzących, a zwłaszcza z poczciwych domatorów, co z pliką papierów i pokorną miną radziby się od nich czegoś dowiedzieć, w czem zainformować. — Na przejście tylko JW. prezesa i zacniejszych sędziów, ucicha palestra; ale zaledwie za czerwoną szubą zamknęły się drzwi górne, jużci znowu hałas rozpoczyna się w najlepsze.
Jedni rozprawiają o wczorajszych przygodach na Winiarach i Grodzkiej lub żydowskiem mieście, jak się tam powaśnili i pokiereszowali; drudzy z panów mecenasów podkpiwają, inni z mieszczan szydzą, tamci o paniach mieszczkach i kupcowych łaskawych na palestrę z uśmiechem wspominają. A wśród rozmowy to zakłady, to wyzwania, to umowy się zawiązują.
Niechno lisia kapuza żyda ukaże się tylko we drzwiach, jużci na niewiernego wszyscy jak psy na kota, i szczęśliwy jeźli bez guzów pójdzie z kwitkiem, niedowiedziawszy się nawet czego żądał.
Niżej palestry rozstawionej po wschodach, gwarzącej w sieniach, i na placu nawet pod samemi wielkiemi drzwiami, siedzą przekupki i przekupnie. Stary, niegdyś kuchmistrz Jmks. biskupa, przedaje pampuszki ciepłe i pierożki z serem; tłusta obok niego siedząca w czarnem wytartem czółku, wyszczekana baba na zydlu zawieszonym fartuchem, wystawiła bułeczki, pierniki, makagigi, jabłka i inne łakocie. Pani Kasprowej cała ta hałastra nie straszna, licha zjedzą żeby się czego zarumieniła i na co bądź nie odpowiedziała. Dalej za stolikiem zamkniętym na kłódkę, blady, wylękły, rzucający obłąkanemi oczyma nieustanny kozubales płacący, siedzi stary Abraham, lwowski wekslarz; a tak mu strach swego położenia, tak mu nie dobrze, ciasno, tak niebezpieczno, że pomimo kilkonastoletniego przywyknienia, jeszcze dziś jakby pierwszy raz siadł u wrót trybunału. Na jego twarzy czytasz wyryty na wieki, dręczący go niepokój. Nie śmie się odwrócić, boi się obejrzeć, ściska w garści worek, dusi stół nogami i truchleje, a siedzi.
Pod okapem wschodów w wytartym kontuszu, niegdy granatowym, i dawniej bramowanym szychową plecionką, siwy, wywiędły, z białemi prawie oczyma, które pływają w zaczerwienionych powiekach, ściśnionemi usty, brudno-siwym wąsem, wygoloną czupryną, w czarnych wykrzywionych butach, siedzi nad maleńkim stoliczkiem, czerwonego niegdyś sukna obrywkiem osłonionym, eks-mecenas Prozorowicz, dziś zajmujący się pod wschodami trybunalskiemi przepisywaniem potrzebnych na prędce skryptur, pisaniem próśb dla szlachty i t. p.
Dawniej był to wzięty prawnik, ale żona zbyt piękna, nadto młoda, potem trunek zgubili go na konsyderacji i fortunce. Sierota na starość, straciwszy fertyczną małżonkę, która w Warszawie in hospicio umarła zjedzona chorobą, bez sposobu do życia, wyżebrał sobie kątek pod wschodami i póki mu jeszcze oczy służą, pisze. A co napisze to przepije, i wytrzeźwiony pisze znowu, i napisawszy znowu pije. Palestranci go nie wiem czemu szanują; on ich po staremu przywykłszy trochę z góry traktuje. Czasem kiedy nie ma co pisać, a stanie pod wschodami i patrzy na przechodzących, to mu się nie jeden nawet z deputatów skłoni a nie jeden z bundziucznych czerwononosych mecenasów i patronów nizko choć niechętnie czapkuje. A Prozorowicz cicho pod nosem mruczy:
— O! o! patrzcie no go! Sajetowy kontusz, delja na nim rysiami podbita, a jak aplikował u mnie niedawno, to mu imość stare szarawary moje na Nowy Rok dawała i w nogi za to całował!
Na drugiego znowu:
— I to wyszło na ludzi. Panie Jezu Chryste. A miało to głowę jak ceber wielką, a jak ceber wywrócony próżną. I patronuje to teraz. I dmie się! A kiedym replikę mu raz dał przygotować, to djabeł wie co pomatał, pokręcił, żem w nią kazał jemu samemu świecę potem oprawiać!
P. Prozorowicz mruczał tak, póki go kto do stoliczka jego nie odwołał, tam jeźli szlachcic chciał dyktować i mięszać się w układ prośby, albo poprawiać starego wygę, gorzej jeszcze nałajał.
— Cóżto wasze myślicie, żeście lada jakiego złapali skrybenta i możecie znać lepiej odemnie jura consuetudines et formalitates! Nie słyszeliście o Prozorowiczu? hę?
Szlachcic się zacietrzewił, a Prozorowicz nuż na niego.
— Wiele tu jest mecenasów, prokuratorów, patronów, wszystko to aplikowało przy mnie! Nie uczcież mnie wasze rozumu, albo nie, to piszcie sobie sami!
Niedaleko od Prozorowicza stali zawsze kilku czerwononosych, lada jako odzianych, ale pod wyszarzaną suknią ukrywających starannie swoje ubóstwo, patronów niższego rzędu, onych to patronów, co wysługiwali się renomowanym mecenasom, nosili stołki za ichmość deputatami, ścierali połami błoto ze wschodów przed jaśnie wielmoż. marszałkiem, aby gdzie po drodze schwytać za ogón choć maleńką jaką sprawę. Byli to patronowie bez spraw et per consequens bez chleba. Ale niech no się im sprawa w ręce dostała! Wówczas z maleńkiej, malenieczkiej, nic nie znaczącej, rosła w olbrzymie proporcje, przybierała rozmiary nie widziane, przestraszające; rozpadała się na kategorje, rozciągała na mnogie lata, i klient nieszczęśliwy, uplatany, końca jej nie doczekał.
Ci ichmość patronowie czatowali tu na przesmyku na przechodzącą szlachtę ubogą, skąpą, bojaźliwą, co nie chciała lub nie umiała dobić się do wysokich progów sławnych i wziętych mecenasów lubelskich; a schwytawszy pastwę potrzebną, już się więcej nie ukazywali pod wschodami; miejsce ich było na górze. Nie jednego potem w rok, we dwa widziano ciągnącego za sobą długą delją amarantową, lub ogromną niedźwiednią karmazynem pokrytą! Natomiast biedny szlachciura co się w jego dostał łapy, wyciągał rękę po jałmużnę we drzwiach i opowiadał schrypłym głosem cierpliwym słuchaczom cały swój nieszczęśliwy proceder, co go osadził na bruku i z torbami wyprawił.
W ciemnem zagłębieniu framugi, kilku obrosłych, barczystych, posępnych twarzy, błyszczących oczu, stało ludzi. Mówili cicho, a źrenice ich blask jakiś złowrogi rzucające, zwracały się niespokojnie, to na wschody, to na drzwi, jakby kogoś wyglądali, jakby czekali na kogoś. Odzienie ich było barwą ubóstwa, co gorzej nierządu i rozpusty; całe w plamy, w dziury, w nieforemne łaty. Na jednym kubrak, opończa na drugim, giermak stary na innym.
Na przodzie jakby wódz tej garstki ludzi, z bezwstydnem wejrzeniem, ręką na szabli długiej i prawie prostej o żelaznej rękojeści, o pochwach czarnych skórzannych, z głową w górę zadartą, olbrzymim wąsem czarnym, zakręconym na obie strony twarzy, stał wysoki mężczyzna, w płaszczu cudzoziemskiego kroju na ramionach. Z jego twarzy zuchwalstwo i wzgarda ludzi, odwaga bezrozumna i bezwstyd patrzały. Na licu jeszcze nie starem, ślady były wydeptane namiętnościami, niepokojem, całem życiem burzliwem i nierządnem. Oczy krwią zabiegłe, pod oczyma sińce nabrzękłe, policzki blade i jakby nalane, usta sine, a warga ich wierzchnia nadęta, skrzywiona.
Był to wódz tej hałastry bez imienia, bez czci i wiary, hałastry co się zaprzedawała niepoczciwym, potrzebującym fałszywego świadectwa, fałszywej przysięgi, lub po prostu szabli do najazdu, siły do zemsty. Ci ludzie najmowali się za świadki, lub opłaceni za burdę, napadali z szablą na tych których im wskazywano. Garstka ich skryta w ciemnościach jakby się światła lękała, składała się z wywłoków z turmy, szui różnego pochodzenia i stanu. W niej byli i szlachta niegodna szlachty imienia, i mieszczanie i żydzi nawet. Przechrzta stał na jej czele. Gdzie tylko ludzkie namiętności zawołają o pomoc, wyciągając rękę nie próżną, znajdzie się podłość, co wezwaniu, podaniem brudnej swej ręki odpowie. Garstka ta pomnażała się i coraz zmieniała, naczelnik od dawna był jeden. On nią kierował tajemnie, on nią przewodził, chociaż sam nigdy nie występował w roli wodza widocznie. Egzystencja tej bandy mało komu wiadomą była, jakby z ziemi wyrastali ci ludzie i niepotrzebni jakby w ziemię się kryli, dziś inni, jutro inni. Domyślano się tego ohydnego związku, ale go namacać, wyszpiegować go i wskazać sprawiedliwości nie można było. Ci co znali go lepiej, bali się zaczepiać. Wezwani na świadków w sprawie, nagle się ukazywali gdy ich było potrzeba i położywszy rękę na świętej księdze, wyjąknąwszy wyrazy przysięgi, nie pokazywali się więcej. W dwóch, trzech sprawach jednej kadencji, czarny wódz posyłając swych podwładnych, coraz inszych ukazywał na przemiany, tak że nie widziano nigdy z kolei jednego z nich świadkiem w dwóch kategorjach.
Prozorowicz siedząc za swoim stoliczkiem i dmuchając w czerwone przemrożone, długie, brudne i atramentem powalane palce, raz i drugi rzucił okiem na tych ludzi; pokiwał głową, skrzywił usta i szepnął jednemu z patronów bez spraw co to stali niedaleko niego:
— Niechybnie dziś sądzić się musi jakaś sprawa szkaradna — jakieś mysterium iniquitatis wynijdzie na wierzch: patrz waćpan tych ludzi! to to mosanie jak wrony na słotę, nie jawią się chyba przed jakiemś djabelstwem. Są to cygańskie świadki!
Patron pokiwał głową i wnet zwyczajem swoim i towarzyszów, zwrócił oczy na drzwi, zkąd czatował przybycia upragnionej sprawy, i marzonego od lat dwóch klienta.
Ale miasto niego ukazało się wcale co innego. Ruch wielki na placyku przed gmachem ratuszowym, ruch u drzwi, ruch na wschodach, palestra się szykuje i ściska, zostawując szeroką drogę między sobą, ciżba rozstępuje, czapki zmiatują z głów, rozmowy ustają, hałas i wrzawa ucicha.
Marszałek trybunału przyjechał. Ciągnęła go karoca sześcią koni karych zaprzężona, cała malowana i złocona. Koło niego hajduki, kozaki, pachołkowie, pazie, dworzanie, przyjaciele, krewniaki, wojsko nadworne, czereda darmozjadów, słudzy. Zaledwie poważna landara przestawszy się na pasach kołysać, stanęła u drzwi, już oczyścili mu do przejścia zaklapaną błotem ścieszkę, już rozepchnęli lud. — Jaśnie wielmożny, pan z panów, możnej i sławnej rodziny potomek, jeden z senatorów Rzptej, ukazał się z powozu, podtrzymywany pod ręce przez dwóch barczystych hajduków. Na głowie jego chwiała się ogromna sobola czapka, z wierzchem aksamitnym: z pod niej ukazywała się twarz pięknych, szlachetnych, arystokratycznych rysów, ale blada i rozlana, ze zbyt pełnemi policzkami. Oczy jej, coby mogły jaśnieć blaskiem życia i zapałem szlachetnym, okryte były jakby mgłą, osłonione w pół przeźroczystym jakimeś płynem. Usta nabrzmiały, czoło się porysowało przedwcześnie, a silne ciało w miękkiem próżnowaniu i spoczynku gnuśnem, okryło się niezwyczajną na wiek otyłością. Jasno-bląd wąsik wymuskany na wierzchniej wieszający się wardze dodawał niemęzkiej twarzy, nieco charakteru. Trzydzieści i kilka lat tylko miał marszałek, a już tak był ciężki, tak stary i zużyty; tyle przeżył rozkoszy!
I nie dziw, pan wielkich włości, a sierota, w najbliższych coby go odwodzić od rozpusty mogli i wskazać mu surowy cel życia, znalazł podżegaczów do swawoli. Matka cudzoziemka, (bo Polka inaczej by przywiązanie swoje okazała dziecięciu) woziła go po obcych krajach, miękko wychowała i nauczyła szukać w życiu tylko rozkoszy, tylko nasycenia, a potem spoczynku. Dorosłszy, stawszy się panem swej woli, ciągnął dalej poczęte życie gnuśne. Wziętością krewnych otrzymał senatorskie krzesło, prawie dziedziczne w jego rodzie, bo rzadko z niego wychodzące, krewni wysadzili go teraz na pochlebiające dumie gnuśnika urzędowanie, z którego korzystać myśleli dla swych osobistych spraw, wiedząc jak łatwo przewodzić temu, co sobą rządzić nie umie, a choćby potrafił, nie chce. Marszałek był tylko twarzą, za którą dopełniały się ekscesa familji możnej; nie wiedział on że pod błyszczącą obsłoną którą go okryto, było błoto; że na chwilę wyniesiono go aby wszystek brud z siebie na niego zrzucić. Tymczasem ucztował w Lublinie, spijał starego węgrzyna, śmiał się do woli z pociesznej szlachty co go za kolana ściskała, i prawił francuzkie, już wówczas w modzie komplementa, pięknym paniom, co na trybunał, jak na bal zjeżdżały, wabiąc do swych domów nieostrożną bogatą młodzież. Dwór marszałka był liczny i okazały; uczty wystawne, stół otwarty, muzyka wyborna, worek dla przyjaciół i pochlebców otwarty, wszyscy też pod niebiosa go wynosili, a nikt mu nie rzekł, wśród nieustającej uczty, strasznych, ale potrzebnych trzech słow Baltazarowych. Kręciło się i szumiało w tej głowie i szał po szale zajmował miejsce, niedając chwili na wytrzeźwienie, na rozmysł i spojrzenie w przyszłość.
Kilku z panów deputatów przybyli zaraz po marszałku. Pierwszy prawie w trop za nim. Był to wysoki, pięknego oblicza, rycerskiej postawy mężczyzna, ale także znać było po nim, że nie anachorety życie prowadził. Przeszłość namiętna pokazywała się na twarzy znużonej, przeszłość co go jednak nie uczyniła bezmyślnym i bezsilnym jak marszałka. Światłość i dowcip malowały się w oczach deputata; ciało jego nie rozlało się w tej tłustości obrzydłej, którą dźwigał na sobie pierwszy. Więcej mówiący, widzący więcej od niego, nie dał się jeszcze zawojować jak tamten namiętnościom i nie stękał pod ich ciężarem skurczony. Na twarzy deputata dwa jaskrawe rumieńce świadczyły o dobrem śniadaniu, pokręcał zamaszystego wąsa i pomrukując coś pod nosem, rezolutnie przebiegał wschody. Kilku przyjaciół szli za nim, on się do nich odwracał to z konceptem, to z cichem jakiem zwierzeniem. W pierwszej izbie powitał mecenasów uśmiechem, różnej wagi ukłonami i wszedł na salę.
Trzeci, wcale innej miny, zjawił się w tej chwili na wschodach sędzia: średniego wieku, poważnej postaci, surowej twarzy, w stroju obcisłym, ciemnej barwy, bez błyskotek żadnych, opięty, sztywny, z usty zaciśnionemi, podstrzyżonym wąsem, podgolonym włosem, w prostej białej wilczurze na ramionach, z karabelą nie wykwintną na rzemiennym pasku; postępował po wschodach nie patrząc, zdawał się zamyślony. Niżej może niż przed kim innym pochyliły się głowy, dalej rozstąpiła się palestra, bojaźliwym tylko, ukradkowym wzrokiem go zmierzono.
Sławny to był z swej nieugiętej surowości i zamiłowania prawdy człowiek. Usta jego nigdy się najlżejszym niezmazały fałszem, ręka na niesprawiedliwym nie podpisała nigdy wyroku. Każdą sprawę przychodzącą na stół, sumiennie, bacznie, z największą rozpatrywał ścisłością; najmniejszej okoliczności lekce nie ważył i często niecierpliwił towarzyszów swych skrupulatnością nieugiętą. Na żadnych ucztach nie bywał, znajomości unikał, przyjaciół miał mało lub żadnych, żył sam z sobą, ucząc się nieustannie, by jak powiadał, godnym się stać piastowania wielkiego urzędu sędziego, tego przedstawiciela Boskiej sprawiedliwości na ziemi. Niczem go ująć nie było podobna, bo pochlebstwa nienawidził, a czapkowaniem gardził, datku mrąc z głodu by był nie wziął. Nikt częściej od niego nie rozpisywał się na dekretach, i nie stawał przeciw zdaniu wszystkich.
Poczciwy a uciśniony, jakiegokolwiek stanu człowiek, pewien był że w nim znajdzie obrońcę. I nie dość, że za nim stawał za stołem jako sędzia, ale często bardzo z własnej kieszeni opłacał patrona i wiódł sprawę, często nie wahał się, gdy szło o prawdę, rzucić sędziom swym współtowarzyszom piekącą wymówkę przedajności lub lekkości w oczy. Bano się go też niewymownie, ale mimowolnie szanowano. Jest jakiś poczciwy instynkt nawet w zepsutym człowieku, co mu każe szanować cnotę, choć jej pojąć nie umie, naśladować nie chce.
Nieprzystępny postrachom, jak pochlebstwu, sędzia nie zaląkł się nigdy dobytej szabli, pogróżek i rozbestwionego tłumu wichrzycieli. Raz napadnięty, odpowiedział zajadłym, rozdzierając kontusz na piersi:
— Weźcie mi życie jeźli chcecie, w waszej ono mocy, ale nie w waszej zrobić mnie niepoczciwym i krzywoprzysięzcą. Choćbym życie postradał, prawdy się nie zaprę.
I tłum rozstąpił się, zamilkł, szable pochowały, wrzawa zgasła.
Sędzia, wedle zwyczaju wszystkich deputatów, nie miał dworu licznego i przyjaciół płatnych z ubogiej szlachty, co się za innemi, służąc na ich barwie, włóczyła dla reprezentacji. — Do czego mi to? mawiał — przyjaciół płatnych nie potrzebuję, a sługa mi jeden wystarczy!
Do porady miał rozsądnego i znanego z swej uczciwości i biegłości prawnika. Na współtowarzyszów swych patrzał z litością na jednych, z pogardą na drugich. Dopóki nie poznał którego, usiłował każdego nawrócić, próbował przekonać o świętości i wielkości obowiązków sędziego; a gdy nic dokonać nie mógł, ani strasznym sądem Boskim, który często przypominał, ani wzbudzonem uczuciem piękności prawdy i wdziękiem cnoty: — usuwał się dopiero w swą milczącą pogardę.
Jak zapowietrzony, żył on w mieście ludnem, ożywionem, gdzie wszystko wrzało i kipiało przez kilka niedziel w roku, sam jeden, bez towarzystwa, bez przyjaciół, bez stosunków. Ledwie wiedziano, że mieszka u ojców Kapucynów, zkąd codzień niemały kawał drogi pieszo na sądy przybywał.
Na widok jego, nie raz jakby zawstydzeni uciekli hałasujący, uśmierzyli się zajadle nastający, surowszą postać przywdziali rozpustni. Taka jest, powtarzamy, siła cnoty nawet na tych co jej się zaparli. Kto wie, może sam widok tego człowieka, może rozważanie jego uczynków, nie jednego poprawiło, nie jednego od złego wstrzymało? A jak zgorszenie niewinnego, choćby mimowolne, policzy sędzia nasz kiedyś na karb złemu, tak mimowolna zasługa nie zostanie zapewne dobremu zapomnianą.
Mecenasi w większej części już byli uprzedzili przybycie deputatów, i w antikamerze sądowej zajmowali się przeglądaniem papierów, konferowaniem między sobą, układaniem potrzebnych aktów, poprawianiem głosów, naradami ze stroną. Tu łatwo cokolwiek wprawniejsze oko rozeznać mogło, po spokojnych obliczach, patronów od aktorów. Prawnicy z niczem niezachwianą odwagą, widzieli zbliżający się moment przywołania sprawy, aktorowie choć usilnie go pragnący, niespokojni byli i żywo się troskali mającym zapaść wyrokiem. Nie jeden z nich ciągnął w kąt swego obrońcę i tam mu po setny raz kładł w ucho ważne wedle siebie argumenta na swą stronę.
Już godzina sądów nadchodziła i miano przywołać sprawy, gdy na wschodach ukazała się spiesznym dążąca na górę krokiem, nowa postać, co zwróciła na się oczy wszystkich. Był to mężczyzna lat około trzydziestu kilku, wysokiego wzrostu, barczysty, okryty wyszarzaną delją amarantową podbitą niedźwiadkami zrudziałemi, na nim kontusz granatowy wytarty, z pół żupanikiem żółtym atłasowym wyblakłym, przepasany pasem starym. Karabella maleńka, jelce u niej obłamane, i znać dawno z pochew nie wyjmowana, bo się do skóry przykleiła. Na grubym karku pofałdowanym, głowa pochylona na piersi, czoło wypukłe żółtą skórą pokryte, pomarszczone, wyłysiałe; nos ostry, spiczasty, cienki; usta wklęsłe i wązkie, marszczki pod oczyma, do koła ust, na policzkach, na skroniach. Znać wielką jakąś myślą zajęty, bo nie patrzy na nic, na nikogo, ludzi potrąca, tłum rozbija i żwawo idzie. Znać droga mu wiadoma, bo się ni razu wstępując na wschody nie zawahał, nie obejrzał. Za granatowym kontuszem plik papierów zapisanych, laska w ręku.
Na widok jego palestra szeptać poczęła, i wskazywać palcami, a wejrzenia nań rzucane miały coś w sobie bojaźliwego i wzgardliwego razem.
On przeszedł wschody krokiem szybkim i pewnym i zniknął we drzwiach wiodących na sądową salę.
Gdy przebiegał sień, rzucił wzrokiem raz tylko w prawo, w ciemne zagłębienie gdzie stali cygańscy świadkowie, spotkał się wejrzeniem z wodzem tej szui i poszedł niezastanawiając się dalej. Jakkolwiek rzut ten oka był szybki, przelotny i prawie przypadkowy, wszyscy go postrzegli, pierwszy Prozorowicz, kiwnął głową jakby do siebie mówił:
— Rozumiem.
Właśnie przy stoliku eks-mecenasa, a teraz publicznego skribenta, stało kilku młodzieży z palestry; on wskazał im ręką na przechodzącego i mrugnął białemi oczyma:
— Dziś pono jego sprawa przypada!
— Dziś podobno!
— Ciekawe rozwiązanie!
— Jaka sprawa? — spytał jeden z najmłodszych.
— Nie widziałeś wiel. pan kto przechodził? spytał po cichu Prozorowicz, ścierając pył z czerwonego sukna, którem stolik jego był okryty.
— Widziałem, ale nie wiem nic o sprawie.
— Ba! chyba wać żartujesz!
Wszyscy obejrzeli się na młodzika.
Był to może dwudziesto-letni chłopak, gołowąs jeszcze i pierwszoletni podobno aplikant, niedawno ze szkół wypuszczony.
— Może być że nic nie wie — ozwał się któryś z towarzyszy — bo nowicjusz jeszcze.
— Ale już przecie, rzekł Prozorowicz, musiał słyszeć o tym człowieku?
— Ot może i nie — przerwał drugi.
— Dalipan że go nie znam, mówił młody palestrant, widziałem przechodzącego kilkakroć na sądy, ale tyle tu tych panów i butniejszych daleko przesuwa się pod oczyma, żem się o niego nie pytał. — Prozorowicz ruszył ramionami i pogładził czuprynę.
— No, to się waszmość pewnie dowiesz co to za jeden.
I na tem przerwała się rozmowa, bo na wschodach właśnie wszczął się hałas.
Powadziło się dwóch palestrantów z jakąś szlachtą i już mieli się do szabel; hamowało tylko zapał przypomnienie, że to było pod bokiem JO. trybunału, gdzie burda in flagranti delicto, srodze mogła być skarana. Palestranci wyzywali na Winiary na rozprawę krzyżową sztuką, szlachta dążąca na górę, domagała się odroczenia na wieczór. Jakoś przecie porozumiały się strony i ucichło.
Ale tuż z drugiego boku hałas nowy. Abraham lwowski, z zaiskrzonemi oczyma, zapienionemi usty, rozczochraną brodą i włosem, wrzeszczał na kogoś o dopłatę dwóch tynfów niedodanych przy zmianie pieniędzy. Próżniacy zawrócili się ku nowemu hałasowi i skupili do koła stolika wekslarza, któren tem głośniej krzyczał, im więcej miał świadków.
Ręką jedną trzymał za połę obżałowanego, drugą wysoko podniósłszy, jakby wzywał nią ratunku; z otwartych ust potokiem lały się krzyki, przekleństwa, piski, żale, narzekania. Zatrzymany wysłuchawszy wszystkiego i kilkakroć napróżno usiłując wydrzeć się z rąk żyda, dobył nareszcie ze skórzanego worka dwóch tynfów, położył je na stole przed Abrahamem, a gdy żyd łapczywie je garnął, wyciął mu ogromny policzek i zniknął w tłumie. — Żyd jedną ręką za pieniądze, drugą za twarz się schwycił i zaskowytał przeraźliwie; a ciżba do koło stojąca, głośnym śmiechem applaudowała nieznajomemu.
Zaledwie to ucichło, i kilka pojedyńczych tylko głosów ryhotało jeszcze serdecznie z przygody nienawistnego niewiernego, — inny hałas zajął uwagę wszystkich.
Stary ślepy Tatarzyn litewski, z kobzą nielitościwie piszczącą na plecach i piosenką schrzypłym głosem nuconą na ustach, dał się słyszeć z muzyką i śpiewem wzywającemi wymownie litości... Opiewał on nie wiem jaką przygodę, nie wiem jaką dziką nutą, i już próżniacza gawiedź zaczęła się do koła niego gromadzić, aby pieśni słuchać, gdy z drugiej strony Serb z gęślą, z trzeciej Cygan smagławy z drómlą odezwali się. Trzej zapaśnicy spojrzeli po sobie chwilę i każdy co najgłośniej jęli się sprzeciwiać a walczyć kto kogo zagłuszy i pokona.
Tłum podzielił się na trzy części, zatoczył w trzy koła i przed wrotami trybunalskiemi troista zadzwoniła muzyka, zlana w jeden hałas piekielny, z którego kolejno wyskakiwały to głosy kobzy tatarskiej, to gęśli Serba, to cygańskiej drómli.
Ostatnia, wesoły jakiś tańczyk wygrywająca, najwięcej podobno zwabiła ku sobie, bo i Cygan młody co grał na niej, sprytnemi żarcikami, podskoki, pokorno-filuterną miną, wabił mimowolnie; a wykrzykniki jego w przestankach muzyki ubawiały gawiedź. Pieśń zaś Tatarzyna była ponura i dzika jak dźwięk kozy, śpiew Serba żałosny i płaczliwy. Starzy tylko którym ciężko na sercu i chce się zawsze powzdychać — słuchali dwóch siwych śpiewaków. Tym co byli z Litwy stary Tatarzyn, przypominał ojczyznę i lepsze może czasy.
Tymczasem Cygan pstrykał na drómli, potańcowywał, łamane pokazywał sztuki i czarnemi rzucając oczyma do koła, zdawał się razem przypochlebiać się swym słuchaczom i drwić z nich. Na szczęście Tatarzyna i Serba, ktoś się w tłumie ozwał:
— A pomacajcie się po kieszeniach, czy w nich tam także cygańskie ręce nie tańcują!
Na te słowa każdy się schwycił za mieszek i jak wymiótł, pouciekali.
Przed stoliczkiem Prozorowicza stał szpakowaty już szlachcic, w lichym kubraku, podpasany rzemiennym okrawcem, na którym wisiała karabela pordzewiała. Pilnował on cmokając i mrucząc przepisywania proźby, eks-mecenas z widocznem nieukontentowaniem kopjował po raz trzeci, z coraz odmiennym tytułem, napróżno usiłując cokolwiek w niej poprawić. Szlachcic słowa wyrzucić ani dodać nie pozwalał.
— Pisz wać jak stoi na mojej cedule.
— Ale kiedy nie wyśmienicie na niej stoi.
— Nie turbuj się waść o to; sam pisałem.
— Toż to i bieda że waszmość sam pisałeś.
Szlachcic głową pokiwał.
— Wiem ja co robię.
Prozorowicz sobie potrząsał głową i szepnął:
— O tem wątpię, a potem dodał:
— Jak sobie pościelesz tak się wyspisz... Nikomu gwałtem dobrze uczynić nie można.
Kończyło się wreście przepisywanie, szlachcic swoją kopję za nadrę pochował, dobył skórzanego dość płaskiego mieszka, w którym kołatały się dwa bite talary i coś drobnej monety, i rzucił na stół kilka tynfów. Prozorowicz w milczeniu schował je pod sukno przed sobą, potem otarł pióro o szpakowatą czuprynę, zatknął ogromny kałamarz i podparłszy się łokciami, zamyślił. Chwilka tak w dumaniu minęła, ale trudno było eks-mecenasowi pozostać długo milczącym i niezatrudnionym. Otaczający jak tylko widzieli, że Prozorowicz nie ma co robić, cisnęli się do niego na gawędkę. Stary i lubił mówić i miał co powiedzieć. Niegdyś w daleko lepszym bycie, znał mnóstwo osób, dotykał się wielu spraw, domacał się wielu prawd zakrytych dla innych. Teraz wywiedziony w gawędę, mimowolnie powzdychiwając wywodził z piersi, co w nich było żalu, wspomnień. Nie pytając kto go słuchał, komu opowiadał, prawił jak po nici wyciągając co mu na pamięć przyszło. To też lubiono gawędki Prozorowicza i zawsze znalazł się taki, co chętnie zapłacił garniec miodu, byle przy nim posłuchać relacji eks-mecenasa o dawniejszych czasach trybunalskich, kiedy on jeszcze był jednym z najwziętszych prawników w Lublinie, żył pańsko i za pan brat z najznakomitszemi. Prozorowicz, zwłaszcza kiedy go rozmarzył trunek i pamięć się rozigrała, opowiadał swoje dzieje i cudze dzieje, (a kogo nie znał i o kim coś nie wiedział!) jak zwykła opowiadać nasza szlachta, z największemi szczegółami i drobnostkowością najdobitniejszą, powtarzając każdą rozmowę ad verbum, opisując miejsca, osoby, ruchy, miny, stroje z inwentarską skrupulatnością, Chcecieli się przekonać, że tak opowiada nasza szlachta, wyzwijcie którego pod dobry humor, na opis jakiego zdarzenia własnego, lub cudzego, jeźli go byli świadkami — zobaczycie z jaką to szczegółowością malować wam będzie najmniejszą rzecz: domy, ludzi, konie, stroje, miny. — Często unudzi nawet swem nieskończonem obrazowaniem. Tak właśnie opisywać zwykł Prozorowicz, kiedy był w dobrym humorze i rozpalił się własnem opowiadaniem. Raz puściwszy się tym bitym gościńcem, mało już potem zważał czy go słuchają, i prawił więcej, myślę, dla swojej własnej satysfakcji, niż dla pożytku i przyjemności słuchaczów, o których wcale zdawał się zapominać.
Ledwie miał czas otrzeć pióro i zatknąć kałamarz eks-mecenas, gdy młody palestrant, co to był ciekawy dowiedzieć się o przechodzącym wschody ostatnim z przybyłych na sądy, zbliżył się ku niemu z ukłonem.
— Za pozwoleniem, rzekł, jeźlim wam nie natrętny.
— Potrzebujecie czego? — spytał Prozorowicz, wlepiając w niego białe swoje oczy.
— Nie — chciałem tylko popytać was trochę, ale to teraz pono nie pora, po sądach może zechcecie ze mną zejść za Grodzką bramę do gospody pod murzynami na przekąskę i kubek miodu, tam bym mógł się rozmówić swobodniej.
— Hę? po sądach? — spytał Prozorowicz oblizując się. — Dobrze, ale pod murzynami, wiem, kiepski miód, ja wam pokażę lepszy i bliżej, niedochodząc na Żydowszczyznę.
— A zatem verbum nobile? — rzekł młody palestrant.
— Debet esse stabile — dodał uśmiechając się Prozorowicz.
Kiwnęli sobie głowami.
— Ale powiedzcie no, o co to mnie pytać macie — rzekł z cicha, pochylając się przez stół eks-mecenas — zbiorę tymczasem myśli i poszperam po starej głowie.
— Widzieliście tego, co to ostatni wchodził na wschody?
— W granatowym kontuszu i wytartych niedźwiadkach?
— Tego samego! Wszyscy go tu znają a ja o nim nic nie wiem. Dowiedziałem się jego nazwiska, powinien by mi być krewny. Chciałbym się o nim dowiedzieć; a przytem toć to za katy, uważam ciekawa figura!
— A jakże nie! — śmiejąc się odpowiedział Prozorowicz — to najciekawszy człowiek pod nasze czasy w Lublinie! Ale o nim gadać wiele, bardzo wiele! stanie na dwa dni, i dwa garnce miodu. A lepiej waść trafić jak do mnie nie mogłeś, bo go znam jak swoją kieszeń i wiem jego procedencją, jak nikt dokładniej. Oj to człowiek! to człowiek! umiał sobie na świecie dać rady! Już co umiał to umiał. Sprytne licho i szczęści mu się gdyby komu dobremu. Ja co go pamiętam łatano, odarto, goło, dziurawo, ot doczekałem się sam nędzy na stare lata, a jemu jak idzie tak idzie, z płatka mosanie. Pod szczęśliwą się gwiazdą urodził, ale jeśli są niepoczciwe astra, to pod najniepoczciwszą! — Jeden to, powiem waści, z tych łotrów, jacy się nie często rodzą!
— Prawda, że zowie się Jan Paprocki?
— Jan Aleksander Paprocki — dodał mecenas.
— A ma za sobą?
— Mrozickę, rodzącą się z Gelbsternównej, baronównej inflantskiej, której...
— O tem potem — rzekł młody. A ma on tu krewnych jakich?
— Żadnych, krom żoninych, ale tych już się pozbył i oto właśnie, dzisiejsza sprawa z niemi. — O niej waszmości rozpowiem obszerniej, wolniejszą chwilą: zobaczycie, jest czego posłuchać! A wiecie — dodał stary uśmiechając się — jak go przezwali tu w Lublinie?
— Nie wiem — potrząsając głową rzekł palestrant.
Pozorowicz uśmiechnął się złośliwie.
— Ledwie kto zna, co to za jeden Paprocki, ale lada żyd, lada ulicznik powie wam kto to, co go nazywają Maleparta!
— Maleparta! — dodał palestrant uśmiechając się.
— Tak, Maleparta, bo wszystko co ma, czem pobogaciał, nie poczciwej to pracy owoc, ale male-parta, zły nabytek. A zły nabytek, nie idzie w pożytek — dorzucił Prozorowicz — male-parta, do czarta. W tem nazwisku, straszna przepowiednia dla niego! A co waść powiesz, taka twarda dusza, że się śmieje ze wszystkiego i jakby sobie drwił z przyszłości!
To mówiąc odwrócili się. Na wschodach stał właśnie nad niemi, tylko co wspomniony Maleparta, szukając kogoś czarnemi iskrzącemi oczkami. Wkrótce napotkał wejrzenie wodza cygańskich świadków — na skinienie jego, kilku ludzi wyszli z framugi i skierowali się wschodami na górę. Przed niemi rozstąpił się wzgardliwie tłum, jakby się każdy lękał dotknąć ich sukni nawet, otrzeć się o niepoczciwych.
— To on — podnosząc głowę, rzekł Prozorowicz.
Palestrant ciekawie i szybko spojrzał, ale już nic nie zobaczył, bo Maleparta zniknął ze wschodów.
Wielki hałas na górze, zwiastował zamknięcie sessji sądowej, zaturkotały powozy oczekujące przed wrotami na placyku, ruszyli się dworzanie, pachołkowie, palestranci, naprzód jaśnie wielmożny marszałek, podtrzymywany przez dwóch przyjaciół, stoczył się powolnie ze ślizkich wschodów bez żadnego szwanku; potem jęli schodzić gwarząc i śmiejąc się, odwracając, zatrzymując, deputaci, mecenasi, patronowie, ciekawi, aktorowie, jedni skrobiąc się po głowie zamyśleni, drudzy z podniesionem hardo czołem. Wszystko to ruszyło z sądów z różnemi myślami, uczuciami, projektami. Za mecenasami poszła palestra, i młodzież po kwaterach i garkuchniach się rozchodząc, z tą młodzieńczą wesołością, tym krokiem skwapliwym, któren tylko do dwudziestu kilku lat najdalej człowiek niesie przeciw złemu i dobremu z równym pospiechem i niecierpliwością.
Nasz tylko młody ciekawy, nie poszedł za towarzyszami, zbiegł on ze wschodów aby dopilnować Prozorowicza, i z nim razem pójść na miodek i ciekawe opowiadanie. Eks-mecenas już właśnie zwijał swoje manatki, zatykał kałamarz, zbierał pióra i papiery, ściągał czerwone sukno ze stoliczka i zabierał się do wyjścia.
Spojrzał jakby od niechcenia.
— A waść tu?
— Czekam na verbum nobile.
— Nie potrzeba mi przypominać, mości panie — odrzekł Prozorowicz z bolesnym uśmiechem — gdybym w życiu verbum nobile, chciał był zapomnieć nie byłbym czem jestem na starość, biedakiem pracującym resztą niewypłakanych oczów na kawałek chleba. Jeździłbym poszóstno i z hajdukami, boć do tego szedłem za lepszych moich czasów, ale — dodał wzdychając — poczciwość moja, a niepoczciwość ichmości, panie Boże odpuść, przywiodły mnie ad hunc statum. O! gdyby się to miało cokolwiek mniej skrupułów, szersze sumienie; dalej by się zaszło! Na tym świecie, tylko łotrom płuży, a poczciwym żal się Boże! At! at! — gderał dalej nagle zwijając sukno i układając papiery — możeć-to gdzieindziej będzie za to lepiej. Spes unica Deus!
— A widziałeś waszmość, jak nasz Maleparta schodził ze wschodów? hę? z jaką miną? nie uważałeś pewnie?
— Nie myślcie żebym go prześlepił, rzekł palestrant, stałem umyślnie, aby mu się lepiej przypatrzyć.
— No, i cóż? nos na kwintę?
— Gdzie zaś! Żadnej zmiany! nos jak był i mina jak była, nie postrzegłem żadnej zmiany w nim, ba nawet radości!
— To bo to licho, mówił Prozorowicz, trzyma gębę na cuglach i nie pokaże nigdy co mu po duszy świdrzy. Musiał jednak wygrać pewnie, choć sędziowie byli najgorzej usposobieni o sprawie, bo gdyby klapnął, takiby mimowolnie nosa spuścił. Nie wylezie z rąk taka piękna substancja, żeby człowiek nie stęknął przynajmniej.
Prozorowicz ruszył ramionami.
W tej chwili nawinął mu się stary, obszarpany, jeden z patronów bez sprawy, co zwykli czatować przy jego stoliczku. Była to stara znajomość z panem eks-mecenasem.
— Nie słyszałeś co waść o Maleparcie?
Patron kiwnął głową i machnął ręką.
— Djabli go nie wezmą — rzekł dławiąc się.
— Ho! i cóż?
— Wygrało licho.
— Do czasu dzban wodę nosi — odpowiedział mrucząc Prozorowicz. — A no, chodźmy!
Skinął głową patronowi, który mu oddał pokornie jego ukłon i wyszedł z palestrantem. Dopiero na ulicy pokazał się w całej swojej biedocie niezakrywającej się, nie tającej, widocznie; chłodna i podarta suknia, wykrzywione bóty, poszarpany pas stary, czapka upierzona, uderzyły młodego chłopca, co z nim szedł. Do tego stroju dodać potrzeba w czerwone sukno stolik okrywające, owinięte papiery i różne pisarskie manatki; kałamarz na sznurku wiszący u guzika, linję pod pachą, wyglądające z kieszeni i z zanadry fascykuły zapisane. Eks-mecenas tak ubrany, i obładowany postępował jednak po miejskiem błocie, żwawo i z tą obojętnością na oczy ludzi, którą daje najwyższa nędza, lub największe tylko szczęście. Młody palestrant nie raz powstydził się w duchu swego towarzysza, widząc że zwracali oba oczy, tłumnie przechodzącego ludu; Prozorowicz ani się obejrzał co do koła się działo, ani się zdawał troszczyć o ciekawie pogardliwe rzucane na niego wejrzenia. On już oswojony był ze swojem położeniem.
— Mości — a — zapomniałem popytać, rzekł zastanawiając się wśród ulicy Prozorowicz — jak się waćpan zowiesz?
— Bartłomiej Paprocki — odpowiedział szybko palestrant rumieniąc się pod wejrzeniami przechodzących.
— A! imie i nazwisko sławnego olim, autora Herbów Rycerstwa Polskiego i Gwiazda cnoty. Nazwisko naszego Maleparty. Ale nie myśl waćpan, abyś mu przeto miał być krewny! — Licho to wie, zkąd się wzięło. Tandem, trzeba mi waści oznajmić, że nim pójdziemy na ten miód zawołany, muszę na kwaterę odnieść manatki. Czy chcesz poczekać na mnie kędy — czy?
— Pójdziemy razem; chodźmy! — odrzekł palestrant, któremu pilno było ruszyć dalej, aby nań ludzie nie patrzali, bo mu się zdało że wszystkich oczy zwrócone na nich.
— Ale bo to — powolnie odpowiedział stojąc w miejscu Prozorowicz — waść nie wiesz gdzie ja mieszkam. Dla takiego jak ja chudeusza, w mieście lokaty nie było, musiałem się wynieść na Żydowszczyznę, między niewiernych! A cóż robić z biedy!
— Ależ idźmy — rzekł niecierpliwiąc się palestrant.
— Tu niedaleczko za Grodzką; tylko błota po uszy, a jeźli masz bóty lepsze od moich nie życzę się puszczać, bo srogie kałuże, możesz postradać obówie.
— Damy sobie rady! — zawołał ruszając się z miejsca młody Bartosz.
— A zatem, dalej w drogę! — I Prozorowicz dźwignął swoje zawiniątko czerwone szybko posuwając się znowu naprzód. Minęli pełną zgiełku Grodzką ulicę, a zniżając się ku bramie, dzielącej ją od Żydowskiego miasta, coraz poczęli głębszem brnąć błotem, co bruk całkowicie pokrywając, gdzieniegdzie tylko wyżej sterczącym, dozwalało głowy ukazać kamieniom. Pomimo że wybierali ścieszki udeptane, które eks-mecenas znał doskonale, codzień je, pokilkakroć czasem i często po pijanemu przechodząc — musieli jednak uczciwie się zawalać, nim dościgli ciemnej i brudnej bramy Grodzkiej, w której wrotach wiecznie czerniała ciżba żydowska, wylewająca się ztąd na miasto.
Za Grodzką zmieniła się fizjognomja ulicy i podróż stała coraz niebezpieczniejszą. Tu już nie było bruku i ścieszki wydeptane odznaczały się tylko rzadszem, lepiej rozklapanem, połyskującem błotem, przez które brnąć było potrzeba. Chociaż na Grodzkiej domy i ulica wcale nie były wzorowej czystości i ochędóztwa; wszedłszy jednak na Żydowską, czuć się dopiero dawało, jak dalece tamta część miasta starannie była utrzymaną. Wprawdzie u niejednych wrót i na Krakowskiem nawet, kupy śmiecia i nawozu wyrzucanego ze stajen wspaniale wznosiły się do wysokości okien dolnego mieszkania, wprawdzie i tam niepoślednie było błoto; ale co za porównanie do Żydowszczyzny! Tu ulica cała, była jedną rzeką brudu, śmieci, obrzydliwości wszelkiego rodzaju, których od niepamiętnych czasów, nikt nie pomyślał wymiatać, lub wywozić. Na rozrobionem kołami wozów i nogami przechodniów błocie, pływały stare pantofle, reszty butów, kawałki koszyków, skorupy od jaj, kości od mięs i ryby, okrawki sukna i łachmanów, ogryzki i warzywa! Niemiłosierny swąd wznosił się z głębi gnijących wiecznie kałuży, na których brzegu zdechłe psy i koty, oczekiwały napróżno pogrzebu. — Domy tutaj stojące prócz dwóch czy trzech przytykających do Grodzkiej bramy i nieco porządniejszych, czarne były prawie od brudu i nie miały innej barwy, nad tę jaką im nadały dymy, sadze, deszcze i pomyje, po ścianach spływające. Każdy prawie dom otoczony był jednym lub kilką balkonami ściany obejmującemi, podtrzymanemi na cienkich i różnie mniej więcej misternie wyrabianych słupkach. Z za balustrad wyłamanych, czerniały różnej miary, różno szybne, często papierem zaklejone lub gałganami zatkane okienka. A na balaskach, na słupach, na sznurach od dachów wiszących, miljona barw rozmaitych, najdziwniejszych kształtów, czepiały się bielizny, stroje, łachmany: podarte koszule, fartuchy, kaftany, czepce, spódnice, suknie w dziwne festony, unosiły się do góry i zniżały ku ziemi.
Niektóre domy całkiem były, zawieszone bielizną i sukniami, widocznie żydowskiemi. Gdzieindziej dla ozdoby balustrad, schły do góry dnem wywrócone na kołkach garnuszki, garnki, doniczki, hładysze, ceberki.
Od ulicy wsparte na słupkach facjaty, drewnianych i murowanych kamienic, stroiły się w rozmaite szyldy. Tu było schronienie partaczy, co nie należąc do cechów miejskich, taniej od majstrów cechowych, ale kto wie jak partolili wszystko, począwszy od trzewików, a skończywszy na złotniczych wyrobach. Liczne znaki szynków i winiarni, mnóstwo balwierskich miedniczek i krawieckich nożyc, wahały się wywieszone na długich tykach z okien, poddaszy i strychów. Drzwi i okiennice domów malowane czerwono, zielono, żółto i niebiesko, służyły także za znaki. Na nich lokatorowie stali, mieli wymalowane swoje szyldy. Tu dowcip malarzy wysilał się na koncepta, aby zachęcić do szynkowni lub garkuchni; zwabić do balwierza; naiwny pęzel sztukmistrza, bił się nieraz z dobrą nawet, ale nieumiejętnie wyrażoną myślą. Ileż to razy aby być wielkim artystą, brak bazgraczowi, aby był — artystą tylko!!
Wśród tych domostw tak brudnych, a tak ożywionych mnóstwem znaków, draperji improwizowanych, naczyń itd. snuła się ludność, której byś zdaje się żadną siłą nie potrafił pomieścić w ciasnych kamieniczkach całego żydowskiego miasta. Ulica roiła się, wrzała, szumiała i od brzasku do nocy nie była próżną na chwilę. Ruch na niej był nieustanny, czarni żydzi w lisich kapuzach i okrągłych z ogromnemi skrzydły kapeluszach, żydowice pstrokate, bachury odarte, piesi, konni, brykowi, wózkowi, wozowi, nieustannie snuli się a snuli, potrącając, mijając, krzycząc, kłócąc, witając, szachrując, umawiając, podając ręce na przybicie targu lub pokazując pięście na groźbę.
Ciekawy byłby tu się najrozmaitszym mógł przypatrzyć scenom, począwszy od najpospolitszej z chłopem wiozącym na targ nędzny swój towar, aż do tajemniczego podziału kradzionego srebra i sukien.
Prócz żydów, których tu liczba przeważała, nie postrzegłeś chyba mieszczan znajomych, i to o białym dniu, do tańszych rzemieślników i przekupniów przebierających się, lub przejezdnych co tędy w miasto dążyli, nie mogąc ulicy wyminąć. Z Chrześcjan mało tu bardzo kto zwabiony taniością kwatery, najął mieszkanie, i to chyba w ostateczności. Nie było bowiem całkiem bezpiecznie, wśród żydowstwa zamieszkać, a nawet długo lub w ciemną noc pozostać. Często tu zdarzały się rozboje, kradzieże, często ludzie na żydowszczyźnie znikali, których potem trupy tylko znajdowano gdzieś za miastem odarte, albo z rzeką płynące. A gdy przyszło do poszukiwania (co rzadko się trafiało dla trudności dośledzenia zbrodniarzy, w tym tłumie, który nigdy spisany dokładnie być nie mógł) — najczęściej odzienie i rzeczy zabitego, znajdowały się u żydów.
Zdziwił się też nie pomału nasz palestrant, widząc eks-mecenasa wstępującego, po wyłamanych wschodach, na piętro ciemne jednej z najniechlujniejszych kamienic żydowskiego miasta.
— I waszmość odważasz się tu mieszkać?
— A czegóż się bym bał? — spytał Prozorowicz obojętnie. — Śmierci się dawno nie boję, a odarcia goły się nie lęka. Wiesz waćpan ruskie przysłowie??
To mówiąc przez nizkie drzwiczki wdrapali się do izdebki na piętrze, najbiedniejszego pozoru, ciemnej: o jednem tylko oknie wychodzącem w podwórze i nie wszystkie szyby mającem. Cały jej sprzęt składał kulawy stoliczek, na którym eks-mecenas złożył swoje zawiniątko i papiery, półeczka z kilką odrapanemi książkami, zydel z płaskim siennikiem i czarną kołdrą wełnianą, garnek na wodę, bułka chleba zapleśniałego, stare bóty i osmalony ożog do poprawienia w oddawna niepalonym, popękanym piecu.
Palestrant na widok tej srogiej nędzy wzdrygnął się. Ubóstwo takie wydało mu się przerażające, ubóstwo co się kryć musiało w tej niechlujnej jamie, obok plugawego żydowstwa, którego krzyki dochodziły ich uszu wyraźnie — ubóstwo, odraźliwe, ostateczne, niemające nawet nic w sobie, czemby potrafiło litość obudzić, tak było ohydne, tak spodlone.
Stojąca na stoliku kwarta, lipka od piwa, którego resztka skrzepła w nadtłuczonej szklance, dowodziła że eks-mecenas i w domu czasem zapijał się do reszty, aby utracić pamięć dręczącą go lepszą przeszłością.
— I jakże tu mieszkać możesz? — spytał mimowolnie młody.
— Jak?? — powtórzył z uśmiechem Prozorowicz, podnosząc nań białe swe, ale w tej chwili zaognione oczy. — Jak?? Muszę — i mieszkam. — Prawda, to okropnie dla tego co znał lepsze! A jednak, widzicie, mieszkam, żyję. — Ale Bóg jeden wie to życie, Bóg jeden, co policzył grzechy moje, policzy i cierpienie jakie z łaski jego na tym świecie ponoszę. Dziwujesz się — widać żeś młody... Jeszcześ nie widział biedy i bodajeś jej nie poznał — nigdy! A ludzie co mi bóty czyścili, co mi suknie chędożyli, jeżdżą teraz w kolasach i wylęgają się na pierzynach, a nie spojrzą kiedy podle nich odarty po błocie się wlokę. Taki to świat mości panie! At! Zachciałeś. — Chodźmy lepiej na miód, zapomni się o biedzie. Kubek mospanie, to prawdziwy consolator afflictorum.
Lżej odetchnął palestrant, kiedy nareszcie wyszli ze smrodliwego kąta, któren Prozorowicz nazywał swoją kwaterą, i przebrnąwszy gęste błoto, wydobyli się znowu na Grodzką ulicę, gdzie mimo dymu i swędu lżej było oddychać, bo powietrze nie przeszło temi wyziewy żydowskiemi, co zda się wszędzie ich otaczają, i wszędzie idą za niemi.
— Pod murzynami, rzekł Prozorowicz, miód niepoczciwy, garniec z dwoma dnami i gospodarz niezdara, też nic poczciwego; pójdziemy pod zieloną wiechę do Matjasza z Zamościa.
— A kędyż to, daleko? — spytał palestrant.
— Dwa kroki ztąd, na tyle kamienicy, podle fary.
— Aha, wiem!
Zawrócili się tedy przechodnią bramką, i zeszli z ulicy na tyły, gdzie wkrótce napotkali furtkę, o dwu kamiennych wschodach, nad którą wahała się wiecha zielonej sośniny. Eks-mecenas poszedł naprzód i pierwszy wcisnął się do izby, a za nim jego młody towarzysz.
Był to jeden z pomniejszych szynczków rozsypanych w wielkiej ilości po Grodzkiej ulicy. Wszedłszy weń poznać było łatwo, jacy ludzie do niego uczęszczali, a właśnie i pijących izba pełna była. Siedzieli za ogromnym drewnianym stołem o krzyżowych nogach, podochoceni już, czerwoni na twarzach, w czapkach na głowie, panowie woźni, posługacze sądowi, skrybenci i hałastra trybunalska. Nie mało tu było i sług deputackich i mniejszych dworzan, uboższych panków. Piwo i miód w garncach, dzbankach, flaszach, stały na stole, a przy nich kubki cynowe, kamienne, blaszane, szklanne. — Gospodarz w kubraku oplamionym, oblicza piwoniowego koloru, zwijał się posługując gościom.
Gwar był wielki i rozmowa tak żwawa, że wszyscy śmiało co chcieli mówić mogli, bo nikt ich nie słyszał: każdy mówił dla siebie tylko, w przekonaniu, że utrzymywał rozmowę z sąsiadem. — Niekiedy stuknięcie kubków przerywało dźwiękiem szklannym lub metalicznym gwar jednostajny, jak szum wody pod młynem.
— A po kiegożeśmy tu licha przyszli — spytał w ucho krzycząc mecenasowi towarzysz — toż tu, gdybyś waszmość na całe gardło krzyczał, to go nie posłyszę?
Eks-mecenas kiwnął głową i powiódł za sobą młodego do drugiej izby.
— Ani tu nawet rozmówić się niepodobna, bo wrzawa wielka.
— Bądź no waść cierpliwy.
Skinął na gospodarza, który pomimo odartej sukni i niewiele zarobku obiecującej postaci Prozorowicza, pospieszył ku niemu na jednej nodze.
— Słuchaj no Matyja — rzekł eks-mecenas klapiąc po ramieniu schylającego mu się do kolan gospodarza (co nie pomału zadziwiło palestranta) — daj nam jaki kąt spokojny, gdziebyśmy swobodnie pogawędać mogli z tym oto jeśpanem!
— Całem sercem, całem sercem, odrzekł pospiesznie gospodarz, na usługi jestem mecenasa — jak zawsze — całem sercem. — Jest izdebka na górze, każę zanieść garnczyk lipczyku.
— Tylko co dobrego, Matja, — rzekł grożąc na nosie Prozorowicz z miną protekcjonalną — hę?
— Całem sercem, najlepszego. Jegomość wie, dodał, że cały dom na jego rozkazy, po staremu, i ja z nim. — To mówiąc gospodarz znowu ścisnął Prozorowicza za kolano.
— Izdebka na górze, okna w ulicę, spokojniuteńko! Oto klucz — mecenas wie drogę.
— Wiem, odpowiedział Prozorowicz, każ-że podać twojego lipczyku.
— Duchem — duchem!
I Matjasz poleciał brząkając kluczami, a nasi jęli się drapać ciemnemi i ruchliwemi wschodami na górę.
— Nie bez tego żeby to waści nie dziwiło — odezwał się stary idąc — jak mnie ubogiego odartusa traktuje gospodarz tutejszy. Hę! uważaliście?
— Jakże nie! i właśnie —
— Otóż powiem wam, to jeden człowiek, co zachował w pamięci, żem mu kiedyś dobrze uczynił! Inni, pożal się Boże — zapomnieli dawno, że z mojej łaski chleba się najedli. Ten jeden, co mi dawniej służył, jeszcze pamięta, żem mu był panem, i dalipan, dobrym panem, nie pochlebiając sobie!
Stary głęboko westchnął. Milcząc weszli do stancyjki o dwóch oknach, dosyć porządnej, w której nieco niepotrzebnych gratów leżało w kącie zrzucone, świadcząc że to był lamus gospodarza.
— Ot i stołki, ot stolik, siadajcież.
— Ale czasu nie traćmy — dodał niecierpliwy palestrant.
— Festina lente, paulatim, paulatim. Ot zaraz rozpocznę, zaraz, niech no ten miód przyniosą.
Stary zatarł ręce, przeszedł się po izbie i usiadł, zwracając oczy wybladłe na drzwi któremi się wniesienia ożywczego trunku spodziewał.
Sama gosposia, nie stara, trzydziesto kilko letnia może kobieta, ale świeża i czerstwa jeszcze, a nadewszystko ruchawa, z czarnemi oczyma w otwartych szeroko powiekach, w czepcu kolorowym, fartuszku białym i kaftaniku olamowanym galonkiem, wniosła w polewanym dzbanie miód i dwa kubki do niego. Pokłoniła się ona Prozorowiczowi, starła stolik, nalała napój i obejrzawszy się na młodego palestranta wyszła.
— Tandem tedy — rzekł nareszcie eks-mecenas, ciągnąc miód, którego kosztował niedowierzając. — Tandem tedy, miód niczego! Miód niczego, wcale. O czemże to mówić mieliśmy? A! o Maleparcie! Jestem na gościńcu, będzie co gadać. A naprzód trzeba abym waszmości powiedział, żeśmy się z nim dawniej bardzo dobrze znali, był czas nawet, żeśmy z sobą poufale żyli, choć ja do niego nigdy przywiązać się nie mogłem, ani mu się otworzyć.
— Zkądże on jest? kto?
— O! ależ powoli! powoli! Mości panie, przyjdziemy do tego, przyjdziemy. Potrzeba naprzód, abym ci powiedział, jakem go poznał. Masz waszmość wiedzieć, że ja jestem dobrze starszy od niego. Byłem już aplikantem od kilku lat, tu w Lublinie, przy trybunale i oczekiwałem tylko chwili, w której memu mecenasowi, spodoba się, wypróbowawszy sił moich, wyprowadzić mnie na człeka dając mi sprawę jaką, gdy razu jednego... Ale poczekaj no aspan, zaraz to opowiem.
Stary łyknął miodu — dalipan, nie zły miód! — mówił dalej.
— Jednego tedy razu, mości panie, stałem ja sobie na wschodach, jako to i teraz młoda palestra staje w czasie sądowym, baraszkując a wesoło czas przepędzając, gdy postrzegłem po raz pierwszy, może czternasto- może pietnasto-letniego chłopca, odartego, w pół nago, bladego, wyżółkłego, co wychyliwszy się przez drzwi, prosił przechodzących jałmużny.
A nie prosił jako wszyscy, ale z dodatkiem:
— Dajcie grosz ubogiemu sierocie, szlachcicowi, szlachcicowi!
— Szlachcicowi! myślę sobie, i mówię do Zeleźnickiego, co stał przy mnie, jak dziś pamiętam: — Słyszysz waść, toż to się ten urwipołeć, gołota, szlachcicem mieni.
— Od Adama! — odpowiedział mi śmiejąc się Zeleźnicki. Ciekawość mnie ruszyła, bo i nie było co robić, a siaki taki stojąc na wschodach ziewał; poszedłem na dół i dobywszy z mieszka grosz, nuż pytać te chłopię.
— Cóż to ty za szlachcic?
— Z pod Sandomierza, odpowiedział, zowię się Paprocki, rodzice mnie odumarli małym, zubożeli, ostatni zagon przedawszy; ze zgryzoty pono jedno po drugiem, pod kościołem pokończyli. Krewni i znać nie chcą ubogiego, muszę się tak ot włóczyć prosząc litości ludzkiej!
— Jakże to być może, spytałem, aby się między twemi krewniakami, z familji ojcowskiej albo matczynej, nie znalazł nikt litościwy, coby cię poratował?
Chłopię wlepiło we mnie wzrok, którego nigdy nie zapomnę; rzadko stary a bardzo nieszczęśliwy człowiek spojrzy takim wzrokiem. Uśmiech gorzki, złośliwy, przebiegł po sinych ustach chłopcu.
— Gdyby było czem się podzielić wzięli by mnie, odpowiedział, ale moje łachmany nie warte opieki!
— Jakżeś się wychował, kiedy cię rodzice dzieckiem odumarli?
— O! to długa rzecz — rzekł chłopiec — wolę o jałmużnę prosić, niż pleść co wam się na nic nie zda!
— A wielebyś użebrał? — spytałem.
— Są dni w które do tynfa zbiorę — odpowiedział.
— Bierz kat tynfa, naści go, a gadaj nam, będziemy słuchali, póki z sądów nie ruszą.
Już się była nas nie mała kupka zebrała; otoczyliśmy chłopca, a on obojętnie prawić zaczął:
— Jak rodzice umarli, wzięła mnie uboga szlachcianka, u której byłem do lat siedmiu pasąc jej gęsi i klusięta. Dawali mi za to kawałek spleśniałego chleba, czasem łyżkę zimnej strawy. Przepadła raz gęś i wypędził mnie mąż jej, grożąc rózgami, gdybym się więcej pokazał, wpierali we mnie żeśmy ją z pastuchami upiekli i zjedli. Poszedłem tedy pokazawszy mu języka i niewiele się turbując o zarobek na życie, bom się spodziewał go łatwo znaleźć. Alem się oszukał: nim wynalazłem służbę, nauczyłem się rękę wyciągać i żebrać. Widziałem pańskie dzieci, co w tym wieku z niańkami chodzą, a jam się sam włóczył i sam o sobie myśleć musiał; kręcąc się podle osad szlacheckich, szukając strawy na śmiecisku nieraz i gryząc się ze psy głodnemi jak ja o niedojedzone kości. — Z biedy przyszedł rozum a widząc że ludzie nie dają, począłem sam chwytać chleb, gdziem go znalazł, otrzęsać drzewa owocowe i wykradać z ogrodów warzywo. Złapawszy mnie raz na tem, wypędzili za wieś rózgami chłoszcząc i obiecując drugie tyle, jeźlibym się kiedy pokazał tam znowu. Poszedłem! Wielka brała mnie ochota ognia podłożyć pod ostatnią stodołę, ale nie było krzesiwa! Dobrze im było nie głodnym i spokojnym wychłostać ubogiego sierotę, co nie mając strawy, zjadł u nich gruszkę z ogrodu, wyciągnął kawał chleba z torby!
Od tego czasu puściłem się na włóczęgę, od wsi do wsi, na żebraninę od dworu do dworu. Nie ma co mówić o tem, a gdyby wam panowie opowiedzieć wszystko, gdyby opisać tego życia mizernego lat kilka, włosy by wam powstały na głowie! Na cały biały świat, jak świat szeroki, żywej dla mnie duszy; nigdzie swojego kąta, nigdzie znajomego, nawet psa!
Ludzie dawszy jałmużnę, zamykają drzwi przed nosem, psy warczą i za łytki chwytają. W burzę chyba pod starą gdzie gruszą się przytulić, albo pod parkanem; nawet z karczmy żyd ubogiego wypycha. A z pleców jak opadnie łachmana ostatek, póki się doczekasz ludzkiej litości, świecisz cielskiem długo! długo! Ludzka litość, panowie, oj bodaj jej nie potrzebować, nie rychło przychodzi i nie długo trwa a opłacić ją potrzeba! Toćem i tego doświadczył. Jednego razu zwlokłem się do wsi pod plebanją, i zmorzony głodem, drogą, chłodem, upadłem na przyzbie domostwa podle kościoła, nie mogąc już iść dalej. Stary dzwonnik wyszedł, spojrzał i spytał: Co ty za jeden?
— Ubogi — sierota!
— A po cóżeś się tu położył?
— Bo dalej iść nie podążam.
— Cóż to, chory jesteś?
— Albo ja wiem co to zdrowie, że się mnie pytacie, czym ja chory? Dajcie mi pokój i niechaj już skończę.
— A co to ty myślisz tu umierać! zakrzyczał dzwonnik.
Nadszedł jakoś na to pleban.
Znowu pytania. — Dajcie mi pokój — rzekłem, bo i gadać już nie mogę.
Nie wiem co tam jemu się stało, ale proboszcz kazał mi dać co zjeść i pozwolił przenocować w szkole, choć dzwonnik z organistą gardłowali się przeciw temu, żeby lada włóczęgi zbierać po drogach. Nazajutrz (widać popychadła potrzebowali) pozwolili mi zostać przy szkole i dali siaki taki przyodziewek. Oj, żyłem ja tam rok, ale go całe życie pamiętać będę. Dat mi się we znaki! Pędzali mię jak bydlę — ten sobie, ten sobie — poczciwy ksiądz, prawda nie, ale dzwonnik, organista, aż do starej baby co im jeść gotowała i młodej narzeczonej organisty, każdy się wysługiwał za mizerny kawałek chleba, że osła by byli zamęczyli. Skoro świt, Janko na nogi, ruszaj tam; wróciłeś, idź gdzieindziej. I cały Boży dzień z miejsca na miejsce, ani nogom spocząć, ani plecom. Nie wiem jak i kiedy nauczyłem się w szkółce przy pauperach trochę czytać i pisać.
— Ehe, to ty i pisać umiesz? — zawołaliśmy do koła.
— Był już czas zapomnieć, odpowiedział chłopiec, bom tam długo nie wytrzymał, a puścił się znowu na włóczęgę, tak mi omierzło to życie. — Jak wypchnęli mnie jednego ranku, to mnie więcej nie zobaczyli.
Poszedłem znowu na wędrówkę, i znowu na nędzę; aleć tak choć chleba nieraz brakło, to się człek przynajmniej kija nie bał i pana nie znał.
A my znowu w śmiech, a chłopiec dalej prawi.
— Ot nie ma co więcej wam mówić, dacie drugiego tynfa, to się wam pokłonię.
Bardzo nas to mosanie zastanowiło, że ta nędzota tak sprytnie nam opowiedzieć o sobie potrafiła. Nuż my tedy w rady, jakby mu pomódz; a on stojąc śmieje się.
— Czego ty się śmiejesz?
— Błaznujecie pankowie — rzekł chłopiec — nie macie co robić, to udajecie, że wam bardzo na sercu cudza bieda!
Chcieliśmy go wytrzepać po grzbiecie za to zuchwalstwo, ale w tej chwili jakoś wziął się szmer na wschodach, bo sądy się skończyły, i deputaci, i mecenasi i co było na górze, schodzić poczęli.
Myśmy jeszcze stali przy chłopcu, który rękę wyciągnąwszy, wrzeszczał na całe gardło do przechodzących:
— Dla miłości Pana Boga, dajcie grosz szlachcicowi — sierocie! — Dajcie grosz! dla miłości Pana Boga!...
Siaki taki rzucił mu na rękę groszaka, aż nadszedł, jak dziś pamiętam, sławny pod owe czasy mecenas Przepiórkowski. Był to mościpanie osobliwszy człowiek. Głowa co się nazywa, tęga, serce jak łaźnia publiczna, otwarte dla każdego; litościwy aż do zbytku. — Czoło zawsze podniesione i wesołe, na ustach w czasach ucisku i biedy jednostajny zawsze uśmiech. Kochała go cała palestra, jak ojca rodzonego, bo komu mógł dopomagał, a nikomu nie zaszkodził nigdy. Mawiał on nieraz kiedy mu wyrzucali zbyteczną jego dobroć:
— Karać to do Pana Boga należy, męczyć to szatańska rzecz, a choć trochę dobrego człowiek człowiekowi, kiedy może, zawsze powinien uczynić. Nie patrzę komu robię, ale patrzę co czynię.
Taki to był ten Przepiórkowski. Otóż on właśnie nadchodził, a chłopiec jakby na toż, wyciągnął rękę i wykrzyknął po swojemu do niego:
— Dla miłości Pana Boga, dajcie grosz szlachcicowi-sierocie.
Nasz Przepiórkowski, jakby go osadził w miejscu. — Co ty za jeden? zkąd?
My cośmy już tę historję wiedzieli, opowiadamy. On głową kiwa, a niekiedy i marsa nastawi, nareszcie odwróciwszy się do chłopaka, rzekł:
— Chodź za mną.
Ten nieborak uszom nie uwierzył i stoi...
A on mu powtarza — chodź za mną.
— Po co?.
— Dam ci odzienie i opatrzę, abyś się za jałmużną nie włóczył.
Chłopiec się w głowę poskrobał.
— A nie będziecie mnie męczyć, jak tam na plebanji?
Przepiórkowski głową kiwnął i marsa nastawił, bo trzeba wiedzieć, że jak był osobliwszej dobroci człowiek, tak między uśmiechem, co mu lada dla czego na usta wychodziło, zjawiały się i marsy na czole niewiedzieć po co, choćby był jak wesół.
— Jak ci będzie źle, rzekł, to sobie pójdziesz precz, a teraz chodź za mną!
Chłopiec zawahał się chwilę, potem nasadził jakiś ochłap czapczyska na uszy i w ślad za dobrodziejem swoim pobiegł.
Otóż mości panie, długi czas nie widziałem go potem, i anim wiedział co się z nim stało.
Dobrze w lat kilka potem, już ja byłem sam patronem i jak dziś pamiętam, miałem właśnie przypadającą sprawę w trybunale panów Frączkiewiczów z wdową Dulibską Frączkiewiczówną z domu, gdy idąc na sesją, a spiesznie krocząc na górę, postrzegam między palestrą nową, a jednak coś mi znajomą twarz. Nie było czasu rozpatrywać się, rzuciłem okiem i poszedłem dalej.
Sprawa poszła dobrze, bo chociaż ja nigdy z drugiemi na wybiegi nie chodził i nie zwyciężał przeciwników pędzeniem rejestru, nadrabianiem kondemnat; jakoś panowie Frączkiewiczowie opatrzywszy się sami że źle być może, a mając już praeliminaria do zgody poczynione, kondemnowali się dobrowolnie. Tym czasem przywołano inną sprawę, a że ta była nie małej wagi i po wysłuchaniu głosów, instygator z woźnemi wywołali — na ustęp — jam nie czekając solwowania sesji, zszedł ciągnąc do domu. Przechodząc mimo, kędy staje hałastra palestrowa po wschodach i podle furty, wyzywając na kije, obejrzę się, i znowu postrzegam tę znajomą mi twarz. Zastanowiłem się, poglądam.
— U kogo waszmość służysz? spytałem.
— Kto waszmości powiedział, że służę? odparł zaczepiony.
— Z przeproszeniem, z czyjego dworu?
— Z niczyjego. — Ale za drugą odpowiedzią uśmiechać się począł. Ja, nuż szukać po głowie, co to za fizys tak mi znajoma i wpadam na myśl, że to ów Janek żebrak, którego był wziął z sobą Przepiórkowski.
A on do mnie:
— Jaka to krótka pamięć u waszmości. Toć nie przypominacie sobie owego żebraka coście mu dali tynfa?
— Jesteście jeszcze przy Przepiórkowskim? spytałem.
— Dotąd — odpowiedział, ale wkrótce spodziewam się pójść swoją siłą i swoim dworem.
Ruszyłem ramionami, poszedłem i zapomniałem o wszystkiem. Człowiek tam wówczas nie mógł o tych fatałaszkach myśleć, bo miał na głowie nie mało.
Znowu jakiś czas minął. Miałem, pamiętam gorzką sprawę, co mię niemało zdrowia kosztowała, a źle mi się wypłaciła! Promowowałem rzecz panów Załepskich z ichmością panem starostą Krasnostawskim, o ekspulsją i gwałt. Stawię się na sesją i zaczynam rozmawiać z towarzystwem już o mojej sprawie, już o innych, gdy oko w oko spotykam się znowu ze znajomą ową twarzą Janka. On mi się bardzo kłania. Widzę go z plikiem papierów pod pachą. Co waść tu robisz?
— A co waszmość? patronuję!
— Już?
— Jak widzicie. Pan Przepiórkowski chory, pierwszy raz na jego miejscu staję, a choć sprawa mniej ważna, mam na sercu, abym się popisał!
Zaczęto wołać z rejestru jak gradem sypał zapisując, kondemnaty po kondemnatach i pędząc. Mnie tu chodziło o to, aby utrzymać stanność i niedopuścić, aby i nas skondemnowano. Jakoż tedy z pomocą instygatora, udało się mi wykrzyknąć i sprawa przywołaną została. Już jak tam ona poszła, nie należy do naszej rzeczy. Tandem, ledwiem otarł pot z czoła, słyszę znowu wołanie i piskliwy głos, odzywający się na nie. — Przywołują; spojrzę, mój Janko u kratek i głos podnosi.
Uwierzycie, czy nie, ale takie to licho było przytomne, takie wyszczekane, że mimo iż raz pierwszy stawał przed takiemi personatami, których się i stary nie jeden uląkł, mimo że nie miał wprawy, że w początku nikt go nie słuchał, począł tak raźno, dobitnie i z taką elokwencją, iż wszystkich zadziwił. Poczęto go słuchać, a o mało nie applaudować, tak pięknie, jasno, i ozdobnie rzecz wyłuszczył; a z taką mosanie sztuką demonstrował świętą sprawiedliwość sprawy swej, krzywdę strony i konieczność osądzenia przeciwników srogiego, przykładnego, iż widocznie chwycił wszystkich, i ujął jakby żelazną ręką.
Marszałek, prezes, deputaci, szeptali między sobą, rozpytując się, kto by był ten nowy przybysz i rokując wielkie po nim nadzieje. Na twarzach sędziów malowało się powstające przekonanie o słuszności sprawy, wzrastające, zwyciężające wszelką niepewność i wahanie.
Jak skończył, mosanie, nie było co i gadać adwokatowi strony przeciwnej, bo go nikt nie słuchał i wydał się on ze swoją obroną, choć to był wytrawny człowiek i jak to mówią wyga, jakby kłaki miał w gębie. Śmiałości mu też brakło i nadzieja zwycięstwa odpadła; powiedział swoje jak pacierz i zamilkł skonfundowany.
Ani wątpliwości nie pozostało o dekrecie, ferowano go na korzyść strony, której bronił Janko. Ja osłupiałem i pamiętam pierwszy wówczas wyrzekłem, kiedyśmy się zebrali na gawędę w czasie ustępu: że z niego będzie człowiek i prawnik zawołany; że pójdzie daleko.
Jego już nie było, posłyszawszy o dekrecie, poleciał do Przepiórkowskiego, aby mu swój tryumf opowiedzieć. Ale chory niespełna jeszcze wierzył, gdy potwierdzając doniesienie i myśmy mu przybyli zwiastować sukcesa wychowańca.
Stary Przepiórkowski leżał pedogrą srogą trapiony w łóżku i stękał bardzo na okropne boleści w nogach. Pamiętam, gdym do niego przyszedł i poczęliśmy mówić o Janku, obejrzawszy się chory, rzekł mi po cichu:
— O zdatności nigdym nie wątpił, ale sam Bóg wie, jak jej użyje! Daj, aby dobrze, bo o to się bardzo lękam, miałbym na sumieniu tę kreacją.
Jakoż wkrótce potem Przepiórkowski od tej nieszczęsnej pedogry, co mu się wędrując przeniosła do żołądka, skończył. Żałowaliśmy go wiele i cała palestra, wiele nas było, szliśmy za pogrzebem, na smentarz ojców Kapucynów, kędy ja miałem oracją w imieniu nas wszystkich. Szukałem oczyma Janka, alem go tam nie postrzegł i myślałem że albo w domu pozostał pomagając wdowie, albo kędy się schował, aby łez nie pokazać. Aliście pokazało się, że jako żywo nie był nawet na pogrzebie i ledwie oczy zamknął dobrodziej, on zabrawszy swoje i nie swoje podobno manatki, przeniósł się zaraz na inną kwaterę. Już to było nie bardzo szlachetnie; ale jeszcze połatawszy. Tandem, jak to zwykle bywa, że póki mąż żyje, póty się i substancja jakoś takoś trzyma i interesa idą; ledwie on umarł, nieboraczka żona zarzucona została pozwami.
Krewni mężowscy unieważniając testament nieboszczyka, poszli z nią o majętność, którą miał nad Wieprzem, mil ztąd cztery. A już Janko hołota, jak go wprzódy zwali, potem Imci pan Paprocki, owem wystąpieniem pierwszem i następnemi próby, wzbił się był w reputacją i renomę wielką.
Ludzie lubią nowe sitko, to też do niego jak w dym sypali się ze sprawami. Wdowa pani Przepiórkowska prosi go, aby jej wziął, z drugiej strony tentują krewni mężowscy. I co pan powiesz, ot zgadnij czyją sprawę przyjął?
— Jużcić wdowy — rzekł palestrant.
— Byłem pewny — odpowiedział stary uśmiechając się i idąc do kubka — że nie zgadniesz.
— Przyjął więc sprawę krewniaków?
— Tak, a że znał doskonale słabą stronę sprawy sierocej, znał papiery, wiedział w co bić, osadził tedy nieszczęśliwą wdowę swego dobroczyńcy na bruku! A cóż, nie dobry początek?
Palestrant zmilkł; Prozorowicz mówił dalej:
— Wszyscy, gdy się to rozeszło, wzgardziliśmy nim i odstąpili go, ale on o to dbał jak pies o piątą nogę, mówiąc po prostu. — Odtąd, po wygranej przeciw Przepiórkowskiej, stał się patronem spraw djabelskich. Leźli do niego źli ludzie zewsząd, i co najgorsze, najniepewniejsze, najohydniejsze sprawy przyjmował. Kiedy się nikt z palestry podjąć procesu nie chciał, wyprawiano stronę do Paprockiego, a on odarłszy sowito, brał go z najzimniejszą krwią do prowadzenia. Nabijał trzos szybko, bo sumienia swojego zaparł się zupełnie. A przez to szperanie, ślęczenie, sztukowanie, jakby ze złej sprawy zrobić dobrą, jakby czarne pokazać białem, nabył przy swoim naturalnym dowcipie takiej znajomości prawa, prawności, form, że starzy co zęby zjedli u trybunału, nieraz mu się dziwowali. A choć wszystko co było poczciwego stroniło od niego, jednak każdy aktor, gdy przyszło do konferencji, wyprosił u nas, żeśmy go powołać na nią musieli.
A jak w początkach, ta jego impudencja, bezczelność, niezmiernie nas raziła, tak po ludzku, ocierając się o tego człowieka, oswoiliśmy się powoli. Dziwny był jednak zawsze!
Drugi mosanie, choć ufarbuje lisa, to nastawi się, pokazując że niby ma słuszność, a on nie, wprost tylko demonstrował zawsze, że ma prawo za sobą. — Ale słuszność, ale sprawiedliwość! wołano. On się śmiał pogardliwie. — Nie daleko z nią zajedziecie! odpowiadał.
U niego było przyporzysko ludzi, co innego nie mieli; brał bowiem nietylko sprawy zdesperowane jako niesprawiedliwe, ale niepodobne do wygrania dla braku dowodów, lub przemocy strony przeciwnej. Te procesa wiódł on nie dla czego innego, tylko dla podwyższenia jeszcze renomy swojej. A tak mu się szatańsko szczęściło, że gdyśmy nieraz szli o największe zakłady, że przegra, on jak piórko zdmuchnął, odniósł najniespodziewańsze zwycięstwo.
Gdy to potrwało, niepodobna aby nie nabił dobrze trzosa, bo często-gęsto i grubo brał za konferencje i za sprawy, a nic nie tracił. Kontuszyna na nim, jak go dziś widziałeś, wytarty, mizerny; koni, kolaski nie miał, sług nie trzymał, obchodził się jednym fagasem, a nigdy nikogo do siebie nie poprosił, nigdy z nikiem nie wypił, chyba za cudze pieniądze. Stał na Grodzkiej, ale w komnatach od tyłu, chłodnych, czarnych, pustych, gdzie tylko papierów było mnóstwo, kilka zydlów i nic więcej. Obszarpana kucharka gotowała mu jeść na kominku. Co z pieniędzmi robił, nikt nie wiedział, bo sum nie lokował, ziemi nie kupował. Skryty, nikomu i nigdy z niczem się nie powierzał, nikogo o radę nie poprosił, nikomu jej też darmo nie udzielił. Z ludźmi śmiały był i szyderca, a miał tę pasją że każdemu w brew mówił najczarniejszą prawdę, jakby błotem w oczy schlusnął. Zdaje się chciał wszystkim pokazać przez to, że nie on sam jeden był czarny.
Nieraz przychodziło do wyzwania, do rozprawy, ale jej się nie uląkł, kat go wie, czy nosząc papiery za nieboszczykiem Przepiórkowskim i bijąc się w kije podle trybunalskiej furty nauczył się rąbać, czy gdzieindziej, ale bił się tęgo i z taką zimną krwią, że zawsze pokiereszował kto mu się nawinął.
— Takie to były mości panie, mówił dalej Prozorowicz, początki tego człowieka i szczęśliwe wyjście na świat. Z nędzarza, odartusa, raptem wyszedł na sławnego i już wziętego patrona, tandem i konsyderacja jakaś z renomą mu przyszła. Nie mówię aby go szacowano, ale mając za wielce zdatnego i dowcipnego, używano go wszędzie. Nie obeszła się konferencja żadna bez niego, a nieraz z konfuzją starszych pokazał jasną drogę, gdzie oni nie widzieli nic prócz ciemności.
Sprawy, kiedy mu ją demonstrowano, słuchał w milczeniu, dając wszystkim wygadać się ile chcieli. Gęby nie otworzył aż wysłuchał wszystkiego za i przeciw; potem jak począł mosanie, to dopiero każdy zmilkł, bo wykładał sytuacją procesu, położenie stron wzajemne, prawność wypadku, dobrą i słabą stronę, jakby tylko koło tego całe życie chodził; potem kiedy skonkludował nie było już co gadać. — Pamięć i pojęcie miał i ma po dziś dzień nad podziw!
W tym czasie jakoś przypadła sprawa jego rodzonych stryjów, nie wiem tam z kim i dla czego, przed nasz trybunał. — Jak się o tem dowiedział, tak nie spał i nie jadł i nie spoczął, póki adwersarza obrony nie wziął; a choć ten mu się opłacić nie mógł, choć miał wiele podtenczas na głowie, uparł się koniecznie stanąć w tej sprawie. Panowie Paproccy, jak się o tem dowiedzieli i posłyszeli co to za jeden nasz patron, jak im powiedziano że niechybnie przegrają, biedacy do niego. On w targi z niemi. Naprzód musieli go przyznać rodzonym synowcem, na co dowodów literalnych nie było, choć wszelkie podobieństwo zkądinąd; potem coś mu z substancji ojczystej, zagrabionej dawniej, spuścić; dopiero on zrzekł się sprawy adwersarzy i zrobiwszy co chciał, dał im pokój.
— Ale to się i ciemno już robi i sucho w dzbanie, dodał Prozorowicz, a do końca historji daleko, dopiero się ona, prawdę rzekłszy, poczyna.
— I mnie też czas do domu, rzekł palestrant powstając; ale na jutro zamawiam sobie resztę.
— Z całego serca, po sessji — podchwycił Prozorowicz wytrzęsając z kubka ostatki miodu, któren sam prawie wszystek wysączył — po sesji znowu do Matjasza proszę. Najciekawsze dopiero na jutro pozostało, choć i za jutro nie ręczę czy dokończę.
Widocznie zniecierpliwiony palestrant ruszył ramionami.
— Chciałbym, rzekł do siebie, wiedzieć wszystko, a nikt go podobno lepiej nie zna, muszę więc wysłuchać co mi prawić będzie.
W tej chwili zjawił się usłużny gospodarz we drzwiach izdebki ze świecą w mosiężnym lichtarzu.
— Nie potrzeba nam świecy, rzekł Prozorowicz, bo już idziemy.
— Już? tak prędko? spytał Matjasz. Jeszcze na pacierze nie dzwonili u fary.
Prozorowicz wskazał, ruszając ramionami, palestranta, który w tej chwili dobywał sakiewki i płacił za miód.
— Ale jeszcze bardzo wcześnie — dodał mrucząc gospodarz.
— Ja muszę wracać.
Prozorowicz znowu poruszył ramionami, wskazując młodego.
— Ale jutro, dodał, miejcie gotowy dzbanek miodu dla nas, skoro po sesji nadejdziemy tu.
— Będę czekał. — Matjasz się skłonił i wychodzącego eks-mecenasa z westchnieniem ścisnął za kolano.
— Ej! gdzie to nasze dobre czasy, panie! — odezwał się.
— Zachciałeś, tam gdzie wszystko dobre, w pamięci mój stary, w sercu! Dobranoc!
Nazajutrz, zaledwie instygator saecuritatis ze zwykłą przy tym obrzędzie ceremonją odniósł z sali sądowej krzyż i laskę marszałkowską, Prozorowicz już nie zwracając się do swojej kwatery, wprost udał się do Matjaszowego szynku z palestrantem. W tej godzinie zwykle wszystka hałastra trybunalska, odwiódłszy panów na kwatery, rozbiegała się po gospodach i nacierała na kufle. — Ledwie się też do Matjasza docisnęli, u którego napływ gości zawsze był wielki. I nie dziw: gospodarz grzeczny, gosposia jeszcze niczego a potulna, miód wytrawny i dobrą miarą.
Matjasz sam powiódł na górę Prozorowicza, a ten rozsiadłszy się wygodnie i wziąwszy oburącz kufel, posmoktawszy, rozsmakowawszy się, tak zaczął dalszy ciąg swojego opowiadania:
— Już tedy mości panie, widzieliście naszego Malepartę z żebraka patronem, a patronem wziętym, szlachcicem wyprobowanym i wedle wszelkiego podobieństwa kapitalistą. Ale to dopiero jego kreacji początek. Idźmy tedy do reszty!
Pod ten czas mieszkała w Lublinie niejaka wdowa Mrozicka. — Była to nieszczęśliwa kobieta, wyzuta z pięknej niegdy w Inflanciech substancji, imienia znakomitego baronówna Gelbstern z domu, mająca tylko jedynaczkę córkę. Wyszła ona była z affektu szczególnego, nie wiele bacząc na przełożenia dumnej familji, za ubogiego szlachcica, niejakiego Mrozickiego, co wojskowo służąc, poznał ją kędyś w Inflanciech, rozkochał, a potem wykradłszy, gdyż familja na związek dozwolić nie chciała, ożenił się z nią. Na ową panią Mrozickę przypadała wielka część dóbr znacznych w Inflanciech, którą bracia po wyjściu za mąż siostry przeciw ich woli, zagarnęli, wydzielić jej nic niechcąc. Po braciach, którzy bezpotomnie zmarli jakoś, owe majętności wielkie poszły w drugą linją, i tak nieszczęśliwa wdowa została się bez wszelkiego sposobu do życia. Ale póki mąż żył jakoś się to dźwigało i jakoś się trzymało. Rozpoczęto nawet proces o owe dobra, któren manifestami tylko podtrzymywany dalej, aby przemilczenia nie dopuścić, poszedł per non sunt. Mrozicki ruchawy był człowiek i radę sobie, mimo doskwierającej biedy, dawać umiał. Chodził possesjami i tak na kawałek chleba zarabiał. Ale co Maciek zrobił, Maciek zjadł; jedną stroną weszło, drugą wyszło. Nieborak chorował, pracował, pocił się, chodził do Gdańska, frymarczył wołami, handlował końmi, a wszystko to, aby poczciwej żonie, przywykłej do wygód i swobodnego życia, na niczem nie brakło. Kochali się jak gołąbiąt dwoje, a to po staremu, nie dwa albo trzy miesiące, ale z laty coraz mocniej i serdeczniej.
Jejmość błogosławiła dzień i godzinę, w której zaufawszy mu za niego poszła, nieposłuchawszy swej familji i wyrzekłszy się dlań nie tylko majętności ogromnych, znaczenia, ale nawet wszelkich z rodziną związków.
Owocem tego małżeństwa była jedynaczka córka, piękności matczynej, dobroci ojcowskiej, dziedziczka. Wychowali ją pieszcząc we dwojgu i chuchając na nią, jak na najdroższy swój skarb. Tymczasem z tej niezmiernej pracy, z wozu na wóz, z konia na koń, ba i na czółen nieraz przesiadając Mrozicki, zaczął podupadać na zdrowiu, cherlać, cherlać, a że się czem bardziej czuł słabym, tem więcej ze strachu zmagał, dobił się więc i z wielkim lamentem żony, Panu Bogu ducha oddał.
Opisać co się tam działo nie można; bo gdyby nie córka, dla której życie ceniła, będąc jej jedyną podporą, wdowa byłaby dobrowolną śmiercią zmarła. Patrzeć na nią nie było można; srodze ją Bóg pokarał za nieposłuszeństwo familji i samowolny obiór męża. Do wielkiej boleści jej przyczyniły się jeszcze nowe, postronne okoliczności. Kontrakt dzierżawny, uczyniony na lat dwanaście z nieboszczykiem, który z góry na lat kilka opłacił znaczną summą, nieostrożnie pisany, na samo imię jego był sporządzony.
Korzystając ze zręczności, nielitościwy dziedzic a raczej jego pełnomocni, (bo to był personat wielki i znakomity senator) wyrugowali wdowę z majętności, osadzając ją na bruku, bez sposobu utrzymania się, a nawet dochodzenia należytości. Namalowano do dzierżawcy pretensyj mnóstwo o dezolacją majątku, zniszczenie chłopów, rozrzucenie budowli i t. p., i nietylko że tem skasowano pretensje wdowy, ale jeszcze zagrożono poszukiwać na niej wielkiej summy, zatrzymując na satysfakcją na gruncie wszelką ruchomość. Tak nieszczęśliwa Mrozicka z owych dostatków, spokojności, szczęścia, nagle została pogrążona w najostatniejszą prawie nędzę, salwowawszy się ledwie z klejnocikami i porządeczki niektóremi, co je zaraz spieniężyć za bezcen w Lublinie żydkom musiała, aby miała żyć z czego. A jakkolwiek tanio posprzedawała ostatki dostatków, jeszcze to dość piękną uczyniło sumkę, mogącą wystarczyć na kawałek czasu komu innemu; ale ona nieprzywykła była do oszczędności, nie rozumiała jej, obejść się lada czem nie mogła, dziecku ukochanemu nic odmówić nie potrafiła. Do tego wdawszy się w procesa z familją swoją i dziedzicem majętności, którą mąż wydzierżawiał, reszty pozbyła; a wpadłszy w ręce takich prawników, co z niej ciągnęli póki mogli, przedając ją adwersarzom, zubożała z kretesem. Powoli, powoli, z pięknego domu, któren najmowała, zeszła na kilka izdebek; ze sług kilku, na sługę jedną, potem na stancyjkę ladajaką i odartą babę. Ale nie skarżyła się, nie płakała poczciwa matka, póki dziecięciu było czem dogodzić, z siebie zdejmując dla niego, sobie skąpiąc, aby ono miało dostatek. Gdy zaś przyszło do tego, że kilkonasto-letnia już dziewczyna, coby ją czas światu pokazać, w czem na ulicę wyjść nie miała, a często razem z matką w domu głód cierpiała — wdowa biedna rozpaczać poczęła niewymownie.
Jej o dziecko ukochane tylko chodziło.
To też długo Róża nie wiedziała, nie rozumiała nędzy, co ją otaczała, kłamała przed nią matka świętemi usty, aby okrutną jak najdłużej pokryć prawdę. Póki mogła nie odmówiła jej niczego, pościła sama, aby ją napaść łakociami, aby ją ustroić. A gdy sługi opłacić nie stało, została sama sługą, z zakrytą twarzą chodziła sama po wodę, nosiła drwa i tając się z tem co czyniła, udaną wesołością pokrywała przed dziecięciem co cierpiała. A zdarzyło się zachorzeć, dobywała sił co w niej było; bo na samą myśl śmierci truchlała i czuła, że umrzeć by nie potrafiła, zostawując tak córkę najmilszą, samą jedną, bez opieki, bez funduszu, nie znającą nic świata.
Wkrótce i kłamstwo i udawania przebrać się musiało; kłamać dłużej było niepodobna, oszukać już nie można. Rózia poczęła poznawać prawdę i piękne zapłakała oczy, opatrzywszy się za późno co matka przecierpiała dla niej.
Tymczasem nędza szybkim postępowała krokiem, niosąc torby na ramionach. Na listy do familji, do dziedzica pisane żadnej nie odebrała odpowiedzi Mrozicka, a na każdy dzień, co go było przeżyć potrzeba, przedawano ostatki, do koszul i odzienia, których już nie wiele co miały i na długo wystarczyć nie mogło.
Naówczas matka poczęła się często wydalać z domu, nie wiedzieć dokąd i po co. Rózia całe godziny siadywała w oknie czekając na nią, a od wracającej nic się dowiedzieć nie mogła, prócz że była albo w kościele, albo u znajomych, których u siebie przyjmować nie mogąc, odwiedzała. — I nie wiedzieć zkąd pokazało się trochę pieniędzy których matka dla siebie nie użyła, córkę tylko ukochaną ciesząc, przystrajając, bawiąc, a sama całusem dziecka się zadawalniając. I ilekroć powracała z tych wycieczek matka, to siadłszy chwilę wypocząć, drżała i płakała gorzko, aż nie rychło pieszczoty Rózi rozchmurzyć ją potrafiły.
Cóż robiła myślicie, biedna matka? Ona żebrała pod kościoły, z ostatnią szują, z dziady i sprosnemi babami, co ją potrącały, co ją biły, odpychały i nie raz za grosz rzucony walkę z niemi staczać musiała. Ona nie wstydziła się kołatać do drzwi znajomych i wyciągać wyschłą rękę i jęczeć prosząc litości! Nie dla siebie to czyniła, ale dla dziecka! A Rózia nic o tem nie wiedziała, jadła spokojnie ten wyżebrany i wypłakany grosz!
Przypadek ją oświecił. Późno raz w noc matka nie powróciła. Dziewczyna przywiedziona niespokojnością do szaleństwa prawie, wybiegła jej szukać i dopytując się trafiła na matkę, zamknioną z innemi żebrakami posądzonemi o kradzież. Jak to ujrzała, omdlała dziewczyna, i tyle litości było w straży owej i urzędzie, że zaraz matkę z córką wypuścili! — Rózia przyszedłszy do domu, porwała krucyfiks z nad łóżka i ukląkłszy przysięgła, że matce więcej krokiem wyjść z domu nie dozwoli.
— Dosyćeście zrobili dla mnie, zawołała, więcej niż którakolwiek w świecie matka, teraz czas, abym ja dla ciebie córką się stała i podporą, nie ciężarem jak byłam dotąd!
Wiele się tam przez tę okropną noc łez wylało, a uściski macierzyńskie zbolałe serce na chwilę zgoiły. Ale zaświtał ranek, zagadał głód, i gdy już młoda Rózia znużona nocą bezsenną i tylą wzruszeń usnęła na miękkiem łóżeczku, matka przemyślała, co jeść będą i co poczną z sobą?
Przed nią stała przyszłość czarna jak noc i bez jednej gwiazdy, bez najsłabszego światełka nadziei!
Trzeba zaś wiedzieć, że od początku jak przybyła do Lublina pani Mrozicka, i kiedy jeszcze lepiej się trochę miała, a prawników na konferencje wzywała, nasz Maleparta, wezwany do niej, poznał ją, rozpatrzył papiery, spenetrował sprawę i odtąd oka z niej nie spuszczał.
Jak pies, co tem dłużej wytrzymuje aby pewniej pastwy swej dopadł i pożarł ją, on dozwolił wdowie dojść do największej nędzy, aby łatwiej potem na swą korzyść nieszczęście jej obrócił. Wiedział on i wyrachował, że wszystko zrobi co zechce, gdy wyciągnie ku nieszczęśliwej matce rękę, kiedy ostatnia rozpacz ją ogarnie. Mieszkając nie opodal, śledził niecierpliwie postępy niedostatku, wiedział jak stopniowo dochodzili do nędzy, jak się wyprzedawali, jak odprawili sługę, jak matka wreszcie żebrać poczęła. Ostatni wypadek także doszedł jego uszu i zmiarkowawszy że czas już przystąpić do dzieła, postanowił nazajutrz być u wdowy.
Zamiarem jego początkowym było, jak sam potem powiadał, nabyć u nieszczęśliwej, za mało co, pretensje jej do familji i do dziedzica dóbr niegdyś dzierżawionych. Budował na tem przyszłą swoją fortunę, tem większą, że się spodziewał nabyć je prawie darmo.
Nazajutrz po owej nocy bezsennej, z rana (słyszałem to z ust jego własnych) zapukał do drzwi wdowy, która nieprzywykła do odwiedzin, a sądząc że się omylono, nie odpowiedziała nawet na pierwsze wezwanie. Zapukał raz drugi. Dopiero powstała i poszła otworzyć po cichu, aby dziecka nie zbudzić. Maleparta wszedł z ukłonem, na palcach, bo mu wdowa milczenie zalecała, bojąc się obudzić Rózi. I miała słuszność; w ich położeniu, sen był jedyną chwilą swobodniejszą i jedyną chwilą zapewnienia szczęścia. Maleparta spojrzał i przekonał się oglądając izdebkę, że się nie pospieszył wcale. Nic w niej nie było, prócz łóżeczka jeszcze jako tako pokrytego Rózi i siennika matki, leżącego na ziemi. Ona z nabożeństwa niby, zmyślając ślub sypiania na twardem, ostatniego łóżka odstąpiła dziewczynie. Nad głowami jego zawieszone były świętości wszystkie i relikwie różne, szacownie oprawne, ostatnia po przodkach puścizna.
Kilkoro sukien mizernych, między któremi Rózine świeciły, leżały na zydlu; dzbanek stał u drzwi, bułka chleba na stoliczku. Izdebka była ciasna, ciemna, nizko sklepiona, wilgotna, cegłą wyłożona i przez kraciaste okno nie wiele miała światła.
Maleparta postrzegł na łóżeczku leżącą Rózię, która tak zasnęła, jak była na nie ze znużenia upadła. Blada z zamkniętemi oczyma, rozsypanemi jasnemi włosami, złożonemi na piersiach rękoma, spała w czarnej wyszarzanej sukience, w obłoconych trzewiczkach, po wczorajszej bieganinie. Wydała mu się piękną, jak nigdy żadna kobieta, i ten człowiek, co w życiu swojem nie zwrócił oka na dziewczynę, nie pożądał małżeństwa i drwił z wiążących się, jak powiadał, łańcuchem do półgodzinnej rozkoszy — pierwszy raz spojrzawszy na to drobne, małe, cienkie, wychudłe, wybladłe dziewczę, zrozumiał jak to się ludzie dobrowolnie żenić mogą na przyszłość nie bacząc.
Tak go z razu ten widok pomieszał, że i z matką z inszej już beczki zaczął, niżeli myślał; ale zaraz rozrachował, że na tem pewnie nie straci, jeżeli nie zyszcze.
Gdy więc wdowa spytała go, co może mieć za interes do niej, odpowiedział, że znając jej położenie przyszedł jako sąsiad spytać, czyli czego nie potrzebuje.
— Wiem, dodał, że pani masz dalekie nadzieje odzyskania substancji własnej i mężowskiej, bo swego czasu byłem przez nią wzywany dla porady w interesach. Mógłbym więc coś na rachunek ten postąpić.
Mrozicka myślała, że Bóg ulitowawszy się nad jej nędznym stanem i nad dziecięciem ukochanem, zesłał jej z niebios anioła, i omal nieskoczyła go w ręce całować.
— A! jeźli wielmożny pan możesz, jeźlibyś chciał nam dopomódz, zawołała, całe życie moje dobrodziejstwa twego nie zapomnę!
Maleparta nic nie mówiąc dobył sakwy z zapasa i wyliczył kilkanaście talarów.
— To tymczasem, rzekł, nie ofiaruję wielmożnej pani datku, bo byś nie przyjęła. Mam zamiar wziąć na się jej interes, więc o tem pomówimy później i porachujemy się. Wyszukajcie tylko papierów jakie macie, abym mógł rozpatrzyć się lepiej w tej rzeczy, bo spełna nie pamiętam wszystkiego.
Mrozicka zobaczywszy pieniądze, posłyszawszy obietnicę, mało nie oszalała z radości i odprowadzając za drzwi błogosławiła go po tysiąc kroć. On się śmiał w duchu, a łajał siebie, że mu ciągle w oczy lazła blada twarzyczka Rózi, która na swojem łóżeczku tak spokojnie spała.
Zaledwie wyszedł, Mrozicka nuż przetrząsać manatków resztę i wyszukiwać ostatniej spuścizny swej, papierów. Zwlekła je zewsząd na jeden stos i owinąwszy w chustkę, czekała przybycia Maleparty.
Obudziła się Rózia; przetarła oczy, chciała biedz sądząc że matka spi, za wodą, za ogniem do sąsiadki, ale się zadziwiła, znalazłszy ją liczącą oberżnięte talary na stoliku.
Z początku przecierała oczy, myśląc że to sen był jeszcze, potem wykrzyknęła wielkim głosem podziwienia:
— Cóżeście zrobili, cóżeście zrobili matko? I rzuciła się jej na szyję.
— Zkąd te pieniądze? powiedz.
— Bóg się ulitował i zesłał nam dobrego człowieka, przyszłość się uśmiecha, nadzieja zabłysła, podziękujmy mu, może odzyskamy choć cząstkę tego, co nam należy — może. Pewna jestem, że nie moich ale twoich Bóg próśb wysłuchał, ty mu więc pierwsza podziękuj, ja z tobą.
I uklękły obie. Maleparta, co się był zawrócił i podedrzwiami słuchał, rzekł do siebie:
— Dobra nasza, łatwo pójdzie sprawa, już Panu Bogu dziękują.
Powróciwszy do domu wziął na głęboki rozmysł, jak miał sobie postąpić (sam mi to później opowiadał). Widział wielką łatwość nabycia wszystkich pretensyj wdowy, które, czynnie około tego zabrawszy się, windykować było można, choć w części. Część zaś ta jeszcze poczciwą, szlachecką, ba prawie pańską uczyniła by fortunę. Mógł więc nabyć ją za bardzo małą kwotę, zwłaszcza że wdowa była w ostatniej potrzebie, bez pomocy, bez przyjacioł, bez sposobu dochodzenia swej należności, i nie rachowała już wcale na odzyskanie ostatków fortuny, której wartości nie wiedziała. Mógł nabyć pretensje Mrozickiej albo za pewną raz wypłacić się mającą summę, albo za dożywotnią pensją, do wyboru własnego. Ale teraz począł skrupulizować, a raczej zastanawiać się nad własnym projektem, któren mu się wydał niedoskonałym.
— Jeźli nabędę i odzyskam fortunę wdowy, rzekł w sobie, i tak już na mnie rozdraźnieni ludzie, większe jeszcze larum podniosą. Wdowa może się opatrzyć co utraciła, znajdą się pomocnicy, córka dorasta, któż ją weźmie; mogę mieć kłopot, proces, albo nieustanny niepokój na głowie. Gdybym zaś sam ożenił się z małą, dochodził bym, w skutek zrzeczenia się matki, własności mojej; nikt by słowa na to rzec nie mógł. Z drugiej strony, nawiesić sobie na kark dwie baby i spętać się ożenieniem??
Tu znowu jął myśleć i przemyślać.
Z małą co zechcę to zrobię, świata nie zna, młoda jeszcze, da się ukształcić jak zażądam. Matka przycierpiawszy biedy, i będąc spokojną o jej przyszłość, cicho w kącie siedzieć będzie. Tak by było lepiej, zdaje mi się.
Kilka dni bijąc się z sobą Maleparta, nie szedł do wdowy, nie mogąc się zdecydować, jak z nią mówić i w jaki sposób kończyć przedsięwzięte dzieło.
Nareszcie, jak zwyczajnie człek wahający się między dwoma ostatecznościami, zdawszy rezolucją stanowczą na inspiracją momentu decydującego, poszedł do pani Mrozickiej.
Ona już na niego od dni kilku niespokojnie czekała. W ubogiej i ciemnej izdebce, z trochą ulgi i dostatku, zaraz inaczej się zrobiło, weselej, jaśniej. Łóżko matki i córki świeżą zasłane były bielizną, sprzęty niepotrzebne pochowane, na stoliku w szklance świeże kwiatki miała Rózia, podłoga tatarakiem potrząśnięta, okienko korzystając z piękniejszego dnia otwarte. Matka modliła się na niemieckiej książce, jedynej z domu rodzicielskiego wyniesionej po matce pamiątce; córka śpiewając, jak podskakujące jagnię które na swobodę puszczą, latała od lusterka w którem się przeglądała, do szuflady, gdzie były złożone jej sukienki i wstążeczki.
Jak Maleparta zapukał do nizkich drzwiczek na rygiel zamkniętych, domyśliła się wdowa kto przychodził, i szybko odrzuciwszy książkę, pospieszyła otworzyć, zalecając Rózi, aby bardzo grzeczną i wdzięczną przychodzącemu okazała się. Dziewczyna jak stała, tak wyciągnąwszy białą szyjkę, we drzwi wlepiła oczy, ona zapewne spodziewała się ujrzeć anioła wybawiciela młodym, świeżym, pięknym i wesołego oblicza. Jakże się zmyliła gdy wszedł Maleparta, nie odrażającej prawda brzydkości, bo raczej przystojnym by się mógł nazwać, ale odrażającego, niemiłego wyrazu twarzy. Nie stary jeszcze wówczas, już miał fizys tych ludzi, co nie znali młodości i wcześnie postarzeli na duszy. Oczy wpadłe, policzki blade i pofałdowane, usta ściśnione, czoło zmarszczone, wejrzenie jakieś chytre, przenikające i onieśmielające człowieka a dreszczem przejmujące jak oczy gadziny. Pomimo że wchodząc, gdzie się spodziewał ujrzeć Rózię, starał się przeciwko swemu zwyczajowi złagodzić wyraz twarzy, nie mógł tego dokazać, aby się nawet przejętej wcześnie wdzięcznością dziewczynie miłym lub choć znośnym wreszcie wydał.
Rózi, spojrzawszy nań, zimno się zrobiło, cofnęła się kroków kilka i nieruchoma stanęła u swego łóżeczka.
On się skłonił grzeczniej niż zazwyczaj i postąpił ku matce, która mu zaraz bladą przedstawiła córkę. Rózia mimo szczerej chęci, ust otworzyć nie potrafiła i znowu cofnęła się w głąb izdebki.
Maleparta usiadłszy, począł o interesie mówić z panią Mrozicką, która zebrane ukazała mu papiery. Wiedział doskonale co w nich było, ale dla zabawienia dłuższego, udawał że je przegląda, niekiedy rzucając okiem z podełba na wystraszoną dziewczynę, co przyzwyczajona do łagodnego, uśmiechającego się oblicza matki, nie mogła się oswoić z surową i dziwnej ekspresji twarzą prawnika. Widoczny przestrach w oczach Rózi malujący się, podobał się wielce przybyłemu, który z niego wnosił o łagodnym charakterze dziewczyny. Nie bez tego żeby też jej piękność teraz go bardziej jeszcze niż wprzódy nie zastanowiła. Śpiąca nie pokazała mu była tych cudnych, niebieskich oczu, które teraz szeroko otwarte, z przestrachem na niego patrzyły.
Przepatrzywszy papiery, Maleparta począł znowu mówić z panią Mrozicką i oświadczać się z chęcią wydźwignienia jej z przykrego położenia.
— Nie taję przed panią, rzekł, że windykowanie znacznej substancji jej dziedzicznej i mężowskiej wielkich starań, pracy i niemałych nakładów wymaga; ale mam wszelką nadzieję, że to się da z pomyślnym przedsięwziąść skutkiem i może jej szczęśliwszą zapewnić przyszłość. Proponowałbym pani, ustąpienie mi za pewną kwotę tych wszystkich pretensyj, ale zważam, że nie zechcesz zapewne córce swej krzywdy przez to czynić, a ja sam takiego nabycia nie żądam.
— O najszlachetniejszy z ludzi! — zawołała Mrozicka ściskając go za ręce — mówże i radź co mam począć.
— Wiele lat ma córka pani? — spytał Maleparta, jakby namyślając się.
— Szesnasty.
— Mogłaby więc — rzekł po cichu — wyjść za mąż, a człowiek szczęśliwy co by ją poślubił, najsłuszniej by mógł windykować na nią spadającą substancją. Potrzeba tylko aby jej los nadarzył kogo majętnego i znającego się na tem. Bo, jak sama pani wiesz z doświadczenia, nie tak to łatwo dojść choć słusznej, ale zaprzepaszczonej należytości. Tyle lat upłynęło, a ani nieboszczyk jej mąż, ani pani sama, nic uczynić nie potrafiliście.
— Manifestowaliśmy się.
— Manifestować się i płakać każdemu wolno, rzekł patron, ale to do niczego nie prowadzi. — To powiedziawszy, i niechcąc na ten raz nalegać więcej, pożegnał wdowę, zostawiwszy nieco pieniędzy znowu, a zabierając papiery, które ona z chęcią mu powierzyła wszystkie, nie zastanawiając się. Oznajmił przytem, że za parę dni powróci, a wychodząc jeszcze powtórzył:
— Potrzeba nam męża dla panny!
Matka westchnęła głęboko; te słowa bowiem budziły codziennie w jej sercu wrzący niepokój o przyszłości Rózi. Kto ją tak weźmie ubogą, kto ją zobaczy, kto się na niej pozna? Matka marzyła dla niej aniołów, zastępcę godnego po sobie, coby ją całe życie niósł tak kołysząc na ręku, jak ona nosiła, jak ją wypieścił mąż poczciwy.
Z chmurnem czołem usiadła znowu u okna, ale modlić się już nie mogła.
Rózia uwolniona od przytomności Maleparty, który ją trzymał jak przykutą w miejscu, poskoczyła i pobiegła ku matce.
— Prawda — szepnęła łasząc się i zarzucając jej ręce na szyję — że nasz zbawiciel wcale na aniołka dobrego nie wygląda?
— Co też pleciesz moje dziecię, alboż ci się nie podobał?
— Okrutnie, matuniu, okrutnie, jakem na niego spojrzała, ciarki po mnie pobiegły, zimno się zrobiło; a ile razy na mnie spoglądał, jakby mnie co w sercu kłuło. Oddychać nie mogłam, rzucać się nie śmiałam, jak kiedy we śnie zmora siedzi na piersi i dusi.
— Wstydźże się Róziu — co gadasz!
— Jak matunię kocham, tak mi było.
— Ale to nasz wybawca!
— Ja mu też bardzo wdzięczna jestem.
— I gdyby...
— Gdyby co? matuniu.
— Nic to, nic, moje dziecko, tak mi jakoś myśl przeszła przez głowę.
— Powiedzże mi ją.
— Była byś z niej niekontenta.
Dziewczyna z ciekawości jęła się matce przymilać i badać koniecznie.
— Co to za myśl, matuniu, przyszła ci tak straszna, że mi jej powiedzieć się lękasz?
— Myślałam moje dziecko, jakby to dobrze było, gdyby on się z tobą ożenił.
Rózia porwała się, zakrzyczała, podskoczyła i cofnęła aż w drugi kąt pokoju. Matka spuściła głowę smutnie.
— A toż na co? dla czego?
— Miałabyś poczciwego męża, ja spokojność na starość i wytchnienie.
— Jeźli to dla ciebie matko, najchętniej, jeźli dla mnie —
— Już bo ci się przydało niewiedzieć co! Nie widziałaś go tylko raz i tak go nie podobałaś sobie. Wcale przyzwoity i jeszcze nie stary mężczyzna. A słyszałaś co mówił o tobie, to pewnie nie bez celu. Dawał nam do zrozumienia, jakbyśmy wyjść z biedy mogły, i pewnie się oświadczy. Co daj Boże! dodała w duchu.
Rózia spojrzała na matkę, pomruczała coś i prędko upamiętała się, a choć jej przykro się robiło na samo wspomnienie tego człowieka, ku któremu taki wstręt czuła, potrafiła się pohamować i odpowiedziała:
— Zobaczemy matko, a jeźli dla ciebie potrzeba będzie ofiary nie tylko ręki, ale życia mojego, uczynię chętnie.
I rzuciła się w objęcia matki.
Matce łzy się puściły.
— Żadnej ofiary, Róziu, żadnej nie chcę, lepiej nędza, lepiej praca, lepiej co bądź, lepiej żebractwo, bylebyś ty była szczęśliwą. Rób co ci się podoba.
Następnych dni zostawione same sobie kobiety, wzięły na rozmysł obie przyszłość swoją. Pani Mrozicka domyśliła się do czego zmierzała mowa Maleparty; Rózia po przestrachu swoim zmiarkowała, że tak być musiało, ale zastanowiwszy się, przyrzekła sobie w duchu, nie okazywać więcej wstrętu Maleparcie, pokonać go jeźli można, i poświęcić się, jeźliby była tego potrzeba, dla matki.
Siwiejące przedwcześnie włosy wdowy, jej cierpienia, jej niespokojność, tyle ofiar z jej strony, nakazywały dziecięciu tę jedną choć największą, bo z siebie i życia swego uczynić ofiarę.
Tymczasem dobroczyńca, dawszy czas do namyślenia wdowie, nie pokazał się prędko, wyrachował on tak, aby pomoc pieniężna przezeń dana, wyczerpała się i zostawiła znowu w przykrem położeniu panią Mrozickę, co nigdy rachować i oszczędzać nie umiejąc, nic dziecku odmówić nie będąc w stanie, prędko się znowu ujrzała przywiedzioną do zupełnego niedostatku. Ostatni talar zmieniony rano, już się wyczerpał wieczorem, opłaciwszy mieszkanie, kupiwszy potrzeb do życia codziennego, sprawiwszy coś Rózi — wdowa potrząsała próżnym woreczkiem, usiłując wyrachować, gdzie się nowe zapasy podziały, i jak tak prędko przebrać mogły.
Rózia w kąciku, bawiąc się kwiatkami, spozierała na matkę ukradkiem i widziała z oczu jej myśl i niepokój. Nic jednak nie mówiła; powtarzając tylko w duchu uczynione postanowienie poświęcenia się, udania nawet, że jej to bez bolu i trudności przychodzi. — Dzień jeden, drugi tak upłynął. Wdowa wyglądała napróżno zbawcy, porządkowała izdebkę, potrząsała ajerem podłogę, wietrzyła otwierając okno, pościelała łóżko, chowała graciki — on nie przybył. Drzwi stały odryglowane na próżno. Drugiego wieczora pani Mrozicka przypomniawszy sobie, że oddała z rąk wszystkie papiery jakie miała i dowody swoje należytości, z żywą niespokojnością i prawie w gorączce spać się układła. Rózia teraz baczniejsza daleko i nauczona już nieszczęściem badać matkę, śledzić najmniejszego jej ruchu i zmiany twarzy, poznała dobrze co się z nią działo.
Ale młodość silniejsza jest nadzieją swoją której nigdy nie traci, choćby ją tysiąc kroć zawiodła, i Rózia usnęła spokojnie, gdy matka rzucając się po twardem posłaniu, powiek zmrużyć nie mogła.
Nadszedł dzień, a ze dniem nowe oczekiwanie. Oczyszczono izdebkę, wymieciono zwiędły tatarak, kupiono świeżego, uprzątniono rzeczy i oczekiwano gościa. Gdy ku południowi zapukano do drzwi, pani Mrozicka i Rózia razem z żywą niespokojnością poskoczyły ku drzwiom. Nie omyliła ich na ten raz nadzieja, — wszedł Maleparta.
Ale chmurnej twarzy, omglonych i posępnych oczów, straszniejszy niż kiedy, starszy i surowszy, blady i dziwniej pomarszczony. Na chwilę Rózi nawet odwagi myśleć o swojem poświęceniu zabrakło. Zapomniała o postanowieniu udawania wesołości, swobody i zalotnego uśmiechu. Dopiero po chwilce walki z samą sobą, wymogła gwałtem rozjaśnienie czoła i wykrzywienie ust nieszczere.
Maleparta, co przeszłą razą dość niezręcznie wydał się ze swoimi zamiary, teraz zdał się zapominać zupełnie o tem, co w ówczas mówił. Z kwaśną miną powitał wdowę, a na Rózię nie spojrzał nawet i zaczął zaraz utyskiwać na wielkie trudności połączone z wydobyciem od tak dawna zatraconej fortuny, którą ledwie wielkim kosztem odzyskać, wedle niego, było można.
— Tysiące w to włożyć potrzeba, mówił, i kawałek życia na ciężką pracę zaofiarować; a jeszcze zaręczyć niepodobna, czy co z tego będzie. Nikt ewentualności procesu wyrachować nie potrafi.
Pani Mrozicka widocznie mięszała się, on nic nie zważając mówił dalej:
— Gdybym więc nabywać chciał pretensję pani, nie mógłbym jej chyba tak mało jak nic ofiarować, a to mało nie na długo by jej wystarczyło. Chciałem serdecznie, chciałem być jej pomocą i dałem tego dowody, ale rozpatrzywszy się w papierach, widzę wielkie, prawie nieprzełamane do pokonania trudności. Nic jeszcze stanowczo wyrzec nie mogę, muszę się namyślić, poradzić, pokombinować. Tymczasem przyniosłem nowy zasiłek, którego pewnie potrzebujesz już pani.
— Ach, panie! przerwała mu Mrozicka, jesteś zbawcą naszym i wdzięczności mojej wyrazić nie potrafię.
Maleparta potarł ręką po zmarszczonem czole i spojrzał ukradkiem na Rózię.
Z przymuszonym na ustach uśmiechem, z udaną wesołością w oczach, stała ona z daleka o stoliczek oparta, serce jej biło przykrem, niewyrażonem boleści uczuciem a zmuszała się do zalotnego oblicza, które chyba Malepartę zwieść mogło, jego, co kobiet całkiem nie znał.
I matka także spojrzała na Rózię i serce jej zaskakało, widząc ją uśmiechającą się. Ona tak pragnęła w niej zmiany, że w nią uwierzyła, i choć dziecię swoje znała jak siebie, dobrowolnie nie poznała wymuszoności wyrazu jej twarzy.
— Co to za smutne położenie, odezwał się Maleparta, w wieku panienki, siedzieć tak samotnej, zamkniętej i samej z sobą!
— O! mnie dobrze, przerwała Rózia, byleby matce dobrze, spokojnie było; ja nic więcej dla siebie nie pragnę!
— Najchwalebniejsze uczucie.
— Najpoczciwsze z dzieci! — dodała z czułością matka.
— Mam nadzieję, że się to przykre położenie odmienić musi — rzekł Maleparta.
— O gdyby! — szepnęła Rózia.
— Daj Boże! daj Boże! ale już w nic nie wierzę — dołożyła matka.
Kilka jeszcze słów obojętnych przemówiwszy Maleparta, pożegnał wdowę. Rózia oczyma odprowadziła go do drzwi, i dumna była odniesionem nad sobą zwycięstwem, zamiast wzgardy i odrazy, które jej dyktowało serce, okazawszy mu wdzięczny, przyjacielski uśmiech, co go przywiązać i złudzić musiał. Tak się spodziewała, a po części tak było. Maleparta nigdy tyle zająć się nie dał, aby uczuciu swemu rachubę poświęcił; ale jednak nie mniej czuł, że gdyby w dodatku do fortuny, otrzymał Rózię, nie gniewałby się za to. Niechcąc dla niej nic poświęcić, rad był jednak wziąść ją, gdyby można bez trudności i ofiar.
Rózia po wyjściu jego padła na łóżeczko, zakryła oczy rękoma i głęboko się zadumała. Trwało to chwilkę tylko, bo wnet przypomniała sobie potrzebę udawania przed matką i porwała się wesoło; a pierwszego wzruszenia, matka licząc w tej chwili pieniądze, nie widziała.
— A cóż teraz o nim powiesz moje dziecię?
Pierwsze w życiu kłamstwo wyrwało się z ust Rózi.
— O! teraz bardzo mi się podobał, bardzo.
— Doprawdy? — spytała matka niedowierzając.
— Doprawdy, pierwszy raz go widząc tak byłam zalękniona, tak nieśmiałom mu się przyglądała! Prawdziwie, tyleśmy mu winni, że mi się aniołem powinien wydać.
— A widzisz moje dziecko, a widzisz, grożąc na nosie pogderała matka — nie sądź nigdy z pierwszego wejrzenia o człowieku, nie pluj przedwcześnie w wodę. Ja byłam pewna, że ty zdanie o nim odmienisz.
Rózia odwróciła się dla ukrycia pomięszania i zamawiając dodała:
— Prawda, prawda, aż mi wstyd matuniu, to taki poczciwy, taki zacny człowiek. Ale czegoś dziś był smutny i nie swój?
Rózia tylko co nie powiedziała — zły i ponury.
— Musi mieć zmartwienia! Bóg to wie co każdy cierpi, bo każdy ma swego móla, moje dziecię, i nie na rozkosześmy się porodzili, nie na gody!
Dziewczyna westchnęła.
— A do tego — mówiła matka dalej — taki poczciwy człowiek więcej cierpi od różnych, bo za siebie i za drugich.
Wypadło matce pójść na miasto zaraz, bo pilne były sprawunki dla ukochanego dziecięcia, a nowy zasiłek zrodził nowe potrzeby. Okrywszy się chustką, wziąwszy pod nią kosz swój, wyszła pani Mrozicka, zostawując Rózię samą jednę jak zwykle i przykazując jej, aby się ze środka zaryglowała, a nikogo do jej powrotu do siebie nie wpuszczała. Podczas agitującego się trybunału w Lublinie tyle jest w mieście i tak rozmaitej hałastry, tyle młodzieży próżniackiej, że samej jednej, pięknej dziewczynie, pod te czasy burzliwe, niebezpiecznie pozostać bez ochrony. Są co wypatrzą najgłębiej ukrytą twarzyczkę białą, są co się nieulękną wyłamania drzwi, aby się do niej dostać.
Musiałeś waść słyszeć, dodał Prozorowicz, że nie jeden raz gładkiemi twarzyczkami ujmują sobie aktorowie młodszych deputatów, szukając ich i łapiąc gdzie się trafi, kupując za co kupić można[2]. Niespokojność matki o córkę nie była wcale bezprzyczynną i próżną bojaźliwością. Codziennie się niemal trafiały porwania gwałtowne białych głów. Szczęściem Rózi nikt nie widział prawie, gdyż mało wychodziła, a okienko, którem wyglądać zwykła, patrzało nie na ulicę, ale w podwórza i przejścia po za domami.
Jednakże nie można rzec, aby jej już niczyje nie napatrzyło oko. Rózia uważała wielekroć przystojnego, hożej postawy, pięknie strojnego młodzieńca, po ubiorze miarkując dostatniego wcale, przechadzającego się często, na pozór bez przyczyny, niedaleko jej okna. Zdawał się on wybierać czas, kiedy matki w domu nie było. Naówczas przechodził kamienicę i krok jego słyszała zawsze dziewczyna, a potem powoli spuszczał się oglądając, ociągając, w drożynę schodzącą ku Żydowszczyznie, drożynę śmiecistą, wązką, brudną, ledwie żydom i rzemieślnikom znaną i przez nich tylko uczęszczaną. Co na niej ten młodzieniec tak często robił? czyli tędy mu wypadała droga i dokąd ona wieść go mogła? Nie wiedziała Rózia, ani się domyślała. Nie przyszło jej jednak dotąd do głowy, aby dla niej tędy przechodził. Nie wiem jakie tam przeczucie ostrzegało ją, kiedy miał przychodzić, poznawała go po chodzie i po kaszlnieniu w korytarzu, wiedziała godzinę, w której miał wracać tędy. Ta godzina jednak nie codzień była jedna, a najczęściej dziwnie przypadała na wyjście z domu pani Mrozickiej, lub chwilę jej spoczynku we dnie.
I niewinną wreszcie Rózię zastanawiać poczęły te częste przechadzki, gdy w nich młodzieniec coraz powolniej mijając jej okienko, codzień ognistszym strzelał na nią wzrokiem. Niewinna jak gołąb Rózia, nie widziała w tem nic złego, że lubiła patrzeć na niego, że się rumieniła pod jego wzrokiem, że serce jej biło gdy go ujrzała, że biło serce gdy w swojej porze nie przybył.
Nie pojmując, aby w tem był cień nieprzyzwoitości, a czując jakąś przyjemność w spotykaniu oczów nieznajomego, pełna prostoty, biegła patrzeć w okienko i nie odeszła od niego, aż straciła z oczu przechodnia.
Wielka niewinność, pewna siebie, bez wiedzy niebezpieczeństwa, bez poznania złego, podobna jest często mimowolnie wielkiemu zepsuciu, i gdyby nie dziewiczy wyraz w półdziecinnej jeszcze twarzy, któżby Rózi biegącej żwawo do okienka nie wziął za zalotnicę?
Bo kto wie jeszcze, jak się stroiła na te spotkanie, jak upinała włosy, jakie czepiała kwiatki, jak się uczyła przed zwierciadłem uśmiechać?
Młody przechodzień w początkach mijał okienko, tylko wejrzeniem nieśmiałem je witając; potem widząc że mu radzi, począł się zastanawiać w drodze, pod różnemi pretekstami; potem dozwolił sobie uśmiechu, na któren mu odpowiedziano uśmiechem; nareszcie witał już Rózię zdjęciem czapki, jak dobrą znajomą. Nie potrzebuję dodawać, że Rózia w swej prostocie, najpiękniej jak umiała, ukłon mu oddawała. Jej się to zdało niezmiernie naturalnem i koniecznem. Cóż to? prosta tylko grzeczność i nic więcej.
Z twarzy wielce jej się nieznajomy podobał, bo był urodziwy co się zowie mężczyzna i miał coś poczciwego w oczach, co to każdego za serce chwyta; jakieś zapewnienie czystej duszy, prawego serca.
Otóż, gdy matka wyszła, Rózia tak się zadumała siedząc na łóżeczku, o tym nieszczęsnym Maleparcie, na którego widok drżała mimowolnie, że nie słyszała stąpania w korytarzu i kaszlnienia pod oknem. Dopiero po chwilce otrząsając włosy, co się jej do koła twarzy rozplotły, poszła wolnym krokiem ku oknu. Spojrzała w nie bez myśli smutnie i uradowała się widząc niedaleko stojącego młodzieńca, który poglądał ku niej, znać już widzieć anielskiej niespodziewając się twarzyczki.
Na widok jej zdjął czapkę piórem strojną z głowy i skłonił się, wedle zwyczaju. Dziewczyna oddała mu ukłon, ale nie jak zwykle z swobodnym uśmiechem — ze smutnem tylko potrząśnieniem głowy. On zdawał się wahać, jakby chciał coś powiedzieć, oglądał się do koła, wrócił ku oknu, potem niby coś postrzegłszy, schylił się ku ziemi, udając że coś podniósł i szybko zbiegł drożyną, tak że wkrótce pióro jego tylko powiewało z zapagórka i nareszcie znikło. Rózia patrzała długo napróżno — potem odeszła.
— Czemuż to nie on, rzekła w sobie, naszym zbawcą, czemuż nie on! A! tak by mi to łatwo przyszła ta ofiara!
I zadumała się dziewczyna smutniej niż kiedy. W tem zapukał ktoś do drzwi.
Gdy to mówił Prozorowicz, i do drzwi izdebki, w której siedzieli z palestrantem, zapukał ktoś także. — Był to gospodarz.
— A co Matja?
— A co? nic. To tylko raz, że już późno — rzekł gospodarz kłaniając się — powtóre — dodał z westchnieniem — że się stało nieszczęście u mnie.
— Jakie?
— Dwóch, skarz ich Boże, pijaniców, powadzili się i potłukli, tak że jeden drugiego w pół śmierci przybił. Zbójca uciekł, nadejdzie zaraz pan instygator z rontem i pewnie wszystkich co tu są zabierze do turmy, póki indagacja o występek nie okaże kto winien. A zatem —
— Trzeba uciekać — zawołał palestrant.
— Ej! to nic — mruknął Prozorowicz.
— Aby mi tylko szynkowni nie zamknęli, rzekł Matja, a już przez to samo oniesławią. — I drapał się w głowę.
— A na kiedyż i gdzie koniec historji — zbiegając ze wschodów spytał palestrant.
— Dowiedzcie się jutro tutaj, jeźli chcecie.
— A wiele tam jeszcze do końca zostało?
— Mówiłem wam że długa historja — odkaszlując rzekł Prozorowicz. — Jeszcze ją po części ten miód wyciąga.
— A nie możnaby tak opowiedzieć reszty sumaryjnie, niewielą słowy?
— Waćpan bo bardzo niecierpliwy i gorąco kąpany — odparł eks-mecenas.
— Co się tycze gołych faktów, powiedziałbym w trzech słowach, ale tym sposobem człowieka z gruntu nie poznasz, i dowiesz się tylko tego, co już wiedzieć musisz zapewne. Wola wasza.
— A zatem do jutra.
— Jutro niedziela.
— Zejdziemy się wcześniej.
— Dobrze. I można będzie, jeźli nam czasu stanie, dokończyć opowiadania.
— Życzę dobrej nocy.
— Nawzajem.
I Prozorowicz pociągnął się, podśpiewując coś, ku żydowszczyznie, na którą o tej porze nocnej nikt oprócz niego pójść by się nie odważył. Ogromny kij w ręku służył mu za obronę i podporę w tej wędrówce, po nierównym bruku i błotnistych kałużach.
Nazajutrz, dzięki wybornemu miodowi, eks-mecenas znalazł się na stanowisku pierwszy, i z pociechą ujrzał, że Matja okupiwszy się jakoś, znów w otwartej gospodarował szynkowni; a co mu miało ubyć gości, to jeszcze się ich liczba ciekawemi powiększyła, dowiadującemi się o wczorajszym wypadku, któren rozmów wszystkich był przedmiotem.
— Cóż tedy dalej mecenasie?
— A na czem stanęliśmy?
— Rózia wyglądała oknem za jakimś nieznajomym przechodniem.
— A ha. Idźmy tedy dalej.
W serduszku dziewczyny kołatało jakieś nieznane uczucie, wpół radosne, wpół smutne. Każde wielkie szczęście człowieka tej jest natury, że się prezentuje przed nim ubrane jak pajac w różnobarwne płaty, połowa jego jasna, pół w cieniu.
W każdej rozkoszy ziemskiej jest coś smutku; ten tylko kto się zaparł świata, a oddał Bogu, nie zna podziału tego w uczuciach swoich.
Wróciła matka, a Rózia jeszcze zadumana na łóżeczku siedziała, i dopiero dla niej wesołą twarzyczkę przybrała, jak dawniej dla nieznajomego w kwiaty, tak teraz dla matki w uśmiech się strojąc. Biedne dziewczę, przez poczciwość kłamać musiało! Parę dni znowu nie było Maleparty, ale ciągłe o nim gadanie. Pani Mrozicka trzeciego dnia wybrała się z domu i spotkała go we drzwiach kamienicy. Chciała się zawrócić, nie puścił jej i zatrzymał.
— Pozwólcie, rzekł, abyśmy się tu rozmówili, choć miejsce nie po temu, ale przy córce nie zawsze można wszystko mówić, a usunąć jej nie ma gdzie.
— Cóż mi takiego powiedzieć macie?
— Przebrałem papiery, namyśliłem się, poradziłem ludzi (a bajka, jako żywo, bo nie radził się nikogo, prócz siebie, i dawno wiedział co miał czynić). Przyszedłem z ultimatem do pani.
— Jakież ono jest, niech wiem? — spytała wdowa cała w strachu.
— Rzeczy wielce niepewne, Bóg wie, mówił dalej Maleparta, co z procesu wypadnie. Nabywać pretensyj nie mogę; ale tak, namyślcie się, czybyście mnie za zięcia nie przyjęli, a w takim razie zajmę się waszym interesem jak własnym i poprowadzę go swoim kosztem.
Pani Mrozicka radośnie wykrzyknęła:
— A! mój dobrodzieju, wielką mi czynicie łaskę i cześć waszą propozycją. Ale Rózieczka to takie jeszcze młode, takie płoche! — W naszej nędzy, ani nadziei wydźwignienia bez ciebie; ale gdyby mi z głodu umierać przyszło, woli jej gwałcić nie będę!
Maleparta się namarszczył.
— Spodziewam się jednak, pewna jestem, dodała wdowa, że Rózia z ochotą, z wdzięcznością, na waszą propozycją przystanie. Dozwólcie mi tylko czasu, niech ją wybadam, wyrozumiem. Bywajcie u nas częściej.
— Moja pani — odrzekł dumnie Maleparta, ale ile możności mitygując zły humor, bo się spodziewał że go od razu za oświadczenie w ręce ucałują. — Ja starać się i cholewek smalić czasu nie mam. Chcecie, dobrze, a nie chcecie, drugie dobrze. Rozmyślcie się tylko. A waćpani wręcz córce powiedz, że to dla waszego podźwignienia potrzebne. Juścić jakkolwiek młoda, porozumie o co chodzi i jakiej to wagi.
— A! bądźcie pewni, że jej wszystko co będę umiała i mogła powiem, że spokojną jestem o nią; bo bym jej w ogień wskoczyć kazała, i to by dla mnie zrobiła. Ale nie chcę jej zmuszać, potrzebuję wyrozumieć.
— No! no, dobrze, jak tam sobie chcecie, odparł Maleparta — a na kiedyż odpowiedź? bo ja jej potrzebuję koniecznie rychło. Dodaję dla waszej wiadomości, że jeźli chcecie popytać ludzi, dowiecie się o mnie wiele złego.
— O was! miły Boże! zakrzyknęła wdowa, a któżby to śmiał?
Maleparta się uśmiechnął.
— O, są ludzie, co przez zazdrość licho wie co plotą! Jestem tu najwziętszym w Lublinie mecenasem, nieprzyjaciół też mam wielu i gorliwych. Ale ci sami wam powiedzą, żem człowiek majętny, żem dobry szlachcic i nie utracjusz, nie hulaka, nie kostera, nie rozpustnik żaden. To wam mówię, pewien będąc, że nikt temu zaprzeczyć nie potrafi; a trzeba abyście przecie wiedzieli za kogo córkę dacie.
— Zmiłujcie się; potem coście dla nas uczynili — dodała wdowa składając ręce — mogliżbyśmy uwierzyć złym językom i wątpić o waszem sercu?
Maleparta odwrócił się nagle żywo i pożegnał panią Mrozickę.
— Bądźcie zdrowi? A kiedy odpowiedź?
— Nie wiem, dni kilka — szepnęła wdowa. — Bądźcie łaskawi się dowiedzieć. A nie moglibyście jeszcze nam dopomódz — wyszepnęła po cichu.
— Nie mam z sobą pieniędzy — rzekł Maleparta odchodząc. — Niechaj trochę pocierpią — dodał w duchu.
Pani Mrozicka już nie poszła na miasto, ale cała pomięszana wróciła do swojej izdebki, nie wiedząc czy zaraz córce powiedzieć wszystko, czy ją wyrozumieć, i w razie gdyby wstręt czuła ku temu związkowi, zerwać go nic o tem nie mówiąc, aby próżnego żalu Rózia nie miała i zgryzot po niewczasie, lub z miłości ku matce gwałtu sobie nie uczyniła.
Szczęściem lub nieszczęściem dla Rózi, rozmowa ta odbyła się dość głośno w fórcie kamienicy i doszła uszu ciekawie podsłuchującej dziewczyny. Biedna, pomimo cierpienia, gdy posłyszała chód matki, gdy ją ujrzała wchodzącą, pokryła w sobie smutną wiadomość i powitała ją tylko:
— Już z powrotem?
— Już, moje dziecię, rozmyśliłam się i nie pójdę na miasto.
— A! to dobrze, chwała Bogu, bo po co też mama tak pracuje!
— Dopóki się Bogu nie podoba losu naszego odmienić, muszę — zawołała wdowa z westchnieniem.
I obie zamilkły, a Rózia posłyszała chód znajomy w kurytarzu, odkaszliwanie, ujrzała nawet pióro przez okienko, ale nie miała siły pójść wyjrzeć i pokłonić się. Tylko westchnęła sobie i pomyślała:
— Czemu to nie on?
Matka z prawdziwie macierzyńską troskliwością jęła wybadywać córkę zręcznie, powolnie, tak że choć Rózia wiedziała o co chodzi, nie raz z początku rozmowy domyślić się nie mogła jej celu. Serce ją tylko ostrzegało biciem, i wówczas pomimo wstrętu do tego człowieka, powiedziawszy sobie że się dla matczynej spokojności poświęci, udawała gotowość wyjścia choćby za niego, udawała że jej to wcale obojętnem, kogo dla niej matka wybierze.
Jeszcze jednak pani Mrozicka nie powiedziała Rózi wyraźnie, że się Maleparta oświadczył, tknęły ją ostatnie słowa, chciała się o nim u ludzi dopytać, coś więcej nad to co wiedziała dowiedzieć. W tym celu postanowiła odwiedzić swoje dawne a zapomniane znajome, z któremi dla nędzy, do której przyszła, musiała zerwać stosunki; a osobliwie panią regentowę Przyjemskę, niegdy wielką przyjaciółkę, rodem z Inflant i bodaj czy nie krewną nawet daleką.
Pani regentowa, żyjąca pod władzą męża i despotycznym jego rządem, nic sama przez się nie mogąc, ulegając sknerze i gderze, którego pokonać ani poprawić nie potrafiła w ciągu długiego pożycia, w niczem pomocną nie była Mrozickiej w jej smutnem położeniu. Ani tego od niej przyjaciółka wymagała, ani za złe jej miała pozornej obojętności; bo wiedziała, że regentowa w domu kluczyków nie nosi i niczem nie władnie. Pani Przyjemska została jednak zawsze przyjaciółką naszej wdowy, choć z oczów ją straciła, bo ta swojej nędzy pokazywać znajomym co ją w lepszym bycie pamiętali, nie chciała. Na nią najwięcej rachowała Mrozicka. I nie bez przyczyny. Nieszczęśliwa w pożyciu ze srogiego charakteru mężem, sknerą i gderą jakem powiedział, pani regentowa pocieszała się, zbierając z ludzi wzorki i wiadomości miejskie. Nikt od niej wprzód i lepiej nie mógł wiedzieć, co się gdzie, z kim, kiedy stało. Wielkich i mniejszych familij znała doskonale parantellę, kolligacje, stosunki, procesa, interesa, wiedziała przyjaźnie i zajścia; procedencją osób, wypadki ich życia, charaktery. I nie w chęci szkodzenia wcale badała tak, dowiadywała się, a potem rozpowiadała słyszane. Najlepsze w świecie miała serce; ale bezdzietna, nie młoda, skazana na domowe nudy, szukała w tem zajęciu, dystrakcji jakiejś. Z całego miasta, ba z całego niemal kraju plotki, schodziły się do jej domu, w różnych, jak to zwykle postaciach, strojne w dodatki, powykrzywiane, odmienione do niepoznania. Pani Przyjemska konfrontując rozmaite wersje, dochodziła częstokroć do zbadania istnej prawdy, i naówczas jeśli komu co ujęła obmowa, gorliwie pracowała, aby ukrzywdzonemu powrócić, co się mu słusznie należało. Do tej to pani regentowej postanowiła wreszcie udać się wdowa nasza po radę i wiadomość o Maleparcie; a lepiej nie mogła trafić, bo mąż pani Przyjemskiej, zazdrosny jak każdy skąpiec fortuny, którą wedle jego domysłów robił niechybnie świeżo przybyły mecenas, zbierał o nim co gdzie potkał, fałsz i prawdę, tak że co tylko wiedzieć było można o Maleparcie, pewnie w domu wiedziano. Nawet już pono kilkakrotne odwiedziny u Mrozickiej nie uszły baczności ludzkiej i języków. Jedni powiadali, że on poluje na fortunę, drudzy że się stara o córkę, a nie wiele wiedząc, a wiele po charakterze znanym Maleparty wnosząc, wymyślano dziwy.
Gdy po długiem zasiedzeniu w domu, usunieniu się od ludzi, przyszło wdowie wybrać się w odwiedziny, długo się na nie zbierała i zbroiła w siłę. Znano ją w lepszym bycie, przykro było ukazać się teraz ubogą, i gdyby nie przyszłość kochanej Rózi tego wymagała, nigdyby pani Mrozicka na ten krok nie miała odwagi. Widząc przebierającą się w ostatki najlepszych sukien matkę, dziewczę ciekawie pytać ją zaczęło, dokąd się wybiera?
— Do znajomych — odpowiedziała krótko niespokojna matka. Strach ją po wyjściu przejmował, bała się czego złego dowiedzieć a musiała iść na zwiady. Nakoniec uściskawszy córkę, która nie śmiejąc już pytać więcej, niespokojnem za matką powiodła tylko okiem, wyszła biedna z bijącem sercem. Rózia została sama, przerażona wyjściem matki, przeczuwająca jakiś wypadek, usiadła na łóżeczku i płakała. Ona gotowa już była przyjąć Malepartę za męża, aby matkę wyswobodzić, ale się jeszcze z myślą tej ofiary zupełnie pogodzić nie mogła. I ilekroć dumała, jak pójdzie przed ołtarz, stawał jej przed oczyma — piękny nieznajomy.
Tymczasem pani Mrozicka, powolnym krokiem, z bijącem sercem szła do regentowej Przyjemskiej, której mieszkanie pamiętała na szczęście. Już zbliżywszy się do domu, chciała się zawrócić, tak jej męztwa zabrakło, ale przemogła wstyd i westchnąwszy tylko, spojrzawszy po sobie otwarła drzwi.
— Jest pani w domu? — spytała.
— Jest. — I odarty służka pokazał na drzwi dolnego mieszkania, w którem po staremu siadywała regentowa. W dwóch komnatach przyciasnych i dość ciemnych, sklepionych jak wszystkie prawie stare kamienice naszych miast, mieścili się państwo regentowstwo, resztę domu w czasie trybunału wynajmując magistratowi na kwaterę deputacką. W tych dwóch komnatach całe było gospodarstwo bezżennego stadła; nagromadzone sprzęty z całego domu, zajmowały pierwszą izbę; w drugiej wielka kotara małżonków, stolik pana regenta zielony, piec kaflowy i zedlów kilka, składały sprzęt cały. Regentowa siedziała w oknie od ulicy i wchodzącej Mrozickiej nie poznała z początku.
Patrzała, patrzała, aż wreszcie porwawszy się z siedzenia, z otwartemi rękoma pobiegła do niej i zawołała:
— Na rany Chrystusa Pana! to moja kochana Helena! Jakże mi się masz? Jak mi się masz? Co się z tobą dzieje, żeś tak o mnie zapomniała i nie chciała widywać się ze mną? Jak ci się powodzi? Co porabiasz? Siadajże, siadaj.
Na wszystkie te pytania ledwie kilką nieznaczącemi słowy, z pierwszego pomięszania ochłonąwszy, odpowiedzieć mogła wdowa, a pani Przyjemska mówiła ciągle dalej, zarzucając ją ciekawem badaniem.
— A córka? a Rózieczka? wyrosła zapewne, śliczna być musi? Jakże wam się powodzi? Gdzie mieszkacie? Słyszę że zawsze w Lublinie, ale gdzieś na drugim końcu miasta. Powiedzże mi proszę, jak tam, co tam, wszystko, wszystko mi powiedz.
— Jak nam się powodzi, mówić ci nie będę — słabym głosem odpowiedziała Mrozicka — bo nie mam się wcale z czem pochwalić; oddawna już w ostatniej nędzy i gdyby nie pomoc poczciwego jednego człowieka, już nie wiem, czybyśmy z głodu nie poumierały. Ja, Bóg widzi, ani się skarżę, ani pragnę życia; ale Rózia, Rózia moja! ją porzucić tak samą jedną na łasce ludzi bez serca! Dla niej lękałam się nędzy i swojej śmierci! Com przecierpiała, ilem zniosła, nie powiem ci — nie potrafię opisać! Bóg to jeden wie! doszliśmy do najostateczniejszego niedostatku, musieliśmy się prawie ze wszystkiego wyprzedać.
Rejentowa krzyknęła załamując ręce.
— Czemużeś się nie udała do mnie?
— Albożbyś mi mogła dopomódz?
— A juściż podzieliłabym się ostatnim chleba kawałkiem, choć i my nie mamy go do zbytku.
Mrozicka uścisnęła rękę przyjaciółki i mówiła dalej:
— Nadszedł nareszcie dzień, w którym dla dziecięcia musiałam się nauczyć żebrać.
— Jezu miły! żebrać! co mówisz! I nie udałaś się do krewnych?
— Nigdy mi na żaden list nie odpowiedzieli.
— Do przyjaciół!
— Któż wierzy w przyjaciół? Bóg dopiero ulitowawszy się, już nad przepaścią zesłał nam dobroczyńcę, wybawcę.
— Kogoż? jak? zkąd? — spytała zaciekawiona Przyjemska, przysuwając się do przyjaciółki.
Pani Mrozicka opisała jej pierwsze odwiedziny Maleparty, jego propozycję, ostateczne słowo, i wyznała że przyszła się coś o nim dowiedzieć.
Na wymówione nazwisko mecenasa Paprockiego, porwała się rejentowa i zawołała z największem podziwieniem:
— On! twój zbawca!
Potem rozsłuchawszy się o propozycjach, o zabraniu papierów, poczęła potrzęsać głową i z niechęcią się wzdrygać. Nareszcie milcząc powstała i ozwała się:
— To bardzo dziwny wypadek.
— Zaklinam cię na wszystko, powiedz mi kto on jest, co za jeden, jakiego charakteru, sytuacji, majątku? Mogęż mu sumiennie córkę moją powierzyć? Mogę to ukochane dziecię mu oddać?
Pani Przyjemska widocznie była pomięszaną i nie chcąc mówić, jąkała się, krztusiła, łykała rozpoczęte wyrazy.
— Na Boga powiedz mi, co to za człowiek — zawołała wdowa. — Widzę po tobie że wiesz coś o nim czego mi powiedzieć nie chcesz. Mów wszystko, będziesz miała na sumieniu przyszłość Rózi, moją spokojność, mów, zaklinam cię, mów!!
Regentowa usiadła i jeszcze walczyła z sobą.
— Moja Helusiu, odezwała się powolnie — przykroby mi cię zmartwić, ale koniecznie prawdy po mnie wymagasz, powiedzieć ci ją muszę. Ten człowiek, którego ty nazywasz zbawcą, jest największy niegodziwiec i łotr.
Wdowa krzyknęła i zakryła twarz rękoma, w tej chwili wpadł do pokoju młody, piękny, słusznego wzrostu i wspaniałej postawy mężczyzna. Pytał on się o regenta; gospodyni przyjęła go gęstemi ukłony i przesadną grzecznością.
— Nie ma go jaśnie wielmożny panie, odpowiedziała, ale jeźli raczycie chwilkę się zatrzymać, spodziewam się że nadejdzie.
— Bardzo dobrze — rzekł przybyły i siadł oczekując, a ciekawem wejrzeniem mierząc wdowę, która się z boleścią swą nie kryła i siedziała jak przybita, nie zważając co się w koło niej dzieje.
— Pani Mrozicka, jeśli się nie mylę — rzekł po chwili do regentowej.
— Tak jaśnie wielmożny panie; ale zkądże ją pan znasz?
— Widuję ją przechodzącą, bo niedaleko od niej mieszkam, słyszałem o niej. — I zamilkł. Wdowa cichych tych słów kilku nie dosłyszała; cała była pogrążona w smutku. Regentowa widząc że napróżnoby do niej mówiła, zwróciła się ku przybyłemu.
— Jaśnie wielmożny pan wiesz jej historję?
— Potrosze.
— I pochodzenie?
Przybyły kiwnął głową,
— I teraźniejsze położenie?
— Słyszałem coś o niem.
— I zamiary mecenasa Paprockiego?
— Maleparty? — spytał nieznajomy.
— Tak jest.
— Jakież?
— Targuje, szepnęła regentowa z żywością, razem córkę i nabycie pretensyj, które pani Mrozicka ma do familji i do dziedziców majątku, który jej mąż dzierżawił.
— Córkę! — zawołał nieznajomy z widocznem podziwieniem i niespokojnością. — Córkę, powiadasz pani?
— Tak jest, i właśnie przyszła tu dowiedzieć się co o tym człowieku odemnie, bo go dotąd miała za anioła wybawiciela.
— Alboż była w takiem położeniu?
— W ostatniej nędzy; teraz jest już w ręku Maleparty i nie ujdzie ich. Zabrał wszystkie ich papiery, dał coś pieniędzy i —
— Potrzeba jej było powiedzieć co to za człowiek.
— Ledwiem zaczęła, gdyś jaśnie wielmożny deputat nadszedł, czyniąc nam cześć wstępując w te progi. Nie miałam czasu objaśnić jej zupełnie.
Przez cały czas rozmowy pani Mrozicka siedziała jak obłąkana, z rękoma spuszczonemi, oczyma nieruchomie wlepionemi w ścianę i głową podniesioną. Potem jakby do przytomności przyszła, opamiętała się, chwyciła za rękę przyjaciółkę, nie zważając na obcego człowieka i zawołała:
— Wytłómacz się, powiedz mi wszystko co wiesz, wszystko.
Regentowa zakłopotana była przytomnością jaśnie wielmożnego deputata i nie wiedziała co począć, poglądając to po nim, to po wdowie.
— Ale poczekajże moja Helusiu — szepnęła — zaraz, zaraz ci powiem.
— Ja równie dobrze jak pani mogę w tej mierze objaśnić — rzekł obcy podnosząc głos niespodziewanie. — Chcesz wiedzieć co za człowiek jest mecenas Paprocki, powiem pani, a co powiem, jeśli potrzeba będzie, dodał, w oczy powtórzę. Człowiek to bez czci i wiary, gdyby mu szatan od sprawy zapłacił, stanąłby w sprawie szatana; zwykle podejmuje się tylko procesów przez złego ducha natchnionych. Wyszedł z żebraka; pierwszym jego uczynkiem była niewdzięczność, po nim reszty nie policzy nikt, bo zgroza o tem mówić. Takim jest ten człowiek!
— Byćże to może? prawdaż to? — zakrzyczała wdowa łamiąc ręce. — Nieszczęśliwa, cóż ja pocznę! Jestem mu dłużną i nie w stanie wypłacenia się; wszystkie papiery moje w jego ręku! Ten człowiek — i nie kończąc zakryła twarz rękoma.
— Strzeż go się pani — dodał nieznajomy. — Jeźli podobna, wyrwij się z jego sideł, a przynajmniej nie daj się więcej wikłać.
Wdowa ani się zastanowiła, że obcy niewiedzieć zkąd i jak o jej położeniu był uwiadomiony, dawał jej te rady; nie pomyślała spytać go o nic, nie zdziwiła się — tylko milcząca pozostała bez ruchu na zydlu.
W tej chwili przybyły porwał za czapkę z piórem leżącą podle niego i pożegnawszy skinieniem głowy regentową, coś jej szepnął i wyszedł.
Szybkim krokiem puścił się on ku ulicy Grodzkiej, pomimo wiosennego deszczu, który lał strumieniem. Jakby go nie czuł młody człowiek, zamyślony cały w sobie pędził przeskakując wezbrane rynsztoki i potrącając przechodniów. Nareszcie zwolnił kroku, doszedłszy do drzwi kamienicy, którą zajmowała pani Mrozicka, zawrócił się w kurytarzyk, odkaszlnął przechodząc nim, obejrzał się, zastanowił i zapukał do drzwi śmiało.
Głos z zewnątrz spytał:
— Kto tam?
— Przyjaciel, znajomy.
— Mojej matki nie ma w domu.
— Wiem o tem — ozwał się przez drzwi przychodzień, przychodzę ztamtąd, gdzie ona jest, od niej.
Ledwie tych słów domówił, odemknęły się drzwiczki i Rózia z podpuchłemi od płaczu oczyma, z rozpuszczonemi włosy, pokazała się przed nim.
— Moja matka? Co się stało mojej matce? Na widok znajomego młodzieńca cofnęła się, zamilkła, zapłoniła i nie wiedziała co mówić więcej.
— Matka mnie nie przysłała, sam przyszedłem, dwa słowa powiem ci tylko. Ten człowiek, którego nazywacie zbawcą, jest najgorszym z ludzi, zastawił na was sidła. Nie poddawaj się i nie idź za niego, bo całem życiem nie opłaczesz twojego nieszczęścia. Jeźli potrzebujecie pomocy, chciejcie ją przyjąć odemnie. Na Boga wyrwijcie się z jego szpon! Ty nie poddawaj się namowom, naleganiom, prośbom i groźbom, i miej nadzieję we mnie. Jutro o tej porze przyjdę tu, spodziewam się was z tej toni wy dźwignąć. Bądź spokojna... — To powiedziawszy zniknął, pięknemi swemi oczyma pozdrowiwszy Rózię, która z podziwienia i strachu języka w ustach zapomniała.
Jeszcze drzwi nie były zamknięte za nim i dziewczę nie ochłonęło z wrażenia jakie na niej szybka a pełna znaczenia mowa pięknego nieznajomego uczyniła, gdy przed nią niewiedzieć jak i zkąd zjawił się Maleparta.
Chytrem spojrzeniem zmierzył naprzód struchlałą bardziej jeszcze na widok jego dziewczynę, potem swoim niby pieszczonym, łagodnym a chrypliwym głosem przemówił, zamykając drzwi za sobą, jakby się dziwił:
— Nie ma matki? sama jedna i nie boisz się waćpanna?
— Tylko co... właśnie — przebąknęła dziewczyna — otwarłam je i miałam zamknąć, gdy —
— Gdy ja niespodzianie nadszedłem. To powiedziawszy, obejrzał się, wyszukał miejsca, usiadł i skierowawszy oczki na Rózię, odezwał się, zawsze starając się głos swój jak najsłodszym uczynić.
— Doprawdy! ten stan wasz bardzo mnie obchodzi! Radbym co na to poradził i dałem mojej dobrej chęci dowody. Matka waćpanny wie już o moich zamiarach. Mógłbym się podjąć, postawić ją w tak świetnym stanie w jakim nigdy nie była — ale na to — na to —
— Cóż na to potrzeba? spytała Rózia oczarowana już temi kilką słowy, pomimo bojaźni i wstrętu, jaki ku niemu miała.
— Potrzeba na to zezwolenia waćpanny. Dobrze się stało, mówił dalej, żem ją tu samą zastał. Matka nie powie jej wszystkiego tak otwarcie jak ja. Waćpanna możesz uczynić szczęście matki, jednem swem słowem możesz jej zapewnić spokojność na starość, tak dla niej potrzebną.
— Wierzcie mi — z zapałem (jak zawsze gdy szło o matkę) wołając Rózia, wszystko uczynię dla jej szczęścia, życie dałabym za nią!
W oczach Maleparty pojaśniało.
— Ale kto mnie zapewni, że moja ofiara uczyni ją szczęśliwą? — dodała.
— Ja waćpannie za to ręczę, przysięgam, jeśli potrzeba!
— Przysiężesz? — spytała dziewczyna rozpłomieniona tą myślą.
— Przysięgnę, rzekł zimno mecenas. — I pozwólcie sobie powiedzieć, dodał, że na moje słowo i przysięgę więcej ufać można, niż na jakie tam młodzików obietnice. Może ktoś dla pięknych oczów waćpanny pociągnąć się na mało znaczącą pomoc dla jej matki, na zasiłek chwilowy — ale jutro porzuci, zapomni i znowu wrócicie do smutniejszego jeszcze położenia.
Rózi mimowolnie przyszedł na myśl nieznajomy i spuściła oczy na ziemię.
— Oświadczyłem to matce waćpanny, biorę ją za żonę, matka będzie mieszkać przy nas, otoczym ją najtroskliwszem staraniem, odzyszczemy jej majątek. Będzie błogosławić córkę.
Potem zerwał się z siedzenia i szybko dodał, jakby straciwszy cierpliwość:
— Jakże? decydujesz się waćpanna?
— Ja sama nie wiem, ja sama nie mogę — wyjąknęła dziewczyna.
— Albo nędza długa, straszna i codzień okropniejsza, bo bez nadziei ratunku; albo spokojność, dostatek, swoboda. Ja wiem — dodał — że na mnie zazdrośni, zastraszając was, dziwy powiadać będą, że może matka waćpanny się zachwieje i nie będzie śmiała cię namawiać, nawet ci powiedzieć o tem, ja to wszystko przewiduję, pojmuję i uprzedzam: powiedzą wam żem zły człowiek; ale masz to przeszkadzać córce do poświęcenia się za matkę? Grdybym był tak złym ograbiłbym was, bo mogę to uczynić bezkarnie, mając wszystkie wasze papiery w ręku, rozumiesz waćpanna — i porzucić na bruku; a jednak chcę was z tej doli wydźwignąć i podaję rękę. Rozmyśl się waćpanna i odwdzięcz matce jej przywiązanie dla ciebie.
Maleparta czekał odpowiedzi, Rózia słuchała go z uwagą, gdy wspomniał o zabranych papierach dreszcz ją przeszedł i w chwili wykrzyknęła:
— Masz pan moje słowo — ale — jeźli moja matka pożałuje tego, jeźli ona nie będzie spokojną i szczęśliwą — ja — jakem się umiała poświęcić, tak się potrafię pomścić. — Maleparta uśmiechnął się szydersko, pokłonił w milczeniu i wyszedł.
Rózia upadła na łóżeczko i płakała, a głowa jej pałała ogniami niesłychanemi, szumiało w niej, przewracało się, łamało, i zdawało się jakby jakiś sen ciężki, niepodobny do rzeczywistości, po niej przeleciał. Nie słyszała jak matka zapukała do drzwi i weszła.
Wdowa była także w tym stanie obłąkania, osłupienia, że nie postrzegła zmiany na twarzy córki; a Rózia prędko się opamiętała, otarła łzy, i prawie wesoła przyszła ją przywitać.
— Matka uścisnęła ją czulej niż kiedy i zalała się łzami.
— Ty płaczesz, co ci to matko?
— Nic, nic, moje dziecię, twoja to dola i przyszłość łzy mi wyciska. Myślę o niej co dzień, co godzina, co chwila; napróżno Boga proszę.
— O! nie troszcz się matko. Bóg dobry, a mnie tak nie wiele potrzeba. Na cóż mi więcej nad to, co mamy, byleś ty była spokojna, zdrowa i weselsza.
Matka pocałowała ją w czoło.
— To okropnie! to okropnie — zawołała — zdaje się że mniej cierpiałam w najsroższem mojem nieszczęściu. Teraz gdy się uśmiechnęła i zgasła nadzieja.
— Jaka nadzieja?
Wdowa milczała, sparła się na ręku, dumała.
— Słuchaj matko — odezwała się Rózia klękając przed nią. — Nie taj się przedemną, ja wiem wszystko: wiem o propozycjach tego człowieka, wiem o jego obietnicach. Ja go serdecznie pokochałam, tego dobrego anioła naszego, ja się zgadzam na wszystko. Z radością mu się oddam: będziemy spokojni, szczęśliwi. Ty spoczniesz i przestaniesz płakać.
— Zkąd ty to wiesz? — zapytała podnosząc się matka. — Zkąd — powiedz mi?
— On sam mi o wszystkiem powiedział.
— On tu był? — I matka się wzdrygnęła.
— Był matuniu, i tak poczciwie, serdecznie mówił o tobie! Wierz mi, on dobry, a choć ludzie...
— O! ludzie! ludzie!
— Ludzie pewnie źle o nim mówią.
— Nie śmiem powtórzyć, dziecię moje.
— Nie wierz temu matko, nie wierz, ja czuję że to fałsze, on poczciwy, on skończy nasze ciężkie, opłakane lata sieroctwa.
— Nie! nie! — zawołała wdowa — ja tego nie chcę; lepiej nędza, lepiej śmierć, niż ciebie mój aniele oddać w szpony nieznajomego człowieka, Bóg wie komu, na jaki los, na jakie życie! Ukochane dziecko moje! Nigdy! nigdy! nie chcę! nie chcę!
— I wolisz matko cierpieć tak, resztę życia w tych cierpieniach wyszafować i zostawić twoje dziecię same jedne na biednym świecie, sierotę.
— Ale ja nie mogę umrzeć! z zapałem wykrzyknęła matka, nie potrafiłabym umrzeć i porzucić tak ciebie. Ty nie wiesz co to serce matki!
I Rózia padła jej do nóg, i ściskały się i płakały.
— A ty matuniu, nie znasz co serce córki. Ja bym była tak szczęśliwą, gdybyś ty była spokojna, gdybyś odetchnęła, gdybyś przestała dniem i nocą męczyć się tą nieznośną przyszłością. Mój Boże, nam tak mało potrzeba! Pozwól matuniu, pozwól, ja pójdę za niego i wszystko się skończy jak sen męczący. Już i mnie to życie cięży kamieniem, już i ja po nużących tych latach wypocząć pragnę. Skończmy to! Bóg nam zsyła pomoc, radę, czemuż ją odpychać?
— A! ty nic nie wiesz Róziu.
— Matko! pojmuję wszystko złe jakiem ludzie spotwarzyć mogą. Ale wszystkoż świętą jest prawdą, co z ich ust wychodzi?
— Cicho! cicho! rzekła wdowa — cicho dziecko! Ty złego ani pojmiesz, ani mu wierzyć możesz! Nie myśl nawet o tym człowieku — spuśćmy się na Boga.
— Ale ja tego chcę, ja żądam, ja pragnę matko, dać mu siebie za spokojność twoją i moją. Ja cię proszę o pozwolenie i błogosławieństwo twoje — ja sama.
Wdowa zastanowiła się — cofnęła.
— Róziu! Róziu! na Boga przestań, serce mi zakrwawiasz! Nie mów więcej, nie wspominaj mi o nim. Wszystko przepadło! wszystko! Zapomnijmy o tem.
Drzwi niezaryglowane otwarły się — i na te słowa wszedł Maleparta. Na widok jego wdowa krzyknęła, Rózia cofnęła się w głąb izdebki. On z zimną, surową i prawie urągającą miną postąpił na środek ku pani Mrozickiej.
— Przyszedłem, rzekł, po ostatnie słowo. Dałem pani czas do namysłu i do rozpytania się u ludzi. Wiem co pani słyszeć musiałaś od nich o mnie, mało to przywykłego do ukąszeń ludzkich języków obchodzi. Ostatnie więc słowo: co mi powiesz pani?
Rózia poskoczyła przed matkę i nim się ona zebrała na odpowiedź, zawołała:
— Matka moja przyjmuje, ja przyjmuję. Zdajemy się na ciebie. Bóg cię ukarze, jeżeli nas zawiedziesz! Oto moja ręka! Ale matka poskoczyła i zasłaniając córkę schwyciła jej rękę.
— Nie chcę, nie chcę! zakrzyczała, nic nie chcę! zostaw nas w naszej nędzy i uwolń od dobrodziejstw. Nie chcę! nie chcę!
— Komuż mam wierzyć? — spytał Maleparta z półuśmiechem obojętnym.
— Mnie! krzyknęła Rózia.
— Mnie! mnie! — przerwała matka. — To dziecko, ona nie wie co mówi. Odstąp pan i zostaw nas w pokoju! Nie chcemy twoich obietnic, pieniędzy, łaski, niczego — zostaw mi córkę — Bóg nas wyrwie z tego nieszczęścia!
— Jakoż i wiele wam dotąd pomógł — szepnął Maleparta z szatańskim śmiechem. Mam litość, dodał, nad waćpanią, proszę jej, rozmyśl się nad tem co czynisz i czy sumiennie to dla ludzkiego języka odrzucać szczęście jedynego dziecięcia. Wieszże waćpani, co o niej mówią, co mówiono o ś. p. jej mężu?
— Na Boga! nie kalaj go swoim językiem.
Maleparta zamilkł uśmiechając się.
— Mościa panno — rzekł do córki — od niej zależy przyszła spokojność i szczęście matki — mów — chcesz go?
— Dałam słowo, nie zmieniam go.
— Ja ci zakazuję pod błogosławieństwem! Milcz Róziu! Na Boga! nie gub siebie i mnie.
Ogień błysnął w oczach Janka.
— A wiesz waćpani — rzekł chwytając wdowę za rękę — co to za przyszłość gotujesz sobie i córce, odpychając mnie od siebie? Wiesz, pojmujesz to? Posłuchaj więc: Jesteś mi dłużną i nie masz mi czem zapłacić — papiery wszystkie w mojem ręku, kim jesteś nie masz dowodów, majętności swojej i dziecka nie dojdziesz nigdy — nikt śladów jej nie wyszuka prócz mnie, a ja cię będę prześladował, ja się pomszczę, a jeśli prawda, co mówią o mnie ludzie, zważ waćpani, co to moja zemsta!
Wdowa obłąkanemi oczyma spojrzała na niego, zachwiała się na nogach i ledwie utrzymała oparłszy na córce. Rózia w tej chwili zawołała:
— Masz mnie! masz, sama ci się proszę, na kolanach jeźli potrzeba, zapomnij o wszystkiem, jam twoja, niech matka będzie szczęśliwa. — Jam twoja, przysięgam!
— Taka przysięga — ozwał się Maleparta, dobra jest dla małych dzieci — innej mi potrzeba. Obrócił się do matki.
— Przekonałaś się więc waćpani że inaczej być nie może, że ona moją będzie i że z tem wam lepiej będzie? Zezwalasz?
Mrozicka nic nie odpowiedziała, i aż po chwili rozpłakawszy się na ręku Rózi, ozwała się:
— Moje ukochane dziecko! O! co za przyszłość! Dziej się wola Boża!
— Zezwalasz waćpani?
— Nie sprzeciwiam się — szepnęła.
Maleparta rzucił się ku drzwiom, na chwilę zniknął, ale wnet znowu się ukazał wiodąc za sobą księdza Jezuitę, czterech świadków i dwóch z palestry trybunalskiej z księgami i papierami.
Wszystko było przygotowane.
— Waćpani — rzekł do matki — zrzekasz się majętności swej na córkę. Waćpanna — odezwał się do Rózi — dajesz mi władzę poszukiwania swego wniosku. Proszę podpisać!
Tak nagle, tak dziwnie się jedno po drugiem odbywało, że kobiety znużone i struchlałe, nie miały czasu namyślić się, cofnąć, zaprzeczyć — obydwie podpisały podane im akta.
— Waćpanowie — rzekł Maleparta do przytomnych dziwnej miny ludzi — jesteście świadkami, jako się tu nic gwałtem i przymusem nie dzieje, wszystko po dobrej woli i z rozmysłem.
A teraz kolej na księdza.
Jezuita przystąpił do zapytań i wstępnych formalności.
Przez cały ten czas matka upadłszy na siedzenie, gorzkiemi łzami płakała.
Rózia, siły biorąc z nadziei swej poprawienia losu matki i zabezpieczenia jej spokojności, stała mężnie odpowiadając na pytania i nie pojmując może ważności aktu, przystępowała do związania się na wieki z nienawistnym od pierwszego wejrzenia człowiekiem.
Jezuita rozpoczął modlitwy i spiesząc widocznie, błogosławił nowożeńcom, potem donośnym głosem odezwał się do świadków znowu, przemówił kilka słów zimnych i wymuszonych do zaślubionych, zrzucił z siebie stułę i wyszedł.
— A teraz, rzekł Maleparta, czas porzucić tę izdebkę. Konie i kolasa czekają u drzwi na was, ludzie przysłani zabiorą rzeczy, jakie się tu znajdują. Chodźmy. — Rózia rzuciła okiem łzawem po izdebce co była świadkiem tylu chwil ciężkich jej życia i żegnała ją z boleścią. Wdowa chwyciła rękę córki i z nią razem milcząca powlokła się, nie wiedząc co czyni, i machinalnie tylko, goniąc za ukochanem dziecięciem.
— Jakie było pożycie nowego stadia, mówił dalej Prozorowicz, trudno jest opowiedzieć, chociaż o tem wiem z własnych ust żony i jej matki. Zaledwie przyjechali do domu Maleparty, człowiek ten i tak już nienawistny Rózi, zmienił się na jeszcze straszniejszego. Twarz, na której nie wymuszał pożyczanego łagodności wyrazu, co ją czynił tak dziwacznie fałszywą, przybrała minę posępną i niespokojną, usta wciśnięte głęboko, brwi nachmurzone, pomarszczone czoło, ruchy gwałtowne, mowa urywana i chrypliwa, zastąpiły miejsce kociego oblicza i pieszczonego głosu.
Gdy dojechali do domu, Maleparta przeprowadził żonę do pokoju na piętrze, do którego przechodzić było potrzeba drugim zajmowanym przez niego. — Nagie ściany, łóżko niezasłane, stolik niczem niepokryty, ławy proste, oto wszystko co w nim zastała.
Żadnego sprzęcika, żadnej zbytkowej rzeczy. Obok alkierzyk niewielki, wilgotny i smutny, przytykający doń, wyznaczony był dla matki.
— To izba waćpani — rzekł Maleparta do żony — a to dla matki. Nie są one wykwintne i strojne bogato, bo tego spodziewam się żona moja potrzebować nie może. Przywykłyście nędzy i nie idziecie z dostatków, a tu będziecie spokojne.
Wdowa spojrzała, załamała ręce i zwróciła wzrok bolesny na zięcia, jakby go pytać chciała:
— Toż to coś nam obiecał?
On to zrozumiał i sucho odpowiedział:
— Marnować nie mogę ciężko zapracowanego grosza, waćpani wnosisz mi w dom nie fortunę jeszcze, ale proces i koszta, nie możesz wymagać więcej odemnie. Szafować na fatałaszki nie będę, bo żebrać potem nie chcę. A teraz, dodał, jeszcze słóweczko do waćpani.
Odwrócił się do wylękłej żony, która ciągle po nagich ścianach mieszkania poglądając, żałowała już swojej swobodnej izdebki.
— Żona moja powinna mi być pomocą, pociechą, nie zawadą i kłopotem. Taką chcę mieć i taką się po waćpani spodziewam. Ta izba należy do waćpani, reszta domu do mnie. Nic się tu nie dzieje bez mego rozkazu, i ja tylko rozkazuję. Dzień mój zajęty pracą, świegotania nad uszami i bieganiny próżnej nie zniosę: będziesz więc siedzieć u siebie i nie głuszyć mnie żadnym hałasem. To moja izba, gdy w niej będę z kimkolwiek na rozmowie, nie wyjdziesz waćpani chyba zawołana. Nareszcie ostatnia jeszcze przestroga: jestem mściwy, popędliwy, zły, nie życzę mnie draźnić. Będę zazdrosny, bo to już czuję; nie próbuj mojej zazdrości. Wiem o owych z okienka ukłonach z pięknym nieznajomym.
Rózia pobladła — matka oczy wielkie zrobiła i posiniała z gniewu, poglądając na Malepartę. On spokojnie kończył:
— Niech się na tem znajomość i stosunki skończą. Przed moim okiem nic się nie ukryje, nawet to co potrafiło utaić się przed okiem matki. Życzę mnie nie draźnić, być cichą, posłuszną, pracowitą i oszczędniejszą na dal.
Spojrzał na matkę.
— Przyzwyczaiłaś ją waćpani do swej woli, do wymysłów, do strojenia się i próżnowania. Wybaczono to matce, co sama nie wie co czyni, gdy kocha dziecko swoje, ale mnie by nie było wybaczonem, gdybym na to dalej dozwalał i znosił. A teraz —
Przerwała mu wdowa, która wysłuchawszy wszystkiego, upadła zanosząc się od płaczu:
— Chodźmy! chodźmy ztąd! Róziu uciekajmy! Wyrzeczmy się wszystkiego! Chodź! chodź! — Porwała córkę i posunęła się ku drzwiom.
Maleparta z zimną krwią zaparł je sobą.
— To moja żona! odezwał się surowo, i mam do niej zupełne prawo, jak do mojej własności. Nie było musu i gwałtu, dobrowolnie poszła za mnie. — Waćpani zaś chceszli iść, otwarta droga, bodajbyś i nie wróciła nigdy! Spokojniej będzie bez ciebie.
Rózia rzuciła się znowu ku matce.
— Na Boga! nie opuszczaj mnie lub idźmy razem.
— Tyś moja, i ty zostaniesz.
— Więc i ja z tobą! — odezwała się wdowa. — Bóg widzi, Bóg słyszy, Bóg go osądzi. Chodźmy i nie patrzmy na niego. — Jak obłąkana rzuciła się Mrozicka ku komnacie córki; Maleparta nie poszedł za niemi. On dawał rozkazy sługom, którzy rzeczy znosili, potem pospuszczawszy drzwi na rygle, i starą kobietę posławszy do usług żonie i matce, sam na twardym tarczanie w pierwszej izbie się położył.
Z początku tego łatwo wnieść o dalszem życiu nieszczęśliwej Rózi. Była to długa, gorzkiemi łzami oblana męczarnia. Ciężka niewola, niedostatek, bojaźń, zastąpiły miejsce nędzy swobodnej, srogiej prawda, ale mniej może jeszcze ciężkiej do zniesienia. Dla żony Maleparta był surowym stróżem, srogim panem, ale nie mężem. Nigdy łagodniejszem słowem, usługą, pieszczotą nie popróbował nawet pozyskać jej serca.
Biedne dziewcze, kłamiąc przed matką spokojność, drżało i słuchało; a co było cierpienia, kryło je na dnie duszy, aby podwójnie nie cierpiała niem matka. Jeszcze nielitościwy człowiek, gdy ukryła co przed wdową, jakby naumyślnie, aby ją udręczyć, wypowiadał w oczy pracowicie tajoną prawdę, licząc wszystkie łzy wylane przez żonę i naśmiewając się z nich.
Jeźli w niedostatku, Rózia osładzając go dla matki, chciała co ze swojej dawnych własności sprzedać, nie dozwalał na to.
— Ty moja, mówił, wszystko twoje jest mojem, do niczego nie masz prawa. Nie dam ci nic roztrwonić.
A gdy mimo baczności jego, Rózia sprzedała sukienkę, i dodając wygód matce, pobożnie kłamała, że o nich Maleparta pomyślał, on już czatował na to, łapał żonę na fałszu i odkrywał prawdę szydersko. Zdawał się mieć przyjemność w udręczeniu, w naigrywaniu się, w szatańskiem znęcaniu się nad ludźmi z którymi żył. — Patrzał na łzy, na gniew, oburzenie, męczarnie, jak na ciekawe, rozdraźniające widowisko. Płakał-li kto w domu, on pewnie przychodził jeźli mógł poglądać na łzy i śmiać się z nich. Jątrzył boleść, wyszukując jej najdzikszych powodów, dając jej cele fałszywe, niewierząc w nią nigdy, choćby się krwawemi objawiła łzami.
Ilekroć wychodził z domu (a często oddalać się musiał), zostawiał żonę pod strażą starej kobiety, mumji bez czucia, bez myśli, spełniającej jego rozkazy machinalnie i niewolniczo. Odarty sługa pilnował drzwi i nikogo nie wpuszczał. Wdowa mogła wychodzić, ale się lękała na chwilę opuścić córki, która całe dnie płakała, lub razem z nią modliła się. Nieszczęście tak gwałtownie spadłe na Rózię po pieszczotach macierzyńskich, choć osłodzone jeszcze niemi, głębokie uczyniło wrażenie. Z płochego dziecięcia stała się nagle kobietą mężną, silną i rozumną. Pojąwszy że próżną byłaby walka, nie tyrała w niej sił napróżno, znosiła wszystko mężnie, nie jątrząc złego człowieka, ale myślała, jak siebie i matkę wywieść z tej niewoli.
Jedyna nadzieja pozostała w tym człowieku, co kilką chwilami przed ślubem, tak niespodzianie ofiarował jej pomoc swoją. Ale tego człowieka matka i córka imienia nawet nie wiedziały. Wprawdzie często go Rózia widywała z okna, przechodzącego z przeciwnej strony, po pod domostwy ulicą, on także ją postrzegł; ale nie było sposobu odezwania się do niego, a ona, gdyby mogła nawet, możeby się nie odważyła skarżyć na tego co się zwał jej mężem. Dla siebie nigdy by ona nie myślała nawet o tem, chciała uczynić dla matki, ale nie było sposobu. Nieznajomy o tej samej godzinie przechodził teraz mimo okien mecenasa, o której zwykle ukazywał się przed okienkiem Rózi. Rzadko jednak odważyła się ona spotkać jego wejrzenie i nie skinęła nawet głową, gdy poglądając ciekawie, mijał ten dom, tak szczelnie dla wszystkich zamknięty.
Z najprzykrzejszem położeniem wreszcie oswoić się można. Takim jest człowiek, że nigdy długo jednostajnie cierpieć nawet nie potrafi; w początkach zdaje mu się, że nie wytrzyma boleści, ale z dniami tępieje uczucie jej, i w nowym swym stanie znajduje, wyszukując ich, pociechy, osłodę, nareszcie nadzieje.
Rózia miała przy sobie matkę, i wspólność cierpień pocieszała te dwie biedne istoty. Ale wdowa od ostatniego wypadku, prócz miłości dla dziecięcia, resztę uczuć zdawało się że straciła. Nic ją nie obchodziło, niczem się nie martwiła, nawet mniej może pojmowała cierpienia Rózi. Modliła się dnie całe płacząc, mówiła mało, nie wychodziła oprócz do kościoła z córką; a wówczas towarzyszyła im nieodstępna stara owa sługa. Dnie całe, miesiące, płynęły w tych dwóch izdebkach, w zamknięciu, jednostajne, blade, przerażające ciszą i niezmiennem swem obliczem posępnem. — Maleparta rzadko widywał żonę, rzadko do niej zachodził, nie pytał nigdy, czy potrzebowały czego i jak się miały. Zamknięte w komnacie, słyszały tylko głos jego przez pół dnia sucho, jednostajnie klekczący o procesach, o summach, o prawniczych formułach, przerywany niekiedy szyderskim śmiechem, co to nie z serca idzie, ale na ustach się tylko rodzi i usta wykrzywia. Czasami żwawsza rozprawa dochodziła ich uszu, i znowu po niej cisza, a wśród ciszy tylko pół słowa lub szelpotanie piór chodzących po papierze, albo brzęk pieniędzy. Biedna Rózia w tej atmosferze dusznej schła, więdniała, schylała głowę, starzała niedojrzawszy. Matka zamierała powoli, tracąc czułość jak chory, któremu po wielkiej boleści odrętwienie ujmuje cierpienia. Coraz bardziej milcząca, coraz bardziej zapominająca swej przeszłości, wdowa patrzyła na wszystko osłupiałym okiem, zdając się mówić tym swoim stanem, że niedługo już cierpieć będzie.
Córka nigdy jej serca najmniejszem użaleniem się nie zakrwawiła, (chowała łzy dla siebie) a gdy czasem postrzegła boleść dobitniej wyrytą na twarzy, pomimo starania aby ją pokryć, odzywała się potrząsając głową:
— Wszystko mija, moje dziecię. — I to minie i życie się skończy!!
Nie wiem czy w wielkich ciosach jest pewniejsza pociecha nad tę.
Pani Mrozicka powoli, powoli kończyła nieszczęśliwe życie swoje. Włosy jej posiwiały naprzód, pobielały potem, ręce trząść się zaczęły, oczy zagasły, głowa się pochyliła, policzki wychudły. — Maleparta widział to wszystko, ale jakby nie postrzegł. Nigdy nie spytał o jej zdrowie i nawet na zimno nie potroszczył się o nie, choćby dla oka. Raz, gdy matka wracając z kościoła, przeszła przez izbę, w której on ze swoim pomocnikiem pracował, Rózia usłyszała z biciem serca następującą, toczącą się między niemi rozmowę, dla której nawet nie zniżyli głosu:
— Uważałeś — rzekł Maleparta do pomocnika — uważałeś jejmość?
— Hm? Albo co?
— Jak wygląda?
— Zdaje mi się źle.
— Bardzo źle; już jej widać niedaleki termin nieodzownego roku.
— Stara?
— Nie tak to stara, ale to jak koń co z dobrej stajni poszedł na chudy obrok, ujęło się pieszczot, wygódek.
— Nie staracie się wiele o nią.
— Czy waćpan oszalał? A to ja bym nie wystarczył na jeden rok, puściwszy babie cugle; a przy ekspensach tego procesu i kosztach utrzymania żony?
— Cóż waszmości żona kosztuje?
— Waćpan myślisz nic! A to co zje?
— Juściż!
— Chwała Bogu, wkrótce choć jedną gębę mniej będzie w domu, bo tak i założę się że stara długo nie pociągnie, a jak ona bryknie, to i z żoną inaczej sobie poradzę. Teraz to dla tej starej mam jakąś subjekcją. A prawdę powiedziawszy i ta izba mi potrzebna.
— Jaka izba?
— Gdzie żona. Jakby stara bryknęła, tobym żonę zapakował do alkierza, a sam bym zajął izbę na kancelarją.
— E! stara! — ozwał się pomocnik, to suche, chude, ale takie najdłużej żyją.
— Doprawdy? spytał mecenas. Co aspan mówisz?
— Trafia się to.
— Ale to nie może być — dodał uspokajając się Maleparta — kaszle strasznie, czasem całą noc ryhocze, aż tu słychać; a kiedy idzie to sapie, jak kowalskie miechy: pytałem się nawet doktora, to mówił że musi mieć astmę i suchoty, i pewnie nie pożyje.
— Może być.
— Pewnie, pewnie, a codzień powiem ci to gorzej. Już ja mam oczy i patrzę dobrze. Nawet mało co je: to wszystko złe znaki.
Na tem skończyła się rozmowa, od której biedna Rózia dostała zawrotu głowy i prawie obłąkania. Myśl tylko stracenia matki, była dla niej niewyrachowanem nieszczęściem. Sama jedna w mocy tego człowieka, bez ostatniego węzła, co ją łączył z lepszą przeszłością, nie pojmowała dalszego swojego życia, nie umiała się oswoić z myślą okropnej przyszłości. Po tej rozmowie, która ją przerażając objaśniła o stanie matki, Rózia w każdej chwili zdawała się słyszeć jęk jej konania, co chwila lękała zgonu, w każdym ruchu i kroku upatrywała znaków postępu choroby i przybliżenia się śmierci. W nocy zrywała się przykładać ucho niespokojne do drzwi izby matki, trwożąc się zbyt silnym oddechem, trwożąc się, gdy go nie słyszała, modląc się do Boga, aby ją nie pozbawiał ostatniej w życiu podpory. Tak czas jakiś w śmiertelnym strachu jej upłynął; a matka w istocie coraz gorzej a gorzej się miała. Już jednak oko córki nie mogło dojrzeć postępów choroby, gdyż ta doszła była do ostatniego swego stopnia. Śmierć krążyła już nad głową wdowy, która przestała wychodzić nawet do kościoła, bo zajść do niego nie mogła. Maleparta zachodził do jej alkierza, jakby się chciał przypatrzyć umierającej i wybadać rychło skona. Zawsze równie zimny, nawet w obliczu tej śmierci, co najobojętniejszych na wszystko ludzi chmurzy czoła, poglądał na zbliżanie się jej, szyderski, nieporuszony.
Jakiś czas jeszcze wychodziła pani Mrozicka z alkierza i siadywała przy córce, ale codzień ciężej jej było, aż nareszcie obległa w łóżku, z którego już wstać nie miała.
Jednego rana zawołała córki do siebie. — Róziu moja — odezwała się słabym głosem do niej — nie bój się moje dziecię, nie płacz i nie rozpaczaj. Miej ufność w Bogu i w opiece świętej Jego Matki, której cię polecam. Mnie Bóg woła do siebie. Żal mi porzucić cię samą i w czyichże rękach! Ale niech się stanie wola Jego święta.
Córka padła we łzach na kolana u łóżka, głowa jej pochyliła się na wychudłe ręce matki.
— O! nie rozpaczaj, nie rozpaczaj dziecię moje. Wszystko mija! najsroższym cierpieniom jest koniec, a Bóg dobry! — O ostatnią proszę cię posługę. — Dawnom się nie spowiadała, czuję śmierć blizką, poślij po księdza.
Rózia się porwała i obłąkana wybiegła. W izbie siedział nad papierami Maleparta, zajęty konfrontacją dokumentów, które rozważał wyszukując słabej ich strony i nieprawidłowości jakiejkolwiek, coby je unieważniała.
Na hałas odmykających się drzwi, podniósł głowę ze zmarszczonemi brwiami.
— Czego tak szukasz? spytał żony.
— Matka! matka! moja matka!
— Cóż tam z twoją matką?
— Umiera.
— Nie widzę przyczyny stukania drzwiami — szepnął Maleparta.
— Prosi o księdza!
— O księdza! — rzekł Maleparta. — A ksiądz darmo nie przyjdzie, trzeba mu zapłacić!
— Poślij po księdza, ja mu zapłacę! — zawołała Rózia pierwszy raz w życiu z gniewem prawie.
— Radbym wiedzieć czem?
Rózia nic nie odpowiedziała i jak szalona zbiegła ze wschodów, drzwi za sobą zostawując otwarte. Maleparta nie miał czasu jej gonić, nie wstrzymał, bo nawet może ucieczki się nie spodziewał tak śmiałej. Odwrócił tylko głowę i osłupiały poglądał. Ona tymczasem biegła z kamienicy na ulicę, jak stała, nędznie ubrana, bez pokrycia głowy, bez płaszcza, w jednym kaftaniku domowym.
Już miała wynijść na ulice, gdy oko w oko spotkała się z pięknym nieznajomym i cofnęła się krokiem. On ją poznał i przeląkł się tej kobiety, co bezprzytomna, jakby po śmierć do rzeki leciała. Rózia postrzegła go, i nagle z odwagą jakiej nigdy nie miała, pochwyciła za rękę.
— Na Boga ratuj mnie!
— Co się stało?
— Matka moja kona! księdza woła — a ten — a on — ach! nie ma komu zawołać księdza, nie ma czem go opłacić, nie będzie czem odprawić pogrzebu. Ona nie będzie miała modlitw nawet za duszę i trumny! On nic nie da!
Wołała jak obłąkana, nieznajomy patrzał na nią i bolał widocznie.
— Oto wszystko co mam przy sobie — rzekł sięgając po worek i odpinając spinkę od żupana kosztowną — weź to. Ja po księdza pójdę.
Rózia ani się na chwilę nie zastanowiła nad tem co czyniła, schwyciła worek i spinkę i patrząc na nieznajomego, spytała:
— Zna cię moje serce, ale powiedz jak się zowiesz? oddam ci ten święty dług, oddam! Choćbym go po śmierci odnieść ci miała! Cale życie wdzięczną będę, ach! od okropnej uwalniasz mnie niespokojności! Idź po księdza do fary i spiesz się na Boga, spiesz się: zmiłuj się nad biedną matką moją! Ja powracam do niej. Ale wprzód, twoje imię?
— Stanisław Górski.
Rózia już była na wschodach i wracała na górę, Maleparta jeszcze siedział nad stołem, gryzł koniec pióra i mruczał coś pod nosem.
— Już z powrotem? — zapytał szydersko. Ale żona nic mu nie odpowiedziała i poleciała do łóżka matki. Gdy ją ujrzała wdowa, pochwyciła w swoje objęcia i długo milcząc trzymała.
— Dziecię moje, rzekła, ja czuję że umrę, Bóg łaskaw dał siły na ostatnich chwil kilka. Posłuchaj co ci powiem: — W ciężką zaprzęgnięta jesteś niewolę, mąż twój, Boże mu odpuść, tyranem twoim, on mi zgon przyspieszył; ale nie przeklinaj go i nie życz mu złego w sercu swojem, nie draźnij go uporem i złością, zwyciężaj dobrocią, kochać go nie możesz, szanuj i bądź posłuszna. Widzę oczyma duszy mojej, że będzie ci kiedyś lepiej na świecie. — Bądź cierpliwa i powtarzaj w ciężkich chwilach, co Jezus mówił gdy cierpiał: Stań się wola twoja Panie!
To mówiąc ucałowała córkę w głowę, podniosła się nieco i modlić zaczęła.
— Przygotowuję się na śmierć, rzekła, całego życia mało na tę jednę chwilę! Wiek by się trzeba gotować.
Rózia ciągle płakała, a matka już z pogodnem czołem modliła się spokojnie.
Powolnie otwarły się drzwi i ukazał się ksiądz. Staruszka odetchnęła wolniej, skłoniła głowę i skinęła na córkę, aby wyszła. Ksiądz proboszcz od fary sam z nią pozostał, i długa chwila dla Rózi upłynęła, nim znowu wejść jej dozwolono, aby ze łzami w oczach patrzeć na ostatnią matki komunją. Po przyjęciu jej, wdowa niejaki czas uspokojona pozostała, potem przeżegnawszy się, wzięła księdza za rękę i rzekła:
— Ojcze mój, pozostań jeszcze chwilę, chcę pożegnać zięcia przy tobie: Róziu, zawołaj tu męża.
Rózia zawahała się wychodząc, ale stanowcze wejrzenie matki, zmusiło ją do spełnienia rozkazu. Weszła do komnaty męża, co ciągle jeszcze nad papierami siedział z piórem za uchem.
— Matka moja — ozwała się.
— Cóż tam znowu z twoją matką? — zawołał Maleparta.
— Chcę się widzieć z tobą.
Podniósł głowę, wytrzeszczył oczy, namarszczył brwi i spytał:
— A toż czego? Nie mam do niej interesu.
— Ona kona — ona chce —
— Nie wiem czego jeszcze może chcieć odemnie!
— Więc nie pójdziesz?
Maleparta wstał z niechęcią, założył pióro za ucho i szybkim krokiem poszedł ku alkierzowi chmurny.
Na widok jego, stara podniosła się na łóżku z rozognionem obliczem, wlepiła oczy jeszcze żarzące, i wziąwszy córkę za rękę, ozwała się, dobywając ostatka głosu:
— Słuchaj, między mną a tobą i Bogiem com od ciebie wycierpiała, przebaczyłam ci na świętej spowiedzi, zapomniałam wszystkiego! Oto córka moja, twoja żona: dwakroć mi ciężej umierać, że ją w twem ręku zostawiam! Ale Bóg mnie woła! — Słuchaj: — Jeźli dla niej nie będziesz lepszym jak byłeś, jeźli nie przestaniesz ją męczyć, znęcać się nad nią, jak znęcałeś nademną — jeźli ci nie straszny sąd Boży i piekło, człowiecze, lękaj się matki umarłej. Z tamtego świata przyjdę cię dręczyć za córkę i mścić się nad tobą. Uproszę u Boga, że mnie ześle, abym chodząc krok w krok za tobą, grzechy ci twoje przypominała. — Z tamtego świata, ja z ciebie nie spuszczę oka i wymodlę u Boga karę na zatwardziałego. Pamiętaj.
Maleparta pobladł, posiniał, zadrżał, ale nie ze strachu, ze złości tylko że go tak zuchwale w obliczu obcego napominano; potem zgrzytnął zębami, splunął wzgardliwie i wyszedł z alkierza. Rózia zachodząc się od płaczu, rzuciła na ziemię, a ksiądz ukląkł do modlitwy nad konającymi, gdyż stara wysilona, widocznie życie kończyła.
Wśród ciszy, przerywanej płaczem córki, powolnie odzywał się głos kapłana spokojną odmawiający modlitwę — stara patrząc na Rózię, oddała Bogu ducha.
Ksiądz sam odwiódł od ciała córkę, gdyż Maleparta ani zajrzał więcej do izby, gdzie się to działo. — Cała we łzach uklękła sierota przed kapłanem, i wyciągając duży worek dany przez nieznajomego, rzekła szybko:
— Ojcze mój, ojcze, o łaskę cię proszę. Widziałeś tego człowieka, znasz go już trochę, on matce biednej nie da pogrzebu, ty się nim zajmij, wszystkiem, wszystkiem. — Co mam oddaję na to — co mam. Oto pieniądze, oto spinka kosztowna, sprzedaj ją — zapłać pogrzeb, niech ludzie nie wiedzą, że ja to dałam — nie mów nikomu. A gdy się spytają, powiedz że mąż to zrobił dla matki! I tych ostatnich słów nie powtarzaj, zapomnij o nich.
Ksiądz skinął głową i spinkę nazad oddając Rózi, rzekł:
— Tych pieniędzy dosyć będzie, córko moja, to schowaj dla siebie. — Westchnienie wyrwało mu się z piersi i szybko poszedł ku drzwiom. U drzwi już go czekał Maleparta.
— Cóż ta stara warjatka? — spytał.
— Ta biedna poczciwa kobieta skonała już — odpowiedział kapłan — oddała Bogu ducha, przebaczywszy nieprzyjaciołom.
— Już, umarła!! — No, ale mój księżuniu życzę ci, tego głupstwa, co tam ona plotła, Boże odpuść, postradawszy rozum, niepowtarzać nikomu. — A co się tycze pogrzebu, musicie tam mieć fundusze na grzebienie ubogich? To była uboga kobieta, bez żadnej substancji, bez funduszów, z łaski ją utrzymywałem — schowajcie ją z miłosierdzia i pobożności. Ja nie jestem w stanie.
Wstydliwym okiem rzucił ksiądz na mecenasa.
— Nie troszczcie się o to, rzekł, zajmę się pogrzebem.
— To będzie prawdziwie po chrześcjańsku — dodał Maleparta. — A ja, żeby oczyścić izbę, każę nieboszczkę przenieść do dalszej izby na lewo ode drzwi. Wszak i trumnę przyślecie?
— I trumnę — odpowiedział ksiądz.
— A to bardzo dobrze. Niechże ja już nie wiem o niczem. Żonę mi tylko potrzeba gdzie przeprowadzić.
To mówiąc poszedł po Rózię, która bezwładna, bezprzytomna, dała mu się powieźć gdzie chciał.
Pogrzeb z wielkiem podziwieniem mecenasa odbył się nie tylko przyzwoicie, ale nawet prawie wspaniale. Pani Mrozicka za lepszych czasów miała znajomych, przyjaciół, co teraz gdy umarła przypomnieli sobie, że ją znali i kochali. Wszystkie zakony towarzyszyły obrzędowi, mnóstwo ludu ciągnęło się za wozem żałobnym, katafalk był wspaniale ubrany, kościół kirem obity i światła mnóstwo.
Wszyscy myśleli, że Maleparta zdobył się na taki pogrzeb matce swej żony, i on się tego nie wypierał, dziwiąc w duchu, jakim sposobem tak kosztowny urządzono pogrzeb. Rózia nawet nie pojmowała tego co widziała, choć za łzami nie wiele zobaczyć mogła. Po głowie mecenasa chodziła niespokojna myśl, czyli żona utajonych jakich na to pieniędzy nie użyła, a jak on powiadał, nie zmarnowała. Nie mógł jednak nic dojść.
Za wozem żałobnym szedł w czarnym stroju, ze spuszczoną głową, jeden tylko człowiek. Był to pan Stanisław Górski, który i pogrzeb ten cały swoim kosztem sprawił.
Rózia postrzegła go raz, ale w tej chwili nic nie pojęła, nic nie zrozumiała, nawet mu wdzięczną być nie potrafiła. Wszystkie jej czucia i myśli były przy zmarłej matce.
Po śmierci pani Mrozickiej, Maleparta zajął dla siebie, jak obiecywał, izbę większą, a żonę umieścił w alkierzu, niezważając na to wcale, że świeżą jej boleść ciągłym widokiem miejsca, w którem umarła matka, powiększał. Żal jednak Rózi nie był jednym z tych krótko trwałych, co pragną roztargnienia i szukają rozrywki. Ona nie odpędzała wspomnienia matki, ale szukała go i wywołując cień jedynej osoby, co ją w życiu kochała, z nim w duszy swej dnie całe trawiła.
Dla niej teraźniejszość nie miała żadnych powabów, żadnego wdzięku. Niewolnica, uciekała w swobodną przeszłość i wspomnieniem jej się pocieszała. Maleparta był dla niej jak dawniej obojętnym i zimnym, ona dla niego uległą i posłuszną. Nie widywali się chyba rzadko, nie mówili z sobą chyba z koniecznej potrzeby. On i teraz nie postarał się niczem uprzyjemnić jej życia, dozwalając biednej Rózi w wyszarzanych, panieńskich jeszcze chodzić sukienkach, schnąć w niedostatku i głodzie. Nie pokazywał jej przed nikiem, i najsurowiej zakazano jej było, wychodzić nawet, gdy głos obcych w przyległej izbie słyszała.
Kiedy gwałtowna boleść po stracie matki uśmierzyła się trochę, Rózia zaczęła doświadczać bardziej niż kiedy ciężkich nudów. Brakło jej zatrudnienia, namiętności, celu w życiu, w próżnem sercu i niezajętej głowie szumiały myśli jak wiatry po stepach. Poczęła znowu zbliżać się do okna i choć poglądać na ten ruchawy świat, z którego wyłączona była na zawsze.
Bawił ją ruch miejski, wrzawa uliczna, wszystko aż do swawoli chłopców co tak raźnie i wesoło skakali nadzy i odarci. Może i co innego ciągnęło ją do okna. Często bowiem przed niem przechodził się pan Stanisław i patrzał na bladą twarz młodej kobiety z uczuciem politowania i zajęcia. Ten jeden, którego zdawała się zajmować, zajmował i ją nawzajem. Za jego litość, (bo litości tylko domyślała się) płaciła wdzięcznością; nie raz pomyślała, że miło by jej było zbliżyć się do niego; ale jak? Czujność Maleparty czyniła zbliżenie to prawie niepodobnem, bo nawet do kościoła samej nie wolno było wyjść Rózi, a biedna często nie mając ubrania stosownego, nie śmiała się na ulicy pokazać.
— Gdyby on mnie tak postrzegł? myślała, wybladłą, w podartej sukni, mógłże by myśleć o mnie, interesować się mną, on co dzień w dzień widzi tak piękne, wesołe i bogato strojne kobiety!
I stokroć zazdrościła Rózia ubogim mieszczkom co w niedzielę wystrojone szły do fary. — Ona obwinięta płaszczykiem, na ranną tylko mszą się wciskała, w nieodstępnem towarzystwie odartej i brudnej starej sługi.
Gdy się to dzieje, Maleparta zebrawszy potrzebne papiery, rozważywszy dobrze jak się wziąć do sprawy tak ważnej, od której wygrania zależała w znacznej części jego przyszłość — rozpoczął razem dwa procesa: o sukcesją Inflantską w Wilnie i z dziedzicem dzierżawy p. Mrozickiego w Lublinie.
Pierwsza mianowicie go zajmowała — pisał on do Inflant, dla zasięgnienia wiadomości. Doniesiono mu o czem chciał wiedzieć, a że nie mógł sam odjechać dla attentowania sprawie, powierzył ją znanemu ze zdatności mecenasowi. Drugą sam się zajął, i zaraz, opierając się na wygnaniu wdowy, do taktowego wpisał rejestru. Zapozwani zesłali plenipotenta do traktowania o zgodę. P. Paprocki wytrzymawszy cierpliwie, póki się termin przywołania nie zbliżył, skończył nareszcie zgodnym sposobem najpomyślniej. Obrachowawszy szkody, obrachowawszy domniemane korzyści, jakieby z dalszej arędy wyniknąć mogły, remanentów szacunek, ich pomnożenie z czasem, procent od tenuty i t. d., zakroił naprzód na tak ogromną sumę, że plenipotent cofnął układy, przekładając proces. Tymczasem przyjaciele Maleparty i podmówieni od niego pracowali, aby plenipotenta zastraszyć sądem surowym na wywłaszczycieli wdowy i sieroty; a prócz tego chodziło i o reputacją pryncypała, bez którego wiedzy, ale pod jego imieniem, rzecz się stała. Malowano także plenipotentowi wpływy Maleparty, jego wymowę przekonywającą, jego zręczność w cudzych interesach, cóż dopiero w swoim własnym? Gdy się tedy zbliżał termin przywołania z rejestru wpisów, sprawy sukcesorów Mrozickiego z ichmość..... plenipotent zaczął na nowo przez pośredników tentować o zgodę. Pierwszą odpowiedzią Maleparty było: Już nie czas. Dał się jednak ubłagać i napotkawszy niby przypadkiem plenipotenta w przyjacielskim domu, podał na stół też same co wprzódy warunki, potem jakby uproszony i umolestowany spuścił z nich nieco. Plenipotent położył na stół swoje. Już wówczas wiedział nasz mecenas czego się mniej więcej mógł spodziewać i na pewno chodzić zaczął około ukończenia zgodnie. Kilka dni trwały traktaty i kilka razy rozchodzili się traktujący, bez nadziei nowego zejścia. Przecież, oba grając komedją czas długi, niby znagleni przez wspólnych przyjaciół, napisali punkta do zgody, ciesząc się wzajemnie, że się oszukali. Rzęsistemi kielichy na Winiawie zapito sprawę i plenipotent w imieniu pryncypała zobowiązał się do wypłaty na przyszły św. Jan summy czerwonych złotych trzech tysięcy.
Odzyskana tak znaczna substancja nie zmieniła w niczem stanu biednej Rózi, która nawet o tem nie wiedziała, podpisując co było potrzeba w asystencji męża, i nieśmiejąc zapytać dla czego? Pieniądzmi ztąd odzyskanemi, poparł Maleparta nierównie dlań ważniejszą sprawę, o sukcesją po Gelbsternach, już z braci p. Mrozickiej bezpotomnie zeszłych, objętą przez kollatoralnych. Proces był sprawiedliwy, sprawa jasna, cała trudność pochodziła z przedawnienia i zamilczenia długiego. Dobra zaś, o które chodziło, mogące czynić sześćdziesiąt do ośmdziesiąt tysięcy złotych polskich rocznej intraty, były bardzo znaczne i chociaż zrujnowane, wartały jeszcze na tamten czas bardzo wiele. Było to jedno z najpiękniejszych dominiów w Inflantach; prawdziwie pańska, choć zrujnowana i rozdrobniona fortuna. Los zdawał się sprzyjać w dochodzeniu jej Maleparcie; dobra bowiem podzielone teraz na schedy niewielkie, na kilkanaście głów, nie miały nikogo, co by żywo stanął w obronie posiadania ich. Kollatoralni niektórzy szydzili z tej sprawy i bronić się nie chcieli, drudzy sami sobie zostawieni nie mogli. Nie było zgody i upadek widoczny. Gdy sprawa w niższych przechodziła instancjach, uczyniono już Maleparcie najpiękniejsze nadzieje; jakoż niebawem otrzymał dekret na swoją stronę. Poszli wyżej; a tu dopiero opatrzywszy się wszyscy o grożącem niebezpieczeństwie, wzięli się szczerze do obrony. Ale zapóźno. — Każdy inaczej myślał się bronić, każdy innego wybierał adwokata, nie mogli się zgodzić, ani na sposób obrony, ani na człowieka, któremu by ją powierzyli.
Sprawa przeszła przed trybunał na wielki postrach kollatoralnych sukcessorów, którzy dzięki zabiegłości prawnika ugodzonego przez pana Paprockiego, na głowę przegrali. Dekret był zabójczy, gdyż nietylko restytucją dóbr nakazywał niezwłoczną, ale szkód i pobieranych dochodów przez lat tyle poszukiwać na kim wypadło, dozwalał. Rzucili się kollatoralni prosząc o zgodę, ale Paprocki nasz, nieubłagany, traktować o nią inaczej nie chciał, aż po o władaniu dobrami. Zajęto je. Zostawały pretensje do dochodzenia na innych funduszach sukcessorów, którzy już tylko litości i zmiłowania prosili. Ale napróżno.
Nie znał litości prawnik, jak prawo nie zna litości. — Naprzód się muszę, mówił, litować nad sobą.
Zbiegli do Lublina wywłaszczeni, płacząc i rozpaczając — nic i to nie pomogło. Tu im doradzili nieprzyjaciele Maleparty, pod nowym jakimś wyszukanym pretekstem, zapozwać z kolei mecenasa. Sprawa poszła wzgardliwie per non sunt, i nie wiedzieć jak, sama powodowa strona się skondemnowała.
Tymczasem Maleparta objąwszy wielkie dobra Inflandzkie, puścił je dzierżawą kilkuletnią, opisawszy się z posesorami należycie. Za wzięte od nich pieniądze i zabrane już wprzódy, jak się niepłonnie domyślano, kapitały, kupił natychmiast wielki majątek niedaleko Warszawy w Mazowszu. Stawszy się tak w oczach wszystkich panem i możnym, nie zmienił wcale sposobu życia, nie przestał jeszcze pracować. Podejmował się równie jak dawniej spraw najmniejszych, byleby mu za prowadzenie ich opłacono sowicie. Szperał w papierach, żył odgrzewanem, chodził w starej sukni i żonę zamykając zawsze w ciasnym alkierzu.
Ona biedna męczyła się, schnąc i bledniejąc jak trawa rosnąca w cieniu. Całe dnie, cale lata sama z sobą w izdebce, modląc się, lub pracując, a za całą rozrywkę jej stało wejrzenie oknem w ulicę. Z początku widywała w niej często pana Stanisława, potem rzadziej się już ukazywał, nareszcie całkiem zniknął jej z oczów. Na następny trybunał już nie przybył.
Teraźniejszego trybunału — dodał Prozorowicz — ukazał nam się znowu; widzieliście go zapewne i zauważać musieliście, bo nielada postawa i chłop jak dąb.
— A cóż to za sprawę — spytał palestrant — miał teraz właśnie pan mecenas, do której już cygańskich świadków potrzebował?
— Mówiłem waści — dodał Prozorowicz — że z krewnemi żony, których chcąc się pozbyć, oskarżył o napad na swoją osobę, gwałt i pobój; chociaż mówią że jako żywo tego się nie dopuścili, i jedynie dla pozbycia się ich, pozwał. Jakoż uciekli, a sądzeni srogo zaocznie, gdyż trybunał eksces taki nad mecenasem domierzony, za obrazę własną poczytał, i więcej się tu już nawet ukazać nie mogą.
Widzisz waść — rzekł Prozorowicz kończąc — co to za szczwany lis z tego człowieka; od żebraczej torby potrafił dojść do dostatków pańskich, znaczenia i wszystkiego czego tylko chciał, a zobaczysz waść i grosza bym za to nie dał, że dalej, dalej, (jakeśmy widzieli przykłady) gotów senatorskie zasiąść krzesło, byleby mu ambicja przyszła. Z wiekiem to go nie minie. Człowiek którego młodości namiętnością są pieniądze, skończyć musi na starość niepohamowaną ambicją. Nie raz widzieliśmy nawet wielkie fortuny zebrane mozolnie, topniejące potem dla czczego dymu.
Otóż cała historja Maleparty, a kto pożyje, ten więcej zobaczy, bo to dopiero początek zda mi się. Człek choć sterany, ale nie stary.
— A żona? — spytał palestrant.
— Siedzi dotąd w oknie alkierza, naprzeciw którego przechadza się jaśnie wiel. deputat, jak dawniej, wybierając godziny, kiedy mecenasa w domu nie ma. Często nawet absentuje się od sądów i ryzykuje zerwanie kompletu, byle widzieć bladą twarzyczkę ulubionej, choć przez zasmolone szyby,
— I jakiż to człowiek?
— Albo to waćpan nie wiesz? personat wielki i bogacz, do tego wspaniałomyślny co się zowie i poczciwego serca. Spojrzeć na jego dwór, to się i przy marszałkowskim i prezesowskim nie powstyda, taki wspaniały. Co jezdnych! co huzarji! co służalców! a jaka zgraja klientów i przyjaciół! Kiedy zaprosi na bankiet, to gości wynoszą u niego nieżywych prawie, tak ich przyjmuje. Niedawno prezes i marszałek odleżeli po tygodniu jak ich spoił pan Stanisław. A co prochu napsuła trybunalska gwardja, strzelając na wiwaty. Księża ichmość całą noc nie spali od huku, i niedarmo coś o tem ojciec Jan wspomniał delikatnie w niedzielnem kazaniu, strofując Baltazarów naszych, co ucztują tak wspaniale, jakby nic lepszego na świecie nad ucztowanie nie było. A co waszmość na to powiesz, sam kielicha do ust nie przytknie, lubi tylko tak honeste traktować gości. I jest z czego, bo substancja krom tej jaką posiada w koronie, większa jeszcze w Litwie, ojczysta: koronna macierzysta podobno i niestarczyła by na jeden trybunał i utrzymanie się przy deputacji, zwłaszcza że jaśnie wielmożny Deputat wziątków pod żadną postacią nie bierze, swoją część grzywien instygatorowi rezygnuje i ubóstwo wspiera.
To mówiąc Prozorowicz, podniósł się z siedzenia i otarłszy usta rękawem, potrząsał czapką, którą zbierał się na uszy nałożyć.
— Dzięki wam za historją — rzekł palestrant — djable ciekawa, szkoda tylko że nieskończona.
— Młody waść jesteś, może końca doczekasz, ja się go już widzieć nie spodziewam — dodał smutnie eks-mecenas — mnie już samemu niedaleki koniec własnej historji! Zemrze się pewnie kiedyś za piecem u żyda i ludzie dobrego słowa nie dadzą. Mój stoliczek pod wschodami zajmie drugi taki biedota jak ja, dwa dni pogadają o mnie i — finis coronat opus! — Westchnął Prozorowicz ciężko, ostatnich słów domawiając, i oba wyszli z gospody Matjasza, gdyż już na dworze robiło się dobrze ciemno i ronty gwardji trybunalskiej po ulicach chodzić poczynały. Musieli dla bezpieczeństwa pożyczyć u gospodarza latarki.
Gdy wyszli na Grodzką, Prozorowicz wskazał palestrantowi dom na prawo, w którego oknach świeciły się dwa słabe światełka.
— To mieszkanie Maleparty. W tem oknie świeci się od świecy stolika, nad którym bogacz, jakby na chleb powszedni pracować musiał, wysiaduje noce całe. W tem drugiem widzisz światełko alkierza biednej Rózi. Wkrótce ona zagaśnie, bo Maleparta żałuje nawet łojowej świecy, przy której długich wieczorów nie daje pędzić żonie.
Przejęty ciekawością palestrant, z idącym na żydowszczyznę Prozorowiczem poszedł ulicą, aby się zbliżyć ku temu domowi i przypatrzyć mu się lepiej. Gdy podchodzili ku drzwiom głównym, spotkali postać jakąś w czarnym płaszczu, która w ich oczach wsunęła się do domostwa i zniknęła.
Spojrzeli po sobie.
— To jakiś klient — rzekł Prozorowicz — który wykrada się nocą po radę do Maleparty.
— Nie ma wcale tej miny — rzekł palestrant — raczej podobny nocnym ptaszkom, co na piękne panie polują. I gdyby był klientem, po jakie licho miałby się tak cichutko skradać?
Gdy to mówili, czarna postać mignęła znowu we drzwiach, ale już samowtór z kimś drugim, niższego wzrostu. Szeptali do siebie po cichu, i niespokojnie oglądając się na wszystkie strony, rzucili w lewo ku Krakowskiemu, a potem w przechodniej kamieniczce znikli.
Znowu spojrzeli po sobie stary i młody.
— Widzisz waszmość żem zgadł, rzekł palestrant — bo ta druga postać, poszedłbym o największy zakład, kobieta.
— Waszmość widzę, odpowiedział mecenas, poznajesz kobiety jak pies zwierzynę, węchem chyba. Nie dziwuję się, młody jesteś! — Prozorowicz podniósł oczy na okna, ale w obudwóch paliły się światła jak wprzód.
W tem nim sobie „dobranoc“ powiedzieli i kilka kroków każdy w swoją stronę uszli, hałas dał się słyszeć w kamienicy Maleparty. Zastukotało na wschodach, zaświeciło w sieniach, kilku ludzi zbiegli do drzwi i wypadli na ulicę. Maleparta w kitlu białym z szablą w ręku rzucił się za palestrantem, towarzysz jego za Prozorowiczem, wziąwszy ich za tych których szukali.
— Stój!
— Czego chcesz?
— Stój, bo cię płatnę! — zakrzyczał Maleparta — kto jesteś?
— A ty!
Wpatrzywszy się w twarz palestranta Maleparta, zazgrzytał zębami.
— To nie on! a potem dodał:
— Nie widziałeś przed chwilą wychodzących z tej kamienicy?
— Widziałem.
— Dwie osoby?
— Dwie.
— Gdzie poszły?
— Ku żydowszczyznie.
— Pewnie?
— Jeźli nie wierzysz, to szukaj ich sobie gdzieindziej.
Maleparta spojrzał w ulicę i popędził się ku Prozorowiczowi, którego już zatrzymał jego pomocnik.
Też same pytania. Poznawszy Prozorowicza, mecenas jął kląć i wyrzekać przed nim.
— Kogoż to u licha szukacie?
— Niepoczciwej żony mojej, która mi tylko co uciekła.
— Z kim?
— Nie wiem. Nie widziałeś ich wymykających się?
— Nie uważałem.
— Ten oto mówi, że poszli ku żydowszczyznie.
— Być może.
— Radź mi, co tu robić?
— Wrócić do domu i położyć się spać — rzekł Prozorowicz — czy ich myślisz złapać?
— Prawda — chmurząc czoło, dodał Maleparta — napróżno bym gonił wiater w polu. Ukryć się to nie może! Uderzył się pięścią w czoło.
— Gdybyś mniej jej pilnował — rzekł spokojnie Prozorowicz — możeby ci się to nie trafiło.
— Ja ją choćby w piekle odszukam!
— Możesz być pewien że tam trafisz najłatwiej. Dobranoc.
— Idź do djabła! — wykrzyknął mecenas. Prozorowicz poszedł śmiejąc się do siebie; Paprocki chwilę pozostał w ulicy, nie pewien jeszcze co miał z sobą czynić, potem zawrócił nagle i wpadł nazad do domu.
— Biegaj waćpan — rzekł do swego pomocnika — nogi za pas wziąwszy, pod kwaterę deputata Górskiego, niedaleko jezuitów, i stój tam na szyldwachu, obserwując każdego co będzie wchodził i wychodził. Rano jutro zdasz mi z tego sprawę. Powtarzam, patrzaj na każdego, i zważaj będzie-li ruch w domu czy nie. Żwawo! żwawo! Czekam waści całą noc!
To mówiąc wszedł na wschody i zatrzasnął drzwi izby za sobą, miotając przekleństwa.
MALEPARTA
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
z XVIII. wieku
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
MALEPARTA — DO CZARTA.
Przysłowie polskie. Wydanie nowe, przejrzane i poprawione przez Autora.
TOM II.
LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha l. 10.
1874.
WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.
Nakładem Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.
|
Nazajutrz całe miasto dowiedziało się o smutnym wypadku mecenasa, którego żona, bez wieści z kim i dokąd, uciekła. Nikt się temu nie dziwował; bo wszyscy słyszeli o ich dziwnem pożyciu, wszyscy żałowali biednej kobiety; a choć gorszono się jej postępkiem, któren miano za skutek nieprawego przywiązania, więcej go jednak w niej niż w kim innym wymawiano.
Maleparta do rana oczekiwał posłańca, któremu rozkazał wartować około domu p. Stanisława Górskiego; i świtało już dobrze a jeszcze drzwi domu były otwarte, jeszcze mecenas, przy dopalającej się świecy, to szybkim krokiem przechadzał się po izbie, to zasiadał gryząc palce u stolika, na którym machinalnie papiery rozrzucał. Nareszcie wolny chód dał się słyszeć po wschodach i Maleparta zerwawszy się, podbiegł ku drzwiom. Wszedł posłany, otrząsając opończę i czapkę od deszczu, który je przemoczył.
— A cóż? — żywo zapytał mecenas.
— A nic! — odpowiedział obojętnie posłany. — Stałem pod wrotami, stałem, zmokłem i po wszystkiemu.
— Nic nie widziałeś?
— Chmury na niebie i błoto na ulicy.
— Gadajże! powracał kto w nocy do kwatery. Był w niej ruch jaki, czuwanie?
— Jak przyszedłem tam, wszędzie był ruch i na kwaterze był ruch, bo JW. deputat miał gości u siebie i służba wszystka we wrotach z końmi i kolasami stała. Mówili że grano w karty i w kości na górze u JW. deputata.
— Jakto? Więc był w domu?
— Zdaje się, kiedy gości przyjmował.
— To być nie może.
— Ja nie wiem.
— No! a potem, a potem?
— Potem goście zaczęli się rozjeżdżać po jednemu, po kilku, i wkrótce wrota nawet od kamienicy zamknięto; a mnie com się pod pozorem interesu dociskał, gwardjacy trybunalscy wartę odprawujący wypchnęli na deszcz w ulicę. Schroniłem się pod przysionek Jezuickiego kościoła, zkąd na kwaterę miałem oko.
— Cóżeś widział?
— Ale nic, powiadam waszmości, całą noc tak marzłem na deszczu napróżno.
— Nikt w nocy nie powrócił?
— Nikt.
— A z wieczora, nikt nie przyjechał, nie przyszedł?
— Przypominam sobie, że jakiś mężczyzna w płaszczu, prawie równocześnie ze mną wszedł do kamienicy, od klasztoru Brygitek przybiegłszy.
— Jakiego wzrostu?
— Wysokiego. Twarzy widzieć nie mogłem bo ją miał zakrytą. Bardzo spiesznie popędził na górę.
— To on! — zawołał Maleparta — to nieochybnie on! Mówisz że szedł od klasztoru panien Brygitek?
— Tak jest. Widziałem wyraźnie, że biegł ztamtąd.
— Więc ona u Brygitek, a on ją uprowadził.
Posłany ramionami ruszył, jakby mówił:
— Tego nie rozumiem.
Maleparta niespokojny i zamyślony przeszedł się po izbie.
— Głupim i stokroć głupi! — zawołał — drugim radzę, a sam sobie poradzić nie umiałem! Do tej pory nie wziąść od niej było tranzakcji przedażnej na dobra Inflandzkie, ani kwitu z tamtej sumy! Nigdy z takiemi formalnościami odkładać nie było potrzeba do jutra. Teraz komplikują się rzeczy. Jeśli ona w klasztorze, znać mi chcą wytoczyć proces i starać się o rozwód! Nigdy nań nie zezwolę, nigdy! Ani na seperacją! Nigdy! Przechodziło mi przez myśl, że ten wartogłów uwiódł ją dla pięknych oczów i młodej buzi, byłbym im w wówczas zaśpiewał co chciał odstępnego. Widzę że lepiej się biorą niźlim się spodziewał, ale czekajcie! I jam nie głupi! pretensje, na pretensje znajdziemy i zobaczymy kto lepiej wyjdzie.
I chwilę chodził milczący i znowu się odezwał po chwili:
— Kto by się tego nieszczęścia spodziewał, po tej niewinnej minie! Do kata, kobiecie, strzelbie i koniowi nigdy wierzyć nie można, powiada przysłowie; trzeba było słuchać, trzeba było mieć oko!
— Bież waćpan, dodał szybko, do klasztoru pp. Brygitek i prezentuj się jakby od deputata Górskiego, żądając pomówienia z p. Paprocką. — Dowiemy się czy istotnie jest w klasztorze.
Dependent poskrobał się w głowę, wziął za zmokłą czapkę i opończę i zabierał się do wyjścia.
— Spiesz się tylko waszmość, bo na sądy czas, a ja przez te głupstwa nie opuszczę sesji.
Niecierpliwie do okna i od okna ku drzwiom chodząc, oczekiwał na powrót posłańca Maleparta, ale że z Grodzkiej ulicy do klasztoru kawał był drogi niemały, błoto wielkie, nie mógł tak prędko powrócić posłany. W dobrą godzinę dopiero przyszedł nazad.
— A cóż?
— Nic.
— Pytałeś o panią Paprocką?
— Pytałem, i od pana Górskiego. Odpowiedziano mi, że nie ma żadnej pani Paprockiej w klasztorze.
— Trzeba było dodać, że wczoraj dopiero przybyła.
— Odpowiedziano, że nikt wczoraj nie przybył.
— Więc jej tam nie ma?
— Wedle wszelkiego podobieństwa.
Maleparta skrzywił się szpetnie i potarł suche i jeżące włosy.
— Tem lepiej, rzekł, tem lepiej: wziął ją więc dla swojej satysfakcji, i za to zapłaci mi co ja zechcę. Teraz tylko chodzi o dowody, że on, a nie kto inny mi ją wziął. To pewna, że nikogo nie znała, prócz niego, i wszelkie pozory.
To mówiąc i domrukując już niewyraźnie reszty, mecenas zbierał szybko papiery ze stolika, chował za nadrę i zabierał się do wyjścia na sądy.
— Wszak już czas być musi?
— Krzyż i laskę ponieśli na trybunał, gdy wracałem.
— A więc i wam czas. Idźmy.
To mówiąc Maleparta, ścisnął się wyszarzanym pasem, przypiął karabelę, nasadził czapkę na uszy, narzucił opończę i wyszedł — dependent za nim.
Gdy się ku ratuszowi zbliżali, zabiło trochę serce Maleparcie, bo przeczuł szyderskie wejrzenia i niemiłosierne badania towarzyszów; ale wprędce przyszedł do siebie, splunął i podniósłszy głowę, śmiało już wpadł na wschody. Jak tylko go spostrzeżono, wszyscy co stali w około stolika Prozorowicza, który opowiadał wczorajszą historją, rzucili się aby mu zajrzeć w oczy. Nie zmięszał się tem bynajmniej Maleparta, i jakby nic nie wiedział, pospieszył na górę.
A że nikogo jeszcze w sądach nie było, wedle zwyczaju, skierował się mecenas do izby ustępnej, gdzie na ścianie wisiał obraz Matki Boskiej, wzięty od XX. Dominikanów, przed którym ciągle paliła się lampa. Tu siedzieli na ławach kilkunastu z palestry, śpiewając półgłosem godzinki o Niepokalanem Poczęciu. Niektórzy klęczeli i modlili się, inni chodzili rozprawiając coś po cichu, aby nabożeństwu nie przeszkadzać.
Maleparta rzucił się na ławę u drzwi i patrzał w podłogę, chmurny i zasępiony. Przez cały czas śpiewania godzinek nikt go nie zaczepił, ale zaledwie ostatnie Amen skonało, wnet wszyscy prawie zbliżyli się do niego.
— Dzień dobry.
— Moje służby powolne.
— Jak się waszmość macie?
— Jak zawsze.
— Chodzą tu jakieś wieści.
— Jakie wieści?
— Prawda to że waszmości żona uciekła?
Maleparta srogie wejrzenie wlepił w pytającego.
— Wolę że moja uciekła, niżby miała jak waszmości siedzieć i gachów do domu naprowadzać.
Wszyscy w śmiech serdeczny, a obrażony patron wziął się za kord, pokręcił wąsa i plunął.
— Waszmość mi przymawiasz? — rzekł. — Nie pytaj o to, co do waści nie należy, a pilnuj swego nosa.
— Pilnuj waść swego, abym mu go nie utarł raz na zawsze.
Od tych słów wzięła się zwada, ale jakoś rozprowadzono powaśnionych, bo w tej chwili, gdy komplet na sali sądowej się znalazł, drzwi otwarto. Marszałek sesją otworzył i instygator, a za nim woźny, ogłosili że się rozpoczynają sądy, wszyscy rzucili się ku drzwiom, bo już poczęto czytać z regestru sprawy; a każdy miał w tem interes, aby nie stracić wpisu sprawy w której attendował. Maleparta poszedł także z innymi na salę i rzuciwszy okiem po siedzących za stołem, postrzegł pana Stanisława Górskiego, najspokojniej patrzącego po przytomnych, bawiącego się rozdartem piórem. Oczy ich spotkały się, i z tego wejrzenia przekonał się więcej niż kiedy mecenas, że się nie mylił posądzając deputata, którego wzrok szyderski cios mu w serce bolesny, bo upokarzający go, zadał. Wymógł jednak na sobie Maleparta, aby nie okazać poruszenia z alteracji i zdawał się cały zajęty sprawami, których wpisy z ust instygatora i woźnego leciały jak grad, per non sunt. Gdy nareszcie doszło do żądanego i oczekiwanego wpisu, ozwały się razem dwa głosy, attentujących i immediate, walka się rozpoczęła przez usta adwokatów. Mało jednak słuchał Maleparta, cały sobą i swojem położeniem zajęty, i tak się zadumał, że gdy przyszła i nań kolej stawania, jak zwykle w najgorliwszej i zdesperowanej sprawie, musiano go ostrzedz o wywołanym z regestru wpisie.
W jednej chwili zebrawszy myśli, spojrzawszy na papiery, Maleparta, jakby nic go nie dotknęło, nic nie bolało, ze zwykłą swoją przytomnością umysłu rozwinął obronę aktora. Wszyscy oczy nań mieli zwrócone, sądząc że się wyda w czemkolwiek z niespokojnością wewnętrzną i osłabnie dnia tego; ale z wielkiem podziwieniem słuchaczy, nie stracił wymowy, ani zapomniał subtelnych swych argumentów. — Zwycięzko potem powiódł oczyma po sędziach i ustąpił od kratek.
— Do licha! — ozwał się deputat jeden do p. Stan. Górskiego — gdyby mi pies faworyt zginął, więcej bym pono go żałował, niż ten człowiek żony.
— Nie znacie go — odpowiedział Górski — on w duszy ma piekło niespokojności, ale tyle siły nad sobą i dumy, że nie pokaże jak cierpi. Co żony to mu pewnie nie żal, ale majątków jejmości, które puścić z rąk będzie potrzeba.
W tej chwili zawołano na ustęp, raz, drugi i wszyscy poczęli się cisnąć do pierwszej izby, gdzie znowu posiadali na ławach, gwarząc, śmiejąc się, modląc, kłócąc, a niekiedy szturchając nawet. Malowniczy był widok tej izby ustępnej, w której teraz większa część mecenasów i palestry odpoczywała, oczekując przywołania do sali i ogłoszenia dekretu.
Izba ta była mimo głęboko w murze osadzonych okien, dość ciemna, sklepiona, jedne tylko mająca wyjście, i obszerna, tak, że bez wielkiego ścisku mieścili się tu wszyscy wywołani na ustęp z izby sądowej. Na głównej ścianie przeciwko drzwi w framudze, wisiał w złocistej sukience obraz Matki Boskiej od XX. Dominikanów z procesją przy reasumpcji trybunału przyniesiony — przed którym wieczyście jedna a czasem i więcej lamp się paliło. To nadawało komnacie pozór kaplicy, choć zresztą niepodobna do niej była wcale. Do koła stały dębowe i kamienne ławy, zajęte przez zręczniejszych, reszta chodziła i zbierała się w kupki, naradzając, opowiadając, umawiając. Tu byś postrzegł twarze owe, jakie dziś chyba na starych zobaczysz obrazach, wygolone wysoko głowy, podstrzyżone pod linią włosy, ogromne spuściste wąsy, oblicza blade i surowe, twarze uśmiechające się i pogodne, oczy wygasłe od pracy, zaczerwienione od biesiady, lub zmrużone szyderskim uśmiechem. Ci ludzie, co w ręku swojem mieli prawie szafunek sprawiedliwości, bo mieli wykład prawa, wszyscy prawie senatorskiej powagi postawami oznajmowali patrzącym, że coś na świecie znaczyli i czuli swoją dostojność. Niewielu tylko z nich, kobuzich, fałszywych, drgających oczu, pochylonych pleców, niespokojnych ruchów mięszało się z tym tłumem charakteru i powagi pełnym. Młodsi widocznie z pewnem uszanowaniem i prawie bojaźnią obchodzili się ze starszymi. Dawnych czasów, wielki rygor rodzicielski wpajał w młodych poszanowanie dla wszystkich starszych, bodajby nieznajomych. Tu zaś młodsi, uczniowie, sposobiący się pod okiem ich, patrzali jeszcze jako na sławnych nauczycieli, na starych mecenasów.
W tej ciżbie Maleparta sam jeden siedział na ławie u drzwi i dumał głęboko. — Nikt się już do niego nie przybliżał, nikt go nie zaczepił, ale w gromadkach rozmawiających tylko o nim była mowa. Puszczono się w najdziwniejsze domysły.
Niekiedy wśród tej wrzawy dolatywały jego uszu urwane wyrazy z opowiadań, których przedmiot odgadywał łatwo. Jego to jednak nie poruszało bynajmniej, cały był zajęty, nie stratą żony i wstydem jej i swoim, ale prawdopodobnym uszczerbkiem na majątku — kombinował, jakimby sposobem mógł przy nim zostać; reszta nie obchodziła go wcale.
Gdy tak dumał, zbliżył się do niego pomocnik, co noc i dzień biegał na zwiady i oddał mu karteczkę. Spojrzawszy na nią poczerwieniał Maleparta i spytał żywo posuwając się:
— Kto ją przyniósł?
— Jakiś chłopiec oddał ją na wschodach któremuś od palestry, i odszedł.
— Nie widziałeś go?
— Nie widziałem.
— Idź sobie.
Maleparta usunął się ku oknu i zaczął czytać. Kartka, jak się łatwo domyślić, była od żony; w niej ona donosiła mu, że sama dobrowolnie, bez niczyjej pomocy, uciekła z domu, nie mogąc znieść srogiego obejścia, i udała się do klasztoru, w myśli pozostania w nim, jeśli nie na zawsze, to przynajmniej do jakiegoś czasu. Dodawała, że wiedziała o majątku na nią przypadającym, o funduszach jakie mieć była powinna i chciała je odzyskać, aby je rozpisać kościołom i klasztorom, zapewniając tylko sobie przyzwoite utrzymanie do śmierci. List Rózi nie zawierał wymówek i gróźb, spokojne tylko wyznania. Zgniótł go w ręku przeczytawszy mecenas i wrzucił w kieszeń, a że nie miał już co robić na sądach, zabierał się do wyjścia.
Zastąpił mu drogę jeden z palestry, jeden z tych co najdalej byli zawsze od Maleparty i których on instynktowie za nieprzyjaciół swych uważając, nienawidził. Zdziwił się niepomału, postrzegłszy że ku niemu zmierza pan Zawada i pozostał w miejscu.
Pan Zawada mógł mieć już dobrze lat sześćdziesiąt, włos mu siwiał na głowie, ciało nabrało otyłości, twarz spoważniała; ale mimo to krzepki był jeszcze i rzeźwy. Oczy świeciły spokojnym ogniem życia, usta się pogodnie uśmiechały, a na białej może do zbytku twarzy, prawie młodzieńczy wykwitał rumieniec. Z familji prawników sławnych, majętny, ale skromny w sposobie życia; umiarkowany we wszystkiem, łagodnego charakteru, Zawada był jednym z tych ludzi prawych, o których prawości nikt nawet nie wątpi. Żaden wypadek go nie mięszał, żadna okoliczność nie trwożyła, póki mógł dawał sobie rady, gdy ratunku nie widział, resztę spokojnie na Boga zdawał. Był bowiem po staropolsku pobożny. Wcześnie żonaty, miał liczną familją i żył patryarchalnie. Dom jego odznaczał się najściślejszą obserwancją praktyk religijno-narodowych. Posty, modlitwy publiczne, jałmużny, odbywały się tu jak najściślej w pewnych czasach i godzinach, i nikt z familji od nich wolnym nie był. Obchodzono święta, wigilje: odprawiano nabożeństwa, rekolekcje, medytacje prawie po klasztornemu. I w sercach tych ludzi, nie tylko w ich uczynkach, na ich ustach, była wiara; było szczere staranie o doskonalenie siebie, o podniesienie się moralne; a pan Zawada spoglądał na świat tem wejrzeniem chrześcjanina, filozoficznem, spokojnem, co się niczemu nie dziwi i niczem nie przeraża. Łatwo pojąć jak Maleparta musiał czuć wielki wstręt do szanownego i szanowanego Zawady; jak Zawada musiał unikać tego, którego pospolicie nazywano adwokatem djabelskim. A jednak we drzwiach ustępnej izby, na wychodnem, zaczepił Zawada Malepartę, miłym swym i łagodnym głosem prosząc go na słowo.
— Jestem do usług wielmożnego mości pana — rzekł z przyciskiem wyzwany. — Co mi rozkażecie?
I oczyma iskrzącemi usiłował wcześnie przeniknąć do duszy tego człowieka, którego daleko niższym od siebie uważał, bo daleko mniej wprawnym i zręcznym. — Pierwszą myślą Maleparty było, że pan Zawada uznawszy nareszcie jego wyższość, choć nigdy go na konferencje nie wzywał, teraz w rozpaczliwym razie myśli się go radzić.
— Możemyż tu pomówić swobodnie? — spytał Zawada.
— Dla czego nie? Chodźmy do okna.
— Może waszmość nie masz czasu?
— Mam go zawsze, gdy potrzeba.
Usunęli się do okna. Zawada widocznie kłopotał się od czego miał zacząć, pocierał czoło chustką i odkaszliwał. Maleparta brał to za znak konfuzji, gdy to była tylko delikatność poczciwego człowieka.
— We własnym to pańskim interesie mam mówić do niego — ozwał się mecenas po chwili.
— W moim?? — zakrzyknął Maleparta i zmierzył oczyma pogardliwie pana Zawadę, który w tej chwili ukazał mu się dopiero antagonistą, a tak dalece nizkie miał o nim wyobrażenie, że nie dowierzał jak on ośmielał się stawać z nim i mierzyć.
— Słucham — dodał szydersko po chwili. Pan Zawada otarł pot z czoła.
— Nie potrzebuję mu robić wywodu sprawy i opowiadać o funduszach wdowy ś. p. Mrozickiej, które prawem natury spadły na jej córkę, a żonę wielmożnego mości pana — odezwał się Zawada — znasz je pan lepiej odemnie. Chodzi o to, czyli wielmożny pan chociaż mąż, i jako mąż, miał prawo całkowicie zagarnąć dochody żony, nic z onych jej nieudzielając, i czyli w razie separacji zgodzisz się, bez procesu i próżnego szkalowania przed kratkami, dobrowolnie rezygnować żonie co jej jest własnością. Nie chcę wchodzić w przyczyny separacji i zupełne niepodobieństwo zgodzenia się w pożyciu, gdyż sądzę że i sam wielmożny pan przekonałeś się, że żona jego nie do takiego życia była przeznaczona i wychowana.
Maleparta wysłuchał zagajenia spokojnie i spytał nieporuszony:
— Pozwolisz wielmożny pan spytać, kto mu powierzył ten interes do traktowania?
— Sama aktorka.
— To być nie może.
— Zrobię wielm. panu uwagę — podchwycił Zawada — że co człowiek uczciwy upewnia, to nie tylko być może, ale być musi.
— Zrobię też nawzajem uwagę waszmości — rzekł porywczo Maleparta — że człowiek taki jak wy, mecenasie, nie podejmuje się interesu gorszącego między mężem a żoną, interesu zaburzającego spokojność.
— Poniekąd masz waszmość słuszność, rzekł Zawada, ale coby było w innym razie zgorszeniem, tu niem nie jest. Zmuszony jestem powiedzieć, że całe miasto wie jakoś wielmożny pan obchodził się z żoną.
— Wszakżem jej nie katował, nie bił? — zawołał Maleparta.
— Możeby łatwiej zniosła rany i bicie, niż tę obojętność, nieufność i rekluzją, niż wreszcie niedostatek.
— Wziąłem ją ubogą i nie miałem obowiązku.
— Odzyskałeś wielm. pan tak znaczną substancją po niej.
— Odzyskałem, prawda — zawołał Maleparta — alem na tę sprawę zależałą, przedawnioną, bez nadziei, wysypał swój fundusz cały, a jeśli windykowałem mienie żony, to nie bez ostatecznego na to wysiłku.
— Co się tycze kosztów prawnych, o tyle o ile się one wypróbować dadzą, kwestji nie czynię — rzekł Zawada — należą mu do zwrotu, wreszcie kilkoletnie prowenta.
— Prowenta z prawa należą do męża — rzekł Maleparta.
— I oto kwestji nie ma. Ale porachowawszy wszystko, reszta majątku.
— Ja nie żądam separacji i nie myślę o żadnym zwrocie — rzekł Maleparta.
— Dozwolisz więc na gorszący proces, któren z bolem serca będzie musiała przedsięwziąć żona, a w którym okazać się mogą przeciw niemu takie rzeczy, co go wieczyście na opinji zgubić mogą.
Maleparta gorzko się uśmiechnął.
— Na opinji! — rzekł — alboż mam opinją? Żartujecie, miły panie! Ja nie mam nic do stracenia prócz majątku, i dla tego może właśnie nie puszczę go nigdy, bronić będę do ostatniego tchu piersi, do ostatniej krwi kropelki. Wyszedłem jak wiecie z hołysza na człowieka, poszczęściło mi się na majątku, ale na sławie, pożal się Boże: muszę się więc trzymać tego co mam.
— Każdy to zyskuje, o co się stara — dorzucił sentencyjnie Zawada. — Nie mam nic więcej do powiedzenia waszmość panu, prócz życzenia mego, aby się to lepiej zgodnie i po cichu skończyło. Sama historja ożenienia, gdy wynijdzie za świat, nie mało wielm. panu zaszkodzi, a kto wie, czyli...
— Nie straszcie mnie, miły panie — rzekł Maleparta, potrząsając ręką. — Nie łatwo się zlęknę! Matka była świadkiem, matka przy córce mieszkała, nigdy przez lat tyle protestacji nie było: rzecz to zapomniana i skończona.
— Skończona niezawodnie, zapomniana niezupełnie.
— A cóż mi szkodzi że o niej pamiętają? — podchwycił Maleparta. — Mam świadków, że przy ślubie gwałtu żadnego i siły użytej nie było: że wszystko się stało z dobrej i nieprzymuszonej woli.
— A zatem, nic waszmość nie uczynisz dla żony?
— Nic, bo rozwodzić się nie myślę, separować nie chcę, na żadną rozłąkę nie zezwalam i prawnie dopominać się o nią będę gdziebykolwiek była.
Zawada po chwilce namysłu i milczenia skłonił się Maleparcie i wmięszał w tłum, gdy ten niespokojny chwycił go za rękę.
— Powiedzcież mi przynajmniej, gdzie jest moja żona?
— W klasztorze.
— W którym?
— Nie widzę potrzeby oznajmowania wam o tem, i nie jestem upoważniony do tego.
— Przecież, gdy jest w tak pewnem miejscu — rzekł Maleparta z przyciskiem, — nie ma niebezpieczeństwa, choćbym o tem wiedział.
— Dowiesz się pan o tem jeszcze. — To mówiąc Zawada odstąpił, a mecenas nasz szybko popędził ku drzwiom i pobiegł na wschody, nie zważając na śmiechy, drwinki, szepty i ukazywanie palcami, których był celem. Ze złością w sercu pospieszył do domu, a za nim nieodstępny dependent.
— Słuchaj — rzekł gdy szli w ulicę i opodal od ratusza — idź z kolei do wszystkich klasztorów i pytaj od p. Stan. Górskiego o p. Paprocką. Dowiedz się gdzie jest, dostaniesz honorarjum. — Dependent wytrzeszczył oczy, kiwnął głową, zawrócił się z miejsca i pobiegł w miasto. Maleparta z poplątanemi myślami i pierwszy raz może w życiu niespokojny, poruszony do gruntu, udał się do domu.
Nazajutrz rano, Maleparta, któremu posłany mimo obiecanego honorarjum, żadnej wiadomości o żonie nie przyniósł, przechadzał się widocznie niespokojny po izbie. Ubrany był jak do wyjścia, chociaż tego dnia wiedziano z pewnością że sesji nie będzie, bo kilku deputatów leżeli w łóżkach po pijatyce zabójczej u marszałka, którego imieniny pełnemi puharami do białego dnia obchodzono.
Pozamykawszy izby na klucze i zostawiwszy zwykłą straż w domu, Maleparta wyszedł na ulicę i szybkim krokiem skierował się mimo ratusza ku poważnej krakowskiej bramie i tak zwanemu Krakowskiemu przedmieściu. Nie było ono wówczas ani podobnem do tego czem jest dzisiaj, i oprócz kościoła z blizkim cmentarzem św. Ducha, po nad samą drogą się ciągnącym, obie strony nie bardzo obszernej ulicy zastawione były domami różnych kształtów i różnoczesnej budowy. Domostwa jedne kilkopiętrowe ze spiczastemi dachy, drugie nizkie z niedokończonemi wierzchy, murowane i drewniane, ciągnęły się nie ze wszystkiem nawet pod linją. — Między niemi były przerwy, w których z zaparkanów wyglądały ogrody zielone, rozpoczęte budowy, mizerne i walące się chatki. W porządniejszych kamienicach na dołach były sklepy z wywieszonemi znakami, kramy sukienne, korzenne, żelazne, dostojnych mieszczan lubelskich, sławnych swym handlem przed czasy. Gdzieniegdzie pod zieloną wiechą winiarnia, pod blaszanemi talerzami balwierz, pod winnikiem łaźnia, pod nożycami postrzygacze i krawcy, płatnerze, zbrojownicy i t. d. i t. d.
Ruch w tej ulicy był wielki, bo na niej po większej części były gospody deputatów trybunalskich i mieszkania przyjezdnych na trybunał obywateli.
Przebiegł nie podnosząc oczów tę ulicę całą Maleparta, i nie zastanowił się aż przed murowanym pomnikiem z tablicą kamienną, świadczącą o akcie Unji Litwy z Koroną, doszłej w Lublinie. Pomnik stał właśnie przed kościołem i klasztorem księży Kapucynów. Maleparta zawrócił się ku furcie, tuż podle kościoła będącej. Nie oglądając się i nie zachodząc do kościoła, w którym właśnie msza ranna się odprawiała, pospieszył on posępnemi lecz czystemi korytarzami w głąb klasztoru, i trafił wypadkiem może do refektarza. — Ogromny stół dębowy zajmował środek jego, na ścianach wisiały poczerniałe obrazy, a w kącie niezmiernej wielkości piec, ławami ostawiony, najważniejszy sprzęt jadalnej izby składał. Piec ten ogrzewał nie tylko refektarz, ale nad nim znajdujące się cele ojców, nieopalone w zimie i tylko wyziewem z refektarza, przez usunięte deski pułapu wychodzącym, nieco ocieplane. Tu Maleparta spotkał braciszka myjącego stół i ławy.
— Nie będziecie łaskawi ukazać mi celę ojca Józefa? — spytał.
— I owszem — odpowiedział braciszek — pójdziemy zaraz, ale nie wiem czy go zastaniecie, podobno na mszy.
— Poczekam na niego.
Braciszek wstał z ziemi, otarł ręce i w milczeniu powiódł Malepartę na górę. Drugie drzwi z brzegu ukazawszy, pokłonił się i odszedł.
— Może zamknięta cela?
— A pocóż by ją zamykał! — rzekł braciszek — nie ma tam co wziąść, nie ma czego zamykać!
Maleparta pokręcił klamką i znalazł się w ciasnej, o jednem oknie sklepionej celi. Chciał usiąść i ledwie wynalazł stołek twardy, bez poręcza, na którym jakkolwiek się umieścił, oczekując księdza. Tymczasem mógł obejrzeć celę ojca Józefa i ciekawem po niej powiódł okiem, tak nowe i niepojęte było dla niego to życie, w którego wnętrze z blizka pierwszy raz poglądał. Spodziewał on się, słysząc raz wraz szyderskie o wygodnem życiu mnichów przycinki, znaleźć tu ślady jakichś wygódek i wymysłów. Zdziwił się nic nie widząc nad gołe poczerniałe ściany. Na nich wisiał obrazek św. Józefa z dziecięciem boskiem na ręku, obrazek naiwnie pojęty i naiwnie wykonany, w którym napróżno szukać było rysunku i kolorytu; a jednak był serdeczny i wielki wyraz, była prawie macierzyńska troskliwość w starcu, co zdał się chuchać na ukochane dzieciątko. Drugi był obraz św. Franciszka, odbierającego stygmata, równie naiwnie odmalowany, i z równem uczuciem. Wyciągnięte ręce świętego, podniesione ku niebu oczy, musiały wymodlić, wybłagać tę szczególną oznakę łaski niebieskiej. Drewniany, grubo wykrzesany krucyfiks wisiał u głów łoża, składającego się z kilku deszczek, pokrytych jedną sztuką sukna grubego służącego za posłanie, drugą będącą pokryciem zapewne. Poduszka cieniutka sukienna, sianem wypchana, leżała widocznie nietykana.
W kątku stał dzban od wody, kubek drewniany i czarna gliniana misa. — Kilka książek zajmowały małą na sznurkach wiszącą półeczkę, a jedna rozłożona była na stoliczku w głowach łóżka. Nic zresztą więcej, nic zupełnie! Żadnego schowania, żadnej kryjówki, coby większe w sprzętach i wygodach ukrywać mogło bogactwo. Tylko na oknie, co na południe wyzierało, śmiały się wśród tej surowo obnażonej celi wazoniki z kwiatkami. Były tam gwoździki rozkwitłe i róża pączkami okryta, starannie pielęgnowana i zwrócona ku słońcu. Kwiatki te wydawały się dziwnie i sprzecznie w tej maleńkiej, smutnej i ogołoconej ze wszelkiego ziemskiego zbytku celi. Był to jeden niewinny jej zbytek, jeden sprzęt co zwiastował, że mieszkaniec jeszcze się nie zupełnie z myślami ziemskiemi rozbratał. A gwoździk i róża tak śliczną okryte były zielonością, tak bujnemi pączki, jakby je nie ręka Kapucyna, ale piętnasto-letniej dzieweczki pielęgnowała.
Tych kwiatów, tego niewinnego przywiązania, zupełnie nie pojął Maleparta, jak nie pojmował wcale życia takiego, jak nie wyobrażał sobie, aby w niem wytrwać można. Rzuciwszy okiem po celi, uśmiechał się niedowierzająco, szydersko, a jednak to życie które oglądał ciekawie u samego ogniska, czyniło go niespokojnym i swoją pogodą niepochmurzoną zadawało kłamstwo całemu jego życiu, wszystkim staraniom, pracom i zabiegom.
Długi kwandrans upłynął, nim ojciec Józef, któren po mszy świętej modlił się jeszcze w kościele, nadszedł do swojej celi. Maleparta miał czas podumać, ale w tym człowieku wszystkie myśli zwracały się wkrótce do siebie i ogniska z którego wychodziły. Począwszy więc o ojcu Józefie, skończył na sobie i swojem położeniu.
Z ojcem Józefem znał się Maleparta od dawna. Włóczęgą jeszcze, gdy żebrał, widywał go u furty, chodząc tam po pokarm rozdzielany regularnie kilka razy w tydzień przez ojców kapucynów. Ojciec Józef naówczas ulitowawszy się nad mizernem chłopięciem, wypytywał je o przeszłość, zaczął nauczać katechizmu i starał się, choć napróżno, wszczepić w zepsute serce wiarę. Ze wszystkich swoich dobroczyńców jednego tylko ojca Józefa nie zapomniał jeszcze Maleparta, jednego jego widywał i mimowolnie szanował. Kilkakroć potem spotykali się, i ojciec Józef zawsze łagodnemi, ale stanowczemi wyrazy usiłował zatwardziałego grzesznika nawrócić. Napróżno! Maleparta nie wadził się, nie dysputował, ale nie otworzył serca na uczucie cnoty. Występek mu zasmakował a ręka boska jeszcze nie spadła ciężkiem brzemieniem na niego.
— Bóg dobry — mówił w duchu ojciec Józef — prędzej później otworzy ślepemu oczy na blask prawdy.
Gdy tak duma Maleparta, drzwi się otwarły i kapucyn, chwilkę zastanowiwszy się na widok gościa u siebie, wszedł krokiem powolnym.
Starzec to był siedmdziesiątkilkoletni, z długą siwą brodą i zupełnie łysą głową, białej i rumianej twarzy, niebieskich i łagodnych oczów, ust różowych. Znać było na nim życie spokojne, umiarkowane, szczęśliwe, niczem nie zamącone. Czoło jego świeciło pogodą, którą daje tylko Bóg sługom swym ulubionym, całe oblicze miało ten blask młodości, tak rzadki u starców i tak dziwnie piękny. Ojciec Józef z zamkniętemi czy otwartemi usty zdawał się ciągle błogosławić tylko. Mimo podeszłego wieku nie miał zmarszczków na twarzy, prócz tych, które zostawił wryty w nie łagodny uśmiech. Chudy lecz krzepki w sobie, wysokiej postawy, obojętnego by nawet obrazem dziwnie pięknej starości zastanowił, starości, co przy powadze wieku miała jakiś wdzięk dziewictwa i młodości.
Na twarzy kapucyna nie było wyrazu smętku, surowości, zamyślenia, jaki zwykle daje samotność i klasztorne życie — owszem jaśniała w niej pogoda, spokojność duszy i wesele nieziemskie.
Jak tylko ujrzał i rozpoznał gościa ojciec Józef, podszedł ku niemu z otwartemi rękoma.
— Jakże mi się miewasz, mój zatwardziały grzeszniku, zawołał, i czy cię Bóg natchnął skruchą i żalem za grzechy, żeś aż sam do mnie przyszedł?
Maleparta się mimowolnie zmięszał, co w obliczu innych rzadko mu się trafiało, ale kapucyn miał coś w sobie tak wielkiego, tak prawie królewskiego przy całej swojej pokorze, że czysty tylko człowiek mógł wytrzymać jego wejrzenie nieporuszony i spokojny.
— Przechodząc mimo klasztoru — rzekł Maleparta — wspomniałem o was i przyszedłem tu dowiedzieć się o zdrowie. A może, dodał ciszej, mam i prośbę do ojca Józefa.
— Za troskliwość o moje zdrowie Bóg ci zapłać — odpowiedział kapucyn — siadajże, duszo moja i rozgość się jako sam chcesz. Nie mam cię czem przyjąć, prócz dobrem sercem; siadajże proszę, choć na tym jedynym i nie bardzo wygodnym stołku. Jakże tam u was na świecie? Słychać co nowego? co ciekawego? Bo my — dodał kapucyn wesoło — cośmy się ze światem rozstali, nic już nawet z niego nie wiemy. Nie ciekawiśmy, w ranach Zbawiciela świat nasz cały.
— Od kilku tu chwil oczekując na was, przerwał Maleparta, oglądając waszą celę, chciałem pojąć wasze życie, i szczerze powiem, nie umiałem, nie mogłem. Ach! co to za srogie życie, jaka męka!
— Na Boga! nie mów tego kochanku — rzekł ojciec Józef — znać z tych słów żeś zatwardziały grzesznik i nie znasz Boga. Jest to, moje serce, najwyższe szczęście ziemi, takie życie jak nasze, najwyższa ziemi mądrość! Bardzoś się musiał, moje dziecię, uplątać w myśli ziemskie, gdyś nie pojął wcale jak my tu żyjemy. Świat wasz, to pole walki, kraina strachu nieustannego, niepokoju; to zaś port ziemski. I proszę cię — mówił dalej kapucyn — czyliż nie pojmujesz szczęścia człowieka, co nie ma nic do utracenia a niebo przed sobą?!
Maleparta spuścił oczy i przerwał:
— Ależ ta samotność, to zaparcie się wszystkiego ludzkiego?
— Samotność z Bogiem — rzekł ojciec Józef — lepsza niż towarzystwo najcnotliwszych ludzi, a zaparcie się wszystkiego ludzkiego, to podobno, mój łaskawco, najostatniejszy termin mądrości, jakom mówił. Taki jest człowiek, że nie będzie wart wejrzenia bożego, aż z siebie starego Adama zrzuci. I — dodał wstając — spojrzyjcie na mnie a przekonacie się, że nie tak to srogie to życie klasztorne jak myślicie. Przy głodzie, chłodzie, na modlitwie, bezsenności, pracy, w tej sukni przeżywszy lat czterdzieści, widzicie jakem jeszcze czerstwy i zdrów. Wiele jest podobnych mnie na świecie przy wygodach i dostatkach? A dla czegom taki? Bom na duszy spokojny, bo nie mam nic prócz Boga w sercu i jednego habitu na grzbiecie, bo się nie frasuję o nic i nie wiele dbam o to, na co wy siły, zdrowie i spokój tyracie, a co, pożal się Boże, złamanego szeląga nie warto. Ale waść, moja duszo — rzekł kapucyn — mieliście pono do mnie jakieś żądanie, mówcie proszę, nie wiem czy potrafię wam w czem usłużyć, bo cóż może dla takiego jak wy, taki jak ja?
— W teraźniejszem mojem położeniu możecie mi być pomocnym — rzekł Maleparta — chciejcie mnie tylko wysłuchać cierpliwie chwilę. Wątpię żebyście wiedzieć mogli, żem i jakom się ożenił. Wziąłem ubogą naówczas dziewczynę, a razem z nią na kark mój jej matkę, kobietę niegdyś bogatą, ale okolicznościami podupadłą. Windykowałem własnym funduszem znaczne dosyć majętności mojej żony, które ze szpon łakomych udało mi się dobyć. Oto, parę dni temu, jak żona moja uciekła z domu i skryła się w którymś klasztorze, starając się podobno o separacją i domagając surowo majętności, którą chce nie wiem jako rozporządzić.
Przez cały czas mowy Maleparty kapucyn poglądał na niego spokojnie, z obliczem człowieka, którego nic zdziwić nie potrafi.
— Ale moje dziecie — przerwał w tem miejscu — spytajcie siebie naprzód, czyli nie macie na sumieniu przyczyny ucieczki żony?
— Zdaje mi się że nie mam nic na sumieniu i w oczach ludzi — odrzekł Maleparta. Obchodziłem się z nią zimno, to prawda, alem jej nie tknął, nie bił, nie katował, nie prześladował. Zamykałem ją, aleć to —
Kapucyn podniósł głowę.
— Jakkolwiek klasztor zamknięty i ludzkie języki nawet do niego się nie mięszają, powiem ci moja duszo, że nieco wiem o twojem obejściu się z żoną.
— No! więc sądźcie jako chcecie — rzekł Maleparta — nie powiem słowa więcej, ale proszę was, jest-li godziwa i do pochwalenia ucieczka?
— Nigdy — odpowiedział kapucyn,
— A więc możecie mi dopomódz?
— Jakże to —
— Żona moja jest w którymś z klasztorów, nie wiem tylko w jakim. Czybyście nie mogli trafić do niej i przekonać, że źle uczyniła i że nic jej nie pozostaje jak wrócić do męża?
— Mogę to uczynić — odpowiedział kapucyn — co więcej, moim by to było obowiązkiem; ale moja duszo, dodał, nie będzieszże się nad nią mścić i znęcać gdy wróci? poprawiszże się?
Ojciec Józef spojrzał w oczy Maleparcie, który pomięszany odpowiedział:
— Nie wiem jakbym się miał poprawić. Żona moja, muszę ją strzedz jako umiem.
— Ale nie przez to zamykać jak niewolnicę — rzekł kapucyn.
— Co się tycze pieniędzy — kończył mecenas — zobowiążę się wypłacić jej pewną sumkę, jeźli tego koniecznie żądać będzie. Wiele nie mogę.
— Przyjdź do mnie jutro — rzekł kapucyn — postaram się ją wynaleźć. Daj Boże, aby to było z dobrem waszem wspólnem i na chwałę Bożą co uczynię. Kobieta, która chroni się do klasztoru, nie jest jeszcze występną i snać nie mogła uczynić inaczej. — Przyjdźcie jutro rano, a rozmyślcie się nad sobą i poszukajcie w duszy, czyli tam nie znajdziecie winy. O! co bym nie dał, abyś się upamiętał i nawrócił.
To mówiąc powstał ze złożonemi rękoma kapucyn. Maleparta, który ten gest natchniony wziął za udanie, ruszył nieznacznie ramionami, i krótko pożegnawszy starca wyszedł.
Przenieśmy się teraz na chwilę do kamienicy niedaleko Jezuickiego kościoła, zajmowanej przez jaśnie wielmożnego deputata Stanisława Górskiego, u której wrót widzimy naprzód zaciągającą wartę gwardji trybunalskiej, i ciżbę powozów i koni. Mnóstwo klientów, dworzan, jednoziemców, sług szlachty i sług nieszlachty kręciło się na dziedzińcu pełnym koni i psów. Pan Stanisław był jednym z tych możnych deputatów, co dla honoru i w nadziei laski może wybierani bywali. Wiódł on do Lublina jeden z najwystawniejszych dworów, miał husarzów, kozaków, dworzan, służalców poczet nie mały, zwiększony jeszcze masztalerzami i psiarzami, co za nim z końmi i psy do Lublina ciągnęli. Na ładownych wozach szła kuchnia i część piwnicy, antenatów srebra, makaty, obicia i cały sprzęt potrzebny do ubrania domu; kilku kucharzy z kuchmistrzem Polakiem na czele, mieli za sobą zgraję kuchtów. Niepoliczyć co tam było niepotrzebnych ludzi, jedynie może na to utrzymywanych, aby dwór pokaźniejszym i liczniejszym czynili.
Pan Stanisław, człowiek młody jeszcze, urodziwy, charakteru szlachetnego, mężny, otwarty, gościnny i wspaniały aż do rozrzutności, miał tę słabość, że lubił się otaczać ludźmi, których śmiejące się na rozkaz pański twarze sercu jego widać były potrzebne. Niczyj dwór, niczyi ludzie nie byli tak weseli, zadowolnieni, szczęśliwi, jak dwór i ludzie pana Stanisława. U niczyich drzwi nie stało tylu ubogich, nie czekało tylu suplikantów z prośbami, nie kłaniało się tylu przemyślnych oszustów. A nikt od tych drzwi nie odszedł markotny, zawiedziony, smutny. Pan Stanisław lubił świadczyć i nie potrafił odmawiać, choć czasem wiedział że dawał niegodnemu. — Pan Bóg, powiadał, zważa na datek, nie na ręce co go biorą. — I tak się z szafunku swych łask wymawiał.
Żonaty za młodu, prędko bardzo potem wdowiec, pozostawszy bezdzietnym i wolnym, pędził swój czas na posługach krajowi, na wesołych biesiadach, łowach i przejażdżkach. Lubił zgiełk i towarzystwo huczne, namiętnie przywiązany był do koni, do psów i całemi tygodniami polował. Odważny aż do zuchwalstwa, bo na dziesięciu się porwał zaczepiony, łagodny był jak baranek z przyjaciołmi i obojętnemi. Witał każdego grzecznością, podaniem ręki, uśmiechem i tą staropolską uniżonością, co tak zaskarbia serca; ale nie zniósł najlżejszej przymówki, najmniejszego względem siebie uchybienia. Wielki obrońca nieszczęśliwych, uciśnionych, podupadłych, szafował dla nich sobą, mieniem swojem i czasem. Gdy chodziło o posługę dla brata szlachcica, nie wymawiał się nigdy, choćby brat szlachcic przyszedł w kurpiach i siermiędze prosić o nią.
Życie pana Stanisława było mięszaniną zabaw, hulanki, dobrych i świętych uczynków, szału, swawoli i dobroczynności. Powiedzmy na jego pochwałę, że nie było zabawy, coby mu przeszkodziła do dobrego dzieła, i nie było towarzystwa, któregoby dla ubogiego nie porzucił. Z ludźmi sobie równymi najmilszym był współbiesiadnikiem, najłatwiejszym z przyjaciół, najszczodrobliwszym z towarzyszy. Robił co robili wszyscy i zawsze się zdawało, że czyniąc coś dla ludzi, czynił tylko dla swojego własnego zadowolnienia. Nigdy nie odmówił niczyjemu wezwaniu do bitwy, do kielicha, do łowów, do gawędki, i potrafił zawsze bawić się z każdym i wszędzie. Nie postrzegłeś w nim próżności żadnej, bo się chętnie zniżał dla drugich, krył z majątkiem, z rodem, z zasługami, aby im nie uczynić przykrości. Nikomu zaś poniżyć się nie dał i na ówczas obrażony, aż nadto może stawał się dumnym.
Koło niego prócz zgrai wiecznie zmieniającej się a zawsze tłumnej suplikantów, biedaków, hołoty, kręciło się zawsze kilku tak zwanych przyjacioł. Byli to niemajętni młodzi szlachta, których koniec końców wyposażał pan Stanisław; czasem też i kolanem w tył odprawiał, gdy przyjaciel nieszlachetny okazał charakter. Obowiązkiem przyjaciela było towarzyszyć gdzie rozkazał pan Stanisław, bodajby w ogień, rozrywać go w samotności, dotrzymywać kompanji, spełniać wszelkie przyjacielskie usługi, chodzić z listami i poleceniami, a nareszcie i wybić się nieraz za honor pryncypała w pałasze. Przyjaciele ugaszczali zaproszonych wyręczając gospodarza, który sam nie pił, chyba zmuszony, i najczęściej w dowód affektu spełniał puhary zimną wodą.
— Do jednej rzeczy — mawiał Stanisław — przyzwyczaić się dla niczyjej przyjaźni nie mogę, to do wina. Wody wypiję ile chcecie, ale trunku nie mogę. — A gdy go poczęstowano znajomym argumentem — albo pij, albo się bij — odpowiadał chwytając się za demeszkę i stając w gotowości. O czem wiedząc wszyscy, nie bardzo go już do kielicha wzywali.
W dziedzińcu kamienicy, w której kwaterował pan Stanisław, znać było, jak to mówiono, pana po cholewach. Rżały konie, ludzie się śmieli, psy szczekały, ptaki myśliwe dzwoniły, pazikowie swawolili, strzelano do celu, ostrzono pałasze i wytaczano precz wypite beczki wina, w których tylko lagry zostały. Niekiedy kucharz w białej szlafmycy ukazywał się biegąc ku kuchniom gorejącym dzień i noc bez ustanku. Przy stajni mastalerze i kozacy grali w kości, dalej służba w tłuste karty cięła się w drużbarta, dalej jeszcze w przedpokoju grali pokojowi w ćwika, grali i panowie na pokojach w różne gry nowo wprowadzone. Inni harcowali na koniach, inni szli o zakłady do celu.
Ruch, wesołość i wrzawa były wszędzie.
Izby, pomimo nieporządku jaki w nich panował, bogato były przystrojone i dostatek widny był po nich. W pierwszej dwór się zabawiał, dalej goście z gospodarzem. W ostatniej komnacie pana Stanisława było jego łóżko i ulubiony sprzęt. Ogromne psisko wylegiwało się przed kominem na lamparciej skórze, drugi na łóżku zasłanem atłasową kołdrą. Po nad niem rozpięta była złocista makata, cała zawieszona bronią, której stosy stały także po kątach, wisiały po ścianach, leżały do koła. Był tam nie mały dobór prostych i krzywych, skromnie i bogato kutych szabel, strzelb tureckich, pistoletów różnej długości, rusznic, krucic itd. W głowach stała na lasce oprawna staroświecka siekierka. Na stole, okrytym suknem zielonem, leżały księgi pyłem pokryte i jedna mała otwarta. Ta ostatnia do codziennego służyła nabożeństwa.
Obok leżało bogatych kilka sprzęcików, zegarków, łańcuchów, pudełeczek, pierścieni. Były to wyraźnie rzeczy na podarki przeznaczone, gdyż pan Stanisław nie przyjmując od nikogo, dawał je gęsto i nie mało.
W pobliskiej komnacie, na której kominie palił się ogień wyśmienity, siedział w tej chwili zadumany przeciwko swemu zwyczajowi pan Stanisław. Obok niego nieodstępni towarzysze w milczeniu stali, jeden przez okno w dziedziniec poglądał, drugi strzępił koniec pasa. Byli to przyjaciele gospodarza, panowie Szczuka i Pękosławski. Pierwszy z nich poczciwy i serdeczny człowiek i prawdziwy przyjaciel Stanisława, coby się za niego dał zabić i w sztuki porąbał, drugi z zatraconego już gatunku pieczeniarzy.
Pękosławskiemu chodziło li tylko tyle o serce pana Stanisława, o ile serce pana Stanisława dawało jeść i pić; czuł pan Jerzy, że się za to wysługiwać było potrzeba, ale nie lubiąc się narażać, pracować, chodzić, mozolić, i kochając nadewszystko ciepły kąt i pieczenie, obrał sobie szczególny sposób wywdzięczania patronowi swemu. Miał sobie za obowiązek być zawsze w dobrym humorze, podkpiwać i bawić go. Uśmiechał się na rozkazy, żartował, błaznował, a wszystko to tak zręcznie, że i bawił razem i pochlebiał panu.
Gdy chodziło o inną jaką usługę, okazawszy naprzód gotowość zupełną, kończył uznając się pokornie niezdatnym do niej i wysyłał pana Szczukę, który zawsze rad był biedz gdzie zażądał pan Stanisław. Tymczasem Pękosławski zostawszy przy panu, szył nieraz buciki nieprzytomnemu. I gdy poczciwy Szczuka nadstawiał szyi, ujadał się, gardłował, pan Jerzy Pękosławski siedział w kącie, błaznował i pozwalał sobie nawet z towarzysza podkpiwać; tak powoli wkradał się w łaski pana Stanisława, rugując z nich współzawodnika, i to najbezpieczniej, bo nie ruszając się z miejsca, Ale że Szczuka poczciwy błaznować nie lubił, gęby nie miał aby swoje czyny wysławiać, nie poniżał się i nie pochlebiał, zrobiwszy co, cicho siedział, a za małą zawsze rzecz miał co uczynił, łatwo było ubiedz go panu Jerzemu.
Znał go może w gruncie Stanisław, ale zamykał oczy na jego podłość, bo Jerzy go bawił i był mu potrzebny miasto małpy lub papugi. I tacy ludzie mają czasem swoją wartość i użyteczność.
Siedział, jakeśmy powiedzieli, gospodarz przeciw komina, pan Szczuka pas strzępił, a Pękosławski oknem wyglądał; po chwili milczenia odezwał się ostatni:
— Bestja nie kozak ten Didko, zmiata kuchcików, co mu się czegoś sprzeciwili, jak gałęzie z drogi! O! sławny wojak, narobiłże bigosu w kuchni.
Pan Stanisław jakby nie słyszał. Pękosławski obejrzał się, chrząknął i począł z innej beczki.
— Horda czegoś kuleje, musiał go spędzić wczoraj kozak.
Pan Stanisław milczał jeszcze — Pękosławski wzruszył z lekka ramionami, a po chwili milczenia znowu bąknął:
— Nie zawołaćby kozaczka, aby jegomości zagrał na torbanie, bo coś chmurno na czole?
— Daj mi pokój — odpowiedział pan Stanisław.
— Oto i pana Szczukę zaraziłeś jegomość markotnością, stoi i pasa ze wszystkiem wystrzępi, niepomnąc że to może najlepszy i ostatni.
Pan Szczuka spojrzał na Pękosławskiego a pan Stanisław na Szczukę.
— Co tobie kochanku? — spytał.
— Nic; to się panu Jerzemu przydało.
— Smutny jesteś czegoś?
— Miałbym prawo spytać o toż jegomości?
— Alboż nie wiesz co mi?
— To ten pies co wczoraj zdechł, ani chybi — zawołał Pękosławski.
Pan Stanisław ruszył ramionami — a Szczuka się znowu odezwał:
— Ani wiem, ani pojmuję, co to jegomości jest.
— A ja, kiedy nie o psa chodzi, to głowę daję, że do trzech zgadnę — zawołał Pękosławski.
— A no spróbuj! — rzekł odwracając się pan Stanisław.
— Tęskno jegomości za polowaniem?
— To raz. Nieprawda.
— Albo za wybitą?
— To dwa. Nieprawda.
— Albo za kobietą? — dodał Jerzy po cichu śmiejąc się.
Pan Stanisław porwał się.
— Coś waść nadto mądrze zgadujesz!
— Albo nie prawda?
— Nie ze wszystkiem. Nie tęskno mi za kobietą, ale żal mi jednej.
— A to wszystko jedno.
— Nie jedno, bo gdybym jej chciał tobym ją miał, a żal mi jej tylko.
— To tak jegomość sam przed sobą kłamiesz.
Pan Stanisław może dla tego, że mu trafił w słabe miejsce pan Jerzy, porwał się namarszczony i krzyknął surowo:
— Wiedz waść, że ja nigdy przed nikim, nawet sam przed sobą nie kłamię!
Ale w chwilkę dodał łagodniej: — Bądź pan Jerzy ostrożniejszy z językiem, bo ci go kiedyś obetnę.
— Samem to zrobić gotów na rozkazanie waszmości — prędko podchwycił Pękosławski, kłaniając się do kolan.
— No, dość tego i sza — rzekł Stanisław. I znowu się zadumał; po chwilce jednak jakby mu co ciężyło, odwrócił się oczyma wyzywając towarzyszów do rozmowy. Pan Szczuka, którego zadumanie Stanisława niepokoiło, nie zdobył się tak skoro na słowo; obojętny a przebiegły Pękosławski zaraz niemy rozkaz spełnił i zawołał:
— Z pozwoleniem jegomości, czy wolno inkomodować o nazwisko tej kobiety o którą idzie?
— Waści ono do niczego — rzekł pan Stanisław — a do tego czuję że wiedzieć je musisz i próżno pytasz. Gdybyś zaś nie wiedział, nie powiedziałbym pewnie, bo masz język babski i nic się na nim nie utrzyma.
— Z przeproszeniem — przerwał Pękosławski — co się tycze mego Języka, lepiej o nim trzymam. Co się tycze kobiety, a kto tam wie o której jegomość myśli, gdy o tylu myśleć może? Czy o pani Przerębskiej, co słodkie oczy do jegomości robi, czy o wojewodziance, którą jegomości rodzice i krewni rają, czy o regentowej, którą sam mąż stręczy.
— Nie paplaj głupstw, proszę — zawołał Stanisław — nie lubię ich słuchać.
— Już milczę — dodał w chwili Pękosławski — dodam tylko, że gdybym wiedział o której jegomość duma, może by się coś na smutek dopomogło?
Stanisław machnął ręką.
— Nikt na to nie pomoże.
— Do licha, więc chyba nie żyje! — zawołał Pękosławski.
— Tak się to waćpanu zdaje?
— Ja tak trzymam o łaskawcy i dobrodzieju moim, że nie ma kobiety coby go sercem pokochać nie miała, chybaby ślepa była i głucha.
— Cóż pomoże choćby pokochała? — zawołał Stanisław.
— Już dalibóg dalej nie rozumiem, i jeźli to nie pomoże, cóż pytam?
— Daj bo sobie pokój, Jerzy.
— Już dałem i sobie i jegomości, i dalej ani słowa o tem.
Gdy to mówili, otwarły się drzwi i dworzanin oznajmił, że wielki tłum suplikantów antikamerę oblegał, cisnąć się do jaśnie wielmożnego deputata. Stanisław choć nie był w humorze słuchania prośb, wyszedł jednak natychmiast.
Przedpokój pełen był w istocie różnego wieku i stanu suplikantów, ubogiej szlachty, żydów, mieszczan, żebractwa, z których jedni po większy, drudzy po mniejszy przychodzili zasiłek; inni prosząc o protekcją w sprawach, inni podnosząc świadectwa jako pogorzeli i podupadli z liczną familją. Były tam i kobiety i starcy i dzieci. Sława bowiem dobroczynności pana Stanisława zwabiała do niego co było prawdziwie ubogich i biednych i co było oszustów. W tym tłumie odartusów i biedactwa łatwo było poznać po zuchwalszych minach, czerwonych nosach, białych ślepiach, karmazynem nakrapianych policzkach, wyszastanem i wysmalonem po szynkach odzieniu tych spekulantów, co z profesji wyciągali rękę za każdą reasumpcją trybunału, zbiegając się po pewny obłów do Lublina. Od tej hałastry czuć było wódkę i swąd karczemny, gdyż ich gospody były pospolicie zapiecki żydowskie. Oni najkrzykliwiej, najzuchwalej domagali się jałmużny i oni najbezwstydniej liczyli ją na dłoni.
Nikt bez datku nie odszedł; powoli wypróżniała się izba i pan Stanisław już miał powracać do komina, gdy drzwi się otwarły i Maleparta wszedł do przedpokoju. Spotkały się ich wejrzenia i wypowiedziały wzajemną nienawiść. Pan Stanisław w chwili zmienił charakter twarzy; z łagodnego i smutnego, przybierając dumny i ostry. Mecenas miał na ustach swój szatański, szyderski uśmiech, skłonił się nisko i objawił żądanie, pomówienia słów kilka na ustroniu.
— Jestem na usługi — odpowiedział deputat z zimną obojętnością! — Siadajmy, słucham.
— Czy nikt nam nie przeszkodzi?
Gospodarz klasnął w dłonie, i do wchodzącego sługi zawołał:
— Nie wpuszczać nikogo — potem sparł się na łokciu o stół i zwróciwszy oczy ku oknu, gotował się słuchać cierpliwie. Ubodło Malepartę zimne, wzgardliwe przyjęcie, ale urazę pokrył i zaciąwszy usta, mówił:
— Mam maleńką prośbeczkę do jaśnie wielmożnego deputata.
— Słucham jej, słucham — niecierpliwie odpowiedział Stanisław.
— Przyszedłem do jaśnie wielm. pana, w interesie uproszenia łaskawej protekcji w sprawie, która się wkrótce przed trybunał wytoczy. Sprawa to gorsząca na nieszczęście: chodzi o wydarcie własności, a porywcą jest człowiek, którego wota publiczne na obrońcę własności, czci i mienia obrały. Jestem sam aktorem i sam patronem.
— Ad rem mecenasie, o cóż chodzi?
— O żonę, którą mi wydarto, zasadzając się na nią i na jej majętności razem; ale te nie tak mi łatwo będzie z rąk dostać!
Na te słowa pan Stanisław podniósł oczy, jakby spokojnie i dumnie wyzywał do dalszego opowiadania. Maleparta się zakrztusił.
— W tej sprawie, dodał, proszę waszej protekcji: sprawa to trudna, bo przeciwko człowiekowi możnemu, skoligaconemu, wziętemu i na wysokim urzędzie; ale święta sprawiedliwość za mną i wszyscy poczciwi.
Przeciwko nadziei mecenasa, który szukał oznaki pomięszania na twarzy pana Stanisława, deputat słuchał tego spokojny, zimny, dumnem wejrzeniem tylko odpowiadając.
— Sprawa ta nie wątpię — mówił Maleparta — wielką wzbudzi i powszechną animadwersją, w niej się okaże, jacy są u nas praw stróże i tłumacze.
— A zatem — przerwał Stanisław obojętnie — gdy się wytoczy, wedle prawa i sumienia sądzić ją będziemy, przyrzekamy tem solenniej, że nigdy nie sądzim inaczej. — To mówiąc powstał, niby żegnając gościa, ale mecenas nie chciał odchodzić.
— Macie jeszcze co więcej do mnie? spytał deputat.
Mecenas bełkotał z gniewem, nie wiedząc co mówić dalej — i stał patrząc w oczy panu Stanisławowi.
— A więc, żegnam was! — rzekł odwracając się i uchodząc deputat.
— Za pozwoleniem waszem — zawołał mecenas — gdy widzę że mnie rozumieć nie chcecie, muszę się wyraźniej tłumaczyć.
— Jakież być może jeszcze tłumaczenie?
— Porywcą mojej żony wy jesteście, panie, wydziercą mojej własności wy jesteście, rozbójnikiem...
Nie dokończył tych słów Maleparta, gdy na jego twarzy gorzał już odlewany policzek i Stanisław w chwili krzyknął na pp. Szczukę i Pękosławskiego. Mecenas rzucił się ku niemu z szablą, ale pochwycony za obie ręce, musiał, pieniąc się od złości, poprzestać na łajaniu.
— Myślicie, wołał, że na tem koniec, że się ustraszę, żeście mi tym policzkiem we własnym domu gębę zamknęli. Na wszystkich djabłów nie! nie! Pokażę światu wasze sprawy, odkryję uczynki, wywiodę was na haniebny plac popisu przed kratki, oddam wam wasz policzek stokrotnie! Dla tego żeś ty możny, żeś znaczny, żeś sędzią, masz broić bezkarnie, masz bezbronnych i słabych uciskać, cudzą własność wydzierać?
Mówił, aż póki obrażony Szczuka gęby mu kułakiem nie zatknął.
— Co z nim zrobić? — zawołał do pana Stanisława.
— Rozsiekać łotra! — zakrzyczeli nadbiegli dworscy.
— Zasiec łozami, wołali inni.
— Związać i oddać pod wartę, niech odprowadzą do turmy, i sądzić z regestru Mandati Directi niech da głowę — przerwał ktoś w tłumie.
— Cicho — zakrzyczał pan Stanisław. — Ukarany jest dosyć policzkiem za swoje szaleństwo, wywieść go za bramę i puścić jako warjata. Ani wiem, ani rozumiem czego chce odemnie.
— Nie wiesz! — nie wiesz! — zawrzeszczał Maleparta. — A kto mi żonę porwał? Kto ją podmówił? Kto mój spokój zamącił i mojemu mieniu grozi, podmawiając ją do procesu, dając jej adwokatów, patronów i doradźców, kto??
Pan Stanisław odwrócił się już odchodząc i dodał jeszcze:
— Wywieść go za wrota, krzywdy mu nie czyniąc i puścić wolno.
U bramy deputackiej kwatery wyrwał się z rąk dworzan Maleparta, i rwiąc włosy z głowy wybiegł jak szalony na miasto. Uniesienie zbyteczne go zgubiło i zawiodło gdzie się dojść nie spodziewał. Mało by go bolał policzek gdyby był potajemnie dany, ale sromota w obliczu tylu ludzi, ale języki ludzkie, co z tego wypadku ukuć mogły niewiedzieć jakie dziwy, ale skompromitowana sprawa cała!! Idąc do pana Stanisława sądził, że trafi na tem łatwiejszego, tem pokorniejszego, że do winy poczuwającego się człowieka; stało się przeciwnie. Chcąc wymódz na nim wyznanie, za daleko się posunął rozdraźniony, i zyskał tylko sromotne uderzenie, haniebne wygnanie z domu, a co najgorsza, wzgardliwe oswobodzenie, wówczas gdy się spodziewał gorszącego więzienia, coby przynajmniej po policzku za nim mówić mogło. Wypchnięty sromotnie i nie pociągniony do prawa za napad, jak się spodziewał, nie wiedział co począć, nie pojmował jak iść dalej. Chciał wyzwać Stanisława, i nie śmiał tego uczynić i wahał się, bo nowej sromoty się lękał, odmówienia. Chciał mścić się, nie czuł się na siłach, bo myśląc odzyskać co stracił, postradał już czci ostatek. Jak obłąkany leciał nie wiedząc dokąd i po co idzie: włosy w nieładzie, potargane odzienie, dobyta szabla, zwracały na niego wejrzenia wszystkich. Wzięto go za szalonego lub pijanego, i ci co rozpoznali w biegnącym Malepartę, pojąć nie mogli, co go z zwykłej obojętności wywiodło i do takiego doprowadziło szału.
Nieprzytomny, uczuł się nagle schwytanym za rękę i wstrzymanym w biegu; podniósł już szablę i miał ciąć zajadle nie patrząc kogo, gdy głos znajomy trafił do jego uszu.
— Co ci jest? W imię Boże, człowiecze! Co ci się stało?
Tak mówił do niego ojciec Józef, kapucyn, który stał przed nim i żegnał go krzyżem świętym.
— Upamiętaj się! dokąd lecisz? — Co ci się stało? człowiecze! Bóg z tobą!
— Co mi jest? zawołał Maleparta. — Co mi jest? Puszczaj! nie powiem, nie wiem, oszalałem! Czuję policzek na twarzy — chcę zemsty!
— Bóg z tobą! zatrzymajże się choć na chwilę! Zemsta ci nie da spokoju; mów, co to jest? Gdzieś był?
— Nie mogę, nie mogę — zaryczał Maleparta — powtórzyć nie potrafię, odpowiedzieć nie umiem, wszystko stracone!
— Cóż się stało?
— Chodź do mnie.
— Nie powinienem cię opuszczać w takim stanie — odrzekł kapucyn, i wziąwszy pod rękę Malepartę, powiódł go szybko do jego domu. Tu padł na łóżko mecenas i chwilę bez przytomności leżał, pobladł straszliwie, dychał ciężko, nareszcie jakby ta burza powoli osiadać zaczęła i uspokajać się, coraz nieruchomszy leżał — pot tylko zimny kroplami występował mu na czoło.
Oczy obłąkane, przemknęły się, usta ścięły i powstał żółty, z wywróconemi rysami twarzy, ale na pozór spokojny.
Kapucyn widząc go uśmierzonym, powtórzył swoje pytanie.
— Powiedzże mi, co ci się stało?
— Mnie? nic! Zrobiłem głupstwo i odpokutowałem za nie — wyrzekł nareszcie zgrzytając zębami Maleparta. — Powiedz mi ty ojcze coś zrobił. Czy wyszukałeś moją żonę? Czyś ją nawrócił do powrotu?
— Wiem gdzie się znajduje — odpowiedział kapucyn, — ale dałem słowo, że tego nie wyjawię. Ona mi wyznała wszystko, i wiem dla czego od męża uciekać musiała. Uczynek to zawsze naganny, ale na ten raz może wybaczony.
— I ty to mówisz, księżę?
— Uderz się w piersi, człowiecze — rzekł kapucyn — a uznasz, że żyć z tobą nie mogła. Oderwałeś ją od całego świata i nic jej nie dałeś w zamian. Uczyniłeś ją niewolnicą, której tylko urągać lubiłeś: uczyniłeś ją w dostatkach nędzną. Blizką tobie była a zupełnie obojętną. Nie dałeś jej serca i tego nawet co psu, który wrot pilnuje, dają — łagodnego słowa. Bóg nie dał jej nadludzkiej, jakiej potrzeba było, cierpliwości. Mogłaż wytrzymać z tobą?
— Anim ją bił, anim katował — rzekł Maleparta — do ubóstwa była przywykła. Kochać nie umiałem, zmyślać miłości nie potrafię; mogła tak żyć, kiedy ja tak żyję, choć mnie nikt nie kocha i nikt dobrego nie da słowa.
— Ty to co innego, ależ to słaba kobieta — zawołał ojciec Józef — aleć to pieszczone dziecko, które matka przyzwyczaiła do nieustannej troskliwości, do kochania i do czułych starań.
— Temci gorzej, księżę — odparł mecenas — temci gorzej; dzieci trzeba do złego wychowywać, nie do dobrego, nie do szczęścia, którego nie ma na świecie, ale do niewoli i niedoli! — Te słowa wyrzekł z gorzkim szyderskim śmiechem.
— Wszyscy się do niej rodzim — odpowiedział ksiądz Józef powolnie — ale Bóg rozkazał kochać bliźniego i pomagać mu dźwigać ciężar życia. Ufając w miłości chrześcjańskiej bliźnich, ludzie się wychowują do lepszego trochę niżby powinni losu. Co ty mogłeś wytrzymać, mój panie, temu ona nie podołała, nie miej jej tego za złe i daruj, jako chcesz aby ci twoje winy darowano.
— Kpię ja z darowania winy! — złośliwie zawołał Maleparta — a co sam to nigdy jej nie daruję! — To mówiąc uderzył o stół pięścią. — Nigdy! mogę i muszę udać że nic nie czuję, nic nie pamiętam, ale prędzej lub później!...
— Moje dziecię — rzekł kapucyn — zły duch cię obłąkał, upamiętaj się. Musiałeś doświadczyć wielkiej przykrości; ulżyj sobie ciężaru, powierzając mi strapienie.
— Cóż ci powiem? — odparł mecenas — żem dostał w twarz przed chwilą od człowieka, któremum pierwszy raz w życiu się uniosłszy powiedział, com był powinien pomyślić, nie mówić? Ot cała historja. — Dostałem w twarz a oddam w serce. O! oddam, chyba żyć nie będę.
— Człowiecze! szatan mówi przez ciebie! — Maleparta uśmiechnął się złośliwie szydersko.
— Gdyby był wasz szatan na świecie.
— Nie chcę słuchać bluźnierstw — przerwał ojciec Józef. — Odchodzę, niech się Bóg wszechmocny zlituje nad tobą.
— Ale poczekajże ojcze — zatrzymując go za suknię zawołał mecenas — powiedz mi, cóż ci ona mówiła? Nie chce powrócić żadnym sposobem, i nie podaje warunków jakich?
— Prosi cię mojemi usty, abyś ją w pokoju zostawił. Rozwodu nie chce, bo wie że co Bóg złączył ludzie nie rozłączą; i choć przysięga ta znaglona...
— Dobrowolnie! mam świadki — zakrzyczał Maleparta.
— Rozwodu nie chce — mówił dalej kapucyn — ale żąda na zawsze usunąć się do klasztoru a mienie swoje rozdać na ubogich i kościoły.
— To wy ją mnichy podmawiacie! — zawołał mecenas — ale niedoczekanie wasze.
— Słuchaj — rzekł kapucyn — wiesz, bo widziałeś co mam, więcej nad to nie potrzebuję. Naszemu zakonowi bogatej nawet nie wolno przyjąć jałmużny, i dla tego miedzią tylko brać ją możemy. Podmawiać na swoją korzyść nie mógłbym, i nikt myślę z księży tego by nie uczynił. Ale gdyby tak było, moje dziecko, dałbym chętnie rozgrzeszenie temu, coby ci odebrał na lepszy użytek majątek wydarty wdowie i sierocie. Będę się modlił, aby cię Bóg nawrócił, a gdy uczujesz zgryzotę sumienia, naówczas dopiero przyjdź do mnie.
To mówiąc kapucyn wyszedł po cichu. Maleparta rzucił za nim wzrokiem szyderskim i zadumał się głęboko, wlepiając chmurne oczy w stół przed nim stojący.
— Ten policzek — mówił w duszy — albo jest zasłużony, co nie wiem, albo niewinnie wzięty a on porywcą. Trzeba mi dójść tego i pomścić się po cichu, tak aby śladu zemsty nie zostało. Żona w klasztorze bezpieczna, powrócić do mnie musi — dajmy się jej uspokoić i zapewnić. Będzie czas ją odebrać. Teraz do zemsty! — Wyzwać go? głupstwo! — lepiej zrobię — lepiej.
Wziął za czapkę i miał wychodzić. — Wstrzymał go hałas na wschodach.
Do izby weszło kilku ludzi nieznajomych, ze stroju i miny okazujących się bogatą szlachtą. Jeden szedł naprzód, podżyły już, siwiejący, blady, posępnego oblicza, za nim w niejakiem oddaleniu towarzystwo, w którem rozpoznał Maleparta znajomych dwóch prawników Lubelskich.
Ułożywszy twarz stosowną, mecenas udał zajętego papierami i znużonego pracą. Postąpił ku niemu najstarszy i powitawszy skinieniem głowy, odezwał się:
— Służby moje powolne: miło mi poznać tak sławnego i wielce renomowanego prawnika, jakim wielmożny pan słyniesz. Jestem Czerniawski, starosta Wilski do usług, i przyszedłem tu naradzić się z panem w jednej mojej ważnej sprawie, gdyż jak mówią nikt nad wielmożnego pana w trudnym razie.
— Pochlebiają mi, jaśnie wielmożny starosto — odrzekł z ukłonem mecenas. Jestem cały do usług jaśnie wielmożnego pana. A tymczasem siadać proszę.
— Mój patron, jegomość pan Pęchalski, opowie wielmożnemu panu o co rzecz idzie szczegółowo i dokumentalnie; co do mnie — rzekł starosta siadając — ograniczę się nie wielą słowy. Mam sprawę sukcesyjną, wielce zawikłaną na nieszczęście, z jednym z deputatów, a że w trudnych razach wielmożny pan zda się tu jedyny, stręczą mi wszyscy pomoc jego. Od trzech dni posyłałem i dowiadywałem się o niego napróżno, nareszcie sam jadąc mimo zaszedłem się personaliter submittować i spytać, azali się, mimo trudności sprawy, podjąć onej nie zechcesz?
— Z którym z deputatów? — spytał Maleparta niechętnie.
A pan Pęchalski odpowiedział:
— Tać to wielmożny pan wiedzieć musisz, bośmy ją kilkakroć przegrywali, i coraz z nowej beczki wznawiamy, z jaśnie wielmożnym Stanisławem Górskim.
Na to imię porwał się z ławy Maleparta, pokraśniały mu policzki, zapłomieniły się oczy.
— Tak, tak, przypominam, — zawołał — przypominam, sprawa, w której ichmościom dowodów tylko do wygranej brakuje. Sprawa święta.
— Święta sprawa! tak, tak, — dodał starosta — a dowody?
— Dowody będą — zawołał mecenas — i sprawę wygramy! Biorę ją na siebie. — Te słowa wyrzekł tak impetycznie Maleparta, z tak niezwykłym sobie zapałem i porywczością, że wszyscy przytomni po sobie spojrzeli, i starosta o zachwalonym adwokacie zwątpił, widząc jego niesłychaną presumpcję, niczem nie usprawiedliwioną.
— Tylekroć już szwankowałem, nawet gdy deputat przeszłego trybunału forsą mojej partji obranym nie był, że się i spodziewać nie śmiem. Choć on sam nie forytował swej sprawy, dla imienia i koleżeństwa inni ichmość panowie deputaci nie dopuszczą nawet dojść jej.
— To fraszka — zawołał mecenas — naprzód deputat często się absentuje, możemy przydybać porę kiedy go na sesji nie będzie i w mieście; powtóre deputatów ująć, jeśli, jak się spodziewam, jaśnie wielmożny starosta żałować datku nie będziesz, bardzo można.
Starosta głową kiwnął.
— Dalej — mówił żywo. — Instygatora z woźnym wołających sprawy, przekupić, co najłatwiejsza, bo na to nie wiele potrzeba. Nareszcie jeśli podobna, stającego ze strony deputata-adwokata, ująć dla siebie możemy także. Kto to taki?
Pan Pęchalski poddmuchnął nazwisko.
— I to się zrobi — rzekł Maleparta — a teraz do dokumentów, proszę o nie.
Starosta zdziwiony pospiechem z jakim brał się do sprawy mecenas, w milczeniu usunął się na stronę, a pan Pęchalski, wyjął z zanadrza sumarjusz dokumentów i status causae. Po odczytaniu papierów głęboko zamyślony Maleparta zdawał się zwątpiewać o sukcesie.
— Jaśnie wielmożny starosto, rzekł, dokumentów nam braknie. A chociaż prawa nasze w rzeczach sukcesji wielce są niedostateczne i ciemne, żywić się muszę wykładem i prejudykatami; jednakże koniecznie nam tu na poparcie potrzeba coś więcej nad to co mamy.
Za całą odpowiedź starosta uderzył ręką po kieszeni.
Maleparta się skrzywił.
— Będziemy, rzekł, szukać dokumentów po aktach.
— Szukaliśmy ich gdzie tylko było można.
— To nie racja — odpowiedział mecenas — boście ichmość źle szukali. Proszę mi zostawić papiery.
Starosta wziął na stronę Malepartę. — Wyszedł z nim do bocznej komnaty, i po chwili wrócił mecenas z rozjaśnionem nieco czołem, a za połą kontusza pod pasem widać było założony spory węzełek.
— Jestem cały na usługi — rzekł we drzwiach — i wszelkich sił dołożę, aby i dokumenta wynaleźć i sprawę na dobrym stopniu postawić. Jakoś to będzie — dodał pełnym złości uśmiechem, zacierając ręce.
Po chwilce rozmowy, w której rozpowiedziano nowemu patronowi szczegóły tyczące się sprawy, położenia wzajemnego stron obydwóch itd. — rozeszli się, z radą Maleparty, aby nie odwlekając odwiedził starosta wskazanych mu deputatów, których listę mu dano. Zaledwie byli za progiem, porwał Paprocki za czapkę, i spiesznie zatrzasnąwszy drzwi, ruszył z domu. Na wyjściu samem zastanowił się i podumał chwilę, gdzie miał iść, a potem ruszył ku ratuszowi.
Niedochodząc do niego rzucił się w prawo i przez przechodnią kamienicę, zbiegł mecenas na tyły domostw, potem ku przedmieściu. Tu ścieszkami małemi, krętemi, czepiającemi się po pagórkach, doszedł do niewielkiego stojącego między seciną kletek ubogich domku lichego pozoru. Obejrzawszy się puknął do drzwi, ale z razu nikt nie otworzył. Puknął głośniej powtóre, i dopiero dał się słyszeć chód powolny wewnątrz, i czarna głowa wyjrzała okienkiem obok drzwi w ścianie będącem. Po czem odsunął się rygiel i Malepartę wpuszczono.
— A to wy — ozwał się grubym głosem gospodarz, ogromnej atletycznej postawy mężczyzna z wielkiemi czarnemi wąsami, ten sam któregośmy widzieli dowodzącego cygańskiemi świadkami — to wy: bardzo przepraszam, nie mogłem się spodziewać takiego gościa.
W akcencie gospodarza przebijało się coś żydowskiego. — Maleparta nic nie odpowiedziawszy, wleciał do izdebki niewielkiej, ogołoconej ze sprzętów, w której tylko stały pałasze w kącie, kilka strzelb, dzbanek próżny i tapczan kilimkiem zasłany w kącie. Młoda żydóweczka siedziała pod piecem, ale na widok obcego wnet uciekła do alkierza.
— Cóż mi rozkażecie? — spytał gospodarz — potrzebujecie mnie? A widzicie żem wam dobrze potrafił usłużyć.
— Pst! cicho! — rzekł szybko Maleparta. — Nie po to co wprzódy przyszedłem. Odprawcie jeśli kto jest w alkierzu: mam mówić o daleko ważniejszem.
— Ważniejszem? — śmiejąc się przerwał gospodarz — to chwała Bogu! możecie mówić śmiało, nie ma tu nikogo — ta głupia Rachel, nic nie rozumie. Możecie mówić. No, a cóż?
— Nie będę mówił, póki nie będziemy sami. Odprawcie gdzie chcecie tę dziewczynę.
— Czegoż się tak boicie?
— Dość że nie chcę mówić przy świadkach.
Wzruszywszy ramionami wyszedł na chwilę gospodarz i coś pomruczawszy w alkierzu powrócił.
— Teraz słucham.
— Podejmiecie się usłużyć mi szablą, jakeście służyli językiem?
— Czemu nie! — zawołał przechrzta — czemu nie! O wa! aby dobrze zapłacić.
— Dobrze zapłacę.
— A na kogo? Wielka figura?
— Wielka.
— Może mecenas? — spytał gospodarz.
— Coś lepszego!
— O! może kto z trybunału?
— Z trybunału!
— Regent? hę?
— Szukaj wyżej.
— Co, wyżej?
— Śmiało.
Gospodarz strapiony zastanowił się i umilkł.
— To coś niebezpiecznego — dodał cicho.
— Niebezpiecznego w istocie — rzekł Maleparta.
— To dajcie mnie pokój.
— Jak chcecie — odpowiedział mecenas i poszedł ku drzwiom. Gospodarz jednak widocznie się wahał i nie puszczał go jeszcze.
— A powiedzcież wprzód kto to?
— Nie ma potrzeby, jeśli się nie podejmujecie.
— Stary, młody?
— Młody i odważny.
Czoło gospodarza chmurzyło się.
— Wielki pan?
— I pan — dodał Maleparta.
— To ciężka sprawa — rzekł przechrzta. Niechajno się namyślę i poradzę, a jutro dopiero dam odpowiedź.
— Słuchajżeno — zawracając się ode drzwi dołożył Maleparta — ja sam jutro przyjdę po odpowiedź, nie waż się krokiem na próg mój stąpić.
— A gdyby w nocy?
— Gdyby i w nocy: mógłby kto nadejść, mogliby cię zobaczyć wychodzącego, poznać...
— Cha! cha! zaśmiał się przechrzta — widzę że jasny pan rozumiesz, że masz jeszcze coś do stracenia!
Surowo spojrzał na gospodarza Maleparta i nie kiwnąwszy głową odszedł; ten stojąc w progu potrząsał także gęstą czupryną, mówiąc do siebie:
— I ten przechrzta ma się za coś lepszego odemnie! Jać przecie nigdy sam fałszywo nie przysiągłem, a jeśli kto zginął od mojej ręki, przeciem napadając własnego życia nadstawił! Tfu! I to się dmie, że mi nie dozwala przystąpić do siebie.
Mecenas tymczasem szybkim krokiem postępował nazad ku ratuszowi, minął placyk i skierował się ku klasztorowi dominikańskiemu, gdzie w ciemnym zaułku ulicy dostał się do kilkopiętrowego domu, zasunionego w sam głąb i jakby kryjącego się przed okiem ludzi; przeszedł jedne, drugie i trzecie wschody, aż nareszcie dopadł drzwi skrytych w sionkach ciemnych i brudnych, u których znowu długo stać i stukać musiał. Wyszedł nareszcie ku niemu średnich lat, chudy i blady człowiek, obwiniony starą opończą, w oberzniętych butach służących mu za pantofle, nasadzonych na gołe nogi. Na głowie miał zawiniętą jakąś chuścinę, brodę zarosłą, oczy zyzem patrzące i przez brew prawą szram czerwony.
— A to jaśnie, a to mecenas! chi! chi! mecenas! służeczka — odezwał się nieznajomy obwijając się opończą, z pod której białe widać było szarawary płócienne, na cieńkich kołyszące się nogach. Do nóżek upadam, servus, proszę, chi, chi, proszę. — I zamknął zaraz rygiel za wchodzącym, którego pokornie kłaniając się przyjmował. Izba do której weszli była obszerna, w pośrodku jej stół dębowy, zarzucony papierami zapisanemi, pargaminowemi karty, foljantami. Wśród nich stały kałamarze i pieczęcie, na podłodze walało się mnóstwo obrzynków papieru, ostróżyn piór i strzępków jedwabiu różnofarbnego.
Na ścianach nagich widać było tu i owdzie pozapisywane daty, nazwiska, imiona, formułki jakieś niezrozumiałe, notatki. Gdzieniegdzie przyklejony kawał papieru pro memoria. Na drugim stoliku pod oknem także plika tylko papierów leżała, a pod nim butelka szklanką wywróconą nakryta. W framudze były drzwiczki otwarte do drugiej niewielkiej izdebki, gdzie stało łóżko ubogie i nie posłane, kuferków parę kilimkami zasłanych i zegarek drewniany w skrzyni ciemno malowanej. Dwóch czy trzech dość odartych ichmościów pisali za stołem i odczytywali papiery.
Gospodarz z Malepartą udali się przez wielką izbę do bokówki, gdzie zawsze osłaniając się swoją opończą, i poprawując czupryny z pod chustki wywijającej się ów jegomość, poprosił naprzód siedzieć mecenasa.
— Przynoszę ci robotę — rzekł Maleparta.
— Nóżki całuję, chi! chi! nóżki całuję, choć jej zawsze jest do licha, że nastarczyć nie można i podołać trudno, a człek do reszty oczy wyślepi.
— Ależ to nie darmo, panie Czubak.
— Zapewne, że nie darmo, mecenasie. Ale chleb, niech go kaci porwą: człek się i strachu naje i nanudzi, nielicząc że nie ma nocy spokojnej, bo wciąż jakieś straszliwe mary po łbisku się włóczą.
— Co chcesz? — rzekł Maleparta — każdy się musi frasować. Nic bez tego!
— A zapewne, mecenasie — odparł pan Czubak — to się tak gada, a robota swoją drogą. I niechwaląc się lubi człek popracować, aby wszystko było jak się należy. Niechwaląc się, ekspedjujem przywilejów więcej niż kancelarje królewskie obie! A gdybyś waszmość widział staroświeckie hramoty naszej fabryki, gdy się dobrze w bułce chleba dopieką; gdy atrament wyżółknie, wosk na pieczęci powykrusza się, przysiągłbyś że oryginalne. No już to, niechwaląc się, lubimy robić co się zowie! To to panie nie łatwo skoncypować sine errore et menda stary dokument, albo przywilej i wypisać go ut sic. To sztuka! to sztuka! I niechwaląc się...
— Niechwaląc się mości Czubak, nieustannie się chwalisz — odrzekł mecenas.
— Niechwaląc się, ja to mówię — kończył jegomość w opończy i chustce na głowie — bo JW. mecenas, bardzo zawsze honorarja liche wyznacza, nie mając baczności co to za praca głową i ręką! Ta to potrzeba myśleć, szukać, dłubać aby się ludzie nie poznali, i wartować, która księga akt zaginęła gdzie, aby z niej wypisać ekstrakt cum omni formalitate et sigillo. Ta to mecenasie, kiedy przyjdzie podpisami świadki datować, to mozolna robota, szukać jacy kiedy żyli, kto na jakim był urzędzie, jak się pisał? kędy JK. mość w tej a tej dacie najdował się, aby się niepośliznąć. A wyrażeniaż, a łacina, a niechwaląc się i kaligrafja, to fraszka myślicie? Co starsze, to gorzej! A pieczęcie! Albo to! Niech ich kaci porwą! Mało kroniki czytać, herbarze przerzucać, akta drabować, jeszcze pamięci trza djabelskiej, aby bąka nie uciąć: a nim ten nieszczęsny dokument albo przywilej wynijdzie gotowy z fabryki, kosztuje on potu więcej niż za niego płacą pieniędzy. Niechwaląc się mecenasie.
— Nie chwal się, i daj mi gadać — przerwał Maleparta.
— Ale bo to chi! chi! szanowny mecenas wszystko chce mieć pół darmo, a to tak mi Panie Boże dopomóż, nie łatwo! A co strachu...
— A któż was musi do tego?
— Człowiek uczciwie na kawałek chleba pracuje.
— Uczciwie? — spytał Maleparta.
— A cóż? albo nie? — odbąknął jegomość w opończy, trochę oburzony. — Hm! A cóż myślicie? A mnie kaduk potem, czy tam kto mojej pracy na złe użyje, czy nie? Czy ja to wiem? Toćby i płatnerza przyszło karać, co miecze przedaje, za wszystkie zabójstwa popełnione niemi.
— A teraz ad rem, mości Czubak.
— Słucham.
— Potrzeba nam kilku dokumentów; ale akta już przez obie strony mocno wartowane były. Robota trudna, aby się na niej nie poznano, bo szczelnie wyglądać będą.
— Już to ja się tego nie boję — odpowiedział Czubak z uśmiechem — skoro wezmę na siebie, zrobię jak należy, cum omni formalitate.
— Z tego tedy grodu, a raczej z tych grodów, w których kwerendy czynione były skrupulatnie, nie ma co dawać ekstraktów; ale z poblizkich i gdzieby, prawdopodobnie, dokumenta oblatowane być mogły, uważając z których lat księgi casu belli albo incendio poprzepadały.
— A! chi! chi! tego już mnie nie uczcie, to elementa naszej sztuki — zawołał Czubak — to nasza rzecz. A jakiegoż to gatunku dokumenta?
— Naprzód, odezwał się mecenas, testamentu nam brakuje.
— To można oryginał zrobić. Trzeba tylko wiedzieć — podchwycił Czubak — z kim nieboszczyk żył, jak stał w interesach i kogo mógł za pieczętarza i egzekutora wezwać.
— Tu są gotowe notatki.
— Dobrze.
— Powtóre, potrzeba nam kwitu panów Górskich, którzy z mocy testamentu obejmując swoją schedę, imieniem swojem i sukcesorów reces uczynili do dalszej substancji, akceptując testament. Co jest wielkiej wagi: tu sęk. Bo kwit zeznany być powinien przed aktami i trzeba szukać kędy go wścibić.
— Poszukamy — mruknął Czubak, potrząsając głową. — A dalej?
— Potrzeba nam jeszcze starodawnego jakiegokolwiek dokumentu ad libitum, z któregoby się dowodziło pokrewieństwo.
— Et! to to fraszki! Byle znać procedencje: a więcej?
— Więcej nic.
— A co za to?
— Trzydzieści czerwonych złotych — rzekł Maleparta.
— A na Boga — załamując ręce ozwał się Czubak — co waszmość mówicie! Ta to jeden testament wart dwa razy tyle: tać to mnie jeździć, szukać, ślepić potrzeba, pomocników płacić, pieczątki rzezać! A ekstrakt z akt?
— Więcej dać nie mogę, głowa w głowę po dziesięć!
— Tak mi Boże dopomóż, nie mogę przyjąć! Klnę się jegomości, nie mogę. Bo co można to można, ale to tak już bez miłosierdzia mało! Zlituj się mecenasie i postąp, bo nie zrobię. Popytaj się po czemu drudzy płacą.
— E! ba! po czemu płacą! kiedy ja waszmości mam w ręku! — zawołał Maleparta.
Pan Czubak obwinął się konwulsyjnie opadającą opończą, i zawołał:
— No, jak jegomość chce, a ja za te pieniądze, szelma jestem kiedy zrobię.
— Waćpan i tak nim jesteś.
— O! ho! a zawsze żarty. Chi! chi! Nie chwaląc się, a kto tak potrafi jak ja? dalipan nikt! Daj pięćdziesiąt i zgoda.
— To chyba bym swoich dołożył — rzekł mecenas.
— Kiedy klnę się jegomości, że za te pieniądze zrobić nie mogę.
— Zrobi się.
— Nie mogę.
— No, wiesz aspan co, dołożę swoich dziesięć i zgoda.
— Mało, dobrodzieju! Sam testament, klnę się jegomości, więcej wart, kiedy mówię, że wczoraj, nie dalej jak wczoraj, niechaj ci panowie poświadczą, zapłacili mi za fraszkę, za kwicik (co to bagatela) dwieście złotych.
— Co mnie tam do tego jak kto płaci, daję czterdzieści, bierzesz?
— Ostatnie słowo pięćdziesiąt — rzekł Czubak — to mecenas myśli, mnie się z tego wielkie rzeczy okroją? Jak przyjdzie policzyć koszta, może dziesięć dukatów, klnę się jegomości, nie więcej.
— A ja ci się klnę, że nie dam nad to co mówiłem.
— A na kiedy to?
— Jak najrychlej.
— Nie mogę, tak i co nie mogę, to nie mogę! teraz roboty nawał. Pracujemy nad przywilejem Władysława Jagiełłowicza, co niech go trzaśnie, jaki trudny. Musiałem aż starać się wzoru. Kosztował mnie niemało, a co chodzenia do książek! Kat mu nadał w cudzych krajach mieszkać! Tak i nie mogę.
— To jak sobie chcesz, ale pamiętaj — rzekł Maleparta — żebyś mnie potem w nogi całował, nie dam ci roboty i nie chcę cię znać; a jak wleziesz w kaszę, brońże się drugi raz sam.
— A! łaskawco, mecenasie! to się nie godzi, to się nie godzi. Już ja tak i zawsze sługa twój, a ty się mnie nie zapieraj; kiedy każesz napiszę, ale klnę się, że z krzywdą moją.
— Bylebyś napisał.
— Szanowny mecenasie — chcesz mnie zgubić?
— Jeszcze nie, boś mi potrzebny.
— A zawsze żarty — chi, chi. No! no! Jakoś to będzie, proszę o notatki i zadatek.
— Notatki daję, a zadatku nie mogę.
— Dalipan mecenasie, grosza przy duszy nie mam i ostatniem ciągnę.
— A dwieście złotych za ów kwit? spytał Maleparta.
— Boruchowa zabrała, bom jej winien górą trzysta, i nie ma za co kwarty wina wypić. — Dziesięć czątych dasz?
— Nie dam.
— Dalipan musisz dać! — Już proszę.
— Pięć.
— Potrzebuję dziesięciu.
— Na ci pięć.
Na widok dukatów pan Czubak się nachylił na stół.
— Jegomość uważa, że wszystkie poobcinane?
— Jam ich nie obcinał, jakie mi dali takiemi płacę.
— A co z jegomością robić! — i westchnął gospodarz chowając szybko złoto, jakby się lękał aby mu go nie wydarto.
Po tych słowach, cicho jeszcze coś poszeptawszy, wyszedł Maleparta od twórcy przywilejów i dokumentów, który go z ukłonami odprowadził aż do drzwi, i przekradając się aby go nie widziano, dostał się nazad do domu.
Nazajutrz szarym już zmrokiem popędził znowu do znajomego domku na przedmieściu, w którym był wczoraj, ale gospodarza nie zastał i Rachel tylko spała na ławie pod piecem. Już klnąc miał odchodzić, gdy się zjawił przechrzta — wracający widać z dalekiej przechadzki, bo ubłocony po kolana z szablą u pasa i cały spocony. Zrzucił płaszcz i rękawice skórzane, otarł czoło i powitał mecenasa.
— E! toście mnie śliczną chcieli sprawę dać na kark — zawołał zaraz.
— A bo co, jaką?
— A tę wczorajszą!
— A zkądże wiesz jaką?
— Ba! Ani chybi macie ansę do deputata Górskiego, co wam dał w policzek.
— Zkąd ty to wiesz?
— Albo to ja tylko? całe miasto wie.
Zgrzytnął zębami mecenas i podchwycił:
— Nie chcecie się tego podjąć?
— Hm! — rzekł powolnie przechrzta, to nie łatwo, a chcecie go pewnie wyprawić tam zkąd nie wracają?
Mecenas kiwnął głową.
— Młody, silny i nigdy sam nie chodzi.
— A mnie co do tego?! Rozprawiaj się z nim jak i gdzie chcesz, bylebyś zrobił czego żądam. Co ci zapłacić, oto gadaj.
— Co dasz? — spytał przechrzta.
— Sto czerwonych złotych.
— Ba! ba! ba! — gadaj to komu innemu a nie mnie! Tam gdzie można pójść na szubienicę prosto z mostu.
— A mnie co do tego?
— No! ale mnie do tego — sto! słyszałeś? — I ruszał ramionami wzgardliwie. — Tać to trzeba stać, chyhać, burdę zrobić, zaczepić, wyzwać na rękę, obskoczyć i dopiero zmykać do Węgier. Bo deputata zmieść nie fraszka, mosanie — to jakem mówił szubienicą pachnie, kiedy nie ćwiertowaniem.
— Co chcesz? — spytał Maleparta.
— Trzeba — ozwał się żyd — abym miał o czem i ja i moi jakich lat dwa, póki się to nie przydusi, mieszkać za granicą — trzeba coś i za sztuczkę, aby się było czem dzielić, bo sam nie podołam.
— Cóż chcesz? — powtórzył Maleparta.
Przechrzta myślał, myślał, chodził i nareszcie rzekł:
— Ot tak jak sobie chcę. — Bierz licho strach i szubienicę — jak dacie sześćset to zrobię.
— Co? sześćset?! Idź do djabła i z twoją pomocą!
— A policzek? — spytał śmiejąc się czarny — nie wart sześciuset? Ja bym za niego dał tysiąc! A wa! I zaryhotał na całe gardło.
Mecenas poczerwieniał i za włosy się targnął.
— Słuchaj, rzekł, dam ci trzysta.
— Ani chcę słuchać.
— Ostatnie słowo czterysta.
— Ostatnie słowo pięćset.
— Bierz cię djable: czterysta pięćdziesiąt.
— Bierz i ciebie. Ręka, słowo!
— Słowo i ręka.
— A wypłat?
— Na miejscu i po uczynku.
— Jakto?
— Ja będę z wami.
— Tak? zgoda! Rozumiem! — dodał szydersko. Chcecie się przekonać, czy mu damy rady, a może i odpoliczkować? No! no — niech tak będzie!
— Ale nie myślcie, abym pieniądze miał z sobą — rzekł Maleparta — mogłyby was skusić. Wypłacę je w domu.
— A kto mi zaręczy że wypłacisz?
— Będziesz mnie przecie miał w ręku!
Przechrzta bystro spojrzał w oczy Maleparcie, jakby śledził czy go nie oszukuje, potem mruknął:
— No! no. Dajże zadatek.
W milczeniu mecenas wysypał z trzosa trzydzieści oberzniętych dukatów, i chowając za nadrę woreczek — wyszedł.
— Dasz mi znać gdy czas i miejsce opatrzysz — rzekł, wymykając się.
— Dam.
Pan Stanisław siedział nazajutrz w swojej kwaterze dla bolu zębów, który go męczył, i otoczony przyjaciołmi, na jakich nigdy kuchni jego i piwnicy nie zbywało, słuchał jak pan Pękosławski opowiadał przytomnym wypadek z mecenasem, pstrząc go swojemi facecjami.
— Tandem — ozwał się jeden z przytomnych — i cóż tedy po policzku?
— Kolanem w tył i za drzwi jegomości wypchnęliśmy — dodał pan Jerzy.
— A on?
— Poszedł jak zmyty i tyleśmy go widzieli.
— Nie mówcie, że tyleście go widzieli — przerwał przyjaciel — zobaczycie go jeszcze pewnie, bo to człowiek, co gdy zechce szkodzić potrafi, a mściwy za katy!
— Kpiemy się z jego szkodliwości! — zawołał Szczuka, pokręcając wąsa.
— A co on nam zrobi? — rzekł Pękosławski. — Ot, odchuchawszy nadbitej szczęki będzie milczał i drugi raz w drogę nie wlezie.
— A tymczasem — rzekł inny z przytomnych — dziś już słyszałem, że podjął się sprawy pana starosty Wilskiego i grzebie się w dokumentach.
— Kto? on! — zawołał pan Stanisław.
— I — dodał ten sam — dał słyszę słowo staroście, że brakujących dokumentów odszuka.
Pękosławski rozśmiał się na głos.
— Sprawę przeciw deputatowi forytować? a to szalony!
— Dla czego? — spytał urażony trochę pan Stanisław — albośmy to wyjęci z pod praw? I owszem — i owszem! — ciekawym tylko jak się do niej weźmie, kiedy to swoją niesłusznością sławny już proces i sposobu nie tylko wygrać go nie ma, ale nawet wznowić.
— Nie mówcie tego — rzekł ktoś — promowował on i wygrywał takie sprawy, co je za zdesperowane uważano.
— Gdyby tę wygrał — zawołał pan Stanisław — wiecie waszmość panowie bracia coby z tego wynikło? Jak wam się zdaje? Odebraliby mi prawie całą majętność!
Wszystkim nosy zwisły i nikt na to pytanie odpowiedzieć nie chciał, Pękosławski aż czmychnął. Szczuka westchnął.
— I zkąd ta przyczepka? — spytał ktoś z boku nieświadomy.
— Za żonę — odpowiedział Pękosławski. — Nieborakowi jejmość uciekła do klasztoru, nie mogąc znieść srogiego obejścia, bo ją słyszę karmił spleśniałym chlebem i zgniłą rybą, a do tego po bokach pociągał.
— To fałsz — ozwał się Stanisław.
— A zkądże jegomość wiesz że fałsz?
Deputat zamilkł.
— Tandem ubzdurało się mu, że jego żonę nasz pan deputat uprowadził, co jej ani znał, ani widział.
— I to fałsz — dodał deputat — bom ją prawda znał, ale mało bardzo.
— Niechże się jegomość sam broni — odezwał się Pękosławski — ja już umywam ręce.
— Zkądże mniemanie że deputat ją uwiódł?
— Nie uwiódł ale uprowadził — przerwał pan Jerzy śmiejąc się — magna distractio.
— Ztąd podobno — kończył Stanisław — żem ją widywał w oknie siedzącą i rad się tamtędy przechodził; żem znał przed ożenieniem, a na nikogo więcej podejrzenia mieć nie mógł, tylko na mnie jednego.
— Ale — dodał ktoś — nie poczuwacie się do winy? spodziewam.
Pan Stanisław w milczeniu wzruszył ramionami pogardliwie.
Dano znać, że konie na których pokazanie oczekiwano, przywiedziono przed okna; wszyscy ruszyli oglądać siwych parę ogierów, wczoraj dopiero nabytych przez pana Stanisława.
Tymczasem pan Jerzy cofnął się z drugim w głąb okna ostatniego.
— Uważałeś — szepnął do poufałego — jak jegomość się źle bronił?
— Uważałem.
— I sam powiada, że ją znał?
— A prawda.
— I pamiętacie, że tamtego wieczora, kiedy pani mecenasowa znikła, była u nas hulanka, a gdy sobie podochocili goście, to gospodarz kazawszy nam poić i doliwać, sam kędyś owinąwszy się w płaszcz na chwilę uszedł?
— Pamiętam, i powróciwszy był czegoś niespokojny.
— Ani chybi, to jego sprawka. Ale cyt! Widać nie chce się z tem wydawać. Udawajmy że nic nie wiemy. — To mówiąc pan Pękosławski, jak gdyby tylko całe życie o siwych ogierach myślał, jął się unosić nad niemi i wychwalać, począwszy od nozdrzy do pęciny.
Wyprowadzono potem charty nabyte od pana Nabielaka Tatara, i oglądano je, bo były warte obejrzenia, tak urodliwe i szykowne; cuda zaś o ich zręczności powiadano. Oba pojedynkiem brały zające i lisy, a nie lękały się i na wilka puścić.
Oczekując objadu, do którego już stół coraz rozszerzając, w miarę przybywania gości przygotowywano, potrząsając obrusy kształtnie wysypanemi listkami kwiatów, formującemi rozmaite desenie, poczęto w dziedzińcu do wystawionego strzelać celu. Sam pan Stanisław mimo bólu zębów, może aby się rozerwać, stanął między zakładającemi o strzały i począł dawać dowody niepospolitej zręczności, przecinając kule na nożu, gdy dano znać o przyjściu mecenasa Zawady.
Porzuciwszy pistolet pobiegł ku niemu deputat i z nim razem do sypialnej udał się komnaty.
— Macie co nowego? — spytał.
— Nic — mówiłem tylko z Malepartą.
— Jam z nim mówił także — rzekł Górski — i dałem mu w twarz.
— Słyszałem i boleję nad tem — odpowiedział prawnik — źle jest draźnić dzikie zwierze, a gorzej złego człowieka.
— A wy coście z nim mówili?
— Mówiłem jako od żony ofiarując układy i zgodę.
— Nie przyjął?
— Słuchać nie chce, powiada że woli proces.
— Cóż będziemy czynić?
— Wstrzymajmy się chwilę ze stanowczemi kroki, a tymczasem....
Pan Pękosławski wbiegł cały zaperzony do izby.
— Czego tam chcesz? — spytał niecierpliwie deputat — nie mogłeś poczekać?
— Cud! cud!
— Co za cud?
— Dalipan cud!
— Oszalałeś?! daj mi pokój!
— Pan mecenas Paprocki...
— Cóż!
— Przyszedł.
— Maleparta?!
— Tak, on, czeka na jegomości w drugiej izbie.
— To być nie może.
— Ale klnę się jegomości że tak jest!
— Czegoż on chce?
— Zapewne drugiego policzka, aby krzywdy tamtej stronie twarzy nie było.
— Jakiemżo czołem?
— Takiem samem jak wprzódy. Spokojniuteńki przyszedł, gdyby nigdy nic, i prosi widzieć się z jegomością.
— Nie wychodź pan — rzekł Zawada — on gotów ci w łeb strzelić!
— Ale gdzie tam — przerwał Pękosławski — gardło dam, że przyszedł przepraszać iż na twardym jego pysku jegomość sobie rękę potłukłeś!
— Czekaj tu mecenasie — ozwał się Stanisław — nie wychodź. Gdyby cię tu zobaczył, miałby na mnie nową kreskę. Zaraz powrócę.
— Uczyń się waszmość chorym i nie wychodź — rzekł wstrzymując mecenas.
— Będzie myślał że się go boję — odparł deputat i otworzył drzwi.
W komnacie sparty o stół, czerwony pod wejrzeniami przytomnych, co chichocząc otaczali go, stał p. Paprocki, gryząc usta i wstrzymując duszący go gniew. Gdy się Stanisław ukazał, wzdrygnął się, ale przemógł i pozostał spokojnym. Wszyscy myśleli że wyzwie deputata na rękę, ale jakież było ich zdziwienie, gdy pokłoniwszy się, rzekł głośno i wyraźnie:
— Jaśnie wielmożny pan skrzywdziłeś mnie na honorze, ale ja sam, wprzód, napadłem go w własnym domu i pokrzywdziłem także bezrozumnemi słowy. Krzywda za krzywdę i koniec. Teraz przychodzę go w obliczu świadków przeprosić za uchybienie i prosić, abyś mi to zapomniał, jako ja zapomnieć muszę — będąc sam przyczyną swej zniewagi — otrzymaną srogą naukę.
Pan Stanisław tak był zdziwiony że milczał, po chwilce dopiero odezwał się trochę szydersko:
— Przebaczywszy sobie nawzajem, nie mamy nic więcej do powiedzenia. Przyjm wielmożny pan uniżony mój ukłon.
Odwrócił się i odszedł; Maleparta pokłoniwszy się także, wziął czapkę i spokojnie w swoją udał się stronę.
Po wyjściu jego łamali sobie wszyscy głowy, tłumacząc tak dziwny postępek, co go nikt zrozumieć nie mógł. Jedni mieli go za skutek bojaźni i podłości, drudzy za dziwną jakąś rachubę. Ci co znali Malepartę, radzili nie dowierzać łaszczącemu się i upokorzonemu. Pan Stanisław śmiał się.
Przez kilka godzin trwały jeszcze domysły, rozprawy, tłómaczenia i opowiadania o Maleparcie, potem jak to zwykle bywa gdzie osób wiele i zabawa szumna unosi z sobą najgłębiej tkwiące myśli, zapomniano o wszystkiem, na przemiany cytując anegdotki trybunalskie, dykteryjki starodawne o Smoliku i tym podobne we zwyczaju przy stole pogadanki, co już w większej części sto razy obiły się o uszy każdego słuchacza, a niemniej dla tego witane były zawsze równie serdecznym śmiechem. Dobrze już zmierzchało, gdy wstano od stołu próżnemi zastawionego flaszami, goście byli podochoceni, a p. Stanisław pozbył w ich towarzystwie dokuczliwego bolu zębów.
— Wiesz — odezwał się do Pękosławskiego, gdy biesiadnicy rozchodzić się zaczęli — dali mi znać o dobrych tokach nie daleko za miastem ku Zawieprzycom, posłałem tam już dla zbudowania szałasu i aby jutro być wcześniej na miejscu, pojedziemy nocą.
— A ból zębów?
— Przeszedł zupełnie.
— Ale wilgoć ranna go odnowi — reflektował Pękosławski, co wolał w łóżku ciepłem się wygrzewać niż noc spędzić na siodle, a ranek w budzie leśnej.
— Daj mi pokój, muszę się rozerwać — rzekł pan Stanisław — miasto mnie dusi.
— A kogo jegomość weźmie z sobą?
— Was obudwóch; ludzi wysłałem naprzód: każ osiodłać konia i nagotować strzelby, jeden kozak z nami niech jedzie. Księżyc świeci, noc piękna, użyjemy jej! Aby się tylko udały łowy. Dla mnie niech podadzą turczynka.
— Białego?
— Białego: pod waszmościów kasztana i białonóżkę.
Jerzy poskrobał się w głowę nieukontentowany i wyszedł w dziedziniec, gdzie głośno rozkazy wydawać począł, jak zwykł był czynić, gdy mu ich spełnienie polecano, nadając sobie powagę totumfackiego.
— Słuchajno — zawołał do masztalerza — jegomość pojedzie dziś w nocy, aby jutro rano trafić na opatrzone toki. Osiodłaj zaraz turczynka, kasztana i białonóżkę, kozak Wertun pojedzie za nami.
— A psy?
— Po kiegoż licha psy? Mówię ci że jedziem na toki!
W tej chwili zbliżył się do pana Pękosławskiego, jakiś człowiek w odartej opończy, podejrzany z postaci i podobny rozbójowi, bo twarz miał, mimo że ją okrywała kapuza, czerwoną i porysowaną od szabel, całą w narościach, guzach i szramach. Stał on w bramie, w ciemnym kącie, i na głos pana Jerzego zbliżył się ku niemu, pytając:
— To więc jaśnie wielmożny deputat dziś jedzie?
— A na co to waszmości?
— At, zwyczajnie biedota, chciałbym się do niego dostać za jałmużną i poradą, to czatuję kiedy by go zastać w domu można.
Tu skłonił się do kolan panu Jerzemu, co mu zawsze zwłaszcza przy ludziach wielu smakowało, i dodał:
— Za pozwoleniem jaśnie wielmożnego pana.
— A co to chcesz kochanku?
— Kiedy też jaśnie wielmożny deputat powróci?
— Zapewne jutro wrócimy.
— I daleko to jedzie?
— Nie daleko, na łowy ku Zawieprzycom.
— I tak zaraz dziś?
— A dziś, po księżycu.
— I zapewne już go teraz widzieć nie można?
— Przyjdźcie jutro, albo lepiej pozajutro rano, gdy wszyscy suplikanci się zbiorą.
— Kłaniam do stóp jaśnie wielmożnemu panu.
— Bądź waćpan zdrów.
Odartus szybko odszedł i za bramą zniknął. Pan Pękosławski powrócił na górę.
Wróćmy teraz do Maleparty, który w chwili gdy się to dzieje, chodzi niespokojny po izbie, nie patrząc nawet na leżący przed nim stos papierów.
Mrok padał i zapalona świeca stała już na stoliku, gdy ostrożnie otwarto drzwi i wsunęła się postać w czarnym płaszczu, w której łatwo poznać było przechrztę.
— Nie mam czasu do stracenia — rzekł przybywający spiesznie — deputat dziś jedzie nocą na łowy ku Zawieprzycom, zasadzamy się w sześciu na drodze. Wybieraj się co najrychlej. Masz konia?
— Nie mam, ale go dostanę — odparł zapinając się Maleparta i wybierając w chwili.
— A pieniędzy te z sobą nie bierzesz? — spytał przechrzta.
— Wypłacę je potem, gdy się wszystko spełni, tu, na miejscu, możecie mi zaufać, macie mnie w ręku.
— Djabła w ręku!
— A jakżeż?
— Chcąc ciebie zgubić, trzeba by jednemu głowę nadstawić.
— Ależ mnie z sobą macie?
— A kat nam po tobie, jak nie masz pieniędzy. Ale nie czas się spierać, godziny upływają, musimy jechać, a ja jeszcze pozbierać ludzi moich biegnę. Wyjeżdżajcie natychmiast i czekajcie na nas u mostu, jeślibyście wprzód przybyli; jeśli nie, to my tam na was czekać będziemy, tylko nie spóźnijcie się, bo skoro księżyc zejdzie, deputat wyjeżdża.
— Dużo on ma ludzi z sobą?
— Samoczwart. — Jednego nie ma co liczyć, słyszę, bo gapimucha i do szabli niezdara. Ale nim do szabel przyjdzie, naprzód ich z rusznic pozdrowim, a ja mam celną strzelbę i guzikiem nabitą. Strzelałem nieraz po nocy do wilka, trafię i do człowieka.
Wzdrygnął się nieco mecenas, słysząc jak zimno mówił ten człowiek o zabójstwie i dreszcz go przeszedł na myśl, że równie obojętnie jemu by będąc zapłacony w łeb wypalił; ale chęć pomszczenia się przemogła i natychmiast wybierać się począł do drogi, od wszelkiego przypadku zostawując umyślnie świecę zapaloną w kwaterze, aby się światłem tym poświadczyć, że był u siebie. Ludziom powiedział, iż siada do papierów i drzwi zamyka, a sam wkrótce po odejściu przechrzty wysunął się cichaczem z domu wprost na żydowszczyznę. Biło mu potężnie serce, ale nie strachem, nie niespokojem sumienia: złością tylko i gniewem, co zawrzały na zbliżającą się chwilę nasycenia zemsty.
Na żydowszczyznie u znajomego żyda faktora, co mu posługiwał, znalazł łatwo konia z siodłem, i chociaż od dawna nie siedział w łęku i za chłopięcych czasów swych mało miał wprawy do tego, na wyjeżdżonej szkapie, łatwo sobie dał rady, gdyż ta więcej bata, niż cugli potrzebowała. Przebrnąwszy się błotnemi uliczkami przez miasto i kletki przedmieść, Maleparta znalazł się blizko mostu, gdy tylko co czerwony księżyc na szafirowem ciemnem niebie wschodzić poczynał.
Póki jechał przez miasto śmielszy był, ale znalazłszy się nagle sam jeden w gołem polu, zaczął truchleć od nieopisanego strachu. Stał już u mostu, u którego nikogo jeszcze nie zastał; wiatr tylko dął świszcząc, szumiała wezbraną wiosniana woda i zdaleka gwarzyło miasto. Przez chwilę zostawiony sam sobie, dumał o swojej tylko zemście i uśmiechał się cicho do swych myśli.
Nareszcie dał się słyszeć tentent od strony miasta i w mroku nocnym pokazało się kilka koni. Maleparta stchórzył, ale czekał w miejscu. — Zbliżyli się jeźdźcy, wszyscy byli na ciemnej szerści a różnego wzrostu koniach, zawieszone na plecach rusznice już z daleka lufami świeciły. Na przodzie jechał przechrzta, owinięty w płaszcz czarny; jak tylko postrzegł u mostu Malepartę, puścił się ku niemu i powiedziawszy tylko:
— Dalej żywo! chwili nie ma do stracenia.
Puścił się z nim razem, drogą ku Zawieprzycom naprzód.
Z początku jechali w milczeniu, ale ubiegłszy kilkaset kroków, sam Maleparta spytał:
— A gdzie się zasadzim?
— Niedaleko ztąd jest dębnik gęsty i jar, którego minąć nie można. Jest tam kamienna figura na rozdrożu, to najlepsze miejsce.
— A jak rozpoznamy naszego?
— Jedzie na białym koniu.
— Pewnie?
— Niezawodnie.
Kłusowali dalej, a za niemi owi ludzie przechrzty, szemrząc coś między sobą spieszyli. Dobiegli do zarośli dębowych i tu w samej szyi jaru zatrzymał się przechrzta.
— Stój!
— Na lewo bez drogi pod górę i z koni. — Rozkaz został wypełniony ściśle i ludzie po jednemu zbili się z drogi drapiąc krzakami. Maleparta i przechrzta szli pozsiadawszy przodem. Nieco opodal zostawiono jednego do trzymania koni, a reszta położyła się nad samym jarem w rząd tak, że przejeżdżający lufy miał nad głową; księżycowe zaś światło biło prosto na podróżnego i łatwo go było wziąść na cel. Maleparta położył się z bijącem sercem, najpierwszy z brzegu, a przechrzta szeptał po cichu swoim:
— Celować do białego konia, po wystrzale skoczym wszyscy do nich, ażeby się przekonać czy w istocie trafiony. — Ognia dawać wszystkim razem; ani słówka nie pisnąć! — Dwóch niech zastąpi od tyłu, aby nikt nie uciekł i nie pobiegł za rychło dać znać do miasta.
Po uczynionych przygotowaniach, każdy położył się w milczeniu, opatrzywszy strzelbę, i nic słychać nie było, tylko szelest wiatru w krzakach, szum daleki rzeki, a niekiedy westchnienie którego z niecierpliwszych, zaraz stłumione znakiem milczenia przechrzty.
Po długiem oczekiwaniu nareszcie daleki niewyraźny dał się słyszeć tentent. Leżący przyłożywszy ucho do ziemi, najpierwej go usłyszeli, wzajemnie się ostrzegli, zwrócili oczy na drogę i czekali.
Zbliżał się tentent, coraz a coraz wyraźniejszy, aż i głosy słyszeć się dały dolatujące z wiatrem dobitnie do ucha zbójów. Z początku była to rozmowa głośna i wesoła, potem zaczął się śpiew. Maleparta dosłyszał wyrazy znajomej pieśni pobożnej.
Kto się w opiekę.
Jezdni widać powoli bardzo jechali, bo i pieśń się skończyła, a jeszcze do jaru nie zbliżyli się. Przestawszy śpiewać, znowu zaczęli rozmawiać, i do uszu mecenasa dolatywały coraz wyraźniej słowa, niekiedy tylko silniejszem zadęciem wiatru przerwane.
— Chłodna noc! — ozwał się ktoś jeden.
— Nie od dziś wiadomo, żeś waść piecuch, panie Jerzy.
— A dalibóg nie taję się, że wolę za ciepłym piecem siedzieć.
— I piwo z grzankami popijać.
— Choćby bez piwa.
— Proszę! — I zaczęli się śmiać.
— No, co to mi za polowanie, na które trzeba jechać całą noc, a djabeł wie, czy się jeszcze uda?
— Moje lepsze — rzekł w duchu przechrzta — bo pewnie się uda. — Jadący mówili dalej.
— I dla cietrzewia tam nie spać, telepać się na szkapie.
— A zły cietrzew?
— Ba! na buraczkach wyśmienity.
— A na tokach?
— Niech go kaduk porwie!
— Czemużeś się aść nie został w domu?
— A to by pięknie było, gdybym jegomości nie dotrzymał towarzystwa.
W tej chwili nikt już nie nadstawiał ucha na rozmowę, bo jadący zbliżyli się pod sam jar i słychać było szelpotanie liści o które konie potrącały, i usuwającą się ziemię pod kopytami.
Zaciemniało w szyi jaru i razem ukazali się jezdni. Naprzód jechał ktoś na ciemnej szerści konin, dalej na białym, dalej jeszcze opodal trochę. Maleparta, jak tylko postrzegł siwego, niewytrzymawszy i nim w jar wszyscy się wcisnęli dał ognia, za nim reszta.
Za dymem przez chwilkę nic widać nie było, ale ludzie przechrzty skoczyli wnet w parów dobywając szabli, a Maleparta z niemi. Po wystrzale i wykrzyku, co się prawie jednocześnie dał słyszeć, tentent ku stronie miasta rozległ się gwałtowny i nadbiegający z szablami zbóje znaleźli tylko jednego człowieka, rozciągniętego na piasku, twarzą o ziemię upadłego. — Obok targał się postrzelony w piersi koń biały. Maleparta jak tylko to ujrzał, nieczekając więcej, obłąkany rzucił się w krzaki kędy były konie, porwawszy pierwszego z brzegu, dosiadł, zaciął silnie — poleciał! Sam nie wiedział, jak przebiegł przestrzeń dość znaczną dzielącą go od mostu, i wpadł na przedmieścia, jak przebył żydowszczyznę. Odetchnął dopiero w Grodzkiej bramie, gdzie spamiętawszy się nieco zsiadł z konia, nikogo blizko nie widząc, puścił go wolno, a sam pobiegł pędem do kwatery. Tu ledwie mogąc rozeznać klucze, odmykał i ryglował za sobą szybko, bezprzytomnie; wpadł na górę i oglądając się, nasłuchując, cały drżący, siadł za swój stół, na którym topniała reszta niedogorzałej świecy. Włosy stały mu kołem, oczy słupem, ręce się trzęsły, zęby szczękały, serce biło przez piersi całe, zimny pot go oblewał.
Zaledwie usiadł i ochłonął nieco, gdy głos tuż podle niego słyszeć się dający przeraził go tak, że się schwycił z siedzenia i rzucił w stronę z której wyszedł, z rozstawionemi rękoma, jakby miał zdusić napastnika.
— Na Boga! co to mecenasowi? — zakrzyczał wystraszony dependent.
— A! to ty! — zawołał Maleparta.
— To ja! i nie pojmuję co się z jegomością dzieje! Gdzież jegomość biegał, zkąd powrócił taki przestraszony, poalterowany?
— A jak wiesz — krzyknął mecenas — żem biegał, żem poalterowany? Po co mnie szpiegujesz? Na co?
— Na miłość Boską — ozwał się dependent — cóż ja winien że mam oczy i uszy. Leżę na tapczanie i czekam na jegomości w antikamerze, toć musiałem słyszeć jak powracał.
— Ja nie chodziłem nigdzie.
— A zkądże?
— A tobie co do tego, trutniu.
— Niechaj trutniu, ale jegomość dalipan coś nie swój — cóż się stało?
— Milcz i spij, kiedy cie nie pytam.
— Milczeć będę, a spać choćbym chciał nie mogę.
— Idź precz.
— Dalipan oszalał — szepnął dependent. Stukanie do drzwi silne i natarczywe słyszeć się dało i w jednej chwili Maleparta zgasił świecę i padł na tapczan.
— Słuchaj — rzekł do dependenta — jeźli piśniesz słowo żem nie był w domu, żem wracał w nocy; jeśli powiesz cokolwiek o tem komukolwiek, kiedykolwiek, pożegnaj się z tym światem.
— A po co ja mam to gadać?
Stukanie do drzwi trwało.
— Coś to pilnego, czy nie może jegomość otworzyć — rzekł cicho dependent — bo zabierają się drzwi wyłamywać czy co, tak w nie gruchoczą.
— Milcz!
To mówiąc zerwał się z łóżka bezprzytomny i porwawszy za kołnierz niespokojnego wepchnął do alkierza. Spuścił na zamek, potem stanął rozmyślając.
— Pewnie przechrzta bije do drzwi. A jak ci co go może gonią, złapią pod moim domem? Nie lepiejby otworzyć i zapłacić? Ale taką sumę płacić? I nie wiedzieć za co? Nie — nie!
Tymczasem bicie do drzwi nagle ustało i słychać tylko było, szybki bieg po pod oknami. Maleparta wyjrzał, jakiś człowiek pędził ku Krakowskiemu przedmieściu. Poznał przechrztę. Jeszcze chwilę niespokojny postał u okna, potem odstąpił i usiadł znużony na tapczanie, to przysłuchując się najlżejszemu stukowi w ulicy, to sam gadając do siebie.
Po bezsennej, ale dla natłoku cisnących się burzliwie myśli, krótkiej nocy, Maleparta ujrzał z przestrachem świtający w oknach dzień. Wypadki nocy wydawały mu się jakby snem gorączkowym; począł się wytrzeźwiać powoli i przychodzić do siebie. Odemknął drzwi od alkierza i wywołał dependenta.
— Co to jegomości w nocy się stało? — spytał przecierając oczy pomocnik.
— A! wielkiegom się nabrał strachu — rzekł spokojniej już Maleparta. — Chodziłem w jedno miejsce, nie daleko na żydowszczyznę i zbójcy mnie napadli w Grodzkiej bramie, ledwie zdążyłem uciec przed niemi i zaryglować się, a jeszcze zuchwalcy i do wrot się dobijali.
— Proszę! — rzekł dependent — pod bokiem trybunału nie ma bezpieczeństwa na ulicach!
— Ale o tym wypadku wara gadać, — dodał mecenas.
— A ktoby gadał! — rzekł dependent.
Posławszy po szklankę mleka, zwykłe swoje śniadanie, do którego żydowski dodawał obwarzanek, Maleparta siadł do papierów. Ale nic zrobić nie mógł, tak był niespokojny i jeszcze ochłodzić się nie potrafił, a choć ustąpiła gorączka nocna, biły się jeszcze straszne myśli po głowie.
Dependent powrócił wkrótce i stawiając szklankę, odezwał się:
— A to jakaś djabla noc była, bo słychać....
— Co słychać? — spytał szybko wlepiając w niego oczy Maleparta.
— Pana Górskiego, deputata, także jacyś zbóje napadli tej nocy jadącego za miasto.
— I cóż? — podchwycił mecenas.
— Nie wiem: kogoś tam nawet ubito, a reszta uciekła — dodał chłopiec. — W całem mieście tylko o tem gadają, i już też mleczarka mówiła, że to widać jakaś banda zbójców, kiedy i jegomości napadli.
— Zkądże wie że mnie napadli?
— A to ja powiedziałem.
Mecenas porwał się z pięściami.
— Przykazałem ci abyś milczał, trutniu — a nie, to ci łeb roztłukę!
— Ja, ja, bąkał struchlały chłopiec — ale cóż to z tego?
— Kazałem ci milczeć, czy nie?
— Kazałeś.
— Więc milcz jak ściana.
— Be — będę — szepnął przerażony tą gwałtownością dependent, i ustąpił poglądając z podełba.
Cały ranek upłynął na niespokojnem udawaniu pracy, godzina sessji wybiła i mecenas, któremu o to wielce chodziło, aby się na trybunale pokazać, wdziawszy suknie, wziąwszy papiery, poszedł ku ratuszowi. Po drodze lękał się zaczepić kogokolwiek, bo zdało mu się że każdy mówić będzie o zabójstwie deputata i czytać z jego oczów niepokój, na jego czole napisany wyraz — zbójca.
Tak doszedł na trybunał już, i przeleciał wschody, gdy w ustępnej izbie podnosząc oczy, wśród żywo rozprawiającej gromadki osób, pierwszego postrzegł pana Górskiego, żywego i zdrowego, opowiadającego jak widać było swoje wydarzenie nocne.
Na ten niespodziewany widok, mecenas który był pewien, że deputat nie żyje, bo widział sam swemi oczyma z białego konia zwalonego jeźdźca, aż się cofnął przerażony, niedowierzając swym własnym oczom; opamiętawszy się jednak, prędko ochłonął i wlepiając weń ciekawe oczy, musiał ukłonem przymuszonym pozdrowić.
Niezręczność tego ukłonu i towarzyszącą mu konfuzję łatwo było deputatowi przypisać niedawnemu wypadkowi z Malepartą, ale mecenas myślał już że go wszyscy palcami jako rozbójnika wskazywali i usiadł jak najrychlej na ławie, ledwie dysząc. Deputat mówił dalej do otaczających:
— Co mnie najbardziej niepokoi, to że nie mogę pojąć przyczyny zasadzki, bo nie mam sobie do wyrzucenia przeciw nikomu takiej sprawy, co by zemstę pociągnąć mogła za sobą.
Po tych słowach zamyślił się i dodał:
— Chyba... ale to być nie może. — I rzucił okiem na mecenasa.
— A ten biedny? — spytał ktoś z boku.
— Już skończył — rzekł deputat: — opłakałem jego śmierć, bom go sam na to nieszczęsne polowanie namówił. Poczciwy Szczuka! przesiadł się na mojego białego konia, aby mi dać białonóżkę, na którym przyszła mi jechać fantazja! Może to przyczyna że zginął. Pękosławski co się wlókł z tyłu najlepiej wyszedł, bo najpierwszy drapnął nic nie oberwawszy, prócz srogiego strachu.
— I puścicie to tak płazem?
— O nie! — rzekł deputat — instygujemy, śmierć Szczuki wkłada na nas obowiązek pomszczenia się. Biedna matka, miała go tylko jednego podporą i pomocą!
— Sąż jakie ślady? dowody?
Tu Maleparta więcej niż wprzód uszów nastawił, a serce mu zabiło.
— O tem się teraz jeszcze nie mówi — odpowiedział pan Stanisław — spodziewam się że je znajdziemy, bo Bóg nigdy bezkarnie zbrodni nie puszcza.
Nigdy mecenas nie miał wiary, sam nie wiedział czemu teraz po pierwszy raz zadrgało w nim coś na te słowa, na wspomnienie nieuchronnej sprawiedliwości Bożej.
Pan Stanisław szepnął ciszej do otaczających poufałych:
— W sercu biednego Szczuki znaleźliśmy tkwiący guzik srebrny, po którym jak po nici do kłębka dojść zamierzamy.
Po tych słowach, wszedł deputat na salę, na której już inni zgromadzili się sędziowie, a mecenas rozpoczął na pozór spokojnie z otaczającemi go rozmowę. Nie było żadnej na ten dzień przypadającej sprawy, do którejby należał, i po chwili pobytu w izbie ustępnej, czując że mu ciężko między ludźmi, a pokazawszy się już wszystkim o co mu chodziło, usunął się do domu.
Nie wiem jakim przypadkiem zajrzał po raz pierwszy do alkierza zajmowanego przez żonę, a postrzegłszy w nim porozrzucane i dotąd na ziemi leżące rzeczy, począł je machinalnie z niecierpliwością na kupę ściągać.
— Trzeba posprzedawać te rupiecie — mówił do siebie — dobrze żeby i za to jaki grosz przyszedł, już mnie ona nie mało kosztuje i pieniędzy i zgryzoty.
Mówił i rozważał, ile za co wziąść od żydów będzie można, gdy z między sukien wypadł papierek, w którym coś ciężkiego uwiniętego było, i upadając zabrzęczało na ziemi. Chwycił go szybko Maleparta, i przeczytawszy nadpis znajdujący się na wierzchu, podskoczył z radości, unosząc go w górę.
— Aha! otóż i dowód! Nie myliłem się! Poczekajcie! Wygrana przy mnie. Na próżno się teraz zapierać!
W papierku znajdowała się spinka dana Rózi przez pana Stanisława przed samą śmiercią matki, a na papierze napisano wielkiemi literami:
— Do oddania panu Stanisławowi Górskiemu. Szybko schował ją w zanadrze mecenas i niedoczekawszy się ukończenia rannej sessji, wybiegł wprost do kwatery deputata.
Nowy ten wypadek stłumił w nim niespokojność i silnie go zajął. Trzymał w ręku dowód stosunków żony z panem Stanisławem, dar kosztowny, którego przyjęcie świadczyło o stopniu poufałości w jakim z sobą zostawali.
Co innego byłoby zgryzło, jego ucieszyło. — Poleciał do pana Stanisława, ale przed samym ratuszem, wstrzymał go biegącego przechrzta, po wczorajszej zasadzce przechadzający się po mieście jakby nigdy nic.
— Ha! przecież waszmości nadybałem.
— Bardzom rad ze spotkania.
— Moje pieniądze?
— A umowa?
— Wszakże spełniona.
— Żartujesz ze mnie! — deputat żyje, możecie go widzieć wychodzącego z sessji.
— To być nie może!
— Tak jest! Postrzeliliście.
— Mów waszmość pan, postrzeliliśmy.
— Ja — ja — jąkając się, rzekł mecenas — nie strzelałem!
— Koło mnieście leżeli, widziałem!
— Postrzeliliście... na śmierć pana Szczukę, a deputat z drugim uciekli.
— Aleśmy zrobili co chciałeś, zasadzaliśmy się. Chłop strzela, Pan Bóg kule nosi — dodał szybko.
— Bez skutku: albo mnie to... bez skutku.
— Bierz cię djabli! możem tę sztukę gdzie indziej powtórzyć. Nie zrywacie układu?
Mecenas się zawahał.
— Pomówiemy o tem kiedy indziej. Wiecie, dodał, że znaleziono guzik wasz w sercu pana Szczuka?
— Ho! i cóż?
— Myślą po guziku dochodzić i instygują, wynieście się na czas.
— To bym dopiero głupstwo zrobił!
— Czemu?
— Żeby postrzegli, żem zaraz po zasadzce zniknął i pogonili za mną na pewne. Małoż takich guzików na świecie??
I przechrzta nie nalegając dalej, odszedł ku ratuszowi się kierując. Maleparta popędził dalej ku kwaterze deputata. W chwili gdy do niej dochodził, usłyszał nagle spiewy księży i człowiek niosący krzyż zastąpił mu drogę. — Jak oparzony cofnął się ku ścianie kamienicy Maleparta i pozostał przy niej jak przykuty.
Kondukt wyciągał się od strony jezuickiego kościoła ku dominikanom. Wiodło go licznie zebrane duchowieństwo. Na kirem obitym wozie w odkrytej trumnie, postrzegł Maleparta bladą twarz pana Szczuki, którego od razu poznał, w oczach mu się zaćmiło, pod kolanami zadrgało, i stał wryty sądząc, że co chwila krzykną nań — zbójca!! — Że palcem powstając z trumny wskaże nań umarły i powie:
— Ten mnie zabił!!
Kondukt przeszedł, lud za nim przepłynął, Maleparta jeszcze stał nieruchomy i drżał cały; zdawało mu się że oszaleje. Powoli przeszło wzruszenie nareszcie.
Widząc że jeszcze nie powracano z sessji i domyślając się że pan Stanisław wprost z ratusza uda się do dominikańskiego kościoła, gdzie odprawiano egzekwje, Maleparta puścił się ulicą bez myśli, aby czas zabić. Potrzebował on tej przechadzki dla ochłonienia z przestrachu, którym go przejęło spotkanie konduktu i dla zebrania rozproszonych myśli.
Zegar na krakowskiej bramie wybijał drugą, gdy znużony przechadzką gwałtowną mecenas wracał ku kwaterze deputata.
Spotkał go w samym progu, otoczonego licznym dworem i assystencją szlachty, a pozdrowiwszy dość śmiało, wyraził intencją pomówienia na osobności.
Pan Stanisław odwrócił się szybko i rzekł:
— Od niejakiego czasu, mimo policzka którym musiałem wielm. pana od siebie odpędzić, leziesz mi w oczy bezustannie, proszę więc niech ta rozmowa będzie ostatnią. Więcej ich z nim mieć nie życzę.
— I ja się spodziewam, że będzie ostatnią — odrzekł, z przyciskiem mecenas, — ale dla samego jaśnie wielm. deputata, życzę, aby się odbyła na osobności.
— Ja tego nie widzę potrzeby — rzekł pan Stanisław, nie mam tajemnic przed memi przyjaciołmi z niczego, i proszę mówić co mi powiedzieć macie.
— Jeszcze raz prosiłbym o rozmowę na osobności.
— Jeszcze raz odmawiam jej wielmożnemu panu — odrzekł pan Górski.
— Stanowczo?
— Nie mam jak jedno słowo.
— Jestem więc posłuszny — rzekł mecenas zbliżając się i głos podnosząc. — Niech będą świadkowie na to co powiem, tem dla mnie lepiej. Wczoraj jeszcze przepraszałem, dziś odwołuję przeproszenie upokarzające i domagam się satysfakcji, bo mam w ręku dowód, żeś wielmożny pan nie był obcym mojej niewiernej żonie i zostawał z nią w stosunkach tak ścisłych, żeś i bogatych na skorumpowanie jej darów nie szczędził. Oto jest — dodał, dobywając spinki z zanadrza i ukazując ją wszystkim — oto jest znaleziona przezemnie spinka, należąca do niego, jak świadczy własnoręczny napis mojej żony, na obwijającym ją papierze, pozwolicie mi mniemać, że wy, a nikt inny jesteście porywcą niewiernej.
Pan Stanisław przez chwilę stał zarumieniony i zmieszany, wszyscy na niego zwrócili ciekawe i badawcze wejrzenie. Maleparta zdawał się tryumfować.
— Nie zapieram się tej spinki — zawołał deputat po chwili.
— Biorę waszmość panów za świadków jako się do niej przyznał! — zawołał mecenas, obracając się do koła.
— Tak jest, przyznaję się do niej — rzekł pan Stanisław — ale potrzeba abym wytłómaczył, jak i kiedy dałem ją żonie wielmożnego pana.
— O tłómaczenie nie trudno — krzyknął złośliwie Maleparta, chowając corpus delicti za nadrę.
— Posłuchajcie mojego — rzekł surowo deputat. — Przechodziłem ulicą przypadkiem mimo mieszkania wielmożnego pana, gdy jego żona, zaledwie mi z twarzy znajoma...
— Pewnie dla tego żeście się waszmość tylko po nocy widywali — rozjuszony zawołał Maleparta.
— Proszę cię milcz, bo tą pięścią po raz drugi pysk ci zaprę — zawołał Górski w gniewie podnosząc rękę: — twoja żona wybiegła w rozpaczy, wołając księdza do umierającej matki, po którego ty posłać nie chciałeś. Zaklęła mnie, abym go zwołał i obłąkana prawie jęła przedemną płakać nad tem, że ani go czem opłacić, ani w razie śmierci pogrzebu sprawić nie będzie mogła. Nie płonnie lękała się waszmościnego skąpstwa, boś grosza nie dał na pogrzeb tej której ogromne miałeś w ręku dobra, a moim kosztem uczyniony, udawałeś jakobyś sam sprawił. Naówczas dałem twojej żonie worek pieniędzy i tę spinkę. Nie mogła mi jej oddać, bo mnie odtąd nie widziała, a napis świadczy, że oddać mi ją chciała.
— O! wyborna bajeczka! — zawołał Maleparta — ale nie dość jej! Sami na siebie piszecie wyrok. Napróżno byście się starali okazać, żeście dali pieniądze i spinkę przez litość. Pierwszej nie znajomej kobiecie nie daje się pieniędzy i kosztowności. Znaliście ją, mieliście z nią stosunki. Inaczej, odezwałażby się do was?
— Znałem ją dziewczyną — odpowiedział deputat — nie chcę kłamać, znałem ją, alem raz tylko w życiu z nią mówił.
— Plećcie te androny komu chcecie — odparł wzgardliwie Maleparta — Ja im nie wierzę i uważam was za uwodziciela, a niesłusznie i zuchwale obelżony od was, chociaż wczoraj jeszcze przepraszałem, dziś domagam się satysfakcji: wyzywam was na rękę.
— Mości panie — odrzekł deputat — spodziewam się że nie wątpicie, iżbym wyszedł i bił się z każdym równym.
— Jestem szlachcic jak ty.
— Aleś infamis i łotr!
Maleparta porwał się ku deputatowi, którego zasłonili otaczający.
— Kijem po grzbiecie kiedy chcesz rozprawię się z tobą — rzekł rozjątrzony Górski.
— A ja, wedle prawa odwiecznego, jak psu ci w łeb strzelę — zawołał mecenas cisnąc się do niego przez otaczających.
— Puśćcie niech go rozedrę — krzyczał Górski i pienił się od gniewu.
Zaczęto naradzać się i szeptać. Maleparta urągliwie warcząc coś niewyraźnego stał w miejscu.
Przyjaciele pana Górskiego dowodzili mu tymczasem, że jakimkolwiek był ten człowiek, nie godziło się, dawszy mu w policzek, odmówić szlachcicowi wyzwania na rękę.
— Mamże się bić z tym łotrem? — wołał deputat. — Ja, z nim?
— Potrzeba tego koniecznie.
Dał się nareszcie przekonać Górski i z pogardą odchodząc, rzekł do stojącego Maleparty:
— Przyślę kogo o oznajmienie godziny. Bądź spokojny: chciałeś krwi, będzie krew.
— Chcę jej i niechaj będzie — odparł Maleparta. — Ale słuchajcie panowie, dodał, mogę być ja pociągniony potem o napaść, lub deputat. Każdy z nas zrobi wprzód zeznanie, że sam dobrowolnie śmierć sobie zadał.
— O tem wszystkiem w miejscu i czasie pomówi się — rzekł Pękosławski. — Czekajcie nas u siebie.
— Niecierpliwie — odchodząc zawołał Maleparta.
Na tem się rozstali. Ku wieczorowi, wedle obietnicy, nadeszli dwaj wysłannicy deputata do kwatery mecenasa, który ich przyjął z krwią najzimniejszą. Postanowiono spotkać się w dniu następnym, na gościńcu do Zamościa wiodącym, z rana o wschodzie słońca; szablą bić się miano, gdyż Maleparta strzelać nie umiał i na ówczas więcej daleko na szable niż na pistolety odbywały się spotkania; każdy z przeciwników miał wprzód uczynić zeznanie, jakie doradził Maleparta i takowe zostawić u siebie w domu. Pan Stanisław brał z sobą świadków, a mecenas przywieść ich nie obiecywał, spuszczając się na tamtych, bo wyrachował, że nikt mu nie zechce nawet za świadka posłużyć. Po tych preliminarjach, Maleparta zajął się noc całą porządkowaniem papierów, pisaniem, i dopiero nad rankiem, kazawszy się dependentowi obudzić skoro świt, położył się na twardy tapczan. Ale napróżno chciał usnąć — tyle od niejakiego czasu doznanych wzruszeń zmrużyć mu oka nie dawały. Blada twarz pana Szczuki stała przed jego oczyma, jak ją widział w trumnie. Kondukt pogrzebowy chodził nieustannie po jego głowie, a śpiew rozlegał się w uszach. Niespokojny, zły, zerwał się z tapczana, nie czekając chwili wyznaczonej i poszedł dobierać szabli. Wybrał ją długą, sprężystą i prawie prostą, doświadczona już była, bo w pierwszych czasach swego zawodu bił się nią razy kilka. Potem usiadł za stół dla napisania deklaracji, którą sam proponował; ale i w tej chwili fałszywe, na przypadek swej śmierci, zostawił na papierze zeznanie, nie że dobrowolnie popełnił samobójstwo, ale że ginął wyzwany od pana Stanisława Górskiego, tym sposobem przygotowywał zemstę na po śmierci nawet.
Zaświtało. — Maleparta zbudził ludzi, pozamykał drzwi, przypasał kord i wyszedł.
Po części z potrzeby, po części z ciekawości i niecierpliwości skierował się mimo kwatery pana Stanisława, koło której przechodząc spojrzał, ale u wrót otwartych żadnego ruchu nie spostrzegł. Minąwszy więc je szedł dalej, i wkrótce stanął na umówionym placu pod dwoma dębami, niedaleko wielkiej drogi.
Świeży ranek wiosenny, chłodny, mglisty ale wesoły, młodością tchnący, obwijał ziemię, okrytą rosą perlistą. Ptaszęta świegotały żwawo, tak jak tylko na wiosnę świegotać umieją, chmury rzadkie unosiły się po nad widnokręgiem do kota, środek jego był czysty, na wschodzie jaśniał brzask poranku i księżyc z drugiej strony świecił blado zachodząc.
Od miasta ukazali się jadący konno samoczwart, mecenas poznał deputata, on wskazywał palcem na dęby, widać także postrzegł oczekującego, bo puścił się czwałem. — W chwilę przeciwnicy stali przeciw sobie. Z panem Górskim był nieodstępny Pękosławski i dwóch jeszcze nieznajomych szlachty. Kozak trzymał konie opodal. Nie pozdrowili się, ani słowem do siebie nie przemówili spotykający. Stanisław zrzucił płaszcz i spróbowawszy kilku szabel, wybrał jedną z nich. Świadkowie opodal, ale tak aby wszystko widzieć mogli, stanęli.
Zaczęło się spotkanie w milczeniu wzgardliwem. Od razu poznał, złożywszy się tylko deputant, że miał do czynienia z lepszym niż się spodziewał rębaczem. Maleparta nacierał zajadle, Górski bronił się zimno, oczekując aż zmęczy przeciwnika. Ale na próżno, kilkakroć nieznacznie się drasnęli. Zdawało się że Maleparta wolnieć i męczyć się zaczął, potem słabnąć widocznie. Deputat natarł żywiej korzystając z tego i pędził już ustępującego mu przeciwnika. Chwilę tak w największem milczeniu trwała walka zmieniona, gdyż pan Stanisław ciągle nacierał a Maleparta tylko się bronił. Nagle jakby nabrał siły, gdy się najmniej spodziewał przeciwnik, płatnął go mecenas w odkrytą głowę — i powtórzył uderzenie natychmiast.
Krew oblała twarz Górskiego, któren niepuszczając z prawej szabli, lewą chwycił się za oczy, zachwiał i padł; a nim dobiegli świadkowie, Maleparta zadał mu jeszcze kilka cięć z całej siły, leżącemu na ziemi bezbronnemu.
— To zabójstwo! — wołali świadkowie.
— To zemsta! — zakrzyczał Maleparta donośnie — to mój policzek za policzek!!
I z zimną krwią otarłszy szablę o trawę, schował ją do pochew, potem stanął nad popłatanym, popatrzył jakby się chciał nasycić, i odepchnięty dopiero odszedł.
Pan Stanisław leżał bez przytomności na ziemi, a krew lała mu się z głowy strumieniem, zatamować ją i otrzeźwić omdlałego napróżno wszelkiemi znajomemi sobie sposoby starali się przyjaciele. Pękosławski pobiegł dosiadłszy konia do miasta po cyrulika Abrahama, znanego w Lublinie ze swej zręczności w podobnych razach kalectwa; reszta pozostałych na prędce robili nosze z gałęzi, aby na nich przenieść Górskiego na kwaterę. Zdawało się że rany były śmiertelne, bo głowa głęboko kilkakroć przeciętą została i upływ krwi był straszny. Raniony nie ocucił się, włożono go jeszcze nieprzytomnego na nosze, dopiero ruch, czy powiew wiatru z omdlenia go na chwilę wywiodły; otworzył oczy, powiódł niemi, westchnął i znowu je zamknął.
Powoli wlekli się niosący deputata w milczeniu smutnem ku miastu, a nim kwatery doszli, przywiózł Abrahama Pękosławski. Stary żyd, zobaczywszy rannego, którego natychmiast chciał opatrzyć i położyć bandaże, potrząsł smutnie głową, zmarszczył brwi i wzruszył ramionami.
Na troskliwe zapytania przyjacioł nic nawet nie odpowiedział, posłał tylko po wodę, dobył narzędzi, postrzygł włosy i jął rany opatrywać. Z bolu ocucił się znowu Górski, ale z bolu powtórnie omdlał, słowa nie przemówiwszy.
— Będzie żyć? będzie żyć? — pytali do koła wszyscy.
— Pan Bóg wie, a nie ja — odpowiedział Abraham, kładnąc bandaże i trzęsąc głową, — człowiek pracuje, a Pan Bóg skutkuje. Dużo krwi stracił, bardzo ranny; potrzeba doktora, ja sam nie poradzę.
I gdy jedni nieśli Górskiego ku kwaterze, drudzy rozbiegli się za doktorem. Abraham powolnym krokiem szedł przy noszach, dając coraz wąchać octu z flaszeczki mdlejącemu.
Gdy się zbliżyli ku kwaterze, już przed nią zastali tłum znajomych, przyjaciół, sług i dworzan, lamentujący, płaczący, wyrzekający na zabójcę. Wszyscy mieli łzy w oczach a przekleństwo na ustach; potrzeba było ich widzieć z objawiającem się tak silnie przywiązaniem, aby ocenić człowieka co je wzbudzić umiał. Tłum zalegał dziedziniec, wschody, pokoje, stał u okien domu. Ubodzy, szlachta przez deputata wspierana, krzyczeli i odgrażali się, wrzawa była okropna. Ale największa boleść malowała się na twarzach sług i dworzan; niektórzy siedzieli i płakali, inni z założonemi rękami w milczeniu chodzili, inni do szabel się coraz rwali i chcieli biedz hurmem rozsiekać Malepartę.
On zaryglowany siedział już w domu, wysławszy pomocnika na wzwiady.
Gdy pan Stanisław leżał w gorączce otoczony lekarzami i przyjaciołmi, co o życiu jego powątpiewali, Maleparta tymczasem z najzimniejszą krwią zajmował się procesem przeciw niemu i czynnie koło niego chodził. Wysłał pana starostę Wilskiego w odwiedziny do jegomościów panów deputatów, doradził mu najlepiej którego czem miał ująć, jak się któremu przypochlebić, przestrzegł do kogo napróżno by się trudził. Posłuszny litygant puścił się do wrót, z ukłonami i zaprosinami, otwarł dom, nakrył stół, kupił wina i częstował kłaniając się jak najniżej, upatrując tylko na czem spoczęło oko którego deputata, aby mu zaraz ofiarować; to rzędzik sadzony, to bogato oprawną karabelę, to konia, to zegarek, to strzelbę. W potrzebie stał z trzosem otwartym, aby pożyczyć, strzegąc się dopominać długu.
Tym sposobem łatwo pozyskał ludzi, co mieli każdy z osobna jakąś słabostkę, za którą ich chwycić było można. Wkrótce pan starosta wkradł się tak dalece w serca większej liczby, że przy kielichach, gdy klęcząc wznoszono puchary, wykrzykując — kochajmy się! przysięgano mu dla niego uczynić co zechce. A po trzeźwemu choć w połowie pamiętano przysięgę. Ludzie co się kilkakroć razem upili, są koniecznie już starymi znajomymi i przyjaciołmi. Co więcej, mniej się ludzi poznaje żyjąc z niemi pół roku, jak pijąc z niemi dzień jeden. Każdy z deputatów wynosił starostę pod niebiosa, jego gościnność, uprzejmość, serdeczność, a chwaląc go tak, implicite chwalił jego sprawę, którą raz pierwszy z innej już strony uważać zaczęto.
Starosta oznajmił, że nowe i ważne do niej wynalazł dokumenta, próbujące jego pretensje, z czego wszyscy się cieszyli, bo szczerze mu chcieli dopomódz. Łatwo, na nieszczęście, zapomina się nieobecnych! Ukochany pan Stanisław wkrótce dla większej liczby, jakby nie był na świecie, tak dobrze zabyli, że u niego także pili kochajmy się, wieczną przysięgając przyjaźń.
Maleparta dosłyszawszy, że pan Stanisław ma się nieco lepiej, a lękając się, aby przed przywołaniem sprawy nie wyzdrowiał zupełnie, pospieszał z wyprowadzeniem jej na stół. Dokumenta już były gotowe i przyznać należy, doskonale sfabrykowane; pan starosta na widok ich z radości się nieposiadając ofiarował mecenasowi, jeżeliby wygrał sprawę, dwie wsie z fortuny pana Górskiego. Tymczasem forsa szła swoim porządkiem i za zbliżeniem się terminu przywołania, podwojono starań o ujęcie deputatów, na których cała była nadzieja. Innych, a mianowicie nieugiętego owego, coś my go widzieli w pierwszej części naszego opowiadania, postarano się usunąć koniecznie, formując jako tako komplet z osób pewnych.
Nareszcie nadszedł dzień stanowczy, w wigilją którego pijatyka u pana starosty trwała do białego dnia i deputaci dali słowo sądzić, nie oglądając się na nic, wedle dokumentów. Chodziło bardzo o to, jakby oddalić surowego i nie ubłaganego p. Zielińskiego, owego deputata co się ani ująć, ani usunąć nie dawał. Ale Maleparta poradził na to, miał poczciwy p. Zieliński jedną słabość i tą go zwalczono; tak dalece prawda, że nie ma człowieka bez wady. Szanowny deputat wyobrażał sobie zawsze że był niebezpiecznie chory i zdawał się szukać tylko w sobie bólów i słabości, jakby mu to jakąś przyjemność robiło. Cały rok to na to, to na owo się uskarżał, domyślając w sobie najdziwniejszych chorób. Niekiedy zdało mu się że miewał suchoty, to znowu, że poczynała się w nim puchlina i t. p. Najlżejsza niedyspozycja nabawiała go niewymownym strachem. Korzystali z tego usposobienia dotąd sami lekarze, ale potrafił obrócić je na swoją korzyść Maleparta. Ujęty przez p. starostę Wilskiego lekarz deputata, co go dzień w dzień w kwaterze u kapucynów odwiedzał, w wigilją stanowczej sessji, pomacawszy pulsu, obaczywszy języka, udał wielkie pomieszanie, zapisał lekarstwo i polecił najsurowiej nie wychodzić krokiem z domu i w łóżku przeleżeć dni kilka. Biedny Zieliński, przelękniony niewymownie, chociaż zupełnie był zdrów, skazany na djetę i leki, niedomyślając się niczego, pozostać musiał w domu. Tymczasem pod różnemi innemi pozory oddaliwszy nieujętych i ująć się nie dających, przywołano sprawę de noviter repertis documentis. Te tak stanowczo mówiły za starosty pretensjami, że niepodobna było z nich przegrać sprawę. Dekret przygotowany wcześnie, podsunięty do podpisów, był zabójczy dla pana Stanisława Górskiego.
Miał już się nieco lepiej deputat i była niejaka ocalenia go nadzieja, gdy ten fatalny dekret zapadł. Wystraszony nim patron pobiegł natychmiast objawić go choremu. Było to ku wieczorowi już i uczta wrzała u starosty, na którą cała prawie palestra trybunalska zaproszoną została, wypróżniając kielichy, wrzeszcząc głośno i rychocąc od wesołej ochoty; gdy patron wbiegł do cichej komnaty, w której p. Górski leżał z obwiązaną głową, wybladły, z wpadłemi policzki, i zdyszany nieprzygotowanemu do tego ciosu objawił, jaki zapadł dekret, co go pozbawiał prawie całego majątku.
Łatwo wyrachować skutki; choroba się wzmogła, gorączka ledwie uchodzona powróciła natychmiast, szał i obłąkanie przystąpiły. Reszta farbowanych przyjaciół, na których czele Pękosławski, tegoż wieczora wynieśli się z domu, gdzieindziej ofiarując swe usługi; ktoś nawet pana Jerzego zaprowadził na wieczerzę do starosty, gdzie całą noc bawił wszystkich dowcipnemi ucinki. Poczciwych tylko sług, przywiązanych do pana, kilku — zostali przy nim. Opustoszał dwór, wesele dworu, zmieniło się w posępne zamyślenie, milczała tak wprzódy ożywiona, tak otwarta i ludem rojąca się kwatera. Chory od chwili tej coraz a coraz był gorzej i sprowadzeni lekarze, niewiele już czynili o życiu nadziei. Obłąkanie przystępujące wprzód chwilowo, zmieniło się w stan normalny, gorączka nie ustępowała, nareszcie objawiły się symptomata grożące rychłym już końcem życiu i cierpieniom.
Naówczas to poczciwi i niepoczciwi pokazali czem byli. Szarpał każdy, kto co mógł i miał pod ręką, porywając konie, psy, broń, kosztowności, tytułem zasług, długów, lub bez żadnego wreszcie prawa. Rabunek wstrzymywany napróżno przez kilku poczciwszych, coraz wyraźniejszym, w miarę pogorszenia stanu chorego, stawał się. Ludzie obłowiwszy się znikali, dwór rozprzęgał się, innej idąc służby szukać. Łoże śmierci deputata było smutnem widowiskiem i nauką; opuszczony od wszystkich, zapomniany od tych którym najwięcej świadczył, konał w obłąkaniu, niemając często ktoby mu podał szklankę wody do ust spieczonych gorączką. Stary Piotr, ojcowski jeszcze niegdy sługa, sam jeden płakał siedząc u komina, i dwa psy podnosząc głowy wyły czasami smutnie. Ludzie pozostali, niesłuchając nikogo, pili, grali i kłócili się nieustannie, o ścianę tylko od umierającego. Niczem ich wrzawy stłumić nie było można — budziła ona w nocy na chwilę uśpionego Stanisława i zwiększała jego obłąkanie.
Nareszcie Bóg się ulitował nad cierpiącym, któren za grzechy swoje odpokutował był dostatecznie na ziemi, i skończył cierpienia jego. Umarł pan Górski — a ta wiadomość nikomu prócz starego Piotra łez z oczów nie wycisnęła. Maleparta dowiedziawszy się o tem, splunął pogardliwie. Pan starosta zatarł ręce z radości, widząc że mu już nikt egzekucji dekretu przeczyć nie może; Pękosławski powzdychawszy trochę, jął na zmarłego dziwolągi wygadywać, niby nad nim i nad losem jego srodze w sercu ubolewając.
Tak na tym świecie skończył jeden z najlepszego serca, ludzi.
Pogrzeb jego miał się odbyć u księży dominikanów bez okazałości i wystawy, przystojnie tylko, bo ledwie na ubogi przybór do niego wystarczyły ostatki rozerwanego przez długi i dłużników mienia, a nikt z krewnych nie przybył. Trybunał jednak i palestra, po czasie opatrzywszy się, przytomnością swą postanowili uświetnić ten obrzęd, jakby oddając hołd zasługom zmarłego. Nawet ci co sprawę sądzili przeciw niemu, wotowali za odłożeniem sessji dla pogrzebu.
Maleparta także przyłączył się do nich, ale nie ze zgryzoty sumienia, nie przez jakiekolwiek uczucie. Byłby on ominął z daleka kondukt, gdyby tajemny głos nie mówił mu, że na nim może się znajdować jego żona. Wyrachował on, że jeśli Rózia porwaną była przez nieboszczyka, jeśli mu winną była swobodę i wybawienie, nieopuści tego obrzędu.
Dwóch pomocników swoich wysławszy w tłum, sam się także weń wmięszał, niespokojnem okiem upatrując ażali jej nie postrzeże. Nabożeństwo u księży dominikanów, mowy pochwalne trwały bardzo długo i przeciągnęły się do późnego wieczora. Upierając się przy swoich domysłach Maleparta przeciskał się w zakątki najciemniejsze kościoła, szukając wszędzie żony, jakby czuł że ona tam być musi. Już się miało ku końcowi i lud z kościoła wychodzić poczynał, gdy dependent pociągnął za rękaw mecenasa, coś mu szepnął do ucha.
— Jakaś kobieta, rzekł, czarno ubrana, modli się w bocznej kaplicy i płacze.
— I płacze, powiadasz? — przerwał radośnie i niespokojnie razem Maleparta. — Gdzież ona? prowadź mnie.
— Chodźcie za mną.
Przesunęli się przez kościół coraz puściejszy, w którym już tylko niedogaszone górnych gzemsów lampy gorzały i dependent wskazał kaplicę. Ależ nikogo w niej nie było.
— Już jej nie ma.
— Szukajmy ku drzwiom.
Pobiegli oba w mroku upatrując czarno ubranej kobiety, i na samem wyjściu u kropielnicy dependent znowu pociągnął za rękaw mecenasa.
— To ona!
Mówiąc wskazywał na nizkiego wzrostu kobietę, której twarz osłoniona była czarnym kwefem, a cała okryta płaszczykiem tegoż koloru. Zdjęła w tej chwili rękawiczkę dla wzięcia święconej wody.
Chociaż zakryta twarz nie dozwalała Maleparcie dokładnie widzieć kobiety, z postaci, z ruchu zdawał się rozpoznawać żonę. Nie śmiał jednak nieznajomej zaczepić, szepnął pomocnikowi aby z nim razem szedł za nią. Kobieta niepostrzegłszy że była śledzoną, przeżegnała się i wyszła z kościoła sama jedna. W bramie przeczekała aż się tłum rozszedł, i z niejakim strachem, niepewnością obejrzawszy się, szybko iść zaczęła, przez bramę podle jezuickiego kościoła wymykając się na plac przed nim znajdujący. Maleparta szedł w niejakiem oddaleniu. Mijając ciemną teraz, a niedawno tak zawsze oświeconą i wesołości pełną kwaterę pana Stanisława, kobieta podniosła oczy ku oknom, westchnęła i prędzej jeszcze iść zaczęła. Maleparta widząc to, przekonany że się nie myli, pospieszył ku niej i nagle pochwycił ją za suknię.
Kobieta krzyknęła przeraźliwie, wyrwała się mu i biedz zaczęła wołając o ratunek. Napróżno chciał ją gonić Maleparta i wołał na dependenta aby mu pomagał, daleko lżejsza wkrótce znikła im z oczów w ciemnej nocy i tłumach ludu rozchodzącego się z pogrzebu. Nie wrócił jednak nazad i wyrachowawszy szybko, że najbliższy klasztor brygitek może być jej schronieniem, popędził ku niemu w nadziei złapania żony u furty, która nieprędko się na głos dzwonka odmykała. Nim jednak dopadł klasztoru już usłyszał szybkie i nieustanne dzwonienie, powtarzające się co chwila, a potem skrzypienie fórtki, co się już otwierała. Zdyszany wpadł na wschody i rzucił się we drzwi za kobietą, która właśnie wchodziła, pochwycił ją za suknię i głosem trzęsącym odezwał:
— Nie wyśliźniesz mi się!
Kobieta krzyknęła wielkim głosem, rozruch się zrobił w klasztorze. Maleparta kobietę, tulącą w dłonie twarz, ciągle trzymał za suknią.
— Poznałem cię, wołał, napróżno się taisz, napróżno kryjesz, musisz powrócić!
— Nie! nie! — zakrzyczała kobieta (mecenas dopiero poznał głos żony) — nigdy! Zostaw mnie w pokoju! Daj mi tu umierać. Nie powrócę do ciebie, zabiłbyś mnie, jak zabiłeś...
— Więc wiesz że ja go zabiłem?
Kobieta nic nie odpowiedziała.
— Chodź! — I to mówiąc ciągnął ją gwałtownie. Na krzyk nieszczęśliwej zbiegli się od fórty ludzie, od klasztoru zakonnice i wrzawa powstała. Rózia wydzierała się z rąk mecenasa, który ją silnie porwawszy puścić nie chciał. Krzyki: — gwałt! napad! i rozbój! dawały się słyszeć zewsząd. Zakonnice płakały i lamentowały.
Po dość długiej walce, gdy straciwszy siły, Rózia już miała puścić z rąk żelazną kratę, której się w rozpaczy chwyciła, rzuciło się dwóch ludzi z tłumu na rozjuszonego Malepartę i wydarli mu z rąk żonę. Jednym zamachem powalił ich obu o ziemię ale nim miał czas dobiedz swej zdobyczy, która korzystała z tej chwili do ucieczki, ona mu z oczu znikła. Chciał biedz za nią, ale druga fórta zamknęła się i widząc że nic na teraz nie dokaże, a bojąc się, aby go za gwałt miejscu poświęconemu popełniony, nie schwycono i nie sądzono, Maleparta rzucił się ku wyjściu, przebił zebrany tłum i broniąc zatrzymującym wyrwał i zniknął.
Nazajutrz mówiono wprawdzie najrozmaiciej o tym wypadku, jak to zwykle bywa po miastach: każdy go inaczej opowiadał i komentował; skutków jednak żadnych nie pociągnął za sobą i nie instygowano przeciw napastnikowi. On swej myśli odzyskania żony nie porzucił, wiedząc już gdzie się znajdowała, rozstawił czaty do koła klasztoru, zasadzając się, aby żonę napaść wychodzącą i mając nadzieję że kiedykolwiek ją przy dybie.
Dość jednak długi czas upłynął, a ona nie wychodziła zupełnie z klasztoru. Maleparta widząc, że na próżno czatuje, postanowił użyć innego sposobu, zwykłego sobie — zdrady. Udał się więc do p. Zawady mecenasa, któren mu dawniej od żony propozycje czynił, a teraz od śmierci p. Stanisława już milczał, nie proponując więcej układów, ani grożąc procesem.
— Słuchajcie — rzekł mu Maleparta — czy zawsze trwacie w myśli procesu przeciw mnie?
Zawada pochwycony niespodzianie nie wiedział co odpowiedzieć, ale po chwili namysłu zawahawszy się, rzekł, że chociaż to się przeciąga, nie obejdzie się bez kroków prawnych.
— Przyjmiecie propozycje zgody — odemnie?
— Bardzo chętnie.
Zawada nie wiedział jak Panu Bogu za te szczęśliwe dyspozycje dziękować, i z trudnością tłumił radość swoją.
— Posłuchamy, jakie nam waćpan podasz.
— Uczynię co tylko mogę, aby tę gorszącą sprawę stłumić.
— Bardzo sprawiedliwie, mecenasie; powiedzcież mi co zamyślacie uczynić?
— Ofiaruję alimenta mojej żonie, która podpisze układ, wzajemne dożywocie i zapis wzajemny, w razie bezprzytomnego zejścia.
— Majątki zostają w waszym ręku?
— W moim — daję alimenta.
— Cóż dać myślicie? Połowę intrat przynajmniej!
— Zapominacie — odparł Maleparta — że te intraty jeszcze mi nie powróciły wyłożonych kosztów prawnych.
— Chciejcie mi wyraźnie powiedzieć, ile ofiarujecie?
— Parę tysięcy złotych rocznie, dwoma ratami. Żona moja będzie mogła obrać sobie mieszkanie gdzie zechce i zupełnie zostanie swobodną. Zobowiążę się do dobrowolnej separacji.
— Pomówię o tem z nią.
— Pomówcie niezwłocznie.
Nazajutrz p. Zawada, który pospieszył do Rózi z niespodziewaną a szczęśliwą wiadomością, przystąpił do nowej traktacji.
Chciał on więcej wymódz na Maleparcie, ale napróżno, uparty mecenas niepostępował nad parę tysięcy złotych.
— Zwróćcie na to uwagę, dodał, że czynim sobie wzajemne zapisy.
— Na których wy najwięcej zyskacie — przerwał Zawada.
— Kto to wie, kto zyskuje? Żona moja i tego co ofiaruję, nie mogła się nigdy spodziewać. Ale chcę spokojności i dla tego tylko ciężki dla mnie proponuję układ. Przyjmijcie go, bo dalej i tego nie otrzymacie.
— Spiszmy więc punkta zgody — rzekł p. Zawada — i pojedyńczo nad niemi się zastanówmy: ja z mojej strony, wy ze swojej uczyńcie projekt kombinacji.
— Bardzo dobrze.
Tak przez dni kilka przeciągały się traktacje, które niechybiły spodziewanego przez Malepartę skutku i uspokoiły nieco Rózię, bo jej Zawada codziennie donosił o zbliżającym się i mającym dojść układzie. Pewniejsza będąc tem, biedna kobieta, sądziła że może bezpiecznie już wyjść na miasto i w święto znajdować się w kościele; tego tylko oczekiwał Maleparta czekający na nią.
Dependent jego nieustannie szpiegował, zasadzony od rana do nocy, niedaleko fórty klasztoru. Dwakroć donosił już mecenasowi, że widział wychodzącą Rózię, ale ten aby ją bardziej upewnić, nie próbował nawet porwania. Tymczasem mniemane układy szły dalej i zbliżały się ku końcowi z wielką radością p. Zawady, który rad był, że cokolwiek dla biednej żony uzyszcze. Wieczorem ostatniego dnia, kiedy już chodziło tylko o podpisanie sporządzonej komplanacji przy świadkach i wniesienie jej do akt, pomocnik nasadzony dał znać Maleparcie, że Rózia weszła do Jezuickiego kościoła na nieszpór, sama jedna. Wprzód bowiem chodziła ze staruszką, jak ona mieszkającą w klasztorze.
Maleparta z dwoma ludźmi swymi dopadł kościoła, przygotowawszy niedaleko kolasę z parą koni, i gdy nieszpór się skończył, wychodzić zaczęto, a Rózia jedna z ostatnich wracała do klasztoru, w upatrzonej chwili, rzucił się na nią mecenas ze swymi ludźmi, porwał i do kolasy wrzucił, zawiązując usta chustką, aby nie krzyczała. Konie czwałem popędzono ku Grodzkiej ulicy i w chwilę potem, żona Maleparty, siedziała już na rygiel zamknięta w alkierzu, płacząc nad swoją nieostrożnością i nieszczęśliwym losem. Mecenas ręce zacierał z radości i myślał tylko, jak nadal ma postępować z żoną. W tej godzinie właśnie umówione było z p. Zawadą podpisanie komplanacji i mecenas ukazał się w progu.
Maleparta szyderskim powitał go uśmiechem.
— Przychodzę — rzekł Zawada — dopełnić ostatniej formalności i powinszować końca.
— Mylicie się szanowny mecenasie — zawołał śmiejąc się do rozpuku Maleparta — wszystkośmy już skończyli i więcej nic nie potrzeba. Ostatnia formalność dopełniona.
— Jakto? — spytał zadziwiony Zawada.
— Tak jest, układ do którego przyjść chciałem, spełniony i wziął swój skutek.
— Chciejcie mówić wyraźniej, gdyż was nie mogę zrozumieć?
— Najwyraźniej wam powiadam, że wszystko skończone.
— Nie przeczę, chodzi tylko o podpis.
— Nie chodzi wcale o podpisy.
— Nie żartujcie ze mnie.
— Mówię serjo.
— Nie chcecie więc układu?
— Nie potrzebuję go.
— Cóż się nowego stało?
— Dopełniłem tego o co mi szło. Słuchajcie p. Zawado, pozwólcie sobie powiedzieć, że i wy i ona nie daleko widzieliście. Gdzieżby taki człowiek jak ja, pewien siebie, trzymając w ręku majątek, serjo żądać miał układów i niewiedzieć dla czego chciał płacić, mogąc nic nie dać?
— Czegożeście chcieli?
— Czegom chciał, tom uczynił — żonę mam już w ręku.
Zawada załamał ręce, podniósł oczy w górę, i wzgardliwem rzucił wejrzeniem na szydersko, zwycięzko uśmiechającego się Malepartę.
— Dawnom wiedział, że nie macie Boga w sercu i sumienia, dodał, alem nadto jeszcze o was dotąd trzymał widzę, bom was sądził mniej fałszywym.
— Fałszywym, niewłaściwe wyrażenie, kolego.
— O! oszczędźcie mi koleżeństwa!
— Jak się wam podoba. Fałszywym, termin niewłaściwy, zręcznym, powiedzieć było potrzeba: poczynając układy, nie miałem wcale na myśli, aby doszły, chciałem tylko uspokoić niemi żonę, aby ją tem łatwiej odzyskać; w tej chwili jest już pod moim dachem i komplanacją możecie sobie zostawić jako pomnik waszej przebiegłości.
To mówiąc odwrócił się z ukłonem Maleparta, a Zawada osłupiały, nie wiedząc co dalej począć, stał w miejscu.
— Cóż myślicie? — przydał po chwili — znajdzie się przecie kto, co się nad tą nieszczęśliwą ulituje i w jej imieniu przeciw wam stanie.
— Ciekawym jak to być może, kiedy ona w moim ręku i gdy zechce stawić ją będę lub przyniosę jej zeznanie, że nic jej nie pozostaje do życzenia. A zatem, służby moje powolne.
To mówiąc skłonił się z udaną uniżonością Maleparta, a Zawada wyjść musiał zgryziony i pomięszany niepowodzeniem, które swojej niezręczności przypisywał.
Chód jego usłyszawszy na wschodach, mecenas wyjął klucz z kieszeni i wszedł do alkierza, w którym Rózia siedząc na ziemi płakała.
— Przyszedłem z waćpanią pogadać — odezwał się do niej — potrzeba nam się porozumieć i po długiem rozstaniu powitać. Wieleś mi waćpani kłopotów, kosztów i zgryzoty swojem szaleństwem napędziła na głowę. Musiałem się dobrze upocić, nimem ją odzyskał, ale nie myślcie, abym to dla jej pięknych oczów czynił: zrobiłem to dla majątku. Jestem otwarty, widzicie. Musiemy żyć razem, porozumiejmyż się nadal mościa pani. Nie katowałem, nie biłem, nie męczyłem, a żem zamykał, pokazało się sprawiedliwie i za mało jeszcze, kiedyś mimo tego miała czas brać podarki od obcych i nakoniec uciec z domu. Nie ma się więc na co skarzyć.
— O! zapewne nie ma — odpowiedziała powstając żywo, i z niezwykłą energią przemawiając Rózia, której zrozpaczone położenie sił dodało. — Tak! byłeś mi dobrym, troskliwym, najłagodniejszym, najwyrozumialszym z mężów! Nie ty zabiłeś moją matkę swojem tyrańskiem obejściem, nie ty zabiłeś człowieka, co mi chciał z miłosierdzia do wyrwania się z tej niewoli dopomódz. Nie ty zabrałeś majętności i morzyłeś nas głodem! Mnie to mniejsza, bodajbyś był umorzył, byłabym ci konając dziękowała; ale matkę moję, starą, biedną matkę, której pogrzebu nie chciałeś zapłacić. I za to wszystko coś dla mnie uczynił, możesz-że się spodziewać uległości, przywiązania?
— Przywiązania ja wcale nie chcę, a do uległości nie namawiam, ani proszę, bo się sam o nią postaram — zawołał rozjątrzony Maleparta.
— Pilnuj mię więc — odezwała się kobieta — zamykaj, bo ci wręcz powiadam, że gdy będę mogła, ucieknę.
— Zdaje mi się jednak, że nie będziesz mogła i to mnie uspokaja — złośliwie rzekł Maleparta. — W oknie krata, u drzwi rygle, zapewnię że nie ucieczesz. Tymczasem, na wszelki wypadek, dopełnić potrzeba tego, czegom dawniej nie zrobił, nadto jej ufając. Podpiszesz mi to — rzekł podsuwając jej papier i pióro.
— Nic ci nie podpiszę! zawołała żona.
Maleparta wstrząsł się z gniewu.
— Rozmyśl się co mówisz! Jesteś w moim ręku i sama wiesz, że mnie nie ustraszy śmierć twoja. Zabiłem jego, zabiłem matkę powiadasz, mogę zabić ciebie.
— Zabij więc — krzyknęła Rózia podchodząc, ale wiedz, że postrachem śmierci nawet, nie wymożesz na mnie żadnego podpisu. Chcesz majętności, nie będziesz jej miał nigdy!
— Będę ją miał! zawołał mecenas, wrąc gniewem — jeśli nie strachem, to głodem wymogę na tobie czego chcę.
— Niczem!
— Słuchaj, przerwał mecenas porywając ją za rękę, nie myśl walczyć ze mną. Nikt jeszcze mnie nie pożył i silniejsi od ciebie upadli. — Słabej kobiecie...
— Pan Bóg sił doda, matka je u niego uprosi.
— Nie boję się takich pomocników — zawołał zajątrzony — wyzywam ich!
Rózia na te słowa padła na ziemię znowu i zmógłszy się płakała. Maleparta z papierem stał nad nią.
— Nie podpiszesz?
— Nigdy!
— Będę cię męczył.
— Męcz jak chcesz.
— To ostatnie słowo?
— Ostatnie, rób co chcesz.
— Daję ci dwa dni rozmysłu.
— Możesz mi ich nie dawać.
— Mam litość nad twojem głupstwem. — To mówiąc choć wahając się i ociągając wyszedł z alkierza, zamknąwszy drzwi na rygiel za sobą. W chwilę powrócił niosąc dzbanek wody i kawałek zapleśniałego chleba.
— To pożywienie dla ciebie.
Rózia okiem na niego nie rzuciła; rozjątrzony tym ciągłym oporem, zatrzasnął drzwi i wyszedł.
Nazajutrz rano, znowu z papierem w ręku odryglował alkierz i stanął przed Rózią. Jak wczoraj ona siedziała na ziemi, twarz miała bladą, zmęczoną, bo całą noc bez posłania spędziła oparta o ścianę, i w ustach nic nie miała, ale w oczach jej gorączkowy błyszczał płomień.
— Namyśliłaś się?
Ona nic nie odpowiedziała.
— Namyśliłaś się? — powtórzył.
— Namyśliłam, rzekła podnosząc głowę.
— Podpiszesz?
— Nigdy!
— Jeszcześ niedość głodna — rzekł Maleparta — poczekajmy do jutra.
I wyszedł znowu spojrzawszy na dzbanek z wodą i chleb, które stały nietknięte. Pomimo złości coraz powiększającej się oporem, zaczynał być niespokojny. Lękał się aby uparta kobieta głodem się nie zamorzyła, i postanowił, po swojemu, zażyć ją innym sposobem.
Na drugi dzień, z łagodniejszem obliczem, wsunął się do izby. Zastał Rózię na tem samem miejscu co wczora siedzącą, a dzbanek i chleb nietknięty.
— Namyśliłaś się? — spytał.
— Namyśliłam — odpowiedziała słabym głosem — nie podpiszę.
— I chcesz się głodem zamorzyć?
— Nie ja, ty mnie morzysz głodem.
— Masz chleb i wodę, właśnie pokarm pokutnicy, jaką jesteś: więcej ci nie potrzeba. Ale chcę mieć litość nad tobą.
— Ty? — przerwała kobieta.
— Tak, ja: podpisz, a będziesz wolną. Idź gdzie chcesz!
— Nie chcę swobody i nie podpiszę.
Maleparta nie pojmował odpowiedzi.
— Nie chcesz być wolną? — spytał.
— Tak, nie chcę, bo pókiś ty na świecie, któż mnie zapewni że dotrzymasz co przyrzekasz? Wypuść mnie, a w ówczas...
— A w ówczas? — podchwycił mecenas chciwie nadstawiając ucha.
— W ówczas, będziem mówić o tem.
— Któż mnie zapewni, że wolna zechcesz podpisać?
Rózia pogardliwie na niego spojrzała.
— Słuchaj — dodał — nie wyobrażaj sobie abyś mnie uporem swoim przemódz miała albo ustraszyć, musisz podpisać czy prędzej czy później.
— Nigdy! nigdy!
— Zobaczymy — zawołał Maleparta zamykając drzwi — zobaczymy.
Tak dni kilka minęły, w próżnych ze strony męża postrachach, naleganiach, perswazjach, w ciągle jednostajnym od żony oporze, chleb i woda wystarczały jej do nędznego życia, modliła się i płakała. Straszne było to życie samotnicy, co niczyjej twarzy prócz nienawistnego męża nie widziała, niczyjego prócz jego nie słyszała głosu, i nic nie widziała, prócz ścian izby, przypominającej jej okropną śmierć matki. Długie noce, czarne, nieprzerwane niczem, do szaleństwa prawie ją przywodziły i jedną pociechą w tej niewoli była modlitwa i łzy. Osłabiona coraz bardziej czuła w sobie upadające siły, i napróżno utrzymać się przy swojem starała. Co dzień słabszym głosem odpowiadała na jednostajnie powtarzające pytanie Maleparty — podpisz? dotąd jednostajnie jeszcze:
— Nigdy! nigdy!
Przewidywała już jednak chwilę, w której znużona, nie potrafi wyrzec tego słowa. Mecenas jątrzony oporem, poglądał z podziwieniem na tę słabą istotę, tyle siły duszy mającą. Co dzień spodziewał się ją przemódz, co dzień odchodził bardziej rozgniewany. Nareszcie znużył się i zniecierpliwił i postanowił nie zaglądać więcej do alkierza. Posyłał jedzenie przez starą kobietę służącą, a sam nie ukazywał się więcej. Rózia rada z początku że go nie widziała, w końcu niespokojniejszą być zaczęła. Domyślała się czegoś grożącego jej, czego nawet wyobrazić sobie nie umiała. Lękała się tem bardziej, że nie wiedziała czego. Dnie tymczasem płynęły jeden po drugim jednostajnie, a Maleparta zdawał się zapominać o niej.
— Czekajmy — rzekł w sobie — dłuższego na to czasu potrzeba: prędzej ona znuży się cierpieniem, niż ja oczekiwaniem.
To powiedziawszy i upewniwszy się że żona drugi raz uciec nie może, Maleparta wziął się do spraw swoich i cudzych po dawnemu. Zajęcie stłumiło w nim, jeźli jakie były zgryzoty; czas upływający i unoszący z sobą pamięć niedawno dopełnionych wypadków, a mianowicie zasadzki, w której zginął Szczuka, uspokajał go: cały się więc rzucił znowu w procesa. Rząd też majątków, jakie nabył, po żonie wziął, i dostał od starosty Wilskiego za proces z panem Stanisławem, zajmował mu nie mało czasu. Niedowierzający nikomu, nieustannie szperał w rachunkach i rejestrach, wyrzucał oficjalistów, nowych stanowił, posesorów procesował i wywłaszczał, a pieniądze zebrane albo na zastawy żydom rozdawał, albo na nowe kupna obracał.
Na rogu domu w zamczystej izbie sklepionej, której jedyne okno gęstą wilkami opatrzoną kratą i żelazną okiennicą wewnątrz uzbrojone było, znajdował się skład zastawnych rzeczy. Fanty te narzucone na kupy ogromne, leżały tam nieruszone do wyjścia terminu, po którym sprzedawane były. Znalazłeś tam i futra kosztowne i perły żydowic i suknie i żelaztwo i srebra i sprzęty wszelkiego rodzaju. Najmniejsze jak największe pożyczał kwoty Maleparta, byle zastaw we dwoje przenosił sumę nań daną.
Nabycia majętności nie dopełniał też ten człowiek, zwyczajnym sposobem, uczciwie. Zwykle kupował od zrujnowanych, lub przyjmował na siebie obarczone procesami i długami substancje za nizką cenę; potem ze zręcznością jurysty wyprowadzał się z procesów, spychał unieważniając długi, wchodził z kredytorami w korzystne układy, i tak opanowywał dobra ogromne.
Starosta Wilski odziedziczywszy po panu Stanisławie Górskim majętności, z których wydział dwóch wsi mecenasowi uczynił, wkrótce potem padł sam ofiarą Maleparty, co przeciw niemu podjął się procesu krewnych Górskiego; dokumentom przez siebie sfałszowanym, zadał sam fałsz, wygrał i ze stroną podzielił się znowu, podejmując prowadzenia dalszego interesów i wywiedzenia jej z długów. Umocowany, przekonał że tak prędko zrobić nie może, co przyrzekł, a tymczasem zagmatwawszy gorzej jeszcze i tak nie łatwe do rozwikłania interesa, gdy sukcesorowie domagali się ukazania rezultatów, przedstawił im rachunki dowodzące, że bardzo znaczną na ich korzyść, bez żadnego skutku widocznego — wyłożył sumę. Widząc oni, że co dalej to gorzej być dla nich może, musieli przystąpić do układów, z których Maleparta wyniósł znowu znaczną część ziemskiego majątku. Tak w krótkim czasie ogromnie się zbogacił, a jednak sposobu życia w niczem jeszcze nie odmienił.
Rózia w izdebce swej zawsze zamknięta, ale niewidując się wcale z mężem, który tylko klucz od alkierza przy sobie trzymał, do niego nie zaglądając, wpadła w posępną jakąś obojętność, w odrętwienie. Na nie to podobno rachował najwięcej Maleparta i po długim przeciągu czasu, sądząc że już dość czekał, zjawił się jednego ranka znowu z papierem w ręku przed żoną. A naprzód spojrzał na nią badając wzrokiem postępów cierpienia i oznak słabości. Ujrzał ją wychudłą, bladą, zestarzałą przedwcześnie, ale spokojną.
— Namyśliłaś się? spytał, miałaś na to dosyć czasu.
Rózia podniosła głowę w milczeniu.
— Podpiszesz?
— Nigdy — odpowiedziała krótko i spuściła głowę.
— To nie była męka jeszcze, to wstęp do niej — rzekł Maleparta.
— Wiem, — odpowiedziała kobieta — i czekam na to coś mi zgotował: wiem że się wszystkiego po tobie spodziewać mogę.
— Nie mylisz się. Podpisz więc.
— Nigdy!
— Wolisz więc nędznie zamrzeć? — rzekł mecenas.
— Wolę.
— Niż raz być posłuszną?
— Niż pokazać się słabą. Nic ci się nie oparło na świecie, prócz jednej kobiety. Chcę abyś się upamiętał moim oporem.
— Zapewne! — krzyknął Maleparta. — Waćpani wiesz że mnie nigdy przemódz nie można, wiesz o co mi chodzi — o twój podpis. Cóż dla mnie łatwiejszego, jak ten podpis położyć i znaleźć świadków, co własnoręczność zaprzysięgną jeźli będzie potrzeba?
— Ja temu zaprzeczę! — zawołała kobieta.
— Zaprzeczyłabyś gdybyś mogła — rzekł zimno Maleparta — ale z tej izby zamkniętej, z której nie wyjdziesz więcej, pytam się jak zaprzeczyć mi możesz?
Rózia upadła na ziemię znowu.
— Nie potrzebujesz mego podpisu, zawołała, i obejdź się bez niego.
— Nie potrzebuję i obejdę się.
Po tych słowach wyszedł, wrąc od gniewu i pojąć nie mogąc uporu słabej kobiety.
Ale trudniej niż mu się zdawało, pokonać było postanowienie Rózi, co już nic do stracenia nie miała, co nie lękała się większych cierpień, bo zniosła największe i wpadła była w ten stan odrętwienia, w którym nic na człowieka nie działa. Niewolnica, pozbawiona wszystkiego, wyglądała śmierci, jako końca cierpieniom w ciągłej modlitwie, przygotowując się do niej... Maleparta tymczasem szedł dalej swoją drogą, powiększając majętności, wiodąc procesa i niespotykając zawady na drodze nieprawości. Życie jego było ciągłą walką i ciągłem, uzuchwalającem go do nowej, zwycięztwem; nic mu się oprzeć nie mogło, broił bezkarnie, naśmiewał się z poczciwych, i im dłużej to trwało, tem śmielszy brnął dalej, a dalej.
W całem życiu Maleparty nie było, można powiedzieć, jednej chwili innem uczuciem, inną myślą zapełnionej, nad uczucie miłości własnej i myśl zapewnienia sobie niezależności, zebraniem pieniędzy. Poświęciwszy temu celowi wszystką pracę, starania, sumienie, poczciwość, doszedł wreszcie do tego czego nawet nie marzył nigdy, do ogromnej fortuny, która go czyniła panem. Nie używał jej jednak, bo z wzrostem majątku, powiększały się żądze i nigdy dosyć nie było. Nie założył sobie kresu, nie umiał zadowolnić się tem co miał; a posiadając majątek, którego sam dokładnie wartości nie znał, użyć go nie umiał; uczuł wreszcie jakąś niespokojność, niepewność co począć dalej, uczuł w życiu swem brak celu. To co posiadał nie zaspokajało go, pożądał więcej, dorozumiewając się że i to go nie zaspokoi.
W tym właśnie czasie opanowała go ta myśl natrętna — co będzie dalej? i niepokój wewnętrzny. Szukał sobie celu nowego, dostąpiwszy założonego wprzódy, a niezadowolony nim będąc. Ludzie co dawniej pogardzali Malepartą, co oburzali się na sposoby jakiemi doszedł do majątku, co krzyczeli na postępek jego z p. Stanisławem Górskim, z żoną, ze starostą wilskim — teraz gdy ujrzeli w jego rękach tak wielką fortunę, gdy go zobaczyli tak bogatym, poczęli zwyczajem swoim powoli wymawiać go i z początku zdaleka, potem zblizka mu się kłaniać. Maleparta uzyskał ten rodzaj szacunku publicznego, jaki daje choć źle nabyta fortuna i choć na złe użyty talent. Znaleźli się tacy, co poczęli mecenasa wymawiać, stawać w jego obronie, uczynki jego w nowem wystawiać świetle i dowodzić: że opinia publiczna przesadziła potępieniem zupełnem tego człowieka. Tak zawsze się dzieje; zwycięzca choć w najgorszej sprawie, prędzej później zyskuje sympatją ogółu: zwyciężony, jak biedny psisko, na którego jeden się porwał, a wszyscy gryzą — upada. Jest coś szczególnego, coś źwierzęcego w ludzkiem sercu: niech kto ginie śmieją się, niech kto się wznosi, Bóg wie jakiemi środki, poklaskują.
Tak właśnie stało się z Malepartą, któremu wielka fortuna stała się tarczą i zasłoną. Ludzie nawykli do niego, oswoili się z niepoczciwością uczynków, a uwielbiali wielkość skutków. Wynoszono człowieka, co jedną siłą woli i talentu, z mizernego żebraka, wzniósł się na pana, i wymawiano niepoczciwość brakiem wychowania, sieroctwem i t. p.
A gdy ogół poczynał się zbliżać do Maleparty i odpychać go poprzestał, on sam właśnie z siebie poczynał być nie rad, niespokojny o przyszłość, która go nie zajmowała, bo w niej do osiągnienia celu nie widział. Chwila to była w życiu tego człowieka stanowcza, ale zostawiony bez wpływu niczyjego sam sobie, nie mógł z niej wynijść lepszym. Rzucił tylko spojrzenie w świat i popytał siebie, jakie są cele życia innych ludzi, i czyli dla innych także majątek jest jedyną pasją?
Szukając znalazł, że wiele jest innych namiętności, wiodących ludzi do poświęcenia wszystkiego i nasyceniem stanowiących choć chwilowe szczęście. Ujrzał że jedni święcą wszystko dla kobiet, drudzy dla honorów i ambicji. Ale pojmując chęć wzniesienia się i wywyższenia, nie mógł pojąć Maleparta nigdy miłości namiętnej ku kobiecie. Wzbudzało w nim to uczucie ciekawość niespokojną, żądzę poznania go. Nigdy nie kochał, nigdy nawet chwilowo nie poglądał na żadną z kobiet okiem żądzy, nie znał co to nawet zwierzęca pasja. Ciekawy był, czyli i na nim mogła jaka uczynić wrażenie kobieta.
Badając się, przypomniał, że w pierwszych chwilach po poznaniu Rózi, obudziło się w nim jakieś niekompletne uczucie pragnienia, wprędce zagasłe bez skutków. Usiłował je wznowić i zbliżyć się do żony.
Powolnie więc lżejszą coraz czynił jej niewolę, natchniony ciekawością raczej niż innem uczuciem, jakeśmy powiedzieli, postarał się dla Rózi o wszystko co do wygód potrzebnem było. Niewiele to kosztowało, bo izba w której fanty złożone były dostarczyła towarów, sprzętów, sukien i strojów. Posyłając Rózi to wszystko przez sługę, sam się nie pokazywał jej jeszcze — ona stale odpychała wszystko, i dziwił się Maleparta dowiadując od starej posłanniczki, że żona nic z jego darów do ręki nie wzięła. Postanowił nareszcie sam być u niej.
— Mniejsza tam o tę głupią moją fantazję sprobowania miłości, bo to musi być dzieciństwo i nie stoję o to. Ależ moja łagodność powinnaby upamiętać tę kobietę i przywieść do zgodzenia się na ten podpis, którego siłą wymódz nie potrafiłem.
Tak w tej chwili nawet, rachował jeszcze i spekulował.
W izbie Rózi znalazł on wszystko jak było: przysłane przez niego dary leżały nietknięte w kącie na kupie, ona w podartej sukni, blada, siedziała w kątku na dawnem swojem miejscu. Na widok Maleparty, podniosła oczy i spuściła je szybko wzdrygając się.
— Napróżno przychodzisz — odezwała się — nie podpiszę.
— Nie przychodzę po podpis twój — odparł mecenas.
— O! nie zwiedziesz mnie — odpowiedziała.
— Masz prawo mi nie wierzyć, rzekł Maleparta, ale czas cię przekona żem się odmienił bardzo.
— Kłamiesz jak zawsze.
— Nie ma więc sposobu na upór, rzekł dalej mecenas: jam się zmienił, ciebie dobre obejście odmienić nie potrafiło, jak złe nie mogło zmiękczyć. Nie wierzysz mi?
— Nie wierzę.
— Skarżyłaś się nie raz na złe obejście, na niedostatek, na ubóstwo, opuszczenie, czemuż nie korzystasz z tego co ci daję?
— Bo to mam od ciebie.
— Także mnie nienawidzisz?
— Nienawidzę, gardzę tobą.
Maleparta hamował swój gniew i wyszedł mówiąc:
— Masz słuszność!
Krótka ta rozmowa, wielce zadziwiła Rózię, domyślała się ona zdrady i pod tąż nową odmianą, nie wierzyła jej, a mimo tego myślała czemu i jak doszedł do niej Maleparta.
— Chce mię pokonać łagodnością, przekupić — mówiła w duchu — ale i to napróżno!
Potem myślała i myślała długo, a poczciwe jej serce wzdrygało się na domysł, że może on prawdziwie stał się lepszym, a ona grzeszy nie wierząc poprawie. Upływały dnie, tygodnie, miesiące. Maleparta już się nie pokazywał, ale nie zmienił sposobu postępowania swego, owszem zdawał się usilnie pracować, aby przekonać Rózię, że chciał być dla niej nadal cale innym. Z alkierza przeniósł ją do dawnej izby, którą zajmowała przed śmiercią matka, zebrawszy się na wyporządzenie jej, co się wspaniałem prawie wydawało po nagiej izdebce. — Nie zamykał jej już na klucz, a choć pilny był dozór nad nieszczęśliwą niewolnicą, ona go przynajmniej nie widziała. Znalazła przygotowane suknie świeże, porządeczki i ochędóztwo białogłowskie, (jak je podówczas zwano) nawet klejnociki w szufladce puzderka. Wszystko to było z zastaw żydowskich, poprzerabiane w części, w części odczyszczone tylko: innych potrzeb dostarczyli żydzi, bo Maleparta pożyczając potrzebnym pieniędzy, narzucał na nich rozmaite kontrybucje, krom procentów.
Rózia, która z początku wzbraniała się dotykać rzeczy przesyłanych przez męża, mimowolnie potem z musu użyć ich znaglona, nareszcie machinalnie do nich nazwyczaiła się. Ale używając myślała zawsze, że w tym jest ukryta zdrada, tajny cel jakiś. Tymczasem Maleparta nie wchodził prawie, nie ukazywał się i niczego nie żądał. Rózia zaczynała przypuszczać, że się jej mąż upamiętał i poprawił. W istocie jeźli nie na lepsze, była w nim zmiana na inne i zobojętniał trochę, stawszy się bogatym i szukając nowego nasycenia, podbudzając w sobie nową namiętność, której jeszcze nie doznawał, łatwiejszym się stał dla otaczających go. Starając się jednak przypodobać Rózi, i sądząc że kiedykolwiek wzbudzi w niej choć cień przywiązania, mylił się wielce. Między niemi była nieprzebyta zapora — pamięć nieszczęścia dawnego, i pamięć cierpienia matki.
Ona mu zaledwie przebaczyć mogła.
Napróżno mecenas starał się przypodobać, napróżno przybierał postać najłagodniejszą, najwymuszeńszy uśmiech: ze strachem patrzała Rózia na niego zawsze, przewidując zdradę tylko, gdzie jej nawet nie było. Postrzegł to Maleparta i zawahał się co miał dalej czynić, gdy nieprzewidziana okoliczność zmieniła postać rzeczy.
Mówiliśmy jak przyszedł on do myśli, że są inne na świecie zajmujące ludzi namiętności, jak nienasycony mieniem, zapragnął poznać kobiety i spróbować tej miłości którą po zwierzęcemu tylko pojmował. Ta myśl chodziła z nim ciągle, piekła go i niespokoiła. Razu jednego gdy wracał z sądów i zamyślony szedł ulicą ku domowi, postrzegł przed sobą kobietę. Nie wiem dla czego postać jej i ruchy uderzyły go, bo twarzy nawet nie widział. Szła uniosłszy nieco sukni, aby jej nie ubłocić, krokiem śmiałym. Ubrana była wykwintnie choć niesmaczno, a strój rysował korzystnie trochę pospolite jej wdzięki. Miała na sobie jubkę pół atłasową z futerkiem, kilka sznurków korali na szyi, spódniczkę jedwabną, a długie dwa warkocze czarne spadające do kolan, przeplatane wstążkami, świadczyły że była niezamężną. Na ręku miała haftowaną tuwalnią, jakie noszono zwykle wychodząc na miasto. Strój jej okazywał bogatą mieszczańską córkę. Gdy się odwróciła, Maleparta postrzegł rumianą i pełną, regularnych choć nie szlachetnych rysów twarzyczkę, uśmiechającą się oczyma i usty różowemi, z pod których przeglądały białe ząbki. Podobała mu się; powiódł za nią okiem i zatrzymał się, śledząc dokąd wejdzie. Ona także zwracając często głowę, bo wiedziała kto na nią patrzał, o kilka kroków otwarła drzwi kamienicy i spojrzawszy jeszcze na Malepartę, skryła się w niej.
Czekał mecenas długo, czyli nie wyjdzie znowu, a upewniwszy się że tam mieszka, bo dziewczyna wkrótce w innym stroju ukazała się z okna, wrócił do siebie. Odtąd spotykali się często w ulicy, pozdrawiali wzajemnie, a wyszczekana mieszczka, śmiała, żywa, niczego się nielękająca, niedająca się skrzywdzić i niedarująca słowa żeby na nań dziesięciu nie odpowiedziała, podobała się coraz bardziej Maleparcie. Tamtej pochlebiało, że sławny na całej ulicy i w mieście bogacz oczy na nią obrócił; rada była znajomości i postanowiła z niej korzystać.
Nie wiem pod jakim pretekstem Maleparta wszedł do domu mieszczanina, ojca Nastazji, starego opoja, co cały dzień dudlił z kufla miód, zapraszając nań kogo mógł i śmiejąc się głupowato ze wszystkich i ze wszystkiego. P. Hrehory, niegdy burmistrz, a teraz spoczywający na laurach swych zasług, prosty już obywatel miasta J. K. M. Lublina, nic nie znaczył w swoim domu. Nastusia była odmłodzonym tylko żywym obrazem jejmość pani matki, co całe życie burmistrza za nos i za co chciała wodziła. One obie z matką rządziły domem, sobą i ojcem. Jegomość spijał miód ile mu go jejmość na konsumpcją codzienną wyznaczyła i o resztę się nie troszczył. Matka niegdyś tak ładna jak Nastusia i jak ona zalotna, miała gachów mnóstwo, przez pamięć też na to, dozwalała córce robić co się jej podobało. Nastusia wychodziła kiedy i dokąd chciała, sama wprowadzała do domu znajomych swoich, matka ani ojciec nie mięszali się do tego, a jeźli wypadkiem powiedziała co jejmość, Nastusia dwakroć tyle odpowiedzieć potrafiła, zuchwale, śmiało i bez najmniejszego strachu. Jegomość jak ze wszystkiego tak i z tego śmiał się. Po trzeźwemu milczący i ponury, po pijanu wyrozumiały był i niepokonanej wesołości. Widok tylko wszechmocnej żony, zwiększając z początku śmiech, w końcu go niepokoił i mięszał. Jak tylko Maleparta stąpił na próg domu, matka z córką powiedziały sobie — nie puścim go więcej. Jejmość uczyła Nastusię i zachęcała do chwalebnego uczynku.
— W twoim wieku, Naściu, ja bym dopiero pokazała, co to może kobieta, gdyby mi taki złoty cielec wpadł w ręce, potrafiłabym go splątać i związać, a wysączyć z niego do ostatniego grosza. Taż to mówią: że bogaty jak król albo Marszałek trybunalski, i że u niego jest cała jedna izba pełna pieniędzy.
— Już nie bójcie się matuniu — odpowiadała Nastusia — ręczę ci, że go przywabię. Cóż to macie mnie za taką głupią, żebym nawet starego nie potrafiła przytołubić?
— A no, zobaczymy.
Na to odzywał się z kąta śmiejąc pan Hrehory:
— Otóż ciekawy jestem! bardzo jestem ciekawy!
— Ale on żonaty słyszę! — dodawał po chwilce.
— To co że żonaty? — pytała jejmość.
— Już to ja wiem że żonaty, ale nie lubi słyszę żony?
— To tem lepiej że żonaty — odezwała się jejmość — takich najlepiej doić, bo się taić muszą.
Maleparta łatwo się porozumiał ze stworzoną dla niego kobietą, równie jak on przewrotną, fałszywą i zimną, co kłamała jak on całe życie, oczyma i ustami. Naścia udała że go kocha, on udawał że jej wierzy, rodzice udawali że nic nie widzieli. Wszyscy byli z siebie bardzo radzi i cieszyli się przyszłością. Wkrótce mecenas u kolan Naści w bokówce począł przesiadywać dnie i wieczory, aż potem miłośnicę wprowadzał do swego domu bezwstydnie. O ścianę od komnaty żony rozlegały się śmiechy wesołej Naści. Z początku uszom swym słysząc je nie chciała wierzyć Rózia, a przekonawszy, że się nie myliła, nasłuchawszy mimowolnie dziwnych dla niej rozmów, wzdrygnęła się pierwszy raz przekonywając, że są na świecie kobiety, jakich się egzystencji nie domyślała.
— Oni się kochają — zawołała w duszy. — Jest więc kobieta co go kochać może! którą on kocha! To niepojęta!
Maleparta wcale się nie krył ze swemi postępki i nie taił przed światem i żoną, że Naścia była jego kochanką. Coraz częściej przebywając u mecenasa, mieszczanka przeniosła się nareszcie do niego i zachciała izby, którą zajmowała Rózia. Wypchnięto więc biedną do alkierza znowu, odebrano jej sprzęty i suknie i oddano Naści. Żona podwójnie niewolnica, nie mogąc się ruszyć aby nie była widzianą od zalotnicy, a kryć się przed nią nawet do swojego alkierza nie miała prawa, bo w każdym czasie wejść do niego wolno było Naści i przytomnością swoją, szyderstwy, nieprzystojnemi żarty, urągać nieszczęśliwej. Rózia znosiła to nowe cierpienie odważnie i nie narzekając na nie, poddała się przeznaczeniu swojemu. A gdy ona modliła się płacząc, obok niej swawolna Naścia nuciła piosnkę wesołą, lub błaznowała z domowemi, wywrócona na łóżku, gryząc w ustach smażony imbier lub tatarskie ziele. Ciągnęła ona co mogła z Maleparty dla siebie i matki, a wszystko co zyskała, odsyłała do domu; czego wymódz nie potrafiła, chwytała w pół żartem, w pół siłą. Mecenas jeszcze się jej oprzeć nie umiał, pierwsza to była i późna miłość, a Naścia nadto mu się podobała, aby się jej tak prędko chciał pozbyć. Wolne godziny pędził słuchając niezamykającej się nigdy gęby wyszczekanej mieszczki.
Ona nie obruszała się jak inni na jego czynności, nie łajała mu nigdy, wyśmiewała się ze wszystkich i poklaskiwała podłemu oszukaństwu, byle by się ono wypłacało pieniądzmi. Pomimo jednak namiętności, jakiej się dał opanować, Maleparta nie zaufał nigdy zupełnie swej miłośnicy. Napróżno się ona starała podkraść w nie, napróżno poddawała myśl zostawienia jej kluczów, powierzenia pieniędzy, Maleparta kostniał, lodowaciał na to, i nic nie odpowiadał, a Naścia miarkowała, że niebezpiecznie byłoby napierać się więcej.
Tymczasem wszelkiemi sposoby skarbiąc sobie serce Maleparty, kochanka wynajdowała coraz co nowego na nieszczęśliwą Rózię, którą wyśmiewała i potwarzała nielitościwie, donosząc największe na nią fałsze, bo pewna była, że ona nie zechce się nawet usprawiedliwiać, i wiedzieć o oskarżeniu nie będzie.
Maleparta wkrótce nałogowie przywiązawszy się do tej kobiety, która niewyczerpaną swą wesołością, chmury często po jego czole błądzące rozpędzała, zapomniał zupełnie że miał żonę. Rózia stała się przedmiotem pośmiewiska dla obojga i to tylko miała, co Naścia z łaski swojej mieć dozwalała. Nie upokorzyła się jednak przed nią i gdy obrażona jej dumą mieszczka, usiłowała coraz surowszem obejściem zmusić do uznania władzy nad sobą, Rózia ścierpiała wszystko, nie mówiąc słowa, nie okazując że cierpi. Często w pół pijana, rozczochrana, z nagą piersią, rozrzuconym włosem, z bestjalskim uśmiechem na czerwonych ustach, kochanka Maleparty, godna jego miłości i uścisków, wpadała do izdebki Rózi i śród pacierzy, nuciła jej nad uchem piosnkę swawolną. Tamta nie obruszyła się, siedziała milcząca, jakby nic nie widziała i nie słyszała.
Mecenas na wszystko dozwalał ulubionej Naści. Czego na nim wymódz nie potrafiła łzami i prośbą, tego łatwo dopięła uśmiechem, żartami, rozweselając go wtedy nawet, kiedy go najczarniejsze dręczyły myśli i ciężkie dusiły wspomnienia. Z nią nauczył się powoli zalewać trunkiem sumienie i pamięć; nigdy jednak nie tracił tak dalece przytomności, aby puścił z rąk klucze, lub dał więcej niż chciał i zamierzał. Sama Naścia głaszcząc go pod brodę, zowiąc najsłodszemi wyrazy, nie wymogła daru większego nad wyznaczony jej z góry. Maleparta skąpo nawet za miłość płacił i dziewczyna, gdyby nie nadzieje w przyszłości, porzucićby go musiała, bo matka uskarżała się na skąpstwo i co dzień gorzkie jej robiła wymówki, że nie pamiętała na jutro. Naścia odpowiadała jednostajnie:
— Poczekajcie, niech no go do reszty obałamucę!
Lecz obałamucić nie mogła; a gdy raz w pilnej potrzebie jejmość pani burmistrzowa zażądała od Maleparty pieniędzy, wyprawił ją z kwitkiem nic nie dawszy. Naścia pocieszała przyszłością: — poczekajcie, mówiła, poczekajcie, ta chirlawa jejmość umrze pewnie, a on się ze mną ożeni: dopiero zobaczycie jak go skubać będziemy!
Rózia w istocie zdawała się blizko końca cierpień, miała suchoty. Maleparta niepokoił się, że nie wymógł podpisu, lecz ilekroć przyszedł po niego, odpowiadała mu jednem swem: — Nigdy!
— Będę zmuszony podpis sfabrykować, — mówił w duchu. — Prawdziwie, żem tego nie chciał, ale muszę; któż winien, sama ona z tym przeklętym uporem swoim!
A im Rózia miała się gorzej, tem częściej Maleparta jej dokuczał; zawsze napróżno dokuczała Naścia — bezskutecznie.
Położyła się wreszcie biedna na łoże, z którego wstać dla osłabienia nie mogła; nie prosiła o lekarza, sam Maleparta, któremu o ten podpis chodziło, zawołał go. Lekarz zapisał lekarstwa, ona ich brać nie chciała. Napróżno groził, łajał, fukał, odepchnęła je i powiedziała:
— Czas mi umrzeć, chcę śmierci!
Wziął się tedy mecenas na fortel i posłał po księdza Józefa.
— Tatuniu, rzekł mu, żona moja kona, sprowadziłem przez troskliwość lekarza, zapisał co było potrzeba, nie chce brać lekarstwa. Powiedzcież jej proszę, że samobójstwo takie jest grzechem.
Ojciec Józef zdziwiony temi słowy, poszedł do Rózi, i łagodnie tłómaczył jej, że nikt nie ma prawa skracać sobie życie choćby dla uchylenia się od cierpień, bo Bóg zsyła cierpienie i znosić je szanując Jego potrzeba.
— To prawda ojcze, to prawda! ozwała się chora — ale nie wiecie mojego nędznego życia, moich męczarni, mojej nędzy! Ten człowiek chce abym żyła, dla tego aby mnie męczył dłużej, aby mnie upokarzał, aby mi urągał swoją rozpustą, i czynił pośmiewisko bezwstydnie. Nie mogę żyć! Bóg sam zsyła mi śmierć pożądaną, na cóż się jej opierać?
Ojciec Józef, któremu patrząc na biedną kobietę, łzy stawały w oczach, nie miał siły mówić dalej. Przyjął on spowiedź chorej i dał jej rozgrzeszenie i błogosławieństwo. Z obowiązku wychodząc, radził jeszcze przyjąć rady lekarza i niespieszyć się ze śmiercią.
— Moje dziecie, rzekł, Bóg wie dla czego co czyni, może chce utrzymać cię przy życiu, aby ci je osłodzić.
Chora potrzęsła głową i padła na posłanie płacząc.
— Nie chcę nic, zawołała, tylko pójść do matki, tylko umrzeć i skończyć!!
Tejże nocy Bóg się zlitował nad nią: skończyła, tak że nikt o jej śmierci nie wiedział i nazajutrz dopiero rano wnosząc jej ranny posiłek, sługa postrzegła zimne bez duszy ciało wyciągnionej na twardej pościeli.
Dano znać Maleparcie; machnął ręką, ruszył ramionami i wybiegł natychmiast z domu, rozkazawszy wynieść ciało i przygotować co było potrzeba do pogrzebu. Pospieszył on do p. Czubaka, który mu podpis na tranzakcji wieczysto przedażnej dołożył, a świadkowie do niej łatwo się znaleźli. Spokojniejszy potem wrócił do domu i przeciwko oczekiwaniu wszystkich, jak najwspanialszy zamówił pogrzeb. Trumnę obito aksamitem, kościół farny kirem, tysiące lamp gorzało, zakony szły za ciałem, były i mowy pochwalne i herbowne znaki i muzyka i msze i dzwony! Dawno już tak wspaniałego nie widziano pogrzebu, tak wielkiej pompy.
Sam mąż szedł za trumną, kirem odziany, w grubej żałobie, z wielce smutną twarzą, rozdając sowite ubogim jałmużny! Ludzie powiadali:
— Patrzajcie no, taki on kochał tę żonę i próżno na niego androny plotą. Ona była niewdzięczna! Wszak uciekała z domu! Któryż to mąż proszę, takiby pogrzeb sprawił żonie niewiernej!
A gdy się dziwiono pogrzebowi przy Maleparcie, on odpowiadał:
— Moi panowie, to drobnostka, więcej winienem jej za przywiązanie, jakiego mi dała dowód zapisem całej swej majętności! Biedna kobieta! z suchot umarła.
I wzdychał, a wszyscy powtarzali:
— Na Boga, cóż to za kalumnje wygadują na tego Malepartę. Tać to zacny i poczciwy człowiek, a jak umiał tej żonie przebaczyć!
Tych co lepiej uwiadomieni szeptali o Naści, o ostatnich chwilach Rózi, o jej cierpieniach, tłum zakrzykiwał:
— Zmiłujcie się, nie dawajcie ucha tym głupim baśniom! Już ich aż do zbytku na niego natworzono. Ależ przechodzi podobieństwo i wiarę. Miarkujcie sami! Wszak widzieliście pogrzeb i żałobę!
Jednozgodnie potępiono Rózię po śmierci, a poczciwego mecenasa uznano wzorem mężów; tak dobrze wyrachował on dla czego suty pogrzeb opłacił.
Naścia więc została w domu samą jedną i panią wszechwładną. Cieszyła się, roiła i stojąc u lusterka dumała już jak bogato strojna, deputatów, marszałków, cały trybunał i palestrę za sobą wodzić będzie. Jak się on ze mną ożeni, jak się ożeni!!! To to będę się stroić, to to będę hulać! — Ale poczekajmy, teraz jeszcze sama przyzwoitość żenić mu się nie dozwala!
I czekała, a Maleparta był zawsze jednakim.
Upłynął czas niejadki, Naścia z radością przyznała się jejmości, że miała nadzieję zostać matką.
— Teraz to jestem pewna, dodała, że się ze mną ożeni.
— Rozmów-że się z nim, Naściuniu, a prędko.
— A rozmówię się pewnie.
— I będziemy pili na weselisku — dodał burmistrz ze czkawką.
Tegoż samego wieczora, Naścia powitawszy powracającego Malepartę uściskiem, zaśpiewawszy mu piosenkę, siadła w kącie nagle zasmucona i poczęła wzdychać. Mecenas wiedział dobrze co to znaczy, bo zwykle tym sposobem, od tego wstępu poczynały się prośby wszelkie Naści. Zaraz więc odpędzając je nachmurzył czoło. Ale to nic nie pomogło, ona wzdychała, wzdychała i nareszcie ozwała się:
— Mój drogi kotku, cóż ty myślisz ze mną? Wszak to ty nie wiesz pewnie że ja będę.... że wkrótce ja...
— Co? — zimno spytał Maleparta.
— Ja się spodziewam być matką.
— Tem gorzej?
— Jak to tem gorzej.
— Bo ja dzieci nie lubię, a tem bardziej takiego!..
— Jakiegoż?
— A juściż wiesz, rzekł zimno, jak się takie dziecko nazywa.
Naścia porwała się:
— Co ty gadasz?
— Co myślę.
— Chceszże aby to dziecko tak się zwało? odparła — wszakże nim ono na świat przyjdzie, ja być muszę twoją żoną.
— A toż co? — zakrzyczał porywając się Maleparta — oszalałaś czy co? Któż ci to obiecywał?
— Nie obiecywałeś mi, boś był żonaty, ale teraz, spodziewam się.
— Tego się wcale nie spodziewaj.
— Śmiałbyś więc wyrzucić mnie i wypchnąć z dzieckiem, uwiodłszy?
— Co się tycze uwiedzenia, moja Naściu, rzekł Maleparta, to jeszcze rozpoznać by potrzeba, kto z nas kogo uwiódł. Poznaliśmy się, polubili, żyli z sobą, bo nam tak było dobrze, ot i kwita, a jak mi się to znudzi...
— Ty mnie nie możesz wypędzić!
— Mnie się zdaje że mogę.
— Ja ci oczy wydrę! — zawołała dziewczyna w gniewie — ja cię podpalę, ja cię otruję, ja cię zabiję.
— O ho! ho! oszalałaś, czy co! — krzyknął sobie Maleparta. — Myślisz mnie straszyć! Widziałaś ty co było z tamtą? Widziałaś!
— Bo tamta była głupia.
— A tyś rozumna, nie przeczę i bardzo rozumna — odparł mecenas: — ale ja taki i od ciebie rozumniejszy. Daj sobie pokój jeźli chcesz spokojnie siedzieć, a nie to ruszaj z Panem Bogiem i nie wracaj, mam już ciebie po uszy. Daj mi pokój.
Naści wcale się nie chciało tym sposobem kończyć, wypędzonej, i rozpłakała się rzewnemi łzami, narzekając na niewdzięczność, na złość ludzką. Mecenas siedział i patrzał na łzy nieporuszony, kiwając głową, nareszcie rzekł:
— Widzę, moja panno, żeś taki wierutnie oszalała; chcesz koniecznie powrócić do domu.
— Nie chcę! nie chcę! nie wrócę! wziąłeś mnie, zrobiłeś nieszczęśliwą, nie pójdę od ciebie więcej.
— Jak to? nigdy? zawołał Maleparta z podziwieniem zrywając się znowu z siedzenia. — Nigdy? to myślisz że ja ciebie i twego bachura będę trzymał zawsze! A to pięknie! a to ślicznie! A to ty oszalałaś jak widzę!
— Rodzice nie przyjmą mnie więcej!
— Co ci się śni — toż cię rodzice i teraz przyjmują!
— W nadziei że się ze mną ożenisz.
— A któż im robił tę nadzieję?
— Jakżem jej mieć nie miała, żyjąc z tobą?
— Ale któż ci to obiecał? A to ślicznie — krzyczał Maleparta. — Otom się uplątał! To tak być nie może, póki jeszcze czas, ruszaj sobie do rodziców, bo ja cię jak widzę trzymać nie mogę. Jeszczebyś mi tu dziecko zostawiła! A co ja z niem będę robić? Bądźże zdrowa! Tego ja nie chcę.
Wskazywał na drzwi, Naścia się nie ruszała.
— Dobranoc, i ruszaj sobie moja kochana.
— Nie pójdę, nie wyrzucisz mnie przecie na ulicę, będę krzyczeć, będę płakać, ludzi sprowadzę — osławię cię.
— To, to głupstwo, rzekł Maleparta, — ruszaj sobie i krzycz.
— Gdzież chcesz żebym poszła?
— Gdzie ci się podoba.
— Nie pójdę ztąd krokiem. A jeźli pójdę, to ze skargą, choćby do króla, po całym świecie płacząc, narzekając na ciebie.
— Bylebyś sobie poszła.
Naścia widząc że nic nie pomaga, rozlała się znowu we łzy, rzucić mu się chciała na szyję: Maleparta odskoczył.
— A to szalona ta kobieta, żeby tak się przyczepić!
— Ty mnie już nie kochasz jak dawniej?
— Ja cię i dawniej nie kochałem.
— Ale ja ciebie kocham, ja cię nie opuszczę.
— Dajże mi pokój, wiem dobrze, że przedemną kochałaś kilku już palestrantów i po mnie łatwo się pocieszysz. Daj mi pokój i idź sobie.
— Nie chcę więc być twoją żoną, ale pozwól mi być przy sobie!
— O nigdy! — zawołał Maleparta. — Ja dzieci nie lubię, zwłaszcza takich! Daj mnie pokój i ruszaj sobie! O to ślicznie! o to ślicznie!
I płaczącą, wyrywającą się, szamoczącą Naścię, wypchnął bez ceremonji za drzwi, które z najzimniejszą krwią za nią zaryglował i dopiero odetchnął.
— Ot tom był sobie piwa nawarzył! No! no! Nauka na przyszłość! Gadzina nie kobieta i gotowa mówić, że to moje dziecko! Słyszeliście! To zuchwalstwo niepojęte.
Nazajutrz jejmość burmistrzowa, Naścia, p. Hryhory z całą czeredą krewnych ławników, wójtem, pisarzem magistrackim, kupcami, obiegli drzwi Maleparty: przychodzili w nadziei że krzykiem, hałasem, wrzawą, groźbami, wymogą na mecenasie ożenienie z Naścia. Zaczęli z góry, ale po przywitaniu Maleparty, spuściwszy nosy na kwintę, ze wstydem odejść musieli.
— I znowu nie będzie wesela — rzekł smutnie pan Hryhory wychodząc; — to już tak trzeci raz Naści się nieszczęśliwie trafia!
— Niech jej choć zapłaci! — wołała jejmość.
Nowe więc posły do mecenasa, nowe tentacje; dał się wreszcie pokonać i może unikając narzekania którego coraz więcej się lękał, stając się draźliwszym i dbalszym o opinją ludzką, zgodził się wypłacić nie wielką sumkę matce, a w razie życia dziecięcia, dawać drugie tyle na jego wychowanie.
Szczęściem dziecię umarło, a Naścia? Naścia pozostała jak dawniej serdeczną przyjaciółką Maleparty, z którym razem śmiała się wkrótce z niedawno wyprawionej sceny i pędziła słodkie wieczory w towarzystwie p. Hrehorego i jejmości.
W następnym wszakże roku odnowiony ten związek zerwał się na zawsze. Maleparta widocznie się z wiekiem odmienił i dawniej niebaczny na to co o nim ludzie powiedzą, teraz okazywał się coraz czulszym na opinją. Nie chwalił się ze złego które czynił, ale je pokrywał starannie i jak mógł tłomaczył; oburzał się na potwarze, z których dawniej śmiał się tylko. On co się taił z majątkiem, teraz poczynał nim się chwalić, mówić o nim, i powoli okazywać mimo skąpstwa dostatki swoje w domu i sposobie życia. Kiedy niekiedy zapraszał do siebie gości, szukał związków, baczniejszy był na sprawy które przyjmował, pilnując by w nim choć pozór był sprawiedliwości. Widocznie gotowała się w tym człowieku wielka i stanowcza odmiana moralna.
MALEPARTA
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
z XVIII. wieku
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
MALEPARTA — DO CZARTA.
Przysłowie polskie. Wydanie nowe, przejrzane i poprawione przez Autora.
TOM III.
LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha l. 10.
1874.
WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.
Nakładem Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.
|
W jednym z rozsypanych po kraju gęsto majątków pana Jana Aleksandra Paprockiego, położonym w małej Polsce (nie możemy określić okolicy, wieś się zwała Grabowym dworem) — rozruch panował wielki.
Stary dwór stojący na wzgórzu w wianku ogromnych grabowych i olszowych drzew, dwór z wyniosłym dachem, długiemi a wązkiemi okny, wysokiemi kominy, dwoma gankami i dwoma niezmiernej obszerności sieniami, cały był ruchem i krzykiem. Czeladź dworska i ludzie przywołani ze wsi, zamiatali, myli okna, lepili ściany, uprzątali śmiecie z podwórza, zagrabiali ulice. Woda lała się strumieniem, szorowano piaskiem, trocinami, miotłami, a jejmość pani rządczyni z jegomością panem rządzcą, zbrojnym w laskę, pilnowali sami, zachęcając do pospiechu obietnicą wódki, i pogróżkami batów. Jakto zwykle bywa, gdy się spieszy, wszystko szło nieładem, i jakby na złość powoli.
Odrabiać było potrzeba zrobione i poprawiać co się skończonem zdawało. Tam ktoś wlazł z butami zbłoconemi na umytą świeżą podłogę, dalej bielący pięcio białemi palcami wycisnął pamiątkę na wymytej i mokrej szybie. Konie co wywoziły śmiecie jakby naumyślnie pozwalały sobie szczególnych niedyskrecyj przed domem.
Martwiło to i gniewało rządzcę i szanowną jego połowicę, gdyż spodziewali się na noc dziedzica, pragnęli mu okazać, że wszędzie było bardzo porządnie, bardzo czysto. Lękali się, aby wielce (wedle powszechnego odgłosu) surowy właściciel nie wziął im za złe nawet mniej starannego utrzymania dworu.
— Ja z łaski wasani mogę miejsce stracić! — zawołał nadbiegając z drugiej sieni pan rządzca. Wasani oszalałaś, żeby swoje motki pokłaść na widoku i...
— Pilnuj jegomość swego nosa — odpowiedziała rezolutnie jejmość, podpierając się w boki — a zobacz wprzód czy konie twoje powyprowadzali, to gorzej niż motki. Ja się o swoje nie boję.
— A masz wasani rację! Mówiłem temu gapiowi Pawłowi, żeby konie wyprowadził do karczmy, i jeźliby pytano, nie powiedział czyje.
— Idźże wasan dowiedz się o swoje konie; a włodarzowi powiedz, że mu dasz co, jeźli we wszystkiem, o czem go przestrzegano, posłuszny będzie, bo mówią że bardzo pyta i wgląda.
Ledwie kończyli rozmawiać małżonkowie, nadbiegł włodarz pytać, co zrobić z żydem, który skóry z magazynu chciał zabierać wedle umowy.
— Daj mu w kark i wypędź go za wrota! — odpowiedział lecąc dalej rządzca.
Gdy się to dzieje we dworze, nie mniejszy ruch na wsi, chłopi zabierają się witać nowego dziedzica i już u wjazdowych wrót do wsi nakryto stolik, postawiono chleb, sól i wódkę. Starzy gospodarze gwarzą poglądając na drogę.
Arędarz ubrany w nocny żupan, z rękami w kieszeniach, niespokojny spaceruje przed karczmą, szwargocąc coś sam do siebie. Bachury wyglądają oknem, Sore patrzy z alkierza.
Pod kościółkiem wiejskim zebrali się dzwonnik, organista i proboszcz, sobie także wyglądając kollatora, o którym tymczasem doszłe ich wieści, powtarzają. Przed każdą chatą ktoś stoi, to kobieta z wiadrem w rękach, to chłopek z siekierą, to dziecko, a wszyscy patrzają na drogę, bo oczekują nowego dziedzica.
Aż zapyliło na gościńcu, zadzwoniło, zaturkotało, i zbliżyła się poszóstna kolasa z hajdukami, stangretem, konnemi; wszyscy pewni byli że to dziedzic jedzie i zebrali się patrzeć, witać, winszować. Za zbliżeniem się jednak powozu postrzegli, że to sąsiad był tylko, jadący w odwiedziny, pan starosta Poraj z jedynaczką swą córką i podżyłą już siostrą. Na widok przygotowań niezwyczajnych zatrzymać kazał kolasę, wychylił wygoloną czuprynę i spytał ludzi:
— Kogo to oczekujecie?
— A dziedzica nowego.
— Albo się go spodziewacie?
— Co moment jaśnie wielmożny panie.
Starosta coś szepnął siostrze do ucha i kazał konie popędzić. Zawiedzeni w oczekiwaniu znowu posiadali i zwrócili oczy na drogę. Spodziewali się oni, po odgłosie wielkiej fortuny pana Paprockiego sądząc, magnata wielkim jadącego dworem, poszóstno, hajduczno i pańsko, i dziwili się, że choć kuchni naprzód albo sług swoich nie wysłał. Tymczasem jak nie widać tak nie widać było nikogo. Wysłany od arędarza oklep żydziak doniósł tylko, że w sąsiedniej wsi popasa u żyda jakiś szlachcic jadący krakowską bryką trzema najętemi końmi i rozpytuje się bardzo arędarza o rządzcę tutejszego.
— To pewno ktoś ze dworu pańskiego, powiedział żyd sobie, musi być wysłany na zwiady. Nie darmo to mówili, że przebiegły człowiek! Ale taki naszego rządzcy nie złapie.
Wkrótce po przybyciu żydka nadtoczyła się i owa krakowska bryka, z żydem furmanem co popędzał trzy chude szkapy, a wewnątrz jakimś bladej twarzy jegomością w białym kitlu płóciennym i takiejże czapce kwadratowej. Postrzegłszy u wrót chłopców, kazał się zatrzymać jadący i wychyliwszy głowę spytał:
— A czego to czekacie?
— Na dziedzica.
— Dajcie pokój, on teraz nie przyjedzie i tego nie lubi. Idźcie lepiej do roboty.
— Z pozwoleniem — spyta starszyzna z gromady — a wy?
— A ja, jestem od niego posłany. — Ruszaj żydzie — dodał, i żyd zaćwiczył konie i pobiegł ku karczmie. Przed karczmą na widok żyda co się miał ku czapce, domyśliwszy się posłańca pańskiego, kazał podróżny zastanowić się na chwilkę.
— Co tam u was słychać, panie arędarzu?
— A co ma być słychać, wielmożny panie — ot — bieda jak zawsze. Pan zdaleka?
— Zdaleka!
— A dokąd?
— Ja tu jadę do dworu.
— A jasny pan dziedzic?
— Nie będzie teraz.
— Szkoda, jego tu czekali, pan rządzca nagotował się, dwór wyporządzili.
— Jakiż to człowiek wasz rządzca?
— Bardzo dobry człowiek.
— Nota bene — mruknął sobie pod nosem Maleparta, którego już poznać musieliście: — chwalą go wszędzie, musi albo mieć z niemi stosunki i szachry, albo do niczego. Z kogo najwięcej korzystają, tego zawsze najbardziej chwalą. — Potem odezwał się do arędarza:
— Nic nowego u was?
— Nic, tylko co my jasnego dziedzica czekali i niedoczekali. A może — opamiętywując się dodał — pozwolicie naliwki kieliszek?
— A dobrze — rzekł Maleparta.
Żyd pobiegł i powrócił zaraz z flaszką, w której się coś czerwonego bełkotało, a na szyjce jej przywiązany sznurkiem telepał się brudny korek.
— Zdrowie wielmożnego pana.
— Do waści panie arędarzu.
— Można jegomości popytać — odezwał się arędarz po nalewce — co to za człowiek nasz pan?
— Hm — rzekł podróżny — ciężki człowiek!
— Ciężki? — spytał żyd ciekawie — czemu on ciężki?
— Nie wierzy nikomu i nie lubi żeby go kradli — a pieniądze...
— A wa! — ozwał się arędarz — lubi słyszę pieniądze bardzo!
— O lubi! Powiedzcież mi no nawzajem, a rządzca tam jaki u was?
Żyd zrobił minę. — Nu jaki? Dobry człowiek! zwyczajnie rządzca. — Potem spojrzał na podróżnego, jakby pytał czy mu zaufać można i czy wynagrodzi jego zaufanie.
— Bardzo srogi?
— Nie, nie bardzo srogi.
— Pilnuje dobrze?
— Już to on pilnuje... ale won i sobie pilnuje — dodał żyd po cichu.
— A dawno on tu?
— O! dawno. Za dawnego dziedzica nastał i dobrze mu się działo, teraz powiadają tak nie będzie.
— I ja to myślę — dorzucił podróżny.
— Poczciwy? — spytał po chwilce.
— A jakże — odpowiedział arędarz — jego pewnie nikt nie złapie na fałszu.
— Ale możnaby złapać?
— Hm! człowiek to zawsze człowiek — szepnął żyd. — Czy ja wiem?
— Czyje to konie prowadzą?
Niespodzianie zagadniony arędarz spojrzawszy zawołał:
— Pana rządzcy.
— To on tu trzyma tyle koni?!
— Won — won — jąkając się rzekł żyd, — won ich nie tu może trzyma, ja nie wiem.
— Druga nota — w duchu powiedział sobie Maleparta. — Pierwsza że go chwalą, druga te konie.
Zbliżył się jakiś żyd do gospodarza i narzekając głośno, machając rękami, coś mu opowiadał.
— Co to, on skarzy się czegoś? — spytał mecenas.
— Nie, chowaj Boże, on to co tu skóry kupił u pana rządzcy, ale powiada, że mu wydać nie chcieli i teraz go wypchnęli ze dworu.
— A toż czemu?
— Bo się spodziewają dziedzica.
— Już ja poproszę za nim rządzcy, że mu skóry odda. Ruszaj do dworu — zawołał Maleparta.
Furman zaciął szkapy chude i popędzili groblą wierzbami wysadzoną do dworu. Jak tylko ujrzano kogoś jadącego w ulicy, pani rządzczynia pobiegła oznajmić mężowi.
— Jegomość, jejmość zawołała, ktoś jedzie! A ruszajcież się. Jadą! jadą!
Po całym domu rozległo się — Jadą! i co żyło ruszyło się ze wszystkich kątów. Rządzca stanął w ganku i czekał niespokojny, poprawując to włosów, to pasa, to obciągając poły. Przypatrzywszy się lepiej nadjeżdżającej bryce, splunął z gniewem i ofuknął się na jejmość:
— Co wasani mnie zawsze zwodzisz! To nie on! To ktoś bryką krakowską i najętym furmanem. Darmoś mnie przestraszyła.
— Ale może kto z jego ludzi; wszystko tobie trzeba być w gotowości.
Wedle tej zdrowej rady czekali u drzwi i doczekali się na brykę, która się zatrzymała wedle ganku.
Podróżny wychylił głowę; rządzca postąpił naprzód, lękał się żeby to nie był który z jego przyjaciół przybywający nie w porę w odwiedziny; ucieszył się zobaczywszy obcego.
— Pewnie z dworu jaśn. wielm. dziedzica? — spytał wysiadającego w białym kitlu rządzca.
— Tak, tak.
— A pan?
— Później przybędzie, mnie tu wysłał.
— Służby moje powolne. Prosiemy — odezwał się uradowany rządzca w pół poufale, pół radośnie. — Niechże wiem kogo mam cześć poznać?
— Jestem krewniakiem pana Paprockiego i zwą mnie Janem Paprockim.
— A tytuł?
— Nie mam tytułu.
— Prosimy, prosimy! — odezwali się rządzca i jego żona, otwierając drzwi swojego mieszkania, na drugiej stronie są izby przygotowane dla dziedzica, a czy może zechcecie, choć szczupło z nami się pomieścić.
— Wszędzie mi będzie dobrze — rzekł wchodząc podróżny. Obszerna izba do której weszli świeżo umieciona i piaskiem żółtym posypana, z piecem kaflowym ubranym w ławki od spodu, w żółte tykwy u góry, z kominem wybielonym, w którym kilka garnków z nabiałem stało, była mimo znajdujących się w niej gratów, wcale porządna. Dwa łóżka wysoko pierzynami wysłane, okryte kołdrami misternie z kawałeczków różnych zszytemi, za firankami cycowemi, stały w dwóch rogach, środkiem pod oknem stół duży z kałamarzem, piórami, linją wiszącą na gwoździu, kwitkami nanizanemi na sznurki i regestrem. Dalej pod ścianami stały kute kufry ogromne, szafa wysoka za drócianą kratą i skrzynia na podwałach podmoszczonych od wilgoci. Tu i ówdzie między obrazami świętych Pańskich, po przylepianemi w pewnej odległości, wisiało motowidło, kłębki nici, motki, nasiona w workach i t. p. W bokówce, do której drzwi podle pieca się otwierały, widać było nie wielkie okienko wychodzące na ogródek wiśniami zasadzony, i sprzęty różne nagromadzone bez porządku.
Gospodarstwo oboje zaczynali już gościa serdecznie przyjmować, chcąc go sobie ująć, najlepszy mu podano stołek i jejmość pytała troskliwie co będzie jadł, albo pił.
— Mam, mówiła, kawał baby wielkanocnej i miodek nie zły.
— Oni tu widzę po pańsku sobie żyją — rzekł w duchu słysząc to Maleparta.
— Ale wy może jako miejski do wygódek przywykły człowiek, wolelibyście winko. Dzięki Bogu, znajdziemy i jaką flaszkę niezgorszego.
— O to! — trzęsąc głową rzekł w sobie Maleparta.
— Idź wasani po wino — odezwał się rządzca dając z kołka klucz Jejmości — i zadysponujcie wieczerzę.
— Bez indyskrecji — dodał, gdy zostali sami — można li was spytać, kiedy się pana spodziewać mamy?
— Wkrótce, wkrótce — odparł mecenas, ale nie naznaczył czasu.
— Mówią że akuratny i wymagający człowiek?
— O, i bardzo!
— Frasuję się wielce, aby co u mnie nie znalazł z czegoby mógł być nie rad — mówił dalej rządzca. — A Bóg widzi żem się na przyjęcie przygotował, jak tylko mogłem.
— To napróżno — rzekł podróżny. — On przyjęcia nie żąda; ale ściśle we wszystko wejrzy i porządek lubi: przygotować było najpierw rachunki i pieniądze.
— I rachunki i pieniądze są — rzekł rządzca.
— No, to dosyć.
Jejmość przyniosła wino.
— Winszuję wam — odezwał się kosztując go mecenas — że tu sobie tak wygodnie żyjecie. Musicie brać dobre honorarja, kiedy was na takie rzeczy staje.
— Zachcieliście! — westchnąwszy odparł rządzca pijąc zdrowie nowo przybyłego. — To to ostatki lepszego bytu. Teraz nowy dziedzic, okroił na wstępie pensją, zaprzeczył trzymać koni, karmić wieprzów! Musieliśmy się zostać na miejscu, bo o drugie trudno, a człek dziedzictwa nie ma: A! a! — I westchnął p. rządzca.
Westchnął za nim nowo przybyły.
— Mogę z wami mówić otwarcie — ozwał się po chwilce mecenas.
— Na Boga najmocniej o to proszę.
— Posłuchajcież. A jak wam imię?
— Protazy.
— Posłuchajcież panie Protazy. — Ja mam obietnicę dziedzica, że mi ten majątek puści dzierżawą.
— I będziecie tu sami mieszkać? — rzekł chmurząc się rządzca.
— O! nie! wcale nie. Ja zawsze siedzę w mieście! Utrzymam was na miejscu.
— Bóg zapłać.
— Powiedzcież mi szczerze, otwarcie, co ten majątek zrobić może, co dać za niego? Już ci taki więcej pewnie, niż na regestrach pokazujecie?
Rządzca spojrzał w oczy przybyłemu.
— Po szczerości, panie Protazy! Jestem ubogi człowiek, muszę się pilnować, i jeźli nie zarobię sam będę tu mieszkał, aby mieć przynajmniej życie darmo. A gdybym zarobił, tobym się chętnie z wasanem podzielił i podwyższył mu jurgield.
Namyślał się jeszcze rządzca, poskrobał w głowę i na jejmość spojrzał, jakby rady od niej błagał.
— I to pewno, wyjąkał, że pan spodziewasz się ten klucz mieć dzierżawą od jaśn. wielm. dziedzica?
— To najpewniej.
Rządzca zwlekał wytłómaczznie się i wciąż spoglądał na żonę; żona dawała mu znaki niecierpliwe, aby się nie wygadał. — Nie wiedział co począć, bo go już język świerzbiał a bał się jejmości, nareszcie rzekł:
— O tem potem, a teraz może co przekąsicie? — Maleparta nie dał się prosić i zaczął zajadać skwapliwie babę, choć już na to nazwisko dobrze zasłużyła, będąc dobrze starą. A ukradkiem spozierał na rządzcę, który niemogąc wytrzymać jął się także za kieliszek i wypił z gościem jeden i drugi. Niezwykły jednak do tego trunku, a przytem odurzony już ciągłym kłopotem z powodu spodziewanego przyjazdu dziedzica, łatwo się nim podchmielił i stracił pamięć niebezpieczeństwa w którym zostawał, choć mu je żona ciągłemi mruganiami przypominała.
— Ot! wiecie co — odezwał się rozweselony i czując w sobie ochotę wynurzenia się jak to zwykle bywa gdy się podpije — ot! wiecie co, ja wam wszystko powiem. To dobry majątek.
— Co to wy pleciecie? — przerwała żona — straciliście głowę od kieliszka wina.
— A jejmość zawsze w strachu i niedowiarstwie — przerwał rządzca.. — Dajcie pokój! Ja jegomości uważam za przyjaciela i powiem mu całą prawdę.
— Najlepiej — rzekł nalewając sobie Maleparta kieliszek — powiedzcie całą prawdę, bo się jej zawsze dowiem i tak.
— Otóż to, — dodał rządzca.
Żona westchnęła i opuściła ręce, ona przeczuwała ze wzroku mecenasa grożące im nieszczęście.
— Powiedzcie-no mi tę prawdę: dobry majątek?
— Wyśmienity! wszystko jest.
— A siano, co go zawsze kupowano?
— Hm! — uśmiechając się dodał rządzca — znajdzie się i siano.
— Dla czegoż go dawniej nie było?
— Ot tak po szczerości powiem.
— Powiedz waćpan po szczerości.
— Moje konie i jejmościne cielęta go zjadali.
— A stawy nigdy się podobno nie spuszczały?
— Regularnie.
— I nie było ryby?
— Słuchaj waćpan! — rzekł śmiejąc się podochocony — to nasz dochód; dla pana głupstwo, a dla nas stanowi.
— I wieleż naprzykład?
— Parę tysięcy.
Maleparta się skrzywił.
— Jednem słowem — dodał rządzca, — dawaj waćpan jakich pięć tysięcy wyżej regestrów, a jeszcze zostanie się i nam czem podzielić. Tylko słuchaj, za ufność ufność i dotrzymaj słowa.
— Dotrzymam danego sobie słowa — odrzekł ponuro mecenas.
— A teraz jeszcze zdrowieczko pańskie! — dodał rządzca podnosząc kieliszek.
— Nie, dosyć już tego — zawołał mecenas — chodźmy do regestrów.
— Co! do regestrów? Bierz djable regestra! To na potem jak on przyjedzie.
— Daj mi je waćpan zaraz.
— Po cóż?
— Żebym zobaczył co tam popisałeś.
— Alboż myślisz że się z nich co dowiesz? — spytał ze śmiechem pan rządzca. — Regestra są dla dziedziców, a prawdę sam Pan Bóg wie i ja. Wierz waćpan na moje słowo. Czy to jegomość chcesz się omłotu z nich dowiedzić czy ekspensy? Porzuć a ufaj mnie, co ci szczerą prawdę mówię. Dawaj choćby i wyżej, a nie zawiedziesz się.
— Pewnie?
— Niechybnie! my tu sobie po szlachecku zagospodarujemy. Jeszcze kieliszek.
— Dosyć już tego wszystkiego razem — zmienionym głosem odezwał się Maleparta, — dowiedziałem się co wiedzieć chciałem. Rządzca się jeszcze nie domyślił nic i nalegał na podróżnego aby pił. Chmurne czoło Maleparty, od dawna przerażające jejmość, co nań ukradkiem spozierała, opamiętało go nareszcie.
— Prowadź mnie do przygotowanej izby — odezwał się mecenas.
— Ale, ale to izby dla dziedzica.
— To też mówię ci, żebyś mnie do nich prowadził.
— Ale jeźli nadjedzie?
— Już nie nadjedzie.
— Waćpan sam mówiłeś.
— Mówiłem i powtarzam że nie nadjedzie, bo nadjechał!!
Rządzca osłupiał, potarł czoło, otrzeźwił się — żona jego zbladła jak ściana.
— Ja jestem dziedzic — dodał Maleparta — a waćpan wybieraj się ztąd co najrychlej. Dosyć już tu przyzbierałeś. Rzeczy zaś jakie masz, konie i chudobę zostawisz mi na gruncie do obrachunku.
To powiedziawszy i niezważając na lament w izbie wyszedł w ganek. Ludzie stali pod nim.
— Zawołać mi gumiennego i gromadę.
Rozbiegli się posłuszni.
W godzinę potem już odebrał rządy panu Protazemu i klucze miał u siebie. Na przeciwko płacz był, narzekania, lamenta do dnia białego; a w izbie mecenasa liczyły się pieniądze, sprawdzały regestra, badali ludzie. Tysiące nadużyć się wykryło, bo jak skoro przestano się lękać rządzcy, mówiono nań co ślina do gęby przyniosła. — Ratując się obciętemi poły, pan Protazy musiał wypłacić mecenasowi około trzech tysięcy złotych, i tym ledwie sposobem z resztą majętności z jego szpon się wydarł.
Po wyjeździe rządzcy nowego nie ustanowił mecenas, postanowiwszy sam zamieszkać na wsi. Miasto już mu się było sprzykrzyło, może dla tego, że nadto go tam znano, zbyt dobrze przeszłość jego wiedziano, i mimo szacunku dla jego bogactw, pogardzano osobą. Maleparcie zaś zachciało się znaczenia, tytułów, kolligacji i państwa, którego nie miał jeszcze, choć pański już posiadał majątek. Powiedział więc sobie: Jedźmy na wieś gdzie mnie nie znają, zostanę deputatem na sejmiku, posłem na sejm, lub czemkolwiek przecie, będę żył po pańsku i zapomną czem byłem dawniej.
Najbliższem sąsiedztwem Maleparty, był dom jaśnie wielmożnego starosty Poraja, któregośmy widzieli przejeżdżającego przez wieś, chwilą przed przybyciem dziedzica. Dalszy ciąg tej powieści wymaga, abyśmy wam mieszkańców Porajowa poznać dali. A naprzód spojrzmy na dwór i posadę jego.
U ujścia maleńkiej rzeczki, do jednej ze spławnych rzek korony, leżało miasteczko złożone z lichych chałup żydowskich i czterech karczem mających otaczać rynek. W pośrodku pięć kramików znaczyło sklepy, sprzedawano w nich czosnek, cebulę, powrozy, garnki i łojowe świeczki. Niedaleko wznosił się ratusz ozdobiony wieżyczką z chorągiewką herbową, którego okna w połowie zabite były deskami. Po za nim i po za kramami, ciągnęły się błotniste uliczki miasteczka, obstawione chałupkami walącemi się i nie lepszemi od nich stodołkami.
Gdzieniegdzie sadek z wiśniowemi drzewy, ze starą gruszą, prababką wszystkich grusz okolicznych, rozzieleniał smutno czarny ten widok. Po za miastem, w widłach dwóch rzek, wśród zielonego wału okrążającego do koła sam gródek dawny, wznosiły się mury zamku senjoralnego, świeżo odnowione i dosztukowane nowemi budowlami. Wieżyczka nad bramą wznosząca się z zegarem i balkonem, ukazywała jedyny na zamek wjazd, po zwodzonym dawniej a teraz zwodzącym tylko moście. W brukowanym dziedzińcu stał sam tak zwany dawnym zwyczajem zamek, budowa w połowie stara, w pół nowa. Dwie jego narożne baszty i środek widocznie były ze XVI. wieku, jeźli nie dawniejsze, długie oficyny dobudowano później. Po za tem wszystkiem ogród ze szpalerami, sadzawkami, bukszpanem wysadzanemi ulicami, obcinanemi świerkami, ciągnął się aż nad rzekę. Na prawo i lewo były stajnie, wozownie i inne zabudowania folwarczne.
Nad jedną z baszt zatknięty krzyżyk blaszany, dowodził że tam była zamkowa kaplica. U bramy, u drzwi głównych, na chorągiewkach, a nawet w uliczkach ogrodu wycinane, wysadzane i malowane herby, dowodziły że dziedzic Porajowa należał do familji Porajów, i lubił się tem szczycić.
Jak w miasteczku tak i tu jednako widać było, że familja zacna bardzo podupadła na fortunie, choć nic dumy dawnej nie straciła. Obok herbów widać było niedostatek, obwijający się w poważne pozory państwa, jak hiszpan w swój płaszcz podarty. Ludzie co się przemykali, obok dziurawych sukni, mieli na twarzy i w ruchach zuchwalstwo sług magnatów; zamek sam sobą okazywał to śmieszne połączenie hołoty i pańskości. Dość brudny, opuszczony jak miasteczko same, pysznił się jednak basztami swemi, herbami, powozami, końmi i liczną bardzo dwornią. Nieład był wszędzie, wrzawa, krzyki, nieporządek i niedostatek, najmniej wprawne oko uderzały.
W zamku mieszkał jaśnie wielmożny pan starosta Poraj wdowiec, z dwudziestą kilko letnią, bardzo już dojrzałą córką i jeszcze dojrzalszą siostrą. Starosta mógł mieć tak około sześćdziesięciu, ale trzymał się tęgo i ruchawy był jak młodzieniec naszego wieku. Jeździł konno, polował, pił, w potrzebie zatarłszy wygolonej czupryny koperczaki stroił do wdówek bogatych, sejmikował pracowicie, forytując swojej partji kandydatów kielichami i szablą, słowem żył życiem czynnem i nie cierpiał spoczynku. Połowę roku pędził w Warszawie, część na wsi i w odwiedzinach u magnatów, z którymi go łączyły stosunki i kolligacje. Starosta należał duszą i sercem do panów, do arystokracji; dumny był jak grand hiszpański, lubił wystawę, zbytek, ucztowanie, paradę jak bogacz, choć wcale nim nie był. Odziedziczywszy po ojcu jeden Porajów i wiele dumy, puściwszy się w życie pańskie, stracił fortunę, obciążył ją długami i został na starość, gdyby nie szczególna na to obojętność, nieszczęśliwym, bo dłużny wszystkim, nie mogąc oddać nikomu. Ale starostę to wcale nie obchodziło; gdy się kredytor dopominał, naprzód go poił, karmił, drwił z niego po cichu, a wielce na pozór honorował, aby szlachcica uchodzić: gdy to nie pomogło, obiecywał pomoc swoją i protekcją w zamian za kapitał. Nareszcie jeźli i tem nie zwyciężył dozwalał procesować, pewien będąc, że mu proces nie zaszkodzi, bo któż jeźli nie starosta, trząsł sejmikami, wybierał urzędników i władał sądami? Tak obciążony długami, został przy Porajowie i robił nowe długi, pił, jadł, spał, sejmikował, jeździł na zimę do Warszawy i udawał wyśmienicie pana; a ktoby go ujrzał z podniesioną głową, zarzuconemi w tył wylotami kontusza, pokręconym do góry szpakowatym wąsem, ręką jedną na karabeli, drugą za pasem bogatym, wziąłby go niechybnie za jednego z najmajętniejszych w Polsce obywateli, co beczkami złoto w piwnicy chował.
Panna kasztelanka Katarzyna, siostra starosty, była drugą po nim w domu osobą. W wielkiej części przejęła ona charakter brata, jego dumę, próżność, zamiłowanie w wystawie i pańskości. Niegdyś piękna, teraz już resztki zwiędłych wdzięków, z wielką jeszcze pretensją do nich pozostały jej tylko. Wysokiego wzrostu, kształtnej postaci, rysów twarzy regularnych, czarnego włosa, który już z głowy uciekać zaczynał, czarnych niegdyś oczów, dziś sińcami otoczonych, panna Katarzyna mogła jeszcze uchodzić za nieszpetną, choć dobrych lat czterdzieści przeżyła na świecie. Całe swoje życie wybierała się za mąż bogato, miała konkurentów mnóstwo, jedni sami pouciekali, drugich ona odprawiła, za niegodnych swej ręki uważając, choć zbliżała się do pięćdziesięciu, marzyła jeszcze o świetnem za mąż pójściu. Jak wszystkie prawie stare panny, wierząc w sny, przepowiednie, przeczucia, co roku aż do wstępnej środy była pewną, że pójdzie za mąż w zapusty, po wielkim poście, znowu zaczynała się spodziewać, aż do następującego. Ktokolwiek nadjeżdżał, zdawał się dla niej konkurentem, kto kilka słów przemówił, pewnie zakochanym, kto przez parę miesięcy u starosty bywał, niechybnie starającym się. Tyle razy zawiedziona, bo zawodów policzyć niepodobna, miała, wielką słuszność narzekając na mężczyzn, ich niewiarę, niestałość i interesowność. Cytowała z upodobaniem wszystkie przeciw nim argumenta, jakie się znajdują w sławnej niegdy książeczce, pod tytułem: Odpowiedź damy na złote jarzmo małżeńskie. Prędzej później jednak zawsze wyglądała przyjęcia tego messjasza, co ją do małżeńskiego raju miał wprowadzić, wyobrażając go sobie naprzód młodym, po wtóre przystojnym, po trzecie z pięknem imieniem, nareszcie bogatym niezmiernie. Do brata miała urazę, domyślając się i niepłonnie, że on był przyczyną, iż dotąd za mąż nie wyszła i utrzymywał ją w domu, aby nie być zmuszonym wypłacić posagu. Z prawa natury opiekunka młodej Zuzi starościanki, mściła się trochę na córce za przewinienie ojcowskie, przepowiadając jej, że nieprędko jeszcze za mąż pójść może, i z porządku rzeczy wypada, aby ona wprzód tę przepaść wypróbowała, nim Zuzia w nią się rzuci.
Panna Katarzyna pomimo swych odlewanych czterdziestu latek, nie spuściła dotąd wcale z warunków arcyciężkich dla swego przyszłego. Koniecznie chciała go wielkim panem i przystojnym chłopcem, może dla tego, że tak długo czekała, a za poczekanie zawsze się coś płaci. Tymczasem konkurenci dawniej dla pięknych oczów Kasi zjawiający się gęsto, odstręczeni to wieścią o niewypłatności starosty, to dumą panny, powoli, powoli poznikali i siostra dziedzica Porajowa zaczynała się o swoje za mąż pójście niespokoić od niejakiego czasu, wierząc jednakże, iż ją prędzej, później, minąć nie może, bo cyganka przepowiedziała jej świetne a niespodziane małżeństwo, a cygańskie wróżby nigdy nie zawodzą.
Starościanka, oprócz różnicy lat i wdzięków, charakterem niewiele się różniła od ciotki i ojca. Dwudziesto kilko letnia i dojrzała panna, mniejszego wzrostu od Katarzyny, podobnych rysów twarzy, świeża, czarno-oka, rumiana i jak w ówczas powiadano, tęga czarno-brewka, była dumna jak ojciec, roiła wielką przyszłość jak ciocia. Miała do tego większe od niej prawo, bo na oko dziedziczka Porajowa, pięknego imienia, córka człowieka wziętego w swojej okolicy, skolligowanego z magnatami, mającego stosunki w Warszawie, była nie złą partją, skutkiem pobytu w Warszawie i edukacji na wielką stopę — bo francuzką madame, jeszcze naówczas w Polsce rzadką, miała za pierwszą nauczycielkę — Zuzia, różniła się od panny Katarzyny wielką pogardą ojczystych obyczajów i języka, zamiłowaniem wszystkiego co francuzkie, co nowe, co modne i błyszczące.
Lubiła wzdychać przy księżycu, przechadzać się w ciemnych szpalerach ogrodu i czytać po raz setny kilka książek niedorzecznych, zostawionych jej w spuściznie po madame Robert.
Taki był skład domu starosty i trzy główne w nim postacie, do których jeszcze jedną dodać musimy. Tą był pieczeniarz, rezydent na dworze starosty, pan Atanazy Bryndza, niegdy wojskowy i rotmistrzem zwany, teraz na starsze lata sejmikowicz i totumfacki. Pan Atanazy, albo jak go pospoliciej zwano pan rotmistrz, ulubienic starosty, którego był we wszystkiem prawą ręką, choć nie miał w domu żadnej funkcji wyznaczonej, do wszystkiego się mieszał i należał.
Najgłówniejszym obowiązkiem jego było o wszystkiem co się działo w domu, koło domu, w sąsiedztwie, wiedzić naprzód i uwiadamiać, plotki znosić i one tłómaczyć. Dalej do polowania i łowienia ryb przewodniczyć, na sejmik jechać i na sejmiku z szabelką za starostą stawać, dworskich mieć na oku, kredytorów jak muchy od nosa pańskiego natrętne odpędzać i szperać, gdzieby jeszcze znalazł się jaki kapitalik i łatwowierny szlachcic, do pożyczenia gotowy. Za te usługi otrzymywał pan Bryndza izbę w narożnej baszcie, skórki lisów zabitych w ciągu roku, czasem podarek jaki i miejsce u stołu, na szarym końcu. Słudzy i dwornia bali go się i nienawidzili z całego serca i duszy; sąsiedzi grzeczni dlań niezmiernie, lękali niemniej od nich: starosta lubił go dosyć, panna Katarzyna traktowała z góry, a Zuzia z pewną wzgardą. Rotmistrz na pierwsze spojrzenie wyglądał tem czem był. Wysoki, chudy, siwy, z czarnym wąsem coby się dał za ucho bez trudności zawinąć, z twarzą piwonjową pociętą od szabel, wyprostowany, ubrany zawsze czysto i opięto, miał na ustach ten wieczny uśmiech pasożytów, co za kawałek chleba muszą płacić humorem. Za nadrą trzymał zawsze srebrny, gruby, olbrzymich rozmiarów zegarek, któren się zwał bratem słońca, miał reputacją nadzwyczajnej regularności i co chwila wydobywał dla porady. Oprócz regulowania zegarków, które wchodziło naturalnie w attrybucje rotmistrza, miał on jeszcze i inne obowiązki — leczył konie, psy układał, nosił myśliwe ptaki i proponował rozmaite, sekretne nawet dla ludzi leki i przysmaki. U niego na stoliku, zamknięta na klamry, leżała książka pełna tajemnic i sekretów, z której on wytrzęsał swoje dziwne recepty, począwszy od sposobu wygubienia pluskiew, aż do odpędzenia febry tajemniczemi wyrazy, wypisanemi na skórce od chleba.
Rotmistrz nie zawsze rezydował na zamku, już to dla tego że ruchu potrzebował, i bez niego żyć nie mógł; już to, że jeździć musiał, aby się o czemś nowem dowiedzić. Pan Bryndza często bardzo puszczał się w odwiedziny w sąsiedztwo, bez braku kominów i ludzi, gdzie się tylko kurzyło i mieszkali. Jak na zamku starosty był pokornym i cichym, wyrwawszy się w pole, inną wcale postać brał na się, pożyczając jak księżyc jasności od magnata, przy którego boku zostawał. Protekcjonalny ton przybierał względem szlachty, którą odwiedzać, objadać i opijać raczył, łgał o bogactwach i wielmożności starosty na potęgę, o stosunkach jego w Warszawie, i wpływach na dworze królewskim. Lada czem kontentując się na zamku, w gościnie był wymagającym i przebierał, udając że miał gębę popsutą pańskim stołem i wygodami zamkowemi! Tymczasem Bóg wie jak tam żyli i jedli w Porajowie kiedy nikogo obcego nie było! Zamek co huczał wrzawą, z którego kominów słupy dymu się wzbijały, z którego piwnic wytaczano beczki całe na jednodniową konsumpcją, gdy nikogo z gości i okazji, jak to nazywano, nie było, obchodził się lada czem. Często wędzonem mięsem i kwaśnem kontentowano się piwem, często ludzie chleba nie mieli, psy faworyty osypki, a konie obroku. Za to, gdy nadjechał gość i trzeba było wystąpić, bodajby ostatni łańcuszek poszedł na zastaw do żydków, występowano pańsko, lało się w bród wino, pieczono barany i cielęta całe, czeladź częstowano w dziedzińcu, a starosta zdejmował gościom koła z wozów, aby dłużej podejmować ich miał przyjemność. Skutkiem tej polityki, obcy najmniej wiedzieli, jaki był stan interesów starosty, i słysząc o nim nie dawali nawet wiary, domowi tylko cierpieli, lecz dla honoru domu, nie śmieli głośno narzekać. Możeby tam jakoś przy większej daleko na ówczas łatwości przyjmowania bez wielkich kosztów, ciągnęło się to jakotako, gdyby ostatniego zawsze grosza, nie wyssał pobyt w Warszawie, gdzie się potrzeba było pokazać, karetą jeździć, obiady sute dawać, stroić dwom paniom, sługi coraz na nowo wygalować i dwór dla ostentacji liczny utrzymywać. Co się w Porajowie uciułało, to Warszawa w kilka miesięcy zjadła i jeszcze się po żydkach zapożyczało. Co roku trudniejszym się stawał pobyt w Warszawie, a starosta od niego odstąpić nie chciał, panna Katarzyna całą w nim za mąż pójścia świetnego pokładała nadzieję, panna Zuzanna tam tylko popisać się mogła z francuzczyzną i romansowością swoją.
W takim stanie nieszczęśliwym były interesa starosty i rotmistrz od dwóch tygodni nie zsiadał z konia jeżdżąc po szlachcie dla napytania pieniędzy, a jeżdżąc napróżno, gdy Maleparta przybył do swojego majątku. Starosta już o tem wiedział i natychmiast dał ordynans p. Bryndzy rozpytać się szczegółowie o nowoprzybyłym i spenetrować go.
Rotmistrz puścił się na zwiady, aby dostać języka i powrócił nazajutrz rano do zamku. Jak tylko starosta ujrzał ze swego okna bułanego konia przed stajnią, posłał wołać do siebie p. Atanazego.
— No, a co tam? — spytał wchodzącego.
— Niceśmy prawie nie ułowili.
— Do licha! Jakto, wy mosanie rotmistrzu, powracacie tak z próżnemi rękoma?
— A zkąd czego się dowiedzieć, jaśnie wielmożny starosto? Tego djablego syna nikt tu nie zna, nikt o nim nic nie wie. Wiadomo tylko, że przybywa z Lublina, gdzie mecenasował czas długi i ogromną jak powiadają zebrał fortunę. Dobra jego po całej koronie rozsypane, w Litwie i Inflanciech, kapitały ogromne. Nabył ten majątek za nic prawie, pospychawszy dłużników i dawszy niewiele za tytuł dziedzictwa, bez czegoby może nieborak przeszły dziedzic, uplatany, musiał oddać majętność sub hastam potioritatis.
— Ale jaki to człowiek?
— Licho go wie! — odparł rotmistrz, — nikt go nie zna. Przybył do majątku w krakowskiej bryce najętemi końmi, w kitlu białym płóciennym i na pierwszym wstępie, przeszłego rządzcę, wydarłszy od niego kilka tysięcy złotych przy obrachunkach, odpędził precz. Sam podobno tu chce mieszkać. Zresztą, nikt nic nie wie o nim, zdaje się, że domator i dusigrosz, ciężko z niego coś będzie wydłubać.
— Waści wszystko ciężko, a ciężko — odezwał się starosta — ale to mosanie, bez prace nie będą kołacze, trzeba nam koło niego pochodzić. Jakby go tu zwabić?
— Albo ja wiem! To naprzód by pomyśleć należało, jak do niego przystąpić.
— Ot wiecie co, rotmistrzu, jedź do niego.
— Quo titulo?
— Jakżeś ograniczony kochanku! Niby nie wiesz, że nadjechał, a odwiedzić chciałeś rządzcę, byłby ostatni grubianin, gdyby cię odprawił, nie poprosiwszy usiąść, nie pogadawszy.
— Prawda jaśnie wielmożny starosto, dobra myśl! Zawsze jaśnie wielmożny pan masz dziwnie doskonałe pomysły.
— Ot widzisz — rzekł zacierając ręce starosta — jedźże zaraz i patrzaj dobrze abyś mi o wszystkiem doniósł. Gdyby ci się udało tu go poprosić?
— Zobaczymy: już to, bąknął rotmistrz, dam sobie radę jak należy. Ale niech się choć bułany napasie i spocznie, bom go porządnie zhasał; a i ja...
— Idźcie na śniadanie.
Rotmistrz wyszedł zakręcając wąsa, jak zwykł czynić, gdy miał na głowie ważne polecenia, co mu powagi dodawało i figurą go w własnych oczach, znaczącą, czyniło. Starosta ze swojej strony, zamyślił się głęboko, czyniąc dziwne na nieznajomego sąsiada projekta i połykając ślinkę na jego bogactwa.
— Będziemy go mieli, bądź co bądź! Nie może się oprzeć inwitacji, grzecznościom a wreszcie honorowi znajomości ze mną. Musi to być szlachciura jakiś nizkiej ekstrakcji i lichego urodzenia, co się lęka nosa pokazać na świat. Zaimponujemy mu dworem, imieniem, splendorem naszym, oślepim go, i będziemy mieli. Musi pożyczyć pieniędzy, jeźli nie od niego, od nikogo nie dostanę, a potrzeba mi koniecznie na Warszawę. Dałem słowo wojewodzie, kasztelanowi, księciu, że się zbierzemy razem, sam król Jego Mość szukał by mnie oczyma niespokojnie, gdybym się nie znalazł na termin. Straciłbym obiecane krzesło, które tego roku dojść mnie ma, bo dawny jego posiadacz, blizki już krzesła w królestwie niebieskiem. Mogliby mnie ubiedz, koniecznie muszę być w Warszawie, a pieniędzy sposobu nie ma dostać. Cała nadzieja na tym nieznajomym sąsiedzie, ująć go potrzeba koniecznie i zabiedz wcześnie, aby się nie dowiedział o moich długach. Ten rotmistrz, — dodał w duchu starosta — dotąd się nie wybrał, i on i jego buławy nadto już długo jedzą. Klasnął w dłonie i posłał starosta przypomnieć panu rządzcy, że czas w drogę. W kwandrans potem mostem zwodzonym wyjeżdżał rotmistrz na wyprawę, przeżegnawszy się krzyżem świętym.
Przed gankiem Grabowego dworu (tak zwal się jak wiemy główny folwark i mieszkanie tymczasowe Maleparty) zatętniało, zadzwoniło, zakaszlało i zakrzyczało.
— Hej! słyszysz — wołał na całe gardło rotmistrz, tak aby głos jego doszedł zamkniętego w izbie swojej dziedzica — a gdzie wasz rządzca?
— Nie ma rządzcy — odpowiedział gniewny.
— A gdzież? pojechał dokąd?
— Pojechał i nie wróci.
— Cóż? na tamten świat?
— Nie, ale go wypędził dziedzic.
— Aboż jest wasz dziedzic?
— A jest.
— Dawno przyjechał?
— O już koło dwóch tygodni!
— Proszę! i nikt o tem nie wiedział! — Rotmistrz siedział na koniu i krzyczał na całe gardło, chcąc krzykiem tym wywabić na ganek Malepartę. Jakoż zaciekawiony wyszedł nareszcie.
Na widok dziwnej postaci i surowego oblicza mecenasa, którego fizys wcale ujmującą nie była i obiecywała to, co dotrzymywał charakter, uczuł się rotmistrz czegoś nierad, niekontent i niespokojny. Zdjął czapkę, pozdrowił i spytał:
— Z kimże mam honor mówić?
— Z tutejszym dziedzicem.
— Bardzo mi przyjemnie. Do usług waszmości, jestem rotmistrz Atanazy Bryndza, kuzyn i dwornik jaśnie wielmożnego starosty Poraja, sąsiada tutejszego, z Porajowa, przybyłem do Imci pana rządzcy, ale widzę go nie ma. Korzystam ze zręczności, aby (dodał zsiadając już z bułanka, którego oddał w ręce człowiekowi jaki mu się nawinął), aby zrobić miłą znajomość z wielmożnym panem dobrodziejem.
— Bardzo mi przyjemnie — mruknął Maleparta. — Pierwsza to znajomość w sąsiedztwie.
— Co wielmożnemu panu dobrod. sama submittować się przybywa. Cha! cha! dodał rotmistrz. Pozwolicie mi wytchnąć chwilkę, bom i ja i konisko strzepali się dobrze w upał.
— Proszę, bardzo proszę, chociaż — rzekł Maleparta — i ja tu gość jeszcze, a przyjąć nie mam czem.
— Dobrą wolą, dobrem sercem, — odparł żwawo wchodząc rotmistrz — nam na tem dosyć. — I wyciągnął rękę. — Pozwólcie mi usiąść.
— I owszem, proszę bardzo.
— Ale wielmożny pan dobrodziej — dodał pan Atanazy oglądając się — jesteście tu w istocie nie bardzo wygodnie. Dziwi mnie, żeście sobie to miejsce z innych majątków na mieszkanie obrali, nie mając domu przyzwoitego?
— Nie wiem, może też tu urządziwszy się długo mieszkać nie będę — odpowiedział Maleparta.
— O bardzo byśmy żałowali miłego sąsiada co nam przybywa i zwiększa grono naszej szlachty! pan starosta wczoraj przy wieczerzy, dowiedziawszy się o przybyciu jego w sąsiedztwo, wynurzył życzenie poznania i zatrzymania go w tych stronach. Mało mamy ludzi! Sejmiki nasze puste!
Maleparcie jak błyskawica przeleciała po głowie.
— Ależ pewnie nie brak kandydatów? ozwał się.
— Jest wiele, a nie ma takich jakich życzymy — odparł rotmistrz: — pożądany przybyły, bo w nim podporę dla Rzptej nową znaleźć sobie obiecujemy. Wpan dobr. słyszałeś co o staroście naszym, o poczciwym i nieoszacowanym?
— Słyszałem trochę.
— Pan z panów, rzekł rotmistrz, familja jego z dawiendawna ma tu wziętość w całej ziemi naszej i przewagę na sejmikach, skolligowany z przedniejszemi domami Polski i Litwy, znajomy dobrze królowi IMci, co go swemi względy zaszczyca, dobrze położony u swych braci magnatów. Warto, abyś go wielmożny pan dobr. poznał i był w jego domu. Poniekąd, — rzekł z cicha rotmistrz plącząc się, bo wprzód udawał że nie wie jako przybył Maleparta, potem wygadał się, iż to wprzód już wiedział — poniekąd spodziewa się tego nasz jaśnie wielmożny starosta, że będziecie w jego domu.
— Nie omieszkam — rzekł Maleparta, — ale...
— Żadnego ale — ja wielmożnego pana dobr. sam zawiozę, i jako dobrze tam położony przedstawię.
— Wielce obowiązany.
— Wielm. pan dobr. widzę — dodał pan Atanazy — lubisz sobie samotność, cichy kątek i spokój. Ale volens nolens będziesz musiał porzucić ustroń i wyjść na większe teatrum. Mając takie majętności.
— Sam o tem myślę — rzekł Maleparta, co się pochwalić pragnął i czuł w sobie poruszenia dumy — sam myślę, że nie powinienem w kącie siedzieć, gdy mogę co mam użyć na dobro Rzptej i być jej użytecznym.
— Valde bene! Otóż to! nieinaczej! śliczne sentymenta! prosiemy waszmość pana na nasz sejmik i obierzemy deputatem.
To musi być awanturnik jakiś, kiedy się tak obcesowo do mnie bierze — pomyślał mecenas — miejmy się na ostrożności.
— To tylko mnie zrażałoby od wszelkiej kandydatury, dodał głośno, że wiele chodzenia, starania i ukłonów potrzeba. Bo co do przyjęcia i kosztów, to fraszki! Jest dzięki Bogu z czego.
— Słyszeliśmy że jest z czego! — rzekł rotmistrz — a co do ukłonów to się wielmożny pan dobr. poznawszy i porozumiawszy ze starostą, bez nich obejdziesz. Nasze sejmiki w jego ręku i kogo ze swego ramienia przedstawi, pewien wyboru! W jego domu poznasz asan dobr. co jest szlachty najznaczniejszej, bo nasz zamek, niechwaląc się, jest jak receptaculum najznakomitszego towarzystwa, i wszyscy czołem biją naszemu staroście. U niego się zbierają, a dziedzic Porajowa żyje otwartym domem i sercem. To prawdziwe dla mnie szczęście — dodał rotmistrz — że wielmożnego pana dobrodzieja godnego naszego sąsiada, będę mógł pierwszy przedstawić głowie naszej okolicy. Trzeba zaś wiedzieć, jakom to już nadmienił o tem, że bez starosty nic się tu u nas nie dzieje i on tu wszechwładny. Jeźli więc wielmożny pan dobr. masz myśl zamieszkać z nami i starać się o jaką na sejmikach kandydaturę, to bez starosty się nie obejdziesz, powtarzam.
Maleparta wysłuchał tych rad i gawędy z pewnem niedowierzaniem. Tyle w świecie oszukał ludzi, że wreszcie od każdego lękał się być nawzajem zwiedzionym i upatrywał wszędzie oszustów. Tu jednak zbadać nie mógł jeszcze interesu, jaki by mógł mieć w tem rotmistrz.
— Ale bo szanowne panisko — przerwał p. Atanazy, podobno nie te jedne dobra masz u nas w koronie?
— O! nie! — dumnie odparł Maleparta, udając lekceważenie — w Sandomierskiem, Lubelskiem, Płockiem, na Podlasiu, w Litwie i Inflanciech dobra moje rozsypane. Co się tyczy tego kluczyka...
— Ale to klucz całą gębą! — rzekł rotmistrz.
— Drobnostka przy innych moich majątkach. Jedne Inflanckie dobra moje, które otrzymałem po ś. p. żonie mojej, Mrozickiej z domu, rodzącej się z baronównej Gelbstern, przynoszą ze sześćdziesiąt tysięcy rocznego procentu.
Rotmistrz osłupiał, ale śmiechem przymuszonym pokrył zadziwienie swoje.
— A, mówił dalej Maleparta, gdyby się tu co nadarzyło w sąsiedztwie przykupić, kupiłbym do tego kluczyka, który uważam za drobnostkę.
— Pańska fortuna! całą gębą pańska fortuna! — rzekł p. Atanazy. — Jaśnie wielmożny pan dobr. tak żyjesz skromnie, cicho, bez wystawy.
— Tak żyłem dotąd — odpowiedział Maleparta — ale zmienię podobno tryb życia, bo mi się samotność naprzykrzyła.
— I może byś się chciał ożenić?
— Ożenić? ba! zapewne, gdyby dobrze — rzekł Maleparta. — Nie mając dzieci, obowiązków.
— A familja.
— Nikogo z familji. Ożeniłbym się gdyby w dobrym domu i gnieździe.
— Nic łatwiejszego.
— Ale bo ja jestem trudny.
— I masz nim być prawo.
To mówiąc i widząc że już głównego celu podróży swej dopiął prawie, dowiedział się co chciał, zaprosił — rotmistrz dobył swojego zegarka:
— Hora canonica.
— Napiłbyś się wódki, p. rotmistrzu?
— Z ochotą.
Poszedł z pokoju mecenas dysponować przekąskę, pan Atanazy spiesznie rzucił okiem na papiery po stole rozrzucone. Na wierzchu był spis funduszów mecenasa, w ziemi, kapitałach, fantach i t. p., nie wiem dla czego sporządzony i jak tam lezący. Chciwem okiem przebiegł go rotmistrz, notując w głowie, aby mógł powtórzyć staroście co się dowiedział z niego.
— Ależ bogaty! ależ bogaty — powtarzał — to Krezus! A jak żyje! Osobliwsza rzecz, miałżeby być tak skąpy?
Nadszedł Maleparta, a za nim odarty chłopiec niósł przekąskę lichą. Po odejściu posługacza, rotmistrz znowu wdał się w rozmowę.
— W głowę zachodzę — rzekł, czemu to wielmożny pan dobr., miły sąsiedzie, przy takiej fortunie, używać jej nie chcecie, i żyjecie gorzej szlachcica na jednej wiosce.
— Miły panie rotmistrzu — odparł szydersko uśmiechając się mecenas — fortuna to dorobkowa. Gdybym był na niej żyć zaczął od razu dobrze, jak nie jeden szlachcic co wprzód zjada nim ma, nie doszedłbym do takiej majętności. Ja myślę skończyć na tem od czego drudzy poczynają.
— Święte słowa jego! — zawołał rotmistrz — ależ czas użyć, gdy się ma.
— Zapewne! i użyję — rzekł Maleparta.
— Radujem się, że to zapewne nie gdzieindziej jeno u nas będzie.
Mecenas zamilkł.
— A że — mówił dalej p. Atanazy — od pierwszego widzenia sąsiada, czułem i czuję ku niemu prawdziwą skłonność, z przestrogą przyjacielską pospieszam, poznajcie się ze starostą, da wam rady zdrowe, bo to bywalec, co wie jak sobie z fortuną począć i do honorów pokaże drogę. W całej tu ziemi nie znajdziecie mu równego pana, coby panem będąc, bo ten tytuł z rodu, fortuny i honorów słusznie mu należy, z bracią szlachtą żył lepiej i poufałej. To też nie chwaląc się, szlachta cała porąbać by się dała za niego i słowo starosty, rozkazem dla niej. Nie widziano u nas, aby kto poszedłszy przeciw niemu, utrzymał się.
— Starosta ma familją?
— Siostrę, dojrzałego wieku, która senatorom ręki swej, dla independencji charakteru odmówiła, wielkiego animuszu białogłowę, i córkę flor incomparabilis, wychowaną wedle światowych reguł, młodą jeszcze. Obie co roku w Warszawie sollicytowane przez mnogość konkurentów, dotąd wedle serca i dostojności swej socios vitae sobie nie dobrały.
— A żona?
— Zmarła dawno. Tandem, rzekł powstając rotmistrz, kiedyż się go w Porajowie spodziewać możemy?
— Nie wiem, ale pragnę poznać tak dostojnego sąsiada i wielcem memu panu wdzięczen — dodał Maleparta — że mi to ułatwić obiecujesz.
— Ex toto corde! Ale kiedyż? abym nie odjechał.
— Ot tak temi dniami.
— Gdyby w niedzielę — spytał p. Atanazy — toż to się tego dnia wiele szlachty na mszę i cały potem dzień do starosty zjeżdża, poznałbyś wielmożny pan dobr. za jednym razem obywatelstwo nasze.
— Będę się starał być w niedzielę.
— A więc ad videndum — dodał rotmistrz kłaniając się i biorąc czapkę.
Maleparta wyprowadził go na ganek, asystował dosiądzeniu bułanka i nie wszedł do izby, aż w Wierzbowej ulicy pokłusował już jeździec. Powróciwszy i usiadłszy począł rozmyślać mecenas nad odwiedzinami rotmistrza.
— Być nie może — mówił do siebie — aby to on tu przypadkiem zajechał. Udawał że do rządzcy, a potem się wygadał, że wiedział już o mnie. Coś to jest w tem. I to zapraszanie do starosty nie bez kozery. Hm! Coś to jest! Niechybnie. Albo im głosu na sejmik i partyzanta, lub kandydata ciałem i duszą zaprzedanego potrzeba, albo na pieniądze moje kroją! Dowiedzmy się naprzód, co to za jeden ten starosta i kto taki ten pan rotmistrz.
— Wołać mi Berka arędarza.
Posławszy po żyda mecenas, bo dawnym zwyczajem żydów za najlepiej informowanych uważał — sam począł chodzić i myśleć.
W godzinę zjawił się żyd, w nowym łapserdaku, z wygoloną świeżo głową (bo to były ich święta) i dość przestraszony niespodzianem wezwaniem.
— Słuchajno, mosanie Berku — rzekł Maleparta — powiedz mi szczerze i otwarcie.
Żyd jarmułkę zdjął.
— Powiedz mi co wiesz.
Żyd pokłonił się nizko.
— O naszym sąsiedzie, panu staroście z Porajowa.
— Jasny pan jego zna?
— Właśnie się dla tego pytam, że go nie znam.
— Nu, co mam powiedzieć? — mruknął żyd drapiąc się w głowę.
— Wszystko co wiesz.
— A co, p. starosta, pan z panów, mieszka w zamku, żyje bardzo po pańsku, szlachtę poi i karmi, na sejmiku króluje.
— Bogaty?
— Jasny pan żartuje?
— Pytam się.
— U niego jest miasteczko i klucz, kilka wsi, ale długów!
— Wiele długów?
— Nikt nie policzy, on sam nie wie, on taki bogaty w długi, że gdyby miał trzy Porajowa, to by ich nie popłacił.
— Cóż robi?
— Nie płaci.
— A kredytorowie?
— A cóż, milczą!
— A proces?
— A kto z nim wygra.
— To widzę ptaszek noszony — rzekł w duchu Maleparta — potrzeba się mieć na ostrożności z nim i... kieski pilnować.
— Wiele tu panów do niego przyjeżdża?
— Bardzo wiele! On pół roku mieszka koła króla w Warszawie i powiadają że król jego kocha bardzo, a panowie wielkie także jego kochają i pieniędzy dają.
— Kto tam u niego w domu więcej?
— Starsza panna i młodsza panna, ale z pozwoleniem jasnego pana, one obiedwie już dawno takie jak dziś.
— Jak to?
— One obydwie już od kilka, kilkanaście lat wszystko prawie takie same. Córka p. starosty, to jeszcze niebardzo, ale siostra, to i bardzo dawno już na świecie.
— A więcej kto tam?
— Ludzi huk, hołota, dwór wielki, ale głodny. Jasny panie, tam tylko w niedzielę i dla gości lusztyk, a reszta tygodnia post. Tam jest jeszcze pan burmistrz.
— Pan rotmistrz, chciałeś mówić?
— To wszystko jedno — dodał żyd: — won przyjaciel pana starosty, co jeździ za jego interesami i sejmikuje.
— Znał on się z naszym rządzcą i bywał tu kiedy?
— Ja jego nigdy nie widziałem.
Pogadawszy z żydem, odprawił go Maleparta, wiedząc co chciał wiedzieć i pewien będąc, że starosta potrzebuje go do sejmikowej jakiejś sprawy i dla tego rotmistrza doń wysłał. — Pojadę, mówił do siebie, będę, zobaczę, wyrozumiem. Jeśliby się udało zyskać obietnicę pomocy na sejmiku, to tutaj zostanę. Będę ostrożnie z niemi i nie dam się wywieść w pole. Starosta goły, ale ma związki, kolligat, personat i wzięty, mógłby mi się bardzo przydać.
Tak myślał Maleparta, chodząc po izbie i kołysząc się marzeniami honorów, których chciał dostąpić, projektując ożenienie, senatorskie krzesło i zatarcie nowemi związki niebardzo pięknej przeszłości, o której i sam chciał zapomnieć i wybić ją drugim z głowy.
Ponieważ rotmistrz w swoich ekskursjach nigdy nie jechał prostą drogą, ale miał niezmienny zwyczaj zbaczać i wstępować gdzie się tylko z komina kurzyło, z wiadomościami i po wiadomości, a nadewszystko dla nakarmienia wiecznie cudem jakimś próżnego żołądka, prawdziwej beczki Danaid — nie stanął więc z powrotem w Porajowie, aż późnym wieczorem, nie mając względu na niecierpliwość z jaką go oczekiwał starosta.
— A przecież, powróciłeś waść — zawołał Poraj do rotmistrza wchodzącego na salę, w której zebrane było całe towarzystwo zamkowe. — Musiano asana bardzo kordjalnie przyjmować! A cóż, udało się?
— O to i pytać nie ma czego! — rzekł z niejaką dumą rotmistrz.
Obie panie z ciekawością na niego spojrzały.
— Dostałeś wielmożny pan języka?
— Dowiedziałem się wszystkiego czego się było można i czego się chciałem dowiedzieć.
— No, to gadajże aspan.
— Młody? przystojny? — spytała Zuzia.
— Nieżonaty? — dodała panna Katarzyna.
— Bogaty istotnie? — podchwycił starosta.
— Pozwólcież mi jaśnie wiel. państwo choć odetchnąć.
— To się znaczy, że trzeba dać anyżówki rotmistrzowi — rzekł starosta — kiedy oddycha, zawsze wódkę piję, to mu zaraz sił dodaje! Nieprawdaż?
— Nie jestem od tego.
— Jesteś więc zatem. Kasieńku! — dodał starosta — powiedz tam komu niech przyniosą aqua vitae.
— Ostatnia flaszka — szepnęła panna Katarzyna z westchnieniem.
— Jeden kieliszek!
Dano tedy panu Bryndzy wódki, a on zatarłszy czuba i pokręciwszy wąsa, jął rozpowiadać i swoje przyjęcie, i rozmowę i szczegóły o których się dowiedział, i domysły wreszcie swoje.
Starosta słuchał go z uwagą, niekiedy przerywając sobie tylko wykrzyknikiem.
— Zkąd jemu takie majętności! Imię szlacheckie ledwie, a majątek pański! Co to? chyba wychrzta jaki, bo jak żyd bogaty i żyje jak żyd! Jakże się dorobił tej fortuny?
— Nikt nie wie — rzekł rotmistrz, — zdaje się że jurysterją, mecenasował w Lublinie.
— I powiadasz — ozwała się p. Katarzyna — że ci dał do zrozumienia, iżby się chciał żenić?
— Wyraźnie.
— A waćpanna zawsze tylko w każdym męża szukasz! — z wymówką i przekąsem zawołał starosta. — Jakiś podejrzanego może nawet szlachectwa człowiek! Fi!
Panna Zuzanna ruszyła także ramionami, z politowaniem spoglądając na ciotkę.
— Niewiedzieć kto, i stary jeszcze i brzydki.
— Waćpannie tylko adonisy w głowie! — gorzko odparła Katarzyna. — A co do mnie ani mi się śniło myśleć o nim. Waćpaństwo ze starostą, zawsze mi najdziwaczniejsze myśli przypisujecie. Przecież gdybym tak za mąż wyjść chciała, to bym dawno poszła.
— I powiadasz, — przerwał niecierpliwie starosta obracając się do rotmistrza — że wcale nie wygląda na pana?
— Najmniejszej rzeczy, ot taki szlachcic pokorny jakby zagonowy, a na czole mu wcale nie jasno i czegoś jakby markotny, jakby niespokojny.
— Nie wie co robić z pieniądzmi — ozwał się wzdychając starosta. — A! gdyby mnie oddał, nie chmurzyłbym czoła!
— A grzeczny? — spytała p. Katarzyna.
— Już to nie wielki polityk — odparł po chwilce rotmistrz — prosił mnie do siebie, bo musiał i samem mu się wśliznął, ale ledwie wódką nieosobliwą i to dopiero gdym się przymówił, poczęstował.
— A jeść?
— Nic nie dał!
— Jakże w domu?
— At! papierów najwięcej.
— Musi być jurysta! — dodał starosta. — I powiadasz waść, że chciałby zostać czemś na sejmikach u nas?
— Dawał mi do zrozumienia.
— Mówiłeś waść, co ja na sejmikach znaczę?
— A ba! po cóżbym jeździł!
— Dał słowo że przyjedzie w niedzielę?
— Słowa nie dał, ale tak, zrobił nadzieję!
— Patrzaj go! droży się z sobą! — mruknął starosta — kiedy taki człowiek jak ja zaprasza go!
— Ja go wyraźnie nie prosiłem.
— Dobrześ uczynił, bo gdyby na zaproszenie tak odpowiedział, mości panie — dodał wznosząc głos starosta — to by był afront. Tymczasem na niedzielę rotmistrzu, rozumiesz, trzeba nam wystąpić, aby go zagłupić. Po cicheńku szlachtę sprosić z okolicy i zebrać co można, aby wystawnie się okazać.
— Ale jaśnie wielmożny panie — rzekł rotmistrz, — nie wiele będzie można.
— Srebra co są w zastawie u żyda, na ten jeden dzień pożyczyć można.
— Jeźli da?
— Musi dać!
— A inne potrzeby?
— Pogadaj z p. Katarzyną!
— Zawsze na p. Katarzynę, kiedy co trudnego — odezwała się stara panna prostując dumnie — a kiedy drwić, to jegomość pierwszy do tego!
— Dla honoru domu — ozwał się starosta — nie chciałabyś, aby się okazało, żeśmy w kłopotach o te tam fraszki.
— Piękne fraszki! nic nie ma i grosza nie ma.
— U żydów wziąść!
— Żydzi nie dają.
— To być nie może. Na miasteczku się dostanie czego potrzeba, do kuchni co zabraknie wybrać po wsiach u chłopów. Srebra pożyczyć, po wino posłać, liberje sług dobyć warszawskie, za jeden dzień jej nie zedrą. Ale, kończył, dajcie mi z tem wszystkiem pokój, bo nie lubię się zajmować takiemi drobnostkami, mając tysiąc ważniejszych rzeczy na głowie. Dziś ekspedjuję listy do Warszawy.
I wyszedł po tych słowach.
Po odejściu starosty, dwie panie wzięły między siebie rotmistrza, aby go się o nowo przybyłego wypytać dokładnie: jak wygląda, wiele mógł mieć lat, jakiego był wzrostu, oczów, cery i t. d. Sama Zuzia, tak wzgardliwa pospolicie, uderzona niezmiernemi bogactwy Maleparty, ciekawie opowiadania o nim słuchała, a obie mówiły sobie w duchu:
— Gdyby się ze mną ożenił, żyli byśmy w mieście, dworno, pańsko, dawali obiady, i zagasili tych co tam świecą teraz pożyczanem.
— Cóż to że nie młody i nie piękny i po francuzku zapewne nie umie? — dodawała starościanka — czując się upośledzonym i aż nadto szczęśliwym z posiadania takiego rodu, wieku i piękności kobiety, dozwoliłby mi wszystkiego, paradowałabym po Warszawie! On by gdzie w kąciku siedział. Wyrobilibyśmy mu choć drążkową kasztelanię, albo choć starostwo dla tytułu. Tem lepiej że stary! Zapisałby mi wszystek majątek! i — i
Panna Katarzyna, marzyła ze swojej strony:
— Dla wdowca, dla człowieka takiego wieku, nie ma stosowniejszej partji nad dojrzałą i rozsądną pannę. Gdyby się ze mną ożenił, oprócz posagu (bo o ten pewnie nie dba) wziął by osobę, pewnego charakteru, wyprobowanej cnoty, nie trzpiota. Pewna jestem, że takiej właśnie szuka. Już mi starosta dojadł swojemi przycinkami, chciałabym, choć jeszcze mam czas potemu i nie potrzebuję się spieszyć, wyjść za mąż i skosztować własnego chleba.
Starosta marzył ze swojej strony jakby dostać od niego pieniędzy.
— Jeśli zechce być czemś na sejmikach, bezemnie się nie obejdzie, a pierwszy warunek, pewne quantum, titulo forsy na sejmik, potem nie odmówi i pożyczki. Dla takiego jak on człowieka niepospolity honor, kiedy u niego taki jak ja pożycza.
Wszyscy troje usnęli w marzeniach, a nazajutrz rotmistrz, panna Katarzyna i usłużne żydki sposobić się zaczęli do owej niedzieli. Żyd z poblizkiego miasteczka, u którego znaczna część sreber była w zastawie, zgodził się na pożyczenie ich, z warunkiem pozostania osobiście w kredensie przez czas obiadu i odebrania ich niezwłocznie. Liberją warszawską dobyto, dziedziniec oczyszczono, w starszą i wyszarzaną barwę przybrano ludzi, co zdala kupami dla ostentacji tylko w dziedzińcu stać mieli, aby wielki dwór reprezentować. Panna Katarzyna przybrała się staranniej niż zwykle do szlachty, Zuzia misternie ułożyć kazała fryzurę i upiąć suknią, starosta lamowy nałożył żupan, dobył spinki najbogatszej i pasa najsutszego, sam rotmistrz z kufra dawno nie widzianego dostał granatowego kontusza. Sposobiono się na przyjęcie Maleparty tak aby go oślepić, zaimponować mu i od razu go podbić. Ogromne drzewo genealogiczne umieszczono na samym widoku w sali jadalnej, dobywszy z kąta w którym od niejakiego czasu zapomniane butwiało.
Sproszona po cichu przez rotmistrza szlachta zebrała się tłumnie na zamek, konno, wózkami, kolaskami, taradajkami i bryczkami, dobrze przed godziną obiadu.
Starosta chodził niespokojny wyglądając sąsiada, powtarzając sobie: — Jeźli przybyć nie zechce to mi afront zrobi, którego mu nie daruję.
Tymczasem Maleparta częścią przez ciekawość, częścią przez rachubę, postanowił odwiedzić i poznać starostę: chodziło mu o to tylko jak się przyzwoicie zaprezentować. Nie myśląc nigdzie w odwiedziny się puszczać, nie przysposobił się do nich. Powozu, koni, ludzi nie miał, a czuł że stosownie do fortuny swojej powinien był ukazać się, jeźli nie chciał zostać upokorzonym. Lada szlachcic by go zaćmił. Próżny teraz, bolał już nad tem że się nie pokaże jakby mógł. Na prędce dostał sobie konia i postanowił z jednym jako tako przybranym sługą pojechać na zamek, dobrawszy strój stosowny do reszty przyboru, ciemnej barwy i skromny.
— Mniejsza o to, mówił do siebie, wiedzą że miałbym z czego lepiej się pokazać gdybym chciał.
Rotmistrz, wysłany przez starostę, dawno już czatował pod gankiem aby wprowadzić Malepartę gdy przybędzie, ale i do stołu dano, dłużej czekać nie mogąc a Maleparta jeszcze się nie pokazał. Zmierzchało już gdy zsiadał z konia u ganku; rotmistrz pochwycił go zaraz pod rękę.
— A przecież, zawołał, doczekaliśmy się szanownego sąsiada! Chodźcież na górę. Starosta, któremu zapowiedziałem wasze przybycie, niespokojnie was wygląda.
Maleparta, nie bez bicia serca, poszedł za przewodnikiem. Już sam widok starego zamku, ciżby sług, koni, powozów i całego tego pańskiego dworu, uczynił na nim wrażenie; teraz się ono wchodząc wewnątrz zwiększało. Ogromne izby pełne ludzi i ruchu, ciemne i posępne, a mimo ogołocenia jeszcze budową swoją wspaniałe komnaty, nieprzywykłemu do nich, wydawały się dziwnie pańskiemi. Szlachta co się zbierała gwarząc nad stołami, i spoglądając na gospodarza, formowała także rodzaj imponującego dworu. Sam starosta wysoki, surowego i dumnego oblicza, z tą pewnością i spokojem niezachwianym na twarzy, jakie daje życie na większym świecie, panował widocznie wśród tłumu, co mu się nizko ściskając go za kolana kłaniał.
Powitał on Malepartę z godnością i dumą, a jednak widocznie z nadskakującą grzecznością: posadził go koło siebie i zaczął rozmowę. Dawno ją był przygotował sobie i teraz szło mu jak z płatka, przy pomocy kilku szlachty blizko stojącej i potakującej raźnie słowom gospodarza. W początkach obojętna rozmowa zwróciła się nakierowana umyślnie na stosunki, kolligacje, wziętość starosty, jego życie w Warszawie, znajomości z magnatami i ludźmi wszechmocnymi przy królu. Wśród niej wrzucał on zręcznie zapytania, badające Malepartę o jego przeszłości i zamysłach dalszych.
Mecenas z początku odurzony gwarem, widokiem zamku i dworu, a nareszcie i impozycji pełnego gospodarza, wkrótce przyszedł do siebie. Nie uniżając się, potrafił zachować ze starostą na przyzwoitym tonie. Ten spostrzegł wkrótce, po odpowiedziach Maleparty, że ma do czynienia z nie łatwym do wyprowadzenia w pole człowiekiem, zaczął więc być ostrożniejszym w słowach i baczniejszym w pytaniach.
— Pozwólcie — rzekł po chwili rozmowy starosta podnosząc się z krzesła — abym was szanowny sąsiedzie przedstawił mojej siostrze i córce.
Maleparta skłonił się. Weszli do bocznej komnaty, gdzie z niespokojną ciekawością, podglądając o ile mogły, siedziały dwie kobiety. Domyśliły się one od razu, z kim wszedł starosta i rzuciły oczyma na przybywającego. Panny Katarzyna i Zuzia sznurując usta, powitały go ukłonem, poczem znowu wlepiły wejrzenia w gościa, co zimny, chmurny jak zawsze, szeptał coś pod nosem, nie wiedząc już jak z kobietami w których towarzystwie nigdy się nie znajdował, znaleźć.
Tu chwilkę posiedzieli tylko, ale rozmowa nie szła, urywała się, umiano w niej wszakże dać do zrozumienia nowo przybyłemu, że jeźli zechce odwiedzać Porajów, mile go widzieć w nim będą.
— Spodziewam się — dodał na wychodnem z komnaty starosta — że nie zechcecie życzliwych odepchnąć i ocenicie naszą sąsiedzką ku sobie przychylność. Nie macie tu znajomych, obowiązkiem więc naszym dać wam poznać okolice, ludzi, wprowadzić was w nasze koło. Spełnim to z prawdziwem ukontentowaniem. — A teraz, — dodał, rachując na kielichy mające spełnić dla rozwiązania języka Maleparcie: — Zdrowie nowego sąsiada! — Podniósł puhar i wszystka szlachta za nim wykrzyknęli jednogłośnie:
— Zdrowie nowego sąsiada!
P. Paprocki skonfundowany, ale mile połechtany tą attencją, kłaniał się nizko, bełkotał coś i dziękował. — Usiedli, kielichy z rąk do rąk podawać zaczęto i zdrowia coraz dziwniejsze wymyślać. Starosta zachęcał do pijatyki i pilnował dobrze Maleparty, któren coraz mniej ostrożny, coraz więcej się durząc, spełniał wnoszone zdrowia, do których po staropolsku wszelkiemi sposoby naglono. Szlachta już podpojona, ściskała za kolana starostę, wykrzykiwała podrzucając czapki, i z serca ogłosiła pochwały gospodarza.
— Widzicie — rzekł na bok odprowadzając rotmistrz Malepartę — jak tu naszego starostę szanują i kochają. Mając go za przyjaciela i protektora, wszystko u nas zrobić można, a nic bez niego. On duszą naszej szlachty.
— Dziękuję wam, żeście mnie wprowadzili w dom jego.
— I więcej jeszcze podziękujecie — dodał rotmistrz — gdy się lepiej poznacie. Nasz starosta, to człowiek! Co mówię, mało, mało...
Ale zbliżył się i starosta ku Maleparcie, którego poufale wziął pod rękę. Mecenasowi już w głowie od wina i bujnych myśli szumiało, powoli przytomność zwykłą tracił, czując się jakby pochwycony tym gwarem, szumem, wrzawą, pociągniony powszechnem wynurzaniem się i wesołą rozmową, do poufalszego wypowiedzenia swych myśli. Korzystał z tego starosta i wdał się w rozmowę, niespuszczając z tego tonu senatorskiego, jaki go nigdy nie odstępował, a jednak umiejąc się zniżyć nieco i spoufalić z mecenasem, którego brał za serce każdem słodszem słówkiem.
— Mój miły sąsiedzie — odezwał się starosta — powiedzcież mi, wszak myślicie zapewne zamieszkać z nami?
— Zapewne, zapewne! — rzekł mecenas — dla samego szczęścia sąsiadowania z jaśnie wielmoż. panem.
— Wielce wam wdzięczny jestem i chciałbym okazać moją przychylność dla was, jeźli potrafię. Spodziewam się, że nie zechcecie napróżno siedzieć w domu i mogąc służyć Rptej skutecznie?
— Radbym z duszy.
— Możecie być posłem na sejmie!
— Nieznajomy jestem tutaj.
— Poznamy się!
— Nikt za mną głosu dać nie zechce.
— Nie bójcie się. Ja z wami! a mnie bracia szlachta nic nie odmówią.
— Potrafięż?
— Potraficie, bylebyście chcieli — przerwał starosta. — Musiemy, powtarzam, musiemy was zrobić posłem.
Mecenas uścisnął starostę.
— Ale o tem potem — zawołał gospodarz — zamieszkajcie tylko z nami. I — dodał ciszej, trzeba wam trochę szlachtę ku sobie pociągnąć... dom otworzyć, żyć wystawniej. Przywykliście jak słyszałem do samotności.
— Potrafię od niej odwyknąć — rzekł rezolutnie Maleparta.
— Miło mi tak szlachetne widzieć w was sentymenta — dodał starosta a w duchu rzekł sobie: — Jesteśmy na dobrej drodze! Będzie się musiał starać przezemnie! Zatarł ręce. — Chodźmy! — zawołał głośno — chodźmy spełnić jeszcze zdrowie.
Podano kielichy i wypróżniono je krzycząc:
— Zdrowie gospodarza! zdrowie jaśnie wielmożnego starosty.
Napróżno chciał gospodarz wznieść inny toast, szlachta, a na czele jej zaanimowany Maleparta, zagłuszyli go. On dziękował ze swoją poważną dumą i protekcjonalną miną.
Nareszcie podpojona dobrze szlachta, powoli wysuwać się, dosiadać stępaków, taradajek, kolasek i bryczek zaczęła, zaturkotało w dziedzińcu i goście wynosili się po jednemu, po kilku, gwarząc jeszcze i śmiejąc się w ganku, krzycząc w bramie. Maleparta chciał także umknąć, ale starosta go zatrzymał.
— O! poczekajcie, rzekł, poczekajcie, rad jestem żem was złapał, nie tak łatwo wypuszczę.
Mecenas konfundował się dziękując, kłaniając, uradowany z dobrego przyjęcia, dla którego zapomniał o zwykłej ostrożności, o niedowiarstwie swojem.
— Siadajcie! siadajcie — rzekł starosta — spoczniemy po wrzawie, pogadamy swobodniej.
I tu korzystając z chwili, bardzo zręcznie rozwinął starosta przed oczyma odurzonego już Maleparty, obraz swojej wielkości. Opisywał stosunki swoje w Warszawie, wziętość na dworze, wpływy, kolligacje, umiał niby wypadkiem naprowadzać rozmowę na to co chciał powiedzieć, aby dać o sobie wysokie wyobrażenie nieznajomemu. Malował mu osoby wyższego świata z któremi żył w najściślejszych stosunkach, opowiadał anegdotki, w których grał znaczącą rolę. Godzina minęła na tem zdradzieckiem ukazywaniu mecenasowi, z różnych stron, tego świata pańskiego, do którego tak już wstąpić pragnął, a którego co chwila zdawał się bliższym. Starosta czytał w oczach nietającego się gościa, jakiej mu napędzał oskomy.
— W Polsce — dodał nareszcie — my magnaci nie stanowiemy, jak to mylnie, utrzymują, osobnej klasy, osobnego społeczeństwa, że tak powiem, rodu. Co jest znakomitego w szlachcie, przechodzi do nas prawem natury, prawem porządku koniecznego. Jednych wprowadza ród dawny szlachecki, któremu lustru piastowane godności wyższe dodają, drugich wielka fortuna, innych wielkie talenta. Patrzajcie ile to nowych przybyszów na tym naszym świecie, a ile z niego familji w dawne zapomnienie odpadło! Koleją wznoszą się nieznane szlacheckie rody na krzesła senatorskie, chwytają buławy, infuły i laski, a znane i zasłużone imiona zniżają się i na zagon swój przy szabli orać idą. Nie myślcie, aby tylko ród wprowadzał do godności i znaczenia, ród taki naprzykład jak nasz starodawny Porajów. Znam tysiąc gorszej i świeższej szlachty, co wyższe wszakże odemnie posiadła miejsca. W herbarzu Paprockiego mości panie, ledwo o nich czytasz dwa wiersze, lub nic wcale, herbu nie znasz a jednak patrzaj gdzie są? U boku królewskiego, w senacie, i tylko co nie widać, jak zostaną książętami Imperji.
— Tak jest?
— Tak jest — rzekł starosta: — ożenieniem najczęściej z pięknego rodu osobą wchodzi bogacz w nasz świat, i dalej już, byle był szlachcicem, nikt go nie pyta, czy jego przodkowie sieli hreczkę, czy senatorami byli. Weźcie to do siebie, dodał, możecie być więcej i daleko wyżej, macie szlachectwo i fortunę ogromną, macie talenta, możecie dojść wysoko.
— Nadto mi podchlebiacie, starosto!
— Szczera prawda, przyjacielska rada, bylebyście chcieli, dosiągnięcie wysoko. Nikt was nie spyta zkąd idziecie, bo to i z mody wychodzi, i staroświecczyzną trąci.
Maleparcie nie trzeba było tak wiele, aby go do reszty zdurzyć, zapomniawszy na wszystko, wydał się z wesołym uśmiechem na twarzy, i starosta miał przyjemność widzieć naocznie skutek swej mowy.
— Tak, tak, kochany sąsiedzie, dodał: niechaj w kącie siedzi, kto w nim siedzieć musi, dla was to nie stosowna. Okradalibyście kraj z użytecznego człowieka. Wierzcie mi, miejcie więcej ambicji: nie przystoi się tak zakopać na wsi, macie już dosyć, możecie przestać zbierać a zacząć używać.
Oszołomiony zupełnie, w najweselszym humorze, wyniósł się Maleparta, pożegnany najserdeczniej przez wszystkich z zamku starosty. Gospodarz wywiódł go na wschody, rotmistrz do ganku.
Gdy siadał na koń, spytał go:
— Kiedyż się zobaczymy?
— Podziękujcie jeszcze raz staroście za łaskawe przyjęcie i powiedzcie mu, że muszę pojechać do Lublina, ale za tydzień, a dwa najdalej, powrócę i nieomieszkam submittować się w Porajowie.
— Jedziecie więc znowu do Lublina?
— Muszę, ale na krótko.
— A zatem szczęśliwej drogi i prędkiego do nas powrotu.
— Dobranoc, dziękuję!
Mecenas zacinając silnie konia odjechał od ganku cały rozmarzony, z roztarganemi myślami, głową pałającą i pełną projektów. Starosta trafił w słabą jego stronę, rozdmuchał i tak już poczynającą gonić w sercu ambicją. Teraz lecąc jak szalony na koniu, dziwnie daleko puszczał się marzeniami, widząc przed sobą zapomnienie przeszłości, nasycenie dumy i próżności; sukcesa piętrzące się jedne nad drugiemi!
Ani się opatrzył jak stanął u ciemnego ganku Grabowego dworu, a znużony wrażeniami i drogą odbytą, padł na łoże i usnął. We śnie znowu widział się magnatem, a do koła klęczącą szlachtę, pijącą jego zdrowie i krzyczącą vivat! widział się u boku króla, okryty błyszczącemi od drogich kamieni sukniami, z czołem promieniejącem i sercem wzdętem dumą; widział się na zamku jakimś, w wysokiem krześle złoconem a mnogość ludu pod nogami, z gołemi głowy, kłaniającą się jego wielkości.
Przebudził się, a sen nocny nie ustał w jego głowie, marzył jeszcze to samo co wczoraj, co w nocy. Szybko uczyniono przygotowania do drogi, łatwo mu było wybrać się, bo jeden tylko tłumaczek z sukniami i z papierami szkatułka, cały sprzęt podróżny mecenasa stanowiły.
— Pojadę — rzekł w duchu — pojadę i powrócę, aby nawzajem ich zdziwić i zaćmić mojem bogactwem. Mogę łatwo wystąpić jak on, i lepiej i wspanialej jeszcze. Mam z czego! Pojadę i powrócę innym wcale! Nie pożałuję na nic, wysypię pieniędzy ile ich potrzeba będzie, ile mam. Dopiero wówczas pozna mnie starosta!!
Tak mówił do siebie, i mówiąc sam jeszcze z sobą walczył. Dawne a długie skąpstwo, wkorzenione w sercu, przeciwiło się dumie, co je chciała sobie na ofiarę poświęcić. Żal brał rozsypywać pieniądze, tak pracowicie zgromadzone, w pocie czoła i sumienia powolnie wyssane z ludzi, okupione krwią i łzami, oszukaństwy i występki.
Wśród marzeń o przyszłej wielkości, przychodził żal pieniędzy, żal mających się roztrwonić dostatków, były chwile że mecenas chciał plunąć i porzucić wszystko, zamknąć się i zbierać dalej, więcej a więcej, bez końca.
Duma jednak już raz rozgospodarowawszy się w sercu, coraz w niem samowładniej rządziła, wszystko jej posłusznem być musiało, i po krótkiej walce, stare skąpstwo położyło się zwyciężone, podbite, bezsilne u nóg nowej królowej.
— Nie będę żałował niczego, mam dosyć — powtarzał jadąc Maleparta! — Rozsypię, roztrwonię, a jak mówił starosta, dojdę wysoko! Z pieniędzmi, gdzie nie można zajść. On miał słuszność! Na senatorskich krzesłach siedzą nie szlachta, siedzą bogate wychrzty, siedzą pludry Niemcy, czemużby nie miał go zająć szlachcic polski, co się dorobił fortuny???
W tej chwili stanęły mu przed oczyma cienie wszystkich ofiar poległych w tej walce, i posępny, pomięszany, zamilkł.
— To się zapomni! — rzekł w duchu: — tego już nikt nie pamięta. To dawno przeszło! Dawno!
Po wyjeździe Maleparty z zamku, starosta zacierając ręce, kręcąc wąsa, pociągając pasa, wszedł do komnaty, gdzie dwie panie dryzlowały poglądając w milczeniu jedna na drugą, nie bez niejakiej niechęci. Obu im marzyło się już bogate za mąż pójście, i obie roiły, że one tylko mogą się podobać Maleparcie, którego posępne oblicze, wzrok wilczy, bynajmniej ich nie odstraszał.
Obie także domyślały się, że w sobie miały współzawodnicę. Jedna drugą mierząc okiem, szukała na twarzy wyrazu uczucia, którego się w duszy domyślała, i znajdowały czego szukały, bo nie umiejąc kłamać twarzą, pod wpływem myśli silnej, wydawały się to półuśmiechem bez przyczyny zjawiającym się na ustach, to zamyśleniem głębokiem.
— Śmieszna ta ciocia, mówiła w duchu Zuzanna, że jej się dotąd śni za mąż pójście i jeszcze tak świetne.
— Dziwna ta Zuzia ze swojemi marzeniami, mówiła ciotka, pewna jestem, że jużby chciała złapać tego człowieka. Ależ szalona! młode to jeszcze, nic nie zna, nie rozumie, a już się wybiera za mąż! I za kogoż jeszcze.
Tak obydwie wzajemnie poglądały na się i szydziły w duchu z siebie, gdy wszedł uradowany w różowym humorze starosta.
— Mamy go teraz całego, rzekł, niepochlebiając, przywiązałem go do siebie węzłem ambicji, którą w nim wzbudziłem. Jedyną może mieć podporę we mnie i nie obejdzie się bez niej!
— Któż to? — spytały obie kobiety, niby nie wiedząc o czem mowa.
— A! przecież nasz sąsiad! Krezus! Krezus!
— Ale jakże okropnie wygląda! — odezwała się ciotka, udając obojętną wzgardę: — o milę czuć szlachciurę zagrodowego.
— Ja tego nieznajduję — przerwała Zuzanna — prawda że nie piękny, ale ma coś w twarzy, w ruchu, wspaniałego, wzbudzającego uszanowanie.
— Powiedzcie raczej strach i wstręt, — szydersko, złośliwie i prędko, dodała ciotka.
— Ja tego nie widzę.
— Co do mnie — rzekł starosta — nieznajduję, ani jednego, ani drugiego. At! sobie fizys jakich tysiąc na świecie! Prawda nie ma w niej wiele szlachetności, ale natomiast jest coś surowego, co za nią płaci.
I usiadł zamyślony. Widok siostry i córki, nowych mu myśli napędził do głowy. Nagle jak błyskawica przeleciał przez nią pomysł, związania Maleparty i jego fortuny ściślejszemi węzły z sobą. Począł dumać o ożenieniu go z jedną z tych dwóch kobiet, które w milczeniu siedząc, na pozór obojętne już tą samą nadzieją się kołysały.
— Ambicja obudzona, ożenienie, nowym dla mnie środkiem będzie! — rzekł w sobie: — myśl złota! Prawda, poświęcić potrzeba pamięć rodu naszego, jego świetności: ale za to, nie wiem jakich ofiar od niego wymagać nie mogę. Zrobi wszystko co zechcę.
— Co innego jest traktować z obcym, co innego z powinowatym! Potrzeba go ożenić, koniecznie ożenić! Rotmistrz mu tę myśl podda: córki nie poświęcę, nadto jeszcze młoda, mam widoki na nią, książątko to w Warszawie, bardzo na nią patrzało, mógłbym mieć zięciem człowieka wziętego u dworu i ze znaczeniem, a bogatego szwagra. Przytem, p. Katarzyna blizka lat pięćdziesięciu. On nie młody. Zmarliby bezdzietnie, sukcesja na mnie lub córkę dopilnowawszy się z intercyzą. Obstanę przytem aby zrobił opis potrzebny i rozumie się że inaczej niedopuszczę małżeństwa, chyba wyposaży ją dobrze i zapisze majątek. Myśl złota! Trochę jej poświęcić potrzeba. I ileż to ekskuzuje mnie przykładów, ile małżeństw podobnych w najpierwszych rodzinach kraju. Ile połączeń z domami szlacheckiemi, bez fortun nawet, a tu fortuna — i jaka jeszcze fortuna! Złota myśl, powtarzam, to tylko sęk, czy p. Katarzyna zechce; mówiła coś o nim z przekąsem? Pełnoletnia! Zawsze jednak zostaje pod moją władzą i opieką. Namówię ją, namówi się sama! A w ostatnim razie, w razie oporu — Zuzia pójdzie za niego! Nie chciałbym jednak dawać mu Zuzi!
Starosta mówił tak sam do siebie, chodząc po izbie wielkiemi krokami i niezważając wcale na kobiety, które w milczeniu to na siebie, to na niego poglądały.
— Tak jest! — powtarzał — jeźli tylko wieści nie zwodzą, jeźli tak bogaty w istocie, jeźli się dowiem o nim, że przynajmniej nie splamił się niczem zbyt brudnem, dam mu siostrę, wreszcie córkę. Będę go miał w ręku! Rotmistrza użyję na spenetrowanie jego zamysłów i poduszczanie go z lekka. To zręczny człowiek: rozmówmy się z nim.
Szybko wybiegł z pokoju zamyślony starosta i udał się do swojej komnaty, w drugiej stronie zamku położonej. Była to jedna z tych staroświeckich izb sklepionych, z wązkiemi oknami, grubemi i pełnemi framug ścianami, z drewnianemi wśród nich ramami, w których wisiały resztki niedopłowiałego zielonego adamaszku. Na nim z czarnych grubych ram, wyglądały zasępione portrety kilku Porajczyków, z długiemi wąsy, w szubach karmazynem pokrytych, z laskami w ręku, sygnetami na palcach, czapkami futrzanemi na głowach. Nad każdym z nich świecił herb w górze, jak owa gwiazda trzech króli, wiodący ich do wielkich czynów, do świata sławy i blasku. Starosta spojrzał wchodząc na przodków, i uczuł się małym, w oczach tych nieugiętych sarmatów. Jeden z nich poległ w obronie kraju, na granicy tureckiej; drugi zubożał na posługach Rzptej; trzeci rozsiekany został przez szlachtę, gdy ją od szału odwodził i upamiętać chciał słowy rozsądku i przykładami cnoty. Jak daleko było wnukowi do dziadów! Jeszcze ten sam na nim był strój, ta sama krew w żyłach, język w ustach, a już serce tak różne, charakter tak odmienny. Jak niżej stał od tych ludzi, co nieśli każdy do potomności z sobą jakąś zasługę i cnotę!
W tej izbie, nie było jak dawniej bywało, za onych dziadów i pradziadów sławnych; wisiały tam niegdy kolczugi, zbroje, pancerze, pawęże, proporce, buńczuki, szable, arkabuzy, rusznice — teraz na ścianie jednej zwierciadło w ramach srebrnych, na drugiej wizerunek bitwy wyblakły i płowy, w kącie zegar z postumentem szklannym, w pośrodku stół papierów pełen, pod nim papiery, po kątach, na oknach, całe życie w mizernych papierach, adresowanych z szczerym affektem do Mościwego pana brata, i rzuconych w kąt przez niego.
W najciemniejszym izby rogu, jedna stała karabella zardzewiała, niedotykana i widocznie tylko pro forma noszona. Nigdzie zbroi, nigdzie śladu rycerskiego dzieła, co dawniej wsiąkało w siebie wszystkie życie polskiego szlachcica. Smutno, ciemno, zapylono!!
Środkiem tej izby chodził żywo starosta z chmurnem czołem, ręce założone w tył, głowa spuszczona ku ziemi.
Posłał po rotmistrza i czekał obracając się ku drzwiom, a ten ktoby go widział przed chwilą w sali między szlachtą, wesołego, ochoczego, dumnie po gościach spoglądającego; zdziwiłby się nagłej odmianie twarzy. Porysowało się czoło, oczy blask straciły, usta uśmiech, schylił się we dwoje, zmalał, znikczemniał. Tak myśli go gryzły, tak niespokojność piekła go wewnątrz, że widać było wszystko choć na przywykłej do tajenia, co się w duszy działo, twarzy.
Nareszcie nadszedł rotmistrz, przecierając oczy, trochę podpity, bo mu zasnąć nie dali, a właśnie był uprojektował sobie spocząć, gdy go z pierwszego snu, zbudzono. Smutny, drapiąc się w głowę, stanął przed starostą, który dostrzegł, że nie można z nim było o niczem mówić na serjo, a przecież nie mogąc pokonać potrzeby wynurzenia się zawołał:
— Wiesz Atanazy, przyszła mi doskonała myśl do głowy, chciałem ci ją zaraz odkryć, bo ci ufam i tyś u mnie prawą ręką.
Rotmistrz coś mruknął dziękującego, za odpowiedź.
— Jeźli to prawda — dodał starosta, — że ten twój Paprocki, tak bogaty.
— To pewna, jaśnie wielmożny starosto, że jak gdyby był żydem, albo —
— Co pleciesz — krzyknął starosta w gniewie. — On nie może być żydem.
— Albo przechrztą — dodał spokojnie rotmistrz ziewając i ukrywając ziewanie w rękawie.
— On nie może być przechrztą — przerwał gwałtownie starosta: — to być nie może. Albo waćpan słyszałeś że on przechrzta?
— Ani wiem; ani słyszałem, ani być może. Szlachcic z szlachty starodawnej, wypróbowanej, miał (wiem od niego) sprawę z synowcami czy stryjami, nie pamiętam, o majątek. Tandem gdyby był przechrztą, nie miałby ani stryjów ani synowców.
— Masz Waćpan racją, tak, tak, — dorzucił starosta — nie może być przechrztą, nie może. Zgubiłby mnie.
— Jakto jaśnie wielmożny panie?
— A tak, bo mi doskonała myśl przyszła. Mam na niego projekta.
— To ja wiem — wycedził p. Atanazy powoli i ospałe, przecierając oczy.
— Ale Waćpan nic nie wiesz.
— Może i nie wiem.
— Słuchajże Waćpan.
— Słucham jaśnie wielmożny starosto.
— Przerywasz mi, rotmistrzu.
— Milczę jaśnie wielmożny starosto.
— Milczże i słuchaj.
— Milczę i słucham.
— Ale chciejże milczeć, naprawdę! — Rotmistrz, który po pijanu rozumując, sądził że powinien był dotrzymywać rozmowie jakiemi takiemi odpowiedziami, znowu gębę otworzył, ale mu już starosta niecierpliwy, nie dał mówić.
— Złota myśl, powiadam Waćpanu! Jeźli tak bogaty, czemu by się nie miał ożenić, albo z p. Katarzyną?
— Istotnie, ożenić by go z panną Katarzyną.
— Albo — dorzucił starosta — jeźli żadnym sposobem nie zechce, to z Zuzią.
— Istotnie jaśnie wielmożny starosto, ożenić.
— Waćpan napiły jesteś rotmistrzu?
— Istotnie, jaśnie wielmożny panie.
— Idźże waść spać.
Rotmistrz pokłonił się w milczeniu i odszedł. Dopiero nazajutrz rano, na chłodno, wzięto tę rzecz pod rozwagę.
— Ale — rzekł nasamprzód starosta — wara o tem szepnąć komukolwiek, bo fora ze dwora! Pójdziesz Aść precz bez litości.
— Jeszczem się nigdy nie wygadał.
— Waćpan go spenetrujesz, gdy tam z tego Lublina powróci, czy ma intencją ożenić się.
— Jużem go spenetrował.
— I cóż?
— Ile przypominam sobie, mówił mi że gdyby dobrze.
— Ależ nie może być lepiej nad to co mu się stręczy.
— Z panną Katarzyną?? — spytał rotmistrz.
— Chociażby.
— Nie zechce.
— Dla czego? Dojrzała, wytrawna, sam wiek dla niego, imienia pięknego, fortuny mu nie potrzeba, koligacje zaszczytne, protekcja nareszcie.
— Nie zechce.
— Dla czego?
— Bo ma pod ręką starościankę, a z dwojga wybierając.
— Ja mu jej nie dam.
— Hm! — szepnął rotmistrz — to się zobaczy, spróbuje.
— Waćpan, jak powróci, niby tak od siebie, radź mu połączenie z moją familią, ogólnie. Nie taj jednak że będą trudności.
— Alboż będą? naiwnie spytał Atanazy.
— Muszę się podrożyć!
— Aha! rozumiem.
— Mów od siebie, wystawując korzyści takiego połączenia, opisz moje wpływy, (ale zawsze od siebie): podbijaj bębenka, ja co z mojej strony potrzeba będzie uczynię. Nade wszystko wystaw mu Waćpan, że tu się bez wielkich ofiar pieniężnych i zapisów nie obejdzie. Potrzeba aby mi zapłacił za to, że się aż do niego zniżam. A jeźli mi dobrze usłużysz, bądź pewien mojej łaski i protekcji.
— Właśnie chciałem się przypomnieć jaśnie wielmożnemu staroście, już to piąty rok, jak o ten przywilej proszę, i zawsze —
— I zawsze mnie ktoś ubiegnie — przerwał niecierpliwie starosta: — ale teraz gardło ci daję, że go wyrobię u króla. Ostatnią razą król mnie ściskając przepraszał, że nie mógł zadość mej prośbie uczynić i zapewnił, że pierwszy wakans.
Rotmistrz za kolano uścisnął starostę.
— To Waćpana interes jak mój — dodał pan — bo jeźli nie będę miał pieniędzy od tego człowieka, nie pojadę do Warszawy i wszystko w łeb weźmie.
— Ja się będę starał duszą i sercem jaśnie wielmożny panie.
— Równie dla mnie, jak dla siebie to uczynisz. Dodaję jeszcze, jeźli się to uda, karego ogierka z mojego stada co się tak Waści podobał. A kiedy miał powrócić z Lublina?
— Mówił że z drogą do dwóch tygodni zabawi.
— Przypomnij mi waść, abym się potem w Lublinie o nim dowiedział.
— Dowiemy się, ja sam pojadę.
— Dobrze, ale naprzód ułóżmy wszystko, przygotujmy, spenetrujmy go: przechrztą być nie może, ani tak już jawnym łotrem. Zresztą bogaty, wiele mu ludzie zapomną, a wiele mogą i niewiedzieć, wszak w Lublinie mieszkać nie będzie?
Po tych słowach rozstali się.
Gdy tak burzy się starosta projektami i niecierpliwie przybycia Maleparty oczekuje, dwie panie z Porajowa roją, każda sobie, na rachunek sąsiada, dziwnie piękną przyszłość. Jak to się dzieje, nie wiem, że gdy kochankowie się poznają wejrzeniem, tak samo poznają się nienawistni sobie i współzawodnicy? Jest coś co szepcze do ucha — on ci nie sprzyja, on równo z tobą do jednego bieży celu.
Poznały dwie kobiety, ciotka i siostrzenica, z wejrzenia, nie wiem z czego, że obie godziły do jednego zamąż pójścia i zawsze nie bardzo zgodne, teraz jeszcze mniej się stały przyjazne. Nie mówiły do siebie, a jeźli się ozwały, to się wzajemnie kłóły temi słówkami na pozór niewinnemi i bez znaczenia, co najgorzej bolą, bo się do rany od nich przyznać nie można, ani o nią poskarżyć. Zuzia jako młodsza i pod władzą ciotki zostająca, władzą, którą za tyrańską uważała, zawsze z uszanowaniem odzywała się do p. Katarzyny, ale niemniej ranić ją umiała boleśnie. P. Katarzyna ani się taiła ze złym humorem i swoją do siostrzenicy pretensją.
— Gdyby jej tu nie było — mówiła w duchu — musiałby pomyśleć o mnie; a tak gotów rzucić okiem na młodszą. Ale to być nie może! Nie, nie, statysta, poważny człowiek, miałżeby sobie tę przepiórkę, tego trzpiota, tę lalkę francuzką podobać? — Nigdy, pewna jestem, że jeźli myśli o ożenieniu, zwróci się ku mnie.
Zuzia spoglądając na ciotkę mówiła w duszy znowu:
— Jużcić cioci śmiesznie byłoby chcieć iść za mąż! Mało co młodsza od ojca, sama mówi, że pamięta doskonale nieboszczyka Augusta II! A on, mógłżeby pomyśleć o niej? Niepodobna! O! gdyby się ze mną ożenił!
Z tą myślą troje mieszkańców Porajowskiego zamku, kładli się spać, i wstawali przez dwa tygodnie.
Z rozkazu starosty, od połowy drugiego, codziennie konny posłaniec, przejeżdżał przez Grabowy dwór, zatrzymywał się u karczmy i pytał arędarza o powrót pana. Żyd zawsze odpowiadał: codzień się spodziewają.
Nareszcie jednego dnia, doniósł posłany, że kuchnie, konie powodne i część dworu nadeszły, a dziedzic spodziewany był nazajutrz.
Rotmistrz pobiegł z wiadomością do starosty — uśmiechając się do siebie.
— A co tam!
— A co! dziwne dziwy jaśnie wielmożny starosto. Wszak to nasz sąsiad, już spaniał.
— Powrócił!
— Nie, jeszcze nie, dopiero się go jutro spodziewają. Ale słyszycie! on com go w białym kitlu płóciennym, z jednym chłopakiem do posług, pierwszy raz tam będąc, znalazł, teraz jedzie dworno, kuchnie, konie powodne i część dworu dziś przyszły.
— Któż ci to mówił?
— Posłany i dodaje, że dwór ogromny, konie piękne, czeladź ubrana wytwornie i kuchnie i piwnica zajmowały kilka wozów.
— Skutek danych mu tu przestróg. To wyśmienicie — zawołał starosta — znać że słaby człowiek, zrobiemy z nim co zechcemy! Waćpan miej się na pogotowiu do wyjazdu jutro.
— Jutro dopiero przyjedzie.
— Masz racją, więc pojutrze dopiero, pojutrze rano na bułanego, a uważaj dobrze abyś mi wszystko opisał dokładnie. Dziwny człowiek, dodał, albo my go nie rozumiemy, albo słabego bardzo charakteru; z czego się cieszę mocno.
— Ale, ale — przerwał po chwilce odwołując od drzwi rotmistrza: — kiedy tak, Waćpanu nie wypada zjechać do niego lada jak, bo byś źle tam mój dwór reprezentował. Weź ze sobą Kondrata niemca luzaka, rząd na konia nowy, i przybierz się jak tam uważasz.
— Już to niepochlebiając sobie — odpowiedział rotmistrz (trochę rad luzakowi, trochę markotny przestrogą) — damy sobie radę.
W pół godziny potem, starosty siostra i córka wiedziały już, przez panny służące, które słyszały od ludzi, co słyszeli od człowieka, wiedzącego o tem od rotmistrza, iż pan Paprocki nadjechał do Grabowego dworu z królewskim dworem, w wielkiej assystencji, z kuchnią, końmi, kolasami, ludźmi, i obie na tę wieść poklasnęły w dłonie.
— Widocznie chce się starać! Już nie darmo taki zachód, taka wystawa!
I spojrzały na siebie ukradkiem, wyczytały wspólną radość, zasmuciły się nią, skrzywiły i tyłem obróciwszy, odeszły.
— Ręczę, że cioci się zdaje, że to wszystko dla niej.
Gdy nadeszło pojutrze owe, którego i starosta i rotmistrz wyglądali zarówno, raniuteńko siadł na koń Atanazy i wedle zwyczaju przeżegnawszy ziemię przed koniem, potem siebie, ruszył z kopyta, poglądając na luzaka w barwie starosty, co mu raz pierwszy assystował.
Dojeżdżając do Grabowego dworu, wielkie oczy wytrzeszczył p. Antanazy na niesłychane zmiany, jakie tu zaszły od dwóch tygodni. Posłaniec nic mu o nich nie mówił, a było o czem, zważywszy sam pospiech, z jakim się dokonały. Dziedziniec, stary dwór, oficyny, zabudowania blizkie, wyglądały do niepoznania odmłodzone, odświeżone, upięknione; droga nawet co wiodła do dworu wysadzana staremi wierzbami, przybrała jakiś pozór niedzielny. Po obu jej stronach na nowo okopano rowy, wystawiono mostki, zgarnięto suche napadłe gałęzie, wyrównano doły. Dziedziniec otoczył się świeżym bielejącym z daleka parkanem i ogromną bramą otwierał, sam dwór, do którego się teraz dojeżdżało brukowaną drogą, wybielony, z nowemi okny, drzwiami, słupami, barjerami, wydawał się jak nowy.
Stajnie, wozownie, zabudowania folwarczne równie starannie ubrane były w nową sukienkę. Ale co najbardziej, co do niepoznania zmieniało Grabowy dwór, to ruch w dziedzińcu, niedawno tak milczącym, gdzie tylko gęsi, kaczki i indyki czasem się zatrzepiotały i odezwały. Teraz wcale tu inaczej już było, przed stajniami gromadka ludzi w barwie porządnej krzątała się przy koniach, wozach, kolasach i ogromnej, złocistej, malowanej, skórą pąsową wybijanej karecie, której gałki świeciły wspaniale nad ogromnym pudłem, umocowanym na czterech wyrzynanych misternie słupach. Wiedziono pokryte żółtemi derami konie od wody i do wody, opatrywano inne, przeprowadzano zwolna w ręku. Przy folwarku kręciła się licznie zgromadzona czeladź, u drzwi domu ukazywało się pełno dworaków, siedzących, wychodzących, krzątających się, wnoszących kufry i paczki.
W obu gankach ścisk był różny.
Rotmistrz który głowę na widok tej metamorfozy stracił, i czuł że się źle wcale wydawał przy tym dworze tak świeżo i wytwornie odzianym, tak licznym; mimo że niedawno pysznił się swoim luzakiem, teraz zwinął chorągiewkę i nie wiedział już przed który ganek zajechać.
— To cały szatan — rzekł w duchu: — kiwnął palcem i patrzajcie co zrobił! Teraz to już nie żartem wygląda na jaśnie wielm. pana! Co za dwór, jaka wystawa, jaka kareta! co za konie! Do tysiąc fur djabłów, to niepojęta. Ale nie traćmy przez to głowy. Dobra nasza, bez marjasza!
I to mówiąc, a dla dodania rezonu, którego mu brakło, pokręcając wąsa potężnego, rotmistrz stanął u ganku, pytając:
— Jest pan doma?
— Jaśnie wielmożny pan?
— Już i jaśnie wielmożny! — rzekł w sobie pan Atanazy.
— Tylko co nadjechał! — odpowiedział dworzanin, mierząc oczyma przybysza.
Pan Atanazy zsiadł z konia i rzucił się we drzwi, pamiętając gdzie dawniej stał mecenas; ale go wstrzymano.
— Prosiemy tędy.
Wskazano drzwi na prawo, które się otwarły i zdziwiony coraz bardziej rotmistrz wszedł do wielkiej sali, wybitej pstrą materją w kwiaty, w której nikogo nie zastał.
— Pozwólcie żebym was oznajmił — rzekł wchodzący wygalowany (jak to już wówczas poczynano) sługa.
— Patrzcie, już czekać na siebie każe! dodał w duchu p. Atanazy. — Szatan nie człowiek! A takie to było pokorne, takie przystępne!
I gdy sługa szedł dalej w głąb, Atanazy rzucił okiem do koła. Podziwienie jego rosło co chwila wzmagając się. W tym domu, w którym będąc raz pierwszy, zastał dwa stołki drewniane, stół dębowy i tapczanik tylko, teraz wspanialej było niż na Porajowskim zamku. Ściany błyszczały świeżą i całą jeszcze pięknością swych barw, jaśniejącą materją jedwabną w kwiaty ogromne. Do koła białe ze złotem stały krzesła, stoliki marmurem kryte, kanapy, przeciw okien wielkie źwierciadła; w kącie zegar cały błyszczący od złoceń i cacek co go ubierały. Od pułapu zwieszał się pająk misternej roboty z pięknego szkła rzniętego i złoconego. A wszystko tak świeże, tak nie tknięte, tak młode, że p. Atanazemu, co przywykł był do okurzonej i wybladłej wspaniałości Porajowa, oczy od blasków się zmrużały.
Ledwie miał czas obejrzeć się, gdy sługa drzwi otwierając, poprosił go dalej, a rotmistrz przytrzymując karabelę, i cisnąc czapkę pod pachą, pospieszył. W drugiej izbie powtórne zadziwienie. Maleńka, cała była kosztownemi wschodniemi kobiercami wybita, strusie jaja wisiały z pułapu, oręż turecki po ścianach, do koła siedzenie nizkie, także dywanami na podłogę aż rozścielającemi się wybite. Rotmistrzowi aż żal było stąpać po ślicznych kobiercach, ale musiał iść i jeszcze jedną izbę przebyć. Ta była cała w drobnych zwierciadłach, od stropu do podłogi i sto tysięcy razy odbiła się w niej fizys skłopotana zgawronionego pana rotmistrza, który już o czarach myśląc miał się żegnać, gdy przeciwległe drzwi otwarły się z trzaskiem. Wszedł dziedzic otwartemi rękoma witając, kłaniającego mu się nizko, zdaleka gościa.
I Malepartę trudno poznać było. Na nim strój choć domowy, ale przedziwnie bogaty i piękny, wszędzie spinki i guzy błyszczące, na palcach sygnety, karabela kameryzowana od rękojeści aż do końca pochwy, pas z szalu tureckiego. A mina! Nie ten to już uniżony, nieśmiało patrzący szlachcic, co niedawno nie umiał słowa powiedzieć, ale ponury, surowy jak dawniej, a dumny i pewien siebie pan. Rzekłbyś że całe życie ubierał się w tyftyki i pana grał rolę. Wpatrzywszy się w oczy znawca byłby postrzegł jedyny znak fałszu: patrzały one niepewnie, nieśmiało, choć udawały dumną pewność, biegały w prawo i lewo, a to się śmiały szydersko, to groźnie badały, to blado świeciły na gniew czy strach duszy.
Maleparta postrzegł konfuzją rotmistrza.
— Ot widzisz — zawołał — jakem cię posłuchał!
— Jak to?
— Zrzuciłem dawną skórę, masz mnie w nowej.
— Ależ, prawdziwie — jąkał pan Atanazy — to nie do pojęcia.
— Co, rotmistrzu?
— Te zmiany w domu, koło was, ten dwór.
— Sameś mi tego potrzebę wystawił.
— Prawda, alem —
— Aleś się nie spodziewał, tak rychłego i zupełnego posłuszeństwa?
— Bo to przechodzi wyobrażenie!
— A pieniądze od czego? — dumnie odparł Maleparta.
— Musisz ich mieć waszmość do licha, że jemu tak łatwo rozrzucać.
— Na długo nie zabraknie. — I mecenas uderzył się jakby po kieszeniach, a potem odwracając rozmowę:
— Jak tam, spytał, mają się w Porajowie?
— A, właśnie, właśnie, jaśnie wielmożny starosta polecił mi oświadczyć —
— Bardzom mu wdzięczen: siadajcie.
Rotmistrz rad był zaproszeniu, bo w skutek pospiesznej drogi i zdziwienia łytki mu drgały nieprzyjemnie. Usiadł i oglądając się na wszystkie strony, a wszędzie znajdując w zwierciadełkach powtórzoną stokroć razy twarz swoją, kawałki sukni, tu rękę, tu nogę, tam wąs i tam czuprynę — spluwał uśmiechając z dziecinnem podziwieniem.
— Komedja ten pokój! — odezwał się.
— Nie prawda że ładny?
— Aż niemiło siedzieć! wszystko zdaje się że do kogoś tyłem i o kogoś zawadzę! Zkąd jegomości ten koncept?
— Zachciałeś, to ten bestja Włoch co mi dom wyporządzał skoncypował to głupstwo, i kazał sobie dobrze zapłacie za nie, papląc mi o jakichś tam gdzieś książętach, którym podobne izby robił.
Maleparta, jak każdy nowo zbogacony i pierwszy raz chwalący się swem dobrem, niewymownie połechtany był podziwieniem naiwnem rotmistrza!
— Ależ wystąpiłeś pan, wystąpiłeś! — zawołał Atanazy. — Stupendum! A jaka kareta, choć do Warszawy.
— Bo też z Warszawy sprowadzona.
— A konie?
— Drogo bo mnie kosztują! rzekł Maleparta z ciężkiem westchnieniem, które wydało go, że jeszcze żałował pieniędzy.
— I czyż dziw że drogo!
— A widziałżeś dwór? — spytał Maleparta.
— Widziałem, wszystko widziałem i ciągle się dziwię.
— A tamte izby?
— Nie wiem czy u króla piękniejsze.
— A co kosztuje! — rzekł znowu mecenas. — Nie uwierzysz.
— O! uwierzę bardzo! Teraz już jegomości nic nie pozostaje — dodał zręcznie wywiązując się z poselstwa rotmistrz — jak ożenić się i zostać posłem.
— Tak myślisz?
— Tak sobie powiedziałem, zobaczywszy te cuda.
— O tem potem! — rzekł powstając mecenas i pocierając ręką po czole. — Przekąsisz co rotmistrzu?
Pan Atanazy tylko się ukłonił, mając na pamięci, znajome: Qui tacet consentire videtur.
Mecenas w dłonie klasnął i nadbiegła służba dworna drzwiami.
— Przekąski!
Trochę poczekali, Maleparta tymczasem obwodził rotmistrza, pokazywał mu wszystko szczegółowie i jako prawdziwy dorobkowicz, każdej rzeczy cenę mówił, nad każdą droższą się unosił, rozkazując chwalić i uwielbiać koniecznie. Aż znowu drzwi się otworzyły i dwóch sług wnieśli na ogromnej tacy srebrnej żądaną przekąskę. W kilku flaszach były gdańskie wódki, na misie złocistej kurzyła się wyborna kiełbasa, w drugiej bigos zapachem nęcił, były i flasze z winem i kielichy i słodkie zakąski podostatkiem.
Oblizał się na ten dostatek rotmistrz, uśmiechnął zwycięzko mecenas, zdając mówić: A co?? Nie mniej bowiem od śniadania, zwracało oczy pana Atanazego podanie go na tacy ciężkiej srebrnej, w misach złoconych, w flaszach rzniętych, całych połyskujących, kolorowanych. Wkrótce jednak zapomniał o tem wszystkiem, począwszy po jednym i drugim kielichu, na jedną i drugą nogę, staroświeckim obyczajem, wypitym, zajadać wyborną przekąskę. A zajadał tak, że mu za uszyma trzeszczało, że wąsy smarowały się w sos, zawadzały i unosiły z sobą kawałki bigosu i szamerowały rozlicznemi jasnemi pręgi nowiuteńki jeszcze kontusz, o którym w zapale zapominał. Zaczęto pić węgrzyna i gdy słudzy odeszli zostawiwszy flaszę na stole, poczęła się rozmowa ożywiona między gospodarzem a gościem, bo oba mieli na siebie widoki i wzajemnie wybadywać się chcieli, a obu rezolutności dodał trunek.
— Powiadam jegomości — rzekł rotmistrz ocierając usta zatłuszczone i tłuściejsze jeszcze wąsy — teraz chyba w konkury jechać i żenić się, takeś nam tu przybył pańsko i wspaniale. A jeźli się nie mylę, to to i nie bez myśli pewnie?
— Zapewne że nie bez myśli — odparł mecenas: — ale sobie moją myśl źle tłumaczycie.
— Więc tak nie jest, nie chcecie się żenić??? — spytał szybko wpatrując się w niego rotmistrz. — Żartujecie chyba ze mnie.
— Czas już było przestać domatorstwa i począć żyć, odezwał się mecenas: — chcę zostać urzędnikiem na sejmiku tutejszym, a do tego musiałem wystąpić.
— Ale na cóż tak bardzo występować, jeźli waszmość nie miałeś myśli — ożenienia.
— Jam to kilkakroć mówił ci, mój rotmistrzu, że nie obstaję przy tem, ale gdyby się trafiło.
— A! a widzisz jegomość, więc byś się ożenił? — Przerwał radośnie pan Atanazy. A widzisz!!
— Ale to tylko, gdyby dobrze a łatwo.
— Jegomość bo wszystko chcesz tak jak z płatka wywinął, i że się udało dwór, dom urządzić bez kłopotu, to i ożenićby się tak chciało. Jeszcze może, żeby i narzeczoną do domu przywieźli? Cha! cha!
— Przyznam ci się rotmistrzu, że kłaniać się nie lubię i nie będę.
— I jegomość chce jeszcze żeby się jemu pokłoniono?
— Pozwól, rotmistrzu, że kiedy dając fortunę taką, wyciągam rękę.
— Więc jegomość chcesz dać fortunę? — Zagadniony w ten sposób mecenas pomięszał się:
— Dać? albo mówiłem że dam? To się rozumie, że używać jej będzie ze mną.
— E! to wcale co innego! — odparł rotmistrz.
— Chciałeś żebym się jej zrzekł! A! a! nie takem głupi! — śmiejąc się zawołał mecenas.
— Ale jednak coś musisz dać, będąc wdowcem, a jeźli się ożenisz z panną, to secundum vetustas consvetudines zapis nieuchronny.
— Zapewne, coś nie coś.
— Z jegomościnej fortuny, to i to coś będzie jeszcze dobre. A dalipan — dodał rotmistrz — jakem mu radził zmienić tryb życia, tak bym mu teraz życzył ożenić się. Co u licha! Tak samemu jednemu gawęczyć, bez familji, bez dzieci, fortunę niewiedzieć tam komu porzucić! Życie bez celu, bez nadziei.
— Ja sam to mówię! — rzekł mecenas. — Ale niechaj no się wprzód co trafi.
— Ot, wiecie co — zawołał zbierając się na odwagę i mentalnie żegnając rotmistrz. — Ot! wiecie co, chociaż nasza znajomość krótka, i nie mogę się zaszczycać ufnością, na którą non merui, dałbym wam jeszcze jedną radę.
— Słucham jej.
— Powiem wam, (pan Atanazy zbliżając się do rozwiązania węzła, ciężko wzdychał, pot ocierał, bełkotał); — powiem wam, że mnie się zdaje abyście się starali o siostrę jaśnie wielmożnego starosty.
Mecenas się uśmiechnął, a rotmistrz choć to postrzegł kończył:
— Chociaż jaśnie wielmożny starosta i słusznie dumny jest rodem swoim i kolligacjami; rodem, który wysokiej starożytności sięga, i od brata św. Wojciecha, arcybiskupa Gnieźnieńskiego, męczennika pruskiego, wywodzi się. Chociaż Żyrosławów, Radostów, Boguchwałów, Wincentych, na biskupich stolicach, liczy między przodki swoje, chociaż znakomitego Kadłubka krewnym ma, a kasztelanów, podskarbich, podkanclerzych, począwszy od Chrobrego czasów, tuzinami do drzewa genealogicznego wiąże — (tu odchrząknął) tandem, kto wie, ażaliby się starosta nie zmiękczył i siostrze swej imci pannie kasztelance wyjść za was nie dozwolił.
Mecenas parsknął szerokim śmiechem na te słowa, które wedle pana Atanazego, wielki effekt uczynić były powinny; w nich on bowiem wszystko czego się od starosty przez tyle lat nauczył, wysypał. Jakże się przeląkł, gdy śmiech usłyszał!!! Śmiech co mu się wydał zuchwałym, prawie bluźnierskim.
— Pozwólcie sobie powiedzieć, rotmistrzu, że w naszej Polsce szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie; a szlachectwo Jastrzębców Paprockich, warte szlachectwa Porajów.
— To za wiele!!
— Nie, nie za wiele! — odparł mecenas — prawda, senatorów w mojem imieniu nie naliczę ci, ale w dzielnicy naszej nie spisałby ich na wołowej skórze! W całej Polsce rozrodzony herb Jastrzębiec, dowodzi dawności swej i ojcem on połowy znamion do których podkowy wchodzą! Wiecie to?
— Nie, nie wiedziałem — pokornie odparł pan Atanazy, który się mięszał.
— Ojczyzną Paprockich Jastrzębców była primitive ziemia Dobrzyńska: sławny on Bartosz nasz, miał za sobą Kosobudzkę kasztelankę Sierpskę wdowę po...
— Ale ja nie uwłaczam nobilitati imci panów Paprockich — przerwał rotmistrz: — wystawuję tylko, że nowym lustrem okryli by się, kolligując z starodawną rodziną Porajów, herbu Róża: wystawuję też tej kolligacji beneficia, przez wpływy i wielki kredyt jaśnie wielmożnego starosty.
— Ja bynajmniej temu nie przeczę, rotmistrzu, tylko bym chciał, abyś mi za wielką łaskę, nie okazywał kolligacji przez imci pannę kasztelankę, która wielce jest poważna i zacna osoba, ale nie pierwszej już pono młodości.
— Ale i wy też nie najmłodsi jesteście.
— Wiecie, że mężczyzna do pięćdziesięciu lat w samej sile?
— A kobieta — jąkał się pan Atanazy.
— A kobieta, decrescit począwszy od dwudziestu.
— W miarę jednak lat waszych.
— Za stara — odparł mecenas. — Nie ożenię się nigdy ze starą! Po co bym się żenił, nie mając nawet nadziei potomstwa.
Rotmistrz dostawszy tak formalnego od kosza, a nie mając plenipotencji do rekomendowania starościanki, umilkł i dalej nie nalegał, skrobał się tylko w głowę, nie wiedząc jak to wręcz odmówienie, donieść potrafi staroście, aby go nie obrazić i nie odebrać zupełnie nadziei przywiązania mecenasa.
— Z tak zacnego domu — dodał jeszcze, — choć wytrawną i dojrzałą niewiastę, nie oglądając się wziąść by można. A do tego pani Katarzyna jeszcze dziś piękna, i gdybyście widzieli ją dawniej! a! a!
— Ale ponieważ, to jest Praeteritum plusquam perfectum?
— No! no! jak chcecie! A może to i dobrze — odpowiedział rotmistrz — bo nużby starosta na to nie chciał zezwolić? On! taki dumny, tak dbały o podniesienie jeszcze gdyby można lustru imienia!
Mecenas się wykrzywił złośliwie.
— Niech będzie spokojny! nie naprę mu się panny Katarzyny, a nawet starościanki.
— A! co to, to już niepojęta! Zakrzyczał pan Atanazy, flor incomparabilis, róża w herbie Porajów i istna róża rozkwitła! I tej byś się waszmość nie naparł? Panie mnie skarż, jeźli waszmości rozumiem.
— Nie lubię się kłaniać?
— I dla niej byś się waszmość nie pokłonił?
— Hm! dla niej! — I mecenas zamilkł.
— A widzicie, a widzicie, że to tylko przechwałki! Nasza panna Zuzanna królewicza warta, i gdyby królewicz nie był się zakochał wprzód. Kto wie! Sam starosta powiada, że nielepszy Korwin od Poraja —
— Kiedyż będziecie u starosty? dorzucił biorąc czapkę.
— Jabym sądził, że starosta będzie u mnie? wszak ci byłem u niego — rzekł mecenas.
— Gdy nie dla inszej racji, to aby zobaczyć starościankę, warto drugi raz Porajów odwiedzić!
— Cha! cha! tak myślicie?
— A starosta będzie u was niechybnie, i wielekroć go zaprosicie do siebie.
— Proszę go, ile razy mnie zaszczycić zechce.
— A sami tych dni będziecie w Porajowie?
— Jutro?
— Jutro na obiadek? Starosta nawet polecił mi prosić.
— Będę mu służył.
Po tych słowach rozeszli się, i rotmistrz pomięszany, skłopotany, nie rad ze skutków poselstwa poruszony do żywego, wspaniałością i wystawą w Grabowym dworze widzianą — odjechał.
Maleparta z uśmiechem patrzał przez okno na niego, i w pochylonej głowie, wzdętych ustach, odgadywał zły humor posła.
— Szpakamiście karmieni, ale i mnie w ciemię nie bito — rzekł w duchu. — Chcieliście mnie złapać, a nie wiem kto tu się złapie z nas dwojga! Prosić was nie będę, wy mnie sami poprosicie! Chcę tego, ale nie powiem że chcę: będziecie myśleli, że wam łaskę robię. Zuzanna będzie moją! Starostę kupię za kilka set dukatów, będzie mi służył na sejmikach i w Warszawie! Tym sposobem zatrze się przeszłość, zapomni! zapomni!
I Maleparta powtarzał sto razy z wlepionemi dziko oczyma na ścianę: Zapomni! Właśnie w tej chwili musiał najbardziej czuć, że jemu tej przeszłości, zapomnieć, wyprzeć się, będzie niepodobna nigdy.
Maleparta szedł wielkiemi ofiarami do tego celu. Chciał się oczyścić w oczach ludzi, odmienić do niepoznania, wbiedz w nowy świat, w którym był nieznany i zostawić za sobą przeszłość całą, jakby się z nią żadnym nie łączył węzłem. Kosztowało jego skąpstwo i chciwość, wysypanie tylu pieniędzy, walczył z sobą, i wyrzucając je, tłumaczył sobie, że niemi kupuje zapomnienie wszystkiego.
Tymczasem, gdy mecenas przypatruje się swojej wspaniałości, cieszy się swym dworem, marzy, niepokoi, rotmistrz jedzie do Porajowa, ani już spoglądając na luzaka co mu tyle w początku swoją asystencją pochlebiał. Ze spuszczoną głową, wjechał w bramę zamkową, milcząc, oddał bułanka w ręce masztalerza i smutnie wszedł na wielkie wschody. Starosta już go czekał we drzwiach swojej komnaty. Jakże po świecącym zbytku mecenasa, brudno się wydał rotmistrzowi, niedawno tak go zachwycający Porajów. Wszystko tu zdawało się padać i rozsypywać ze starości, zbutwienia; sam starosta mniej poważny i wielki stanął mu w oczach.
— A cóż rotmistrzu?
— A cóż — z westchnieniem szepnął pan Atanazy: — to szatan nie człowiek.
— Albo co!
— Cała historja!
— Czegoś tak prędko powrócił?
— Nie było tam co robić.
— A juścić cię nie wypędził?
— Najpiękniej mnie przyjął.
— Czegożeś nos na kwintę spuścił?
— Traktaty nie udały się.
— No, opowiedzże mi wszystko, porządnie, bo niespełna cię rozumiem.
— Naprzód, masz jaśnie wielmożny pan wiedzieć, rzekł rotmistrz, że to szatan nie człowiek. Co on zrobił we dwa tygodnie z siebie i Grabowego dworu, to nie do opisania.
— Cóż takiego?
— Tać to wspaniałość królewska, złoto kapie, dwór jakby książęcy, karety, cugi, konie, barwy! galony! srebra, sprzęty od złota i kamieni!
— Co mu się stało?
— Ot, widać chce tak polować na szlachtę sejmikową, aby być wybranym.
— Bez mojej pomocy! zagrzmiał starosta — to być nie może!
— Ale owszem, on tego nie powiada: tylko posłuchajcie chwilkę a wszystkiego się dowiecie. Naprzód, kiedym wjechał, tom do połowy przytomność z podziwienia stracił! Wspaniałość niesłychana, a wszystko co zobaczyć jak z igły, świeżuteńkie!
— Znać nowo zbogaconego! — wzgardliwie bąknął starosta.
— Tandem śliczności! Pokoje wybite adamaszkami, dywanami, kobiercami, zwierciadłami. Wyobraźcie sobie że jeden cały od stropu do podłogi w zwierciadle jednem, aż patrzeć nie można: a co sreber, co makat, co bogatych sprzętów!
— Dajcież mi pokój z tem opisaniem.
— Przyjmował mnie jak wielki pan. Musiałem oczekiwać rychło li się oblicze jego ukazać raczy! Tandem, serdecznie, ochotnie mnie przyjął. Ja tedy gdyśmy — po kiełbasie napijma się — powiedziawszy, podweselili się odrobinę wyśmienitym węgrzynem, z daleka zajechałem niby żartując z ożenieniem. — A dobrze, powiada, jabym się ożenił. — Ja tedy znowu zręczniuteńko, nuż niby mu szukać narzeczonej i po długich circum lokucjach, z wielkiem wahaniem się i wątpliwością, ażaliby to przyjść mogło do skutku, wystawiłem mu w dalekiej perspektywie, połączenie z przezacnym domem Porajów, przez jaśnie wielmoż. kasztelankę. A on, panie, jak mi na to odpowie, sypiąc gdyby gradem panegirykami swojego tam jakiegoś herbu i związków.
— A do trzysta! — zawołał starosta oburzony — ośmielił się równać!
— Ale nie, nie — rzekł rotmistrz mitygując: — tylko to było dla tego, żem ja zbyt wysoko postawił tę kolligacją.
— Nie mogłeś jej postawić zbyt wysoko.
— Alem ją prawie niepodobną nazwał, dla wielkiego lustru familji jednej, a nikczemności drugiej, czem się widać szlachcic obraził.
— I cóż? — spytał starosta niecierpliwiąc się.
— A cóż! parsknął potem śmiechem niegodziasz i powiada: — albo ja szalony ze starą się żenić!
— Ośmielił się nazwać kasztelankę starą!
— Dalipan.
— A waćpan co na to?
— A cóż, zjadłem mydło i umilkłem: on potem zaczął perorować, jako się nigdy i nikomu kłaniać nie lubi, i tu mu się wypsnęło, że nie tylko dla kasztelanki, ale dla starościanki tego by nie uczynił!
— A to łajdak jakiś! — zakrzyczał w egzasperacji starosta.
— Posłuchajcież no tylko — przerwał rotmistrz: — jednak się zaraz zreflektował, i dodał: — Ot nie wiem, możebym się i pokłonił.
— Tak mówi?
— Wyraźnie, a w rozmowie z tem dał się słyszeć, że zapisy by uczynił, chociaż widać, na wielkie trudno go będzie wyciągnąć.
— Hm! hm! — mruknął starosta chodząc po izbie. — Prawda, że szatan nie człowiek. Byłem pewny, że mi się jeszcze za kasztelankę do ziemi pokłoni, a jemu się chce do imienia i młodości! Ptaszek, mości panie! Będę musiał, własną córkę poświęcić mu! Ależ przynajmniej, dowiedzieć by się potrzeba zkąd to wyszło i jak! Zkąd jemu tyle fortuny i to tak nagle, bo mówią że cale jej po rodzicach nie wziął, a po żonie tylko cząstkę.
— O tem to się dowiemy — rzekł rotmistrz: — essencja, aby go zwabić. Tak teraz podumniał, włożywszy karmazynowe hajdawary, że już myślał, iż mu jaśnie wielmożny starosta winieneś odwiedziny.
— To sprawiedliwie! Był u mnie.
— Ale ja mu to wybiłem z głowy i powiedziałem, że prosim go do Porajowa na jutro.
— Ach! toś waćpan wielkie głupstwo zrobił!
— Jak to?
— Wiesz jak to trudno teraz o pieniądze, a tu potrzeba występować; jemu się teraz wyda...
— Aleć trzeba mu pokazać kogo się wyznacza, trzeba tandem zbliżyć, aby miał czas przejrzeć się, choćby w starościance.
— To prawda! — Starosta poskrobał się po nosie, ruszył ramionami. Czy co będzie, czy nie, a ostatki na to pójdą. Ruszajże rotmistrzu do miasteczka zaraz i postaw żydom egzekucją, aby pieniędzy dali; a nie, to wszystkich do turmy.
— Kiedy się podobno nie należy?
— Jakto nie! Ja lepiej wiem, należy się — zawołał starosta! — Mogli oni Chrystusa Pana męczyć, niechże pokutują! Pieniędzy, a nie to do turmy! Należy się! Niedopłacili raty: ruszaj do miasteczka, a za żydem posłać, u którego są srebra w zastawie żeby z niemi przyjechał, jak ich teraz nie zobaczy, to gotów się domyślić. Ruszaj rotmistrzu.
Pan Atanazy pobiegł jak mógł najprędzej po wschodach, i już miał wynijść na ganek, gdy głosek, który dla niego nigdy tak nie był słodkim, wstrzymał go.
— Cóż to tak spieszysz rotmistrzu?
Pan Atanazy zdjął czapkę i powitał kasztelankę, na ten raz uśmiechającą się wdzięcznie i sznurującą sine usteczka, po nad któremi czarniawy meszek od wiatru poruszany, melancholicznie się kołysał.
— A nie wstąpisz do mnie, na wódeczkę? — spytała panna Katarzyna z najmilszym w świecie uśmiechem, gdyby mu odjąć było można, lat dwadzieścia.
— Hm! hm! — odpowiedział rotmistrz, nie mogący pojąć tej szczególnej grzeczności, nigdy go nie spotykającej. — A czemuż nie, gdyby nie tak pilno, jaśnie wielmożny starosta posyła mnie.
— Ale możesz się napić rotmistrzu? — I panna Katarzyna otworzyła drzwi swojego pokoju, a pan Atanazy zawahawszy się, nie mając siły odmówić, wszedł.
Nim się znalazła flaszka, kieliszek i zakąska, panna Katarzyna, zaczęła rozpytywać ciekawie, z nienasyconem zajęciem o sąsiada, od którego wracał. Postrzegł rotmistrz i porozumiawszy o co chodziło, postanowił wywdzięczyć się bolesnym ciosem, za tysiące przykrości, jakie mu nie raz, dziś tak słodka panna kasztelanka wyrządzała.
Niby rozczulony, zaczął się wynurzać.
— A wiecie — rzekł po cichu — z czem jeździłem do niego?
— Hm! Powiedzcież mi proszę, nic nie wiem a takam ciekawa.
— To bo się was nawet tycze!
— Mnie, na Boga! — I zaczerwieniła się ze skromności panna Katarzyna. — Cóż to?
— Starosta ma myśl.
— Jakąż, zmiłuj się.
— Chciał dać do zrozumienia — szepnął cicho rotmistrz temu panu, że dla niego jedynem szczęściem byłoby wejść w kolligacją z domem Porajów, tak wziętym, tak starożytnym, — tak...
— Ale cóż, rotmistrzu kochany?
— Tandem, polecił mi insynuować sąsiadowi, myśl połączenia z domem swoim, przez...
— Przez kogoż, zmiłujże się?
— Przez jaśnie wielmoż. kasztelankę.
— Przezemnie?
— Tak jest.
— I rotmistrz to powiedział.
— Powiedziałem.
— A cóż? zmiłujże się, cóż on na to? cóż odpowiedział.
— On — rzekł spuszczając oczy rotmistrz i zabierając ze stolika ostatni piernika kawałek — powiedział...
— Cóż powiedział?
— Nie mogę przełknąć! zaraz, zaraz — rzekł nielitościwy rotmistrz.
— Ale bo wy mnie dręczycie.
— Za pozwoleniem — zreflektował się pan Atanazy przełknąwszy. — A nie powiecież nikomu? Starosta nakazał mi najgłębsze milczenie: nie powinienbym.
— Ale zmiłujże się! Jak Boga mego kocham, nie powiem nikomu, tylko powiedzcie. Cóż on na to?
Rotmistrz ruszył ramionami.
— Powiedział, że się nigdy ze starą nie ożeni.
Panna Katarzyna usłyszawszy to, krzyknęła, cofnęła się, zmarszczyła brwi i zaczerwieniła się cała.
Rotmistrz ukłonił się i wyszedł.
— Nie daruję mu tego — szepnęła trzęsąc się kasztelanka: nie daruję mu tego nigdy! I ten niegodziwy rotmistrz! Nie daruję im tego!
Nazajutrz, z balkonu u zamkowej bramy, postrzegł stojący tam dla regulowania zegaru wieżowego rotmistrz, drogą od Grabowego dworu, ciągnący się długi poczet konnych, otaczający złocistą karetę. Poznał że to sąsiad jechał w odwiedziny i zbiegł natychmiast, oznajmić o tem staroście. Już na przyjęcie wszystko było gotowem, nawet starościanka i kasztellanka poubierane były. Zdziwiło jednak nie pomału i starostę i Zuzię, że p. Katarzyna, którą spodziewali się widzieć wytwornie strojną, włożyła czarną suknię i nie wystąpiła z fryzurą, którą dla lada kogo przywdziewała. Oboje pojąć tego nie mogli i napróżno badali przyczyny. Jeden rotmistrz ją wiedział. W sercu kasztellanki paliła się zemsta, zastępująca zalotność i chęć przypodobania.
— Niechże pozna starą! powiedziała sobie. Ale na jej twarzy nic znać nie było; na pozór spokojna, wesoła, tylko dwakroć dumniejsza niż kiedy, poglądała z okien, na wjeżdżającego w tej chwili mecenasa; a gdy Zuzia i starosta zakrzyczeli z podziwienia nad jego wspaniałością, ona tylko usta skrzywiła wzgardliwie.
— Co to za śliczne konie! — zawołał starosta.
— Jaki piękny powóz! I po Warszawie by nim paradować można! — odezwała się Zuzia.
— A ludzie. Jacy strojni! jak wielu!
— Objedzą pana brata — dodała kasztellanka z przekąsem, nadrwią się dowoli i po wszystkiem.
Kareta z turkotem zatoczyła się przed ganek i z pomocą sług, wyszedł z niej Maleparta, cały błyszczący, świecący, kapiący złotem, z karabellą kameryzowaną, w czapce z kitą i spinką djamentową, w kontuszu granatowym złotemi sznury ubranym, w żupanie z lamy w kwiaty różowe. Stosowny pas lity, opasywał go kilkakroć i spadał od węzła grubego, w złocistej bogatej frendzli.
Nieco surowo, poważnie, ale zawsze uprzejmie bardzo, przywitał starosta nowo przybyłego. Nadto był oswojony z widokiem wspaniałości, aby okazać najmniejsze podziwienie, aby najlżejszą pochwałą, uradował gościa. Był to sposób pomszczenia się na nim, za chęć upokorzenia tym zbytkiem; i ile kroć rotmistrz egzaltował się nad czem, starosta udawał że nie słyszy, milczał, odwracał głowę, lub mówił o czem innem. P. Katarzyna też jakby nie widziała nic, tak wzgardliwie rzucała po ścianach oczyma; jedna Zuzia słodkie wejrzenie zwracała ku mecenasowi, i tem, jak łatwo zrozumieć, serce jego zjednała sobie. Przyjęty zimniej niż się spodziewał po pierwszych odwiedzinach o drugich wróżąc, wdzięczen był p. Zuzannie, za wejrzenie i uśmiech łaskawszy. Starosta dawał uczuć Maleparcie, że przesadzając go wystawą, bogactwy przechodząc, daleko jeszcze niżej stał od niego. Co chwila mówił o swoich stosunkach, o rodzie swoim, cytował powinowate sobie pierwsze domy Polski, Litwy i Rusi, i umyślnie zawiódłszy rozmowę, na bogatych, wymienił kilku bankierów warszawskich, kilku kupców i t. p. co niezmierne posiadali fortuny. Mówił zaś o nich, jako o ludziach, których by na przedpokoju królewskim nie przyjęto.
Ostatnia część rozmowy, ubodła srodze mecenasa; ale z wesołą twarzą zniósł zadaną ranę i okazał się do końca wesołym, nadskakującym, pełnym grzeczności, mianowicie dla p. Zuzanny. P. Katarzyna bladła z gniewu spoglądając niby w inną stronę, a widząc wszystko jednakże. W sercu jej wrzała zemsta i gniew niepohamowany. Poznasz ty starą! — wołała, poznasz ją!
Po obiedzie zapraszając do siebie starostę nazajutrz, wyruszył mecenas do domu nie kontent w duszy, upokorzony, ale pełen najpiękniejszych nadziei, że się wszystko ułoży. Porozumiał się już był u starosty, o sejmikowe sprawy, i miał obiecaną wszelką pomoc. Miano o tem wszakże, później pomówić.
Starosta, nie mając nadziei przesadzić w zbytku mecenasa, chciał go teraz poniżyć, swoją dumną pokorą i skromnością. Pojechał do Grabowego dworu, niewielką kolaską, sam z rotmistrzem i dwoma ludźmi tylko. Znaczyło to: Nie mam potrzeby wysadzać się do waszeci, podziękuj że i tak cię odwiedzam. — Na sobie miał kontusz stary tabaczkowy i atłasowy wytarty żupanik, niegdyś karmazynowy, prostą karabelę u pasa; ludzie w codziennej barwie, i rotmistrzowi nawet zabroniono co innego wziąść nad powszednie ubranie.
Maleparta przyjął starostę na ganku, zdając się wielce mu być obowiązanym, za cześć wyrządzoną jego domowi, przybyciem dostojnego gościa. Dostojny gość ze swej strony, pokazywał minę dumną jakby łaskę czynił szlachcicowi. Przyjęcie było jak się spodziewać można szumne, obiad wyśmienity i nieskończenie długi, wina wyborne. Powtarzane zdrowia i kielichy, dopiero rozchmurzyły czoło starosty, dotąd zmarszczone. Zaczął się uśmiechać muskając wąsa, milej i weselej poglądać.
— Dalipan — ozwał się — Aspaneś tu sobie rezydencją pańską urządził i to tak prędziuteńko! Jak z bicza trząsł. To dziwna! Ledwiem poznał Grabowy dwór, bo to było opuszczone, zaklapane za dawnego dziedzica! A teraz, dalipan, wyśmienicie. Mianowicie mi się podobają kobierce! Moja córka dawno sobie życzy mieć choć jeden do swojej komnatki, ale u Greka w Warszawie nie mogłem nic pięknego dla niej wybrać.
— Jeźli pozwolicie — rzekł Maleparta, — poślę starościance, co mam najpiękniejszego. — Starosta dumnie spojrzał, jakby się pytał. Myślisz że przyjmiemy? A głośno dodał:
— O! bardzo wam dziękuję, zamówiłem dla niej przepyszny kobierzec w Warszawie.
Maleparta umilkł i odszedł, mrugając na rotmistrza; a gdy starosta przyglądał się to dywanom, to dziedzińcowi przez okna; mecenas odwiódłszy p. Atanazego, odezwał się do niego:
— Słuchajcie, rotmistrzu, użyć was chcę do jednej traktacji, mam prośbę —
— Całem sercem, co rozkażecie?
— Otwarcie i szczerze, mam intencją prosić starostę o rękę jego córki, wyrozumiejcie czy co z tego być może, abym posunąwszy się wstydu nie miał. Jeźli on uczyni nadzieję, pocznę bywać w Porajowie w tym celu.
Rotmistrz wąsy spuścił, oczy podniósł.
— A jeźli się to uda — dodał Maleparta — sto czerwonych złotych i koń z mojej stajni do wyboru dla waszmości.
Lice się rozjaśniało p. Atanazemu i za kolano uścisnął. Wrócili do pokoju. A gdy Maleparta, gdzieś się na chwilę wymknął, rotmistrz zdał sprawę z poselstwa staroście.
— O tem potem. — Była cała odpowiedź. — A jeźli można daj mu do zrozumienia, że łatwiej byłoby o kasztellankę.
— I on nie chce i kasztellanka dała się z tem słyszeć, że nigdyby za niego nie poszła.
— Kiedy?
— Wczoraj to mówiła publicznie.
— Damy mu odpowiedź później.
Znowu tedy wzięto się ówczesnym obyczajem za kielichy, bo niespojony nie uważał się za ugoszczonego pod panowaniem Sasów. Pić było potrzeba koniecznie, czy się chciało lub nie.
Starosta nie odtrącał kielicha a i rotmistrz nie dał sobie lać za kołnierz: wyjechali zmrokiem podpili i drzemiący obydwa; ludzie także nie całkiem trzeźwi, bo się raczyli z czeladzią, gdyż wyraźny rozkaz mecenasa, przepisał ten traktament.
Nazajutrz dopiero, posłano z odpowiedzią list rotmistrza. Nie sam go pisał pan Bryndza, ale wspólnie ze starostą, ćwiczonym w to szermierstwo wyrazów, i umiejącym w potrzebie, napisać tak aby na dwie strony można było tłómaczyć. List ten zimny, grzeczny, pełen form i łacińskich zwrotów używanych w korespondencji, powiadał tylko mecenasowi, że mógł bywać w Porajowie, ale nic nadal nie obiecywał, a raczej przestrzegał, że odwiedziny mogą spełznąć na niczem.
W skutek listu mecenas począł dojeżdżać do Porajowa coraz częściej, i bardzo wyraźnie konkurować o pannę starościankę, czego starosta zdawał się nie uważać. Kasztellanka za to widziała doskonale o co chodziło i starała się przeszkadzać ile możności, a że mniej więcej pod jej dependencją zostawała panna Zuzanna, nikt wzbronić nie mógł, ciągle jej assystować. P Katarzyna nieodstępna, nieubłaganie każdy krok śledząca, każde słowo tłumaczyła fałszywie i psuła szyki mecenasowi, wygadując na niego niestworzone rzeczy przed bratem, i jątrząc Zuzię.
Pannie Zuzannie, nie chodziło wcale o miłość Maleparty, o którą najmniej dbała, ale o za mąż pójście tylko. Pomimo przeszkód nieubłaganej ciotki, pomimo jej szyderstw, Zuzia zawsze jak najsłodziej witała konkurenta, przyjmowała go najmilej i czyniła mu ze swej strony wszelkie sukcessów nadzieje. Starosta zawsze udawał że nic nie widzi; a p. Katarzynę usiłującą go oświecić, objaśnić, źle przyjmował, upierając się, że miała przywidzenia fałszywe i nic więcej.
Tak się to wszystko ciągnęło dość długo, tymczasem nadeszły sejmiki i Maleparta serjo mówić zaczął o swojej kandydacji na posła.
Starosta, zawsze jak przez szczypce przez rotmistrza działający, zobowiązał się podtrzymać kandydata, ale wymagał na koszta, dla rozsypania między szlachtą i ujęcia potrzebnych, najmniej tysiąca czerwonych złotych. Mecenas obiecał je wyliczyć. Nastąpiły sejmiki i starosta zgromadziwszy swoich partyzantów w wielkiej liczbie, z kuchnią, piwnicą i niezmierną czeredą obszarpańców, pojechał na nie. Mecenas ze swojej strony, cały dwór zabrawszy, pociągnął za nim. Na wstępie zaraz w kościele gdzie się sejmik odbywał, drzwi główne i zakrystji osadzono swojemi, aby nie wpuszczali przeciwników; opanowano stolik i pióro, a choć wrzawa była wielka, szable się podniosły nie raz, przecież p. Jan Aleksander Paprocki posłem wybrany został. Tegoż dnia resztę, spędzono na pijatyce u niego, która trwała do następnego rana, a nazajutrz przeniosła się kosztem Maleparty i jego winem, do kwatery starosty.
Nowo wybrany, ośmielony tem, przez rotmistrza postanowił staroście definitive się oświadczyć i prosić o rękę córki. Pan Atanazy pamiętając na przyrzeczone mu sto czerwonych złotych, podjął się pośrednictwa. Starosta ujęty tysiącem dukatów, które już leżały w szkatułce, odpowiedział, że chce sam mówić z panem posłem.
Na wieczór mieli się zejść sam na sam, a choć Maleparta, wszelką sukcessu karmił nadzieję; choć mu rotmistrz dodawał ducha; wspomniawszy dumę starosty, a swoją przeszłość, niebardzo był spokojny. O wyznaczonej godzinie, starosta czekał z surową twarzą stojąc u okna, sam jeden. Wszedł pan poseł — powitali się zimno i obydwa pomieszani widocznie. Usiedli przeciw sobie, milczeli, nareszcie Maleparta odezwał się:
— Pan rotmistrz uproszony odemnie, zapewne opowiedział JW. staroście, z jaką do niego dziś prośbą przychodzę? Będąc niejako upoważniony do nadziei —
— Ja wielmożnego pana do niczego nie upoważniłem — zawołał starosta szybko; — protestuję się żem się żadną dotąd obietnicą nie związał.
— Czekam więc na otwarte odmówienie, lub przyrzeczenie — krótko dodał poseł.
— Pozwólcie, abym wprzód wzajemne nasze położenie wyświecił — rzekł starosta. Nie obrażajcie się niczem i nic mi za złe nie miejcie.
Maleparta głową poruszył — on dalej mówił:
— Jakkolwiek trzymam najlepiej o szlachectwie starodawnem wielmożnego pana i o domu ich całym, pozwolisz sobie powiedzieć, że między mną i domem moim a nim, jest przedział wielki. Gdybym zezwolił na ofiarę imienia i połączenie z nim, zamiast jedyne dziecko wprowadzić w dom zacny, wwiódłbym w nieznane nazwisko i zagasił świetne pochodzenie ostatniej dziedziczki klejnotu naszego, zaprzedając ją niejako. Mogę się połączyć przez nią z najpierwszemi domy, dość mi na posag, herbu naszego. Zważ wielmożny pan, jakąbym uczynić musiał ofiarę, dając mu córkę moją?
Maleparta poczerwieniał, biło mu serce z upokorzenia i gniewu, ale słuchał do końca cierpliwie.
— Temu wszystkiemu niezaprzeczycie, rzekł starosta a zatem, powiedzcież mi otwarcie, ofiarę za ofiarę, co dla mnie i dla córki mojej uczynić zamyślacie?
Tu już tak wyraźny poczynał się targ, że Maleparta nadzieję odzyskał, i postanowił tylko, jak najmniej dać się obedrzeć. Połączenia zaś z Porajami życzył, bo ono go wwodziło w świat inny, i dawało expektatywę honorów, których starosta w interesie własnej dumy, dla zięcia powinien się był starać.
— Podając warunki, odezwał się, mógłbym niemi, mimowolnie obrazić JW. starostę, nieumiejąc wyrachować ofiary jaką mi JW. pan czynisz, nie potrafię ocenić kompensacji stósownej. Oczekuję więc ultimatum z ust jego.
— Nie targuję się przecie o moje córkę — dumnie odparł starosta — i woli jej w niczem gwałcić nie chcę, za pierwszy kładnąc warunek, zezwolenie własne; czekam od wielmożnego pana propozycji.
— Powtarzam, że nie śmiem jej uczynić.
— Proszę o nią.
— Starając się o połączenie z domem pańskim, cenię je nadto, i lękam się utracić, abym ryzykował powiedzieć, czego potem poprawić nie wypada, ani się godzi. Lepiej jest, abyś mi JW. starosta otwarcie wyrzekł, czego po mnie wymagasz?
— Wielmożny pan jesteś uparty, dziwnie uparty.
— Powiedzcie ostrożny — mruknął Maleparta.
— Ależ przecie — rzekł starosta. Jeźli warunki wasze nie przypadną dla mnie to je poprawim.
— Nie obrazicie się mojemi, jeźli się wam za mało znaczne wydadzą?
— Bynajmniej.
Gdy się tak certują oba wzajemnie, pierwsze słowo zrzucając na siebie, jeden myślał, że wygra, gdy nie powie, drugi że zyska, gdy zda się na tamtego. Starosta sądził że Maleparta może dać więcej, niżby on śmiał żądać; mecenas że starosta mniej zażąda niż on dać myślał. Nareszcie przymuszony do uczynienia propozycji, Maleparta odezwał się głosem stłumionym, po pewnym czasu przeciągu.
— Odpisuję żonie mojej przyszłej, oprawę równającą sumie posagowej.
— Cały Porajów po mojej śmierci, lekko go liczyć na miljon, teraz dać nic nie mogę, znajdzie się po mnie.
— Mecenas skrzywił się nieznacznie i zamarszczył.
— Nie cofam słowa, rzekł, ale pozwólcie sobie uczynić uwagę, że długi umniejszą szacunek fortuny.
— Spłacam je i spłacę — krótko odparł starosta: — dalej co?
— Na wieczność zapisuję żonie Grabowy dwór z przyległościami.
— Hm! to dość pięknie — rzekł starosta i nie miałbym nic do powiedzenia na to gdyby nie pewne okoliczności. A w razie bezpotomnego zejścia wielmożnego pana?
— Dożywocie na całym majątku.
— Tylko? — spytał starosta.
— Czegoż byście chcieli więcej?
— Zapisu wieczystego całej fortuny.
Mecenas ogromne oczy otworzył.
— Chcielibyście więc wziąść wszystko? —
— Po waszem najdłuższem życiu, łaskawy panie: Zuzia może się spodziewać zawsze dłuższego od was życia si Deo placet, poświęca swoją młodość, imię, dla wielmożnego pana, czemużby ojciec dla niej nie miał myśleć o wynagrodzeniu?
— Zapis ten — po chwilce wyrzekł Maleparta — na wypadek zejścia bezpotomnego, uczynię. Nie mam krewnych, a nie mając dzieci, to mi wszystko jedno, dożywocie sobie waruję.
— Ale to naturalnie! — zawołał uradowany starosta, widząc że mu idzie jak z płatka. — Tylko jeszcze słowo.
— Słucham, co mi rozkażecie.
— Na moje interesa, potrzeba mi kilku tysięcy czerwonych złotych sposobem pożyczki, mam nadzieję, że mi ich nie odmówicie.
— Wiele ich będzie potrzeba?
— Sądzę że pięć wystarczy.
— Wyliczę je chętnie.
Po tych słowach, zmiękczony tak niespodzianą łatwością pana posła, starosta wyciągnął rękę nieutrzymując swej radości i rzekł:
— A zatem, macie moje słowo, jedziemy razem do Porajowa i tam oświadczycie się solennie, poczem nastąpią zaręczyny wasze.
Maleparta uścisnął starostę, ale zimno i nieokazując żadnego ukontentowania, okupił on ogromnemi ofiarami swoje przyszłe ożenienie, zawarte przez próżność i dumę. Pocieszał się w duszy, że raz ożeniwszy, potrafi wszystko jak zechce przerobić, i tylko te pięć tysięcy czerwonych złotych, uważał za zupełnie stracone, które przyrzekł dać staroście, reszty był pewien że odzyska. Tak się rozeszli, pomówiwszy jeszcze o interesach i tając oba przed sobą najważniejsze, gdy się na pozór bardzo serdecznie wynurzali. W kilka dni potem, upakowano kuchnie i piwnice i oba ruszyli do Porajowa.
Rankiem wszedł starosta do pokoju córki, która zamyślona siedziała u okna i patrzała w ogród; naprzeciw niej chmurna, zmarszczona, z zaognionemi oczyma oparła się o stół w milczeniu kasztellanka. Powiedziawszy sobie „Dzień dobry“ siedziały tak obie od godziny, przerywając ciszę to westchnieniem, to poruszeniem niecierpliwości. Starosta wczoraj dopiero powrócił z sejmiku, cały był promieniejący radością, czoło wypogodzone, wąs do góry, czupryna wzniesiona, oczy śmiejące się.
Córka przybiegła pocałować go w rękę i stanęła przy oknie, panna Katarzyna pozdrowiła brata skinieniem głowy tylko i miną posępną.
— Aspanna — odezwał się śmiejąc starosta do Zuzi — zapominasz coś o ojcu. Nie przyszłaś mi dać dzień dobry, wiedząc że powróciłem wczoraj.
— Rotmistrz mi powiedział że wejść nie można, bo ojciec zajęty.
— Ale waćpanna masz swoje przywileje. — To mówiąc przybliżył się, pocałował ją w głowę, temi niezwykłemi objawieniami ojcowskiej swojej czułości starając się przygotować córkę do nowiny, którą wedle niego nie bardzo radośnie przyjąć miała. Starosta ślepy, gdzie nie chodziło o sejmikowe subtelności, nie znał zupełnie swojej córki.
— No, odezwał się po chwilce, masz przecie waćpanna konkurenta, który mi się dla niej oświadczył z sentymentem.
Zuzia zapłonęła cała, bo się domyśliła, rzuciła ukradkiem zwycięzki wzrok na ciotkę, a panna Katarzyna podskoczyła na kanapie.
— Nie myślisz ją przecie wydawać bracie — zawołała — młoda, trzpiot, gdzie jej iść za mąż! Przyznam ci się, że nigdybym za tem nie była.
— I ja bym nie był za tem — powolnie odpowiedział starosta — gdyby nie szczególne okoliczności.
— A cóż to mogą być za okoliczności?
— Uznasz sama kochana siostro, że się codzień coś podobnego trafić nie może i że należy korzystać z tego co Pan Bóg daje dla Zuzi. Tyleśmy lat szukali jej męża po Warszawie, a nigdy się nic podobnego nie trafiło.
— Ale cóż to, to chyba książe niemiecki! — zawołała Katarzyna.
— Lepiej niż goły książe niemiecki, bo bogaty szlachciura polski.
— No! i któż to taki?
— Pan Paprocki!
Zuzia poczerwieniała, pana Katarzyna pobladła, rzuciła się z gniewem i niedając bratu dokończyć, zawołała:
— I waćpan, panie bracie, do tyla się poniżysz, że na to pozwolisz?! Niewiedzieć kto! jakiś jurysta! może nie szlachcic nawet! Jakiś dorobkowicz, co Bóg wie jak przyszedł do fortuny, łączyć się z nami, ożenić się z twoją córką! A! starosto! myśli tej nawet przypuścić nie mogę.
— Co się tycze tego, kochana siostro — odparł bledniejąc starosta — pozwolisz, że do mnie, jako do głowy familji, piecza o jej dobre imie należy, a nie do kogo innego. Wiem co i dla czego czynię.
— Aleś pan brat dał się uwieść temu pieczeniarzowi rotmistrzowi.
— Nikomu nie daję ucha, dowód tego że i rodzona siostra nic na mnie przeciw mej woli nie wymoże.
— Więc waćpan dałeś mu już słowo?
— Nie dałem ale dam, jeźli Zuzia się na to zgodzi dobrowolnie, a po jej rozsądku i przywiązaniu do mnie spodziewam się, że chce zdać wszystko na moją uwagę i postanowienie. Nieprawdaż?
Starościanka podniosła głowę i całując ojca w rękę odpowiedziała:
— Stosuję się chętnie do woli jegomości i posłuszną mu będę.
— Bez niechęci i przymusu?
— Z radością — cicho dodała Zuzia.
— Otóż to kochane moje dziecko!
To mówiąc starosta począł ją ściskać i całować, a panna Katarzyna nie mogąc się utrzymać, ciągle rzucała, coś mówiąc do siebie, nareszcie zawołała na brata:
— Ale waćpan nie zechcesz tak jedynego dziecka oddać na łup człowiekowi, którego nie znasz, o którym nic nie wiesz! Splamisz się w oczach wszystkich taką kolligacją.
— Moja pani siostro — odrzekł starosta — nic tak nie plami imienia jak niedostatek co na niem cięży. Pod dobremi aliansami podnoszą się, nie upadają familje. Pan Paprocki jest bogaty.
— Ale cóż nam z tego?
— Właśnie, posłuchaj waćpanna co chce zrobić dla Zuzi.
— Waćpan jużeś się z nim targował?! — zawołała panna Katarzyna — to ohydnie.
— Moja panno — zakrzyczał starosta głosem, którego jeszcze nigdy nie słyszała panna Katarzyna, a na który struchlała — ukróć język i pamiętaj że jesteś kobietą, której nie mam potrzeby zdawać sprawy z moich czynności. Mówię do córki, nie do was, nie pytam o rady, bo ich nie potrzebuję. Sam mi podał kondycje, anim ich przyjmował, ani odrzucił, teraz Zuzia się godzi i ja się na nie godzę. Tobie moja córko — rzekł obracając się do niej — zapisuje klucz Grabowy i oprawę, to jest miljon złotych, nie biorąc posagu. Dożywocie na dobrach całych, a w razie bezpotomnego zejścia, wieczyście oddaje całą fortunę.
Zuzia jeszcze żywszym rumieńcem spłonęła, Katarzyna pobladła, zacisnęła usta, zatrzęsła się; starosta tryumfował.
— A cóż, kontenta jesteś? dodał — a to jeszcze nie wszystko, daje mi pożyczonym sposobem natychmiast pięć tysięcy czerwonych złotych. Rozumie się że teraz możemy i musiemy jechać do Warszawy.
— I waćpan — przerwała znowu siostra — dla mizernych pieniędzy przedajesz dziecko swoje?
Staroście powtóre zmieniła się fizjonomia okropnie, wykrzywił usta, posiniał, zadrgały mu ręce i krwią nabiegały oczy.
— Siostro! — zakrzyczał — ty mnie nie znasz, gdy śmiesz tak mówić, jutro może nie będziesz miała gdzie skryć się! Jesteś na mojej łasce, a ja nie zniosę obelg.
— Nie na twojej łasce, panie bracie, nie na twojej, mam swoje, któreś zagrabił, zniszczył, zmarnował! Oddaj mi moje, a pójdę do klasztoru i noga tu moja nie postanie.
— Waćpanna bez mojej woli nie rozrządzasz sobą.
— Ale upamiętajże się starosto — zawołała panna Katarzyna, — nie o mnie tu chodzi, choć mnie wprzód dawałeś na pastwę jemu, a szczęściem odrzucił twoją propozycję.
— Zkąd to wiesz?
— Od rotmistrza.
— Infamis! Noga tu jego nie postanie.
— Tu chodzi o twoje dziecko.
— Ja więc wiem lepiej co mu dobrem; a gdy ona się zgadza.
— Wy nic nie wiecie!
— Cóż ty wiesz?
— Co wiem? Wiem to, co żebyś ty posłyszał, włosy by ci powstały na głowie, krew by ci się w żyłach ścięła. Ten człowiek to największy łotr, to... Ale nie chcę mówić, nie mam dowodów, powiedziałbyś żem zmyśliła to wszystko. Dowiesz się gdy będzie może zapóźno; rób co chcesz! rób co chcesz.
Tych słów domawiając panna Katarzyna gwałtownie wstała, wyszła i drzwi zatrzasnęła za sobą. Starosta został przerażony, blady, gniewny i posłał spiesznie po rotmistrza. Chciał go zaraz wypędzić, ale w tej chwili przyszło mu na myśl, że on jeden potrafi dojechawszy do Lublina, dowiedzieć się co o Maleparcie. Zawiesił więc wygnanie go aż do powrotu i innej zręczności, a teraz oczekiwał niespokojny.
Zuzia blada i poruszona stała nieruchoma w jednem miejscu.
Rotmistrz wszedł nareszcie a starosta napadł na niego z góry.
— Waćpan masz język babi, i wyszczekałeś, wyplotłeś.
— Ja! ja?
— Waćpan powiedziałeś pannie Katarzynie, żem ją chciał wydać za tego — za tego...
— Za kogo?
— Za Paprockiego.
— Ja! ja nic nie mówiłem.
— Ona powiada — ona tylko co — staroście słowa w ustach od gniewu się dusiły. — Waćpan wiesz co o tym człowieku?
— Ja? o kim? ja nic nie wiem!
— O nim! Waćpan nic złego nie wiesz?
— A zkądżebym miał wiedzieć?
— Kasztelanka utrzymuje, że wie o nim okropne rzeczy, któreby nasz projekt zerwać mogły, wie, niepojmuję zkąd, ale niechce ich mówić. Waćpan natychmiast pojedziesz do Lublina i postarasz mi się dowiedzieć całe curriculum vitae tego człowieka. Jedź zaraz, wracaj prędko, dzień naznaczony na publiczną deklarację i zaręczyny blizkie. Przebaczę waćpanu tę plotkę, jeźli mi się dobrze sprawisz. Pospieszaj. Czego stoisz?
— Pieniędzy na drogę.
Zuzia pobiegła do szufladki i wyjęła z niej woreczek, któren włożyła w rękę rotmistrzowi, szepcąc mu do ucha:
— Donieś o tem jemu; wstąp do niego. A jeźli się co złego dowiesz, zmilcz, ja się niczego nie boję.
Rotmistrz spojrzał wielkiemi oczyma i w milczeniu poszedł kazać siodłać konia. Od niejakiego czasu zapomniał regulować zegarów i zaglądać do psiarni, w takim był ruchu nieustannym. Zaczynało mu się to przykrzyć i wzdychał.
— Ta panna Katarzyna, kiedy się kogo uczepi, nie dobra na nieprzyjaciela. Niech ją kaci, jak ona prześladuje! Zkąd ona wie? Co ona wie? To niepojęta dla mnie rzecz. Zajadę do pana posła i dowiem się od niego co mam dalej począć.
Tak myśląc a nie tracąc z pamięci, że jeźliby doszło ożenienie z panną starościanką, obiecanych miał sto czerwonych złotych i najlepszego konia ze stajni, pospieszył po drodze do Grabowego dworu.
Ujrzawszy go Maleparta, powitał wesołym wykrzykiem:
— O! pewnieś się o swoje przyjechał dopomnieć, żeś nie zapomniał.
— A! wcale nie za tem przyjechałem — rzekł skrobiąc się w głowę rotmistrz. — Nie mam do tego prawa.
— Jak to? cóż to? — niespokojnie spytał Maleparta.
— Ot to, że gdzie djabeł nie może tam babę pośle, ucięła nam figla porządnego.
— Kto taki? jakiego figla?
— A nie kto, tylko panna Katarzyna.
— Cóż się stało? — Maleparta pobladł.
— Ja nie wiem za co zła na jegomości, pewnie żeś nie z nią się chciał żenić, nie wiem zkąd jakichś plotek strasznych nabrała i staroście doniosła o nim — horribilia.
— Ale cóż takiego?
— Nie wiem, nie byłem przytem, ale coś strasznego; starosta był czerwony i siny i blady na przemiany, chwytał się za głowę, drżał, o mało mnie nie wypędził z domu i nareszcie kazał stante pede siadać na koń i ruszać za językiem do Lublina.
Panna Zuzanna szepnęła mi, abym jegomości o tem oznajmił.
— Ona! — zawołał Maleparta.
— Tak, ona sama in persona, i dała mi nawet pieniędzy na drogę.
Mecenas pokiwał dziwnie głową, tak mu to niespodziewanie przychodziło, i tem więcej uczuł bolu na myśl rozerwania tak pożądanego związku.
— Cóż tu robić? muszę jechać do Lublina.
— To jedź — odparł pan poseł żywo; — ale pamiętaj, że masz do wyboru albo swoje sto czerwonych złotych z czubem, albo nic, lub gorzej niż nic.
— Tać to ja i sam porachowałem. A jak się co złego dowiem?
— Po kiegoż licha będziesz się dowiadywał? O każdym człowieku znajdzie się do powiedzenia co złego, o mnie tem więcej, bo będąc prawnikiem, (z czem się nie taję), musiałem chcąc niechcąc wielu sobie narazić. Jedź waćpan do Lublina i przez trzy dni siedź w gospodzie, jedz, pij, odpoczywaj, spij, nie dowiaduj się nic, bo się nic nie dowiesz, a powróciwszy będziesz mógł przysiądz, żeś nic nie słyszał. Żeby ci zaś droga nie tyle dojadła i mógł sobie dogodzić, oto masz kilkanaście dukatów. Starościanka wiele ci dać nie mogła. Powracając wstąp do mnie.
— A teraz, to wszystko dobrze — odparł kłaniając się rotmistrz — alebym się napił do strzemienia.
— A pij wiele chcesz.
Podali wino, i pan Atanazy zalewając sumienie, które w nim bełkotało coś niewyraźnie, wychylił spore dwa kielichy, otarł wąsy i pożegnał Malepartę.
Nowo obrany poseł niespokojny pozostał sam jeden, ten wypadek tłumem mu myśli napędził do głowy.
— Wszystko za nic, jeźli się czegobądź dowiedzą! Ale jak dowiedzieć się mają, kiedy rotmistrza na zwiady posłali. Dobrzem zrobił, żem mu tych sto obiecał. Możeż mnie zdradzić nie zdradzając siebie? Ta kobieta, zkąd ona wie? co ona wie? Pewnie pojedynek z panem Stanisławem, pewnie coś o Rózi, albo... — I gubił się w domysłach, bo było się czego domyślać! — O zasadzce jednej nic wiedzieć nie mogą — rzekł uspokajając się — a to najgorsza: tego nikt nie powie. Z innych rzeczy mógłbym się nawet wytłómaczyć. Będzie co ma być!
Jednakże przez tych parę tygodni, które trwała podróż rotmistrza, ciągle był niespokojny, i wszelkie występki, wszystkie niegodziwości dawne z kolei stawały mu na myśli. Parę razy był u starosty, który go nadzwyczaj zimno przyjął, nic jednak o przyczynie nie powiadając. Zuzanna była uśmiechająca się jak zawsze, panna Katarzyna całkiem się nie ukazywała. Od ostatniej kłótni z bratem, nie chodziła nawet do stołu i cały dzień przepędzała w swoim pokoju, Zuzię zaś odwiedzającą przyjmowała milczeniem upartem i wzgardliwem. Raz tylko spróbowała mówić i zaczęła od tego, że jej żal było siostrzenicy, którą zaprzedać miano; ale figlarny uśmiech starościanki zamknął jej usta.
— Róbcie co chcecie — dodała — zrobiłam com była powinna, reszta do was należy. Z panem Bogiem!
Rotmistrz jak nie wracał, tak nie wracał, a starosta widząc zbliżający się termin, poczynał się niecierpliwić. Nareszcie po upływie dwóch tygodni, zjawił się naprzód u Maleparty.
Mecenas zmierzył go okiem badającem, i łatwo odkrył z pomięszanej, bladej, wylękłej twarzy pana Atanazego, że ten nie spoczywał w Lublinie, ale się czegoś dowiadywać musiał. Spojrzenie rotmistrza, jakieś pomięszanie, bojaźń, wydawały go, choć się nie przyznawał aby wiedział cokolwiek. Mecenas mało dbał o to, czy wiedział, a milczenie miał sobie zapewnione obietnicą stu czerwonych złotych. Znał on na wylot rotmistrza, jednak chmurnem i grożącem wejrzeniem pożegnał odjeżdżającego, jakby doń mówił:
— Znasz mnie, strzeż-że się!
W istocie pan Atanazy, nie mogąc usiedzieć trzech dni w gospodzie, począł powoli gawędać, to z tym to z owym, pociągnął się na winko, porobił z palestrą znajomości i posłyszał o Maleparcie wszystko co dowiedzieć się było można. Opowiedział mu Prozorowicz, pan Bartosz Paprocki i inni całe życie i wszystkie wypadki Maleparty, jego ożenienie z Rózią, postępek dawniejszy z wdową po Przepiórkowskim, pojedynek z panem Stanisławem, proces z krewnemi, z starostą Wilskim i t. d. Nawet Naścię pijaną pokazano mu na ulicy.
Rotmistrz zmiarkowawszy co to za człowiek, był w wielce delikatnem położeniu, mając do wyboru, albo stracić u starosty przyporzysko ostatnie i może dostać coś na wyjezdnem, gdyby się później o tem dowiedział; albo pożegnać się ze stu dukatami i pięknym koniem, co go lekko na drugie tyle szacować było można. Walczył z sobą całą drogę, bo z jednej strony mówiło sumienie, z drugiej chciwość. Biedak przez całe życie nie miał nigdy razem stu czerwonych złotych i uważał je za znaczny kapitał; jak mógł więc przyduszał w sobie głos sumienia, perswadując że to wszystko przesadzone być muszą rzeczy i postanowiając zataić co wiedział.
Zaledwie się zjawił w dziedzińcu Porajowskiego zamku, i starosta i panna Zuzanna i od dawna nie widziana pana Katarzyna wyszli przeciw niemu. Starosta niepokoił się równie z córką, a panna Katarzyna spodziewała się pewnego zwycięstwa. Od szlachcica, który znał Malepartę w Lublinie i wiedział o nim wiele, dowiedziała się była po cichu połowy tej historji i wierzyła jej najmocniej, i pewna była, że doniesienia rotmistrza potwierdzą wszystko a związek ten rozerwą.
Rotmistrz po schyleniu się do kolan starosty, nie bez pomięszania i bełkotania, z niezmierną radością ojca i córki a gniewem ciotki powiedział: że w ogólności nic prawie o Maleparcie nie słyszał takiego, coby go czyniło niegodnym ręki panny starościanki, jeźli ojciec uznał go tego zaszczytu dostojnym.
— Informowałem się — dodał — w palestrze, u towarzyszów niegdyś pana mecenasa, gdyż i on sam i ludzie godzą się na to że był jurystą.
— To nic — przerwał starosta.
— To nic — zawołała Zózia.
— Powiadają wprawdzie, że z ubogiego chłopięcia wyszedł na człowieka.
— Jakby to mogło być, gdyby poczciwie zbierał? — zawołała panna Katarzyna.
— Był wielce wziętym w Lublinie i opłacano go niezmiernie, nabywał majątki z procesami i tak doszedł fortuny.
— A toż szlachetnie? — przerwała znowu kasztelanka.
— Dajcie pokój siostro; mów rotmistrzu.
— Potem ożenienie go zbogaciło i choć żona zdradziła, uciekła, on ją przyjął nazad do domu, za co zawdzięczając uczyniła mu zapis.
— Poczciwy, dalipan poczciwy człowiek! — krzyknął starosta.
— Zresztą — dodał rotmistrz — plotą tam o nim banialuki, ale lepiej informowani je zbijają i wielce go z talentu i zdatności wychwalają. Mówią, że teraz na trudne sprawy nie ma już nikogo po nim.
— I więcej nic? — spytał starosta.
Rotmistrz się zadławił i wykrztusił:
— A nic.
— No, chwała Bogu! odetchnąłem — rzekł starosta — to wszystko głupstwo! Idźcie spocząć rotmistrzu.
Pan Atanazy wyszedł jednemi drzwiami, a panna Katarzyna drugiemi. Rotmistrz rad był, że wypowiedział co postanowił, bo mu ciężyło na sercu wytłumaczenie i sumienie gryzło.
W kilka dni potem, listem zawiadomiony pan poseł, któremu na sejm do Warszawy jeszcze nie rychło jechać było potrzeba, przekonał się, że rotmistrz nic nie wyspiewał i projekt dawny trwał niezmieniony. Wyrzeczono termin oświadczeniu solennemu, zaręczynom i weselu. To odbyć się miało tem prędzej, że Maleparta nic nie wymagał; oświadczył że się obejdzie bez wyprawy, byle przyspieszono termin, gdyż jemu na sejm jechać potrzeba było. Staroście także do Warszawy mocno się już chciało. Jednakże mimo to starosta jedynaczki córki wydać nie mógł za mąż, nie wyprawiwszy szumnego wesela; rozpisał listy do krewnych, znajomych, przyjaciół i dalekich powinowatych, zapraszając na ten obrzęd. Sposobił się doń jak mógł najwspanialej, a tem łatwiej to przychodziło, że za pieniądze mecenasa.
Oświadczenie solenne i zaręczyny odbyły się w asystencji bardzo licznie zgromadzonej szlachty, przy wiwatach, wystrzałach, kielichach wychylanych noc całą, po których odchorowali prawie wszyscy, a niemniej jednak nazajutrz uwielbiali gościnność gospodarza i unosili się nad wybornem przyjęciem jego. Zuzanna była promieniejąca szczęściem. Maleparta blady i jakby niespokojny.
Starosta wesół jak za dobrych czasów swoich, kiedy jeszcze własnemi pieniędzmi przyjmował w Porajowie. Panna Katarzyna nie pokazała się wcale.
Przed zaręczynami przyszła do niej Zuzia po błogosławieństwo; a w tej chwili uroczystej, gdy znikły uczucia wzajemnych uraz, niechęci, gdy się obie rozpłakały, i szczerze może, panna Katarzyna błogosławiąc powiedziała:
— Moje dziecko, widać Bóg tak chciał, abyś za niego poszła; wiedzże o tem, iż to jest niegodziwy człowiek, że ojciec cię przedał, że idziesz na niewolę. Ja cię błogosławię, ale płaczę nad tobą i przyszłością, daj Boże, aby się moje słowa nie sprawdziły!
Zuzia na chwilę zbladła, pomięszała się, ale wkrótce wspomnienie bogactw, zbytku, przyszłego pobytu w Warszawie, zatarło uczynione słowy ciotki wrażenie.
Maleparta swojej przyszłej ofiarował kosztowny łańcuch złoty, manele brylantowe, kilka sznurów pereł uryańskich, kilka pierścieni i zapinkę brylantową. Ta ostatnia była przerobioną tylko ze szpinki pana Stanisława Górskiego. Zuzia przyjęła ten zadatek z największą radością. Posłany przez narzeczonego ciotce naszyjnik nie przyjęty i zwrócony został. Staroście dostały się dwa konie tureckie, a rotmistrzowi obiecane sto czerwonych złotych i kary ogier, drugie tyle wartujący. Odebrawszy to, pan Atanazy, nie czekając na wesele, pod pretekstem niespokojności o familją swoją na Rusi zamieszkałą, której lat kilkadziesiąt nie odwiedził, pożegnał starostę, i spieniężywszy co miał, na starym bułanku jak wyjechał z bramy Porajowskiego zamku, tak jakby wpadł w wodę, i więcej o nim nie słyszano długo.
Tymczasem zbliżał się termin wesela, i krewni, zaproszeni znajomi, powoli ściągać się zaczęli.
Było tam wszystkiego, począwszy od poszóstnych karet aż do skromnych bryczek, co tylko się znalazło Porajczyków w Sieradzkiem zjechało się, co było krewnych gdzie bliżej, ciągnęli na to wesele kto jak mógł. Starosta wszystkich prosił, bo się chciał popysznić swoim licznym rodem, którego większa część w dostatkach była i dobrem mieniu, urzędach i wziętości. Maleparta ze swej strony nikogo nie prosił, nie miał nikogo, oprócz dworzan swoich, ubogiej szlachty, dla jurgieltu i barwy służącej. Upokarzało go to wielce, ale rady nie było. W świecie całym nie miał, ktoby mu sprzyjał, coby się doń przyznał, a dawnych swych znajomych lękał się więcej niż żądał. Codziennie z baszty wyznaczonej mu na mieszkanie w Porajowie i wspaniale wewnątrz przybranej, wyglądał niespokojnie, czyli między przyjeżdżającemi nie zobaczy znajomej twarzy.
Bał się tego i drżał na samą myśl; ale szczęściem w Lubelskiem nie miał starosta ani familji, ani znajomych, a ci co ztamtąd przybyli całkiem byli nieznani Maleparcie, a jeźli który coś i wiedział o nim, to mając za kalumnją nie śmiał powtarzać, zwłaszcza w wigilją prawie wesela.
Starosta przygotowawszy się na przyjęcie gości, wykupiwszy srebra swoje, na nowo ubrawszy ludzi, odnowiwszy zamek, wyporządziwszy zdawna opuszczone komnaty dla gości, nie zapomniał także przygotować się na przyjęcie Maleparty. Biegły w prawie krewniaczek sporządził misternie ułożoną intercyzę, donacje, wspólne dożywocie, zapis wieczysty, ze wszelkiemi w takich razach formalnościami.
Nadszedł dzień weselny. Porajowski zamek, pełen ludzi, koni, wrzawy, wesołości, zdawał się odmłodzony. Co żyło kręciło się, skakało, korzystając z wesela, aby pochwycić trochę rzadkiej na świecie radości, jak ryba co pluskając nad wodę, korzysta z tego i pociąga powietrze! Panowie i słudzy zarówno zapomnieli na chwilę o tem co ich czekało w domu: o kłopotach, niedostatku, chwytając okazją weselenia się i puszczenia sobie cugli.
W całym zamku, jedna tylko p. Katarzyna nie zmieniła humoru, ani stroju, i na zaklęcia, prośby, przeproszenia, jednostajnie odpowiadała:
— Nie chcę tego być świadkiem! Nie chcę, powiedzcie żem chora!
Starosta więc z córką puścili wieść o słabości p. kasztelanki, o którą się wszyscy krewni dowiadywali. Odwiedzano ją w jej pokoju, a tyle miała pomiarkowania, że mimo gniewu ze swoją niechęcią ku Maleparcie, nie wydała się przed nikim, nie odkryła powodów zmyślonej choroby. Tylko gdy winszowano, milczała upornie, albo na co innego naprowadzała rozmowę.
W sobotę odbyła się spowiedź w kaplicy zamkowej i wieczorem intercyzę podpisano, którą mecenas przebiegłszy okiem bez trudności przyjął. Krewniaczek co ją pisał, miał się za wielkiego człowieka, gdyż sądził, że wymógł na panu młodym więcej, niż ten chciał uczynić. Pan młody zaś poprostu na wszystko pozwalał, bo nic dotrzymać nie chciał i sposoby na to łatwo mu znaleźć było. Obydwa śmieli się w duszy z siebie, a krewniaczek, że to mu się pierwszy raz trafiło, i że słyszał o panu Paprockiem jako o wielkim prawniku, dwakroć się śmiał mocniej i zacierał ręce zwycięzko.
W niedzielę wieczorem dopiero ślub miał się odbyć.
Cały wieczór sobotni i ranek niedzielny spłynęły na hucznej zabawie, na kielichowaniu, próbowaniu koni, strzelaniu, rozprawach, wśród niezachmurzonej niczem wesołości.
Gdy w niedzielę przyszło Zuzannie upaść znowu do nóg ojcu i ciotce, i pomyślała, że na zawsze opuści Porajów, pójdzie w świat z obcym człowiekiem, przyszły jej na myśl groźne słowa ciotki, serce zabiło ze strachu niewymownego i zachwiała się na chwilkę, ale już było zapóźno! We łzach ubierała się w białą suknią ślubną, w zielony wianek dziewiczy, pod który podłożono dukat węgierski z N. Panną i kawałek cukru. Uważano, że cukier stoczył się z pod wianka panny młodej i pod nogami przechodzących rozdeptany został.
Była piękną w tym swoim stroju weselnym Zuzia, świeża, rumianna, biała i we łzach, jak ranek wiosenny w kroplach rosy.
Nie jeden młody krewniaczek westchnął, patrząc na nią i żałując ślicznej czarnobrewki, którą za starego wydawano. Nikt nie wiedział, że szła dobrowolnie i z ochotą, a patrząc na łzy, domyślano się tylko woli starosty.
Zmierzchało i w kaplicy zamkowej oświeconej, przystrojonej w kwiaty i kobierce, już się cisnęła sług ciżba, mieszczanie, szlachta okoliczna, dworacy. W dziedzińcu wrzawa była nieustanna, ustawiano moździerze do wiwatów, wytaczano beczki piwa i miodu dla czeladzi i dworni, wnoszono stoły, które zastawić dla nich miano. Muzyka przygrywała na wieżowym balkonie, zamek świecił cały, szumiał, weselił się, huczał.
Maleparta tymczasem ubierał się do ślubu i otoczony mężczyznami, wdział był już bogaty kontusz biały, na złotolity żupan obwiązał się pasem tureckim, przyczepił karabelę do boku, wziął czapkę białą z czaplą kitą i spinką ogromną błyszczącą. Wychodzili z baszty i przeszli wschody, gdy zdyszany sługa nadbiegł do mecenasa.
— Czego chcesz? — spytał pan młody.
— Słówko na stronie.
— Cóż to takiego? mów głośno.
— Nie mogę: słówko tylko.
Mecenas odszedł na bok.
— Mów a żywo, bo czekają!
— Jakiś odarty mężczyzna, przybył w tej chwili konno na zamek i powiada, że się z wami koniecznie widzieć musi przed ślubem.
— A do kata! Odpraw go! — zawołał niespokojny mecenas.
— Krzyczy i powiada, że wciśnie się na salę, albo do kaplicy. Już tam i ludzie się koło niego zbierają. Koniecznie chce się widzieć.
— Ale ja nie chcę i nie mogę! Wypędzić go.
— Nie można, bo wrzasku narobi, a jest ich kilku za bramą co z nim przyjechali, gotowi gwałtem gdzie wpaść.
— Co to za ludzie?
— Odarci, wyglądają jak zbóje.
— Czego chce?
— Nie powiada: widzieć się żąda.
Mecenas blady był jak ściana, pomyślał chwilę, odwrócił się do towarzyszących mu:
— Łaskawi panowie, idźcie bezemnie na salę, za chwilę będę wam służył, pilna sprawa wstrzymuje mnie na moment, wnet idę.
— Nie późnijcie się, bo czekają.
— Zaraz, zaraz idę.
I mecenas zagryzając sine usta, rwąc poły kontusza, szybko ze sługą poszedł na górę.
— Wprowadzić go — zawołał.
Przeczucie biło mu w sercu, że coś niedobrego się gotuje, drżał i pot zimny występował mu na pomarszczone czoło.
Drzwi się otworzyły, powolnym krokiem z ukłonem, odarty, brudny, zbłocony, stanął przed nim — przechrzta.
Maleparta na widok tego człowieka, aż się cofnął wstecz trzy kroki i on co nigdy przytomności nie tracił, o mało teraz nie upadł na wznak.
Przybyły podniósł śmiejąc się szydersko oczy przymrużone na niego i powtóre się ukłonił w milczeniu; obejrzał się i wskazał sługę.
— Wyjdź, czekaj — krzyknął mecenas — niech tu nikt nie wchodzi, mam z tym człowiekiem do pomówienia.
Zbliżył się.
— Gadaj! a prędko! gadaj! czego chcesz odemnie, pocoś tu przybył! Gadaj!
— Aj! aj! aj! a po co się tak spieszyć. Czyż to nie wiesz, po co przybyłem? Ot, po starej znajomości, przywitać, i wesela powinszować.
— Na Boga, gadaj! nie dręcz mnie, gadaj co chcesz, bo cię zabiję.
I zgrzytnął zębami.
Słychać było jak posłańcy starosty biegli po wschodach, wywołać chcąc pana młodego.
Przechrzta się rozśmiał głośno.
— Owa, jakiś mi straszny! Zabiję. Ślicznie starego znajomego powitał. No! no: ot tak krótko a węzłowato, dawaj pieniędzy.
— Za co?
— Nie wiesz jeszcze! Trzeba abym ci przypomniał gdzieśmy razem byli, gdy nieboszczyk deputat jechał na toki?
— Wiele chcesz?
— Jak najwięcej!
— Wiele chcesz?
— Wiele! Musisz mi dać, co zażądam, bo cię mam teraz w ręku. Dawno na tę chwilkę czekałem! Alem cię złapał ślicznie. Musisz dać co zechcę.
— Nie muszę! — zakrzyknął Maleparta. Bo cię każę ludziom moim wypchać za wrota i nie puszczać więcej, albo jako włóczęgów zamknąć do turmy.
— No! no, próbuj! Jaż stoję i nie lękam się. Ty swoje, a ja swoje zrobię. — Ty każ wypychać, a ja powiem co mam do powiedzenia!
Mrówie przeszło po ciele pana młodego.
— Któż ci uwierzy? — zawołał.
— Mam z sobą świadków, wszystkich świadków co tam byli z nami — odezwał się spokojnie przechrzta, czekają za bramą skinienia. Mam z sobą Naście, dawniej twoją teraz moją duszeczkę.
— Wy sami zginiecie, a ja się opłacę.
— Zobaczemy, nie wiem kto mnie w to wciągnął, namówił i opłacił.
Była chwila strasznego milczenia, Maleparta usłyszał znowu stąpanie po wschodach, pukanie do drzwi i zadrżał, aby samemu staroście nie przyszła myśl, dowiedzenia się, dla czego spóźnia się pan młody. Zuzanna już czekała ubrana, aby iść do ołtarza; a towarzysze Maleparty powiedzieli, że sługa go czemś pilnem wstrzymał. Posyłano jednego za drugim posłańców. Sługa u drzwi odpowiadał. — Nie można.
— Cóż chcesz bezecny zbójco! — zawołał trzęsąc się z niecierpliwości i gniewu mecenas. — Co chcesz!
— Co dasz? — spytał śmiejąc się potwornie przechrzta.
— Co mnie zapewni, że drugi, że trzeci raz, nie przyjdziesz jak dziś, mnie obdzierać?
— Słuchajno, mój panie — rzekł zbójca: — ja jestem uczciwy człowiek, kiedy obiecuję, choćby zabić, to dotrzymam: ty po sobie miarkujesz. Moje słowo, jedne i niezmienne, nie zapłaciłeś mi a musiałem nastroić szyi i uciekać, potem tułać się bez chleba. Musisz mi moje oddać i z nawiązką, musisz dać co i dla Naści na szpilki.
— Wiele chcesz?
— Jeźli się nie mylę, winieneś ze czterysta, a za poczekanie, za oszukanie, i Naści gościńca dasz drugie tyle! Już z ciebie drugi raz nie skorzystamy.
— Ty mnie obdzierasz!
— Obdarłeś i ty nie jednego, to tylko chleb oddany. Płać i odchodzę, bo ci widzę pilno na wesele. Szczęść Boże!!
Maleparta rzucił się do skrzyni, dobył worek złota i rzucił go pod nogi przechrzcie wołając: — Uciekaj!
Ten się pokłonił, jeszcze raz uśmiechnął ważąc i chowając worek, potem otworzywszy drzwi zniknął na wschodach. W tej chwili zapukano z drugiej strony i wszedł starosta. Zastał jeszcze mecenasa nad skrzynią, osłupiałego, pomięszanego, nieumiejącego jej zamknąć, bez przytomności prawie.
— Co to jest? czegoś się spóźnił? Co ci się stało? Widzę zmianę na twarzy?
— Nic to, nic, nic — odparł pan młody zamykając i podnosząc się. — To był ubogi, to był nieszczęśliwy. Idę, idę!
— Ale czegoś tak pomięszany.
— To nic, to gniew, to niespokojność, że mnie tu wstrzymano na samem wyjściu.
Starosta zmierzył oczyma podziwienia pełnemi Malepartę i w milczeniu na dół zeszli. Nigdy go jeszcze takim teść przyszły nie widział i przeląkł się strasznego wyrazu jego twarzy, oczów błyskających gniewem, sinych ust, trzęsących brwi zmarszczonych.
Mecenas szedł, a oddychał ciężko, rzucał osowiałym wzrokiem we wszystkie kąty, zdawało mu się, że wszędzie widzi przechrztę z Naścią przed sobą i oczy ich błyszczące i uśmiech szyderski z jakim go powitał. Serce mu biło gwałtownie, patrzał nieustannie po stronach, kręcił się. Znać było, że w duszy jego coś niesłychanego wrzało.
— Na Boga, uspokój się — mówił starosta po cichu: — jeźli cię trwoży ślub, odłóżmy go, powiemy żeś chory.
— Nie! nie! Idźmy do ołtarza, idźmy! I pociągnął starostę za sobą, usiłując ułożyć twarz i udać spokojność.
Weszli na salę pełną mężczyzn i kobiet którzy już tylko czekali pana młodego, zdało mu się gdy się ujrzał pod wzrokiem tylu ludzi, że każdy czytał na nim napisany wyraz. — Zbójca. — Spuścił oczy, zadrżał.
Poprowadzono ich do błogosławieństwa, które naówczas udzielali nie tylko rodzice, krewni, goście, ale nawet starzy słudzy i każdy kogo spotkano na drodze. Maleparta bezprzytomny dał się poprowadzić, Zuzanna płakała, sam starosta uczuł łzy na oczach — dawno nie widzianych gości.
Wstąpili do izdebki p. Katarzyny, która w milczeniu, dała błogosławieństwo swoje, nareszcie drogą suknem pąsowym wyłożoną, przeszli do kaplicy. Już byli na progu, gdy Maleparta ujrzawszy dwie osoby stojące u wejścia zadrżał i o mało nie krzyknął, ale udawszy że się pośliznął, poszedł dalej. W progu stał przechrzta uśmiechający się złośliwie i — Nastazja. Nastazja odarta, rozczochrana, pijana, z małem dzieckiem na ręku. Uśmiechała się ona Maleparcie i ręką posłała mu pocałunek. Nikt go szczęściem nie widział, prócz niego. A całus wszetecznicy upiekł go jak gorące żelazo.
Stanęli u ołtarza.
Stary, poważny proboszcz miejscowy, błogosławił nowożeńców parę. Maleparta pod wrażeniem świeżej rozmowy z przechrztą i przerażony widokiem Nastazji, której wzrok spotkał na drodze do ołtarza, machinalnie odpowiadał na pytania, plątał się w nich, i pokilkakroć jedno powtarzać musiał. Wszyscy to dziwne roztargnienie postrzegli. Nareszcie zdało się, że począł z niego wytrzeźwiać się i podniósł głowę; ale w tem oczy mu słupem stanęły, nieruchome, zdziczałe i tak pozostał do końca obrzędu, o którym oznajmić mu musiano. Zuzanna widziała wszystko ukradkiem, i serce jej biło żywo, pod niepojętem dla niej wrażeniem.
Gdzie patrzyły oczy Maleparty zwrócone na ołtarz? zwrócone mimowolnie i w jedno miejsce wbite. Nad ołtarzem, dla oczów jego tylko ukazały się dziwne, drugim niewidzialne postacie.
Stała Rózia blada, stała wynędzniała jej matka, stał z rozkrwawioną piersią pan Szczuka, z rozbitą głową pan Górski, stały w wielkiej ciżbie smutne postacie, których rysy sumieniu tylko występnego były znajome.
Zjawiły się one nie wiedzieć zkąd i przez cały czas obrzędu, zdawały się grozić Maleparcie, który drżał, a wzroku od nich odwrócić nie mógł. Nareszcie powoli znikać zaczęły, ginąć i usuwać się. Pozostała jedna Rózia tylko, a cień jej przesunął się z za ołtarza, ku kobiercowi i między państwem młodym zniknął.
Pobrawszy się za ręce wracali z kaplicy do zamku, przy odgłosie muzyki, biciu z moździerzy, wrzawie i okrzykach! Maleparta osłupiały jeszcze i bezprzytomny, Zuzanna przelękniona. We drzwiach wstrząsł się pan młody — powitały go jeszcze raz dwa znajome wejrzenia, dwa głosy piekielne. Przeszli, minęli, a jeszcze one tętniały w uszach Maleparcie. Ale wkrótce wesołość gości, szum, wrzawa, śmiechy otaczające go do koła, znowu wywiodły z odurzenia nowożeńca. Zdało się tylko jakby sen przykry, bolesny, przeszedł po nad nim, nie wierzył prawie temu co słyszał, co widział, i rozchodził się powoli. Posadzono ich do stołu razem, przy sobie, spojrzał na piękną Zuzannę, teraz zwycięzką, wesołą już i uśmiechającą mu się, począł zapominać rozmowy, widzenia i jak tylko puhary krążyć zaczęły; chwycił się, zalać winem niepokój wewnętrzny, głosy sumienia i strachy serca.
Pijatyka trwała kilka godzin w późną noc i nadedniem dopiero, odprowadzono uroczyście państwo młodych do łożnicy. Był to obyczaj dawniej w Polsce, przykrzy i nudny; ale naówczas znaczący i dowodzący dziś jeszcze, z jakiej strony surowej, poważnej brano u nas małżeństwo. W tej izbie, gdzie stało poświęcone łoże małżeńskie, zastawiał pan młody tak zwaną cukrową wieczerzę, składającą się z przysmaczków i win. Trwa do dziś dnia, ale bez towarzyszących temu naówczas mów i obrzędów, co czyniły pokładziny uroczystością dziwaczną, nikomu jednak wtenczas nie śmieszną. Prawiono mowę, oddając pannę, dziękowano za nią w drugiej mowie pospolicie długiej i wysmażonej. Oddający opowiadał historją domu i jego świetność, w długim panegiryku, wystawując nowożeńcowi co za skarb brał. Od nowożeńca dziękujący, nie dając się upośledzić ani w retoryce, ani w pochwałach domu, drugie tyle nagadać musiał. Następowały pokładziny, to jest że ubranych jak byli państwa młodych, kładziono obok siebie na łożu. A że pospolicie panna się wzbraniała, ojciec i bracia na ręku ją nieśli.
Nikomu to wszystko naówczas ani dziwnem, ani śmiesznem nie było. Był to obrzęd religijno-narodowy.
Cały ten obrzęd ze wszystkiemi zwyczajnemi mu dodatkami, toastów, żarcików, wiwatów, odbył się w sypialnej państwa młodych komnacie, gdzie dopili ci, co się jeszcze na nogach utrzymać mogli, tak że większą część kochanych i dostojnych gości, pod ręce wyprowadzać musiano, bo nogami nie władali.
Nareszcie zostali sami.
Maleparta padł na krzesło nieruchomy i został na niem długo w milczeniu głębokiem, tymczasem żonę jego w bocznej komnacie rozbierano i płacząca Zuzanna, musiała pierwsza w oczach Maleparty, zająć miejsce swoje. Na stoliku paliły się dwie świece, rzucające blask na wylękłą i bladą chroniącą się pod karmazynowy baldachim Zuzannę. On na nią długo nie spojrzał, tak był zamyślony.
— Musiała mu nieboszczka przyjść na pamięć — powiedziała sobie młoda mężatka.
Aż nareszcie mrucząc coś pod nosem, począł zdzierać z siebie suknie i zrzucać je na podłogę.
— Pijany! — szepnęła sobie Zuzia.
W istocie był jak pijany, rwał bogate ubranie, szarpał je, ciskał niem, śmiał się, mówił do siebie, łajał, odstępował, podchodził znowu. To trwało czas dość długi, nareszcie zobaczywszy wodę na stole, Maleparta pochwycił ją i pić zaczął, wypił wiele jej było, zlał nią głowę i piersi, westchnął ciężko, potem zatoczył wzrokiem wyjaśnionym do koła, jakby przypomniał co się z nim działo i zdał się przychodzić do siebie.
Po chwili, nic już w komnacie nowożeńców słychać nie było i światła zagasły.
Nazajutrz i dni następnych, trwały jeszcze zabawy na Porajowskim zamku: przeciągało się wesele do tygodnia. Bliżsi sąsiedzi wyjeżdżali i przyjeżdżali nazad; dalsi siedzieli ciągle. Codzień wymyślał starosta nową jakąś zabawę, inny sposób przepędzenia czasu. Niektórzy, (bo już naówczas gra u nas przeszła w namiętność i pokazywali się dawniej całkiem nieznani gracze z profesji) — niektórzy trawili w osobnej komnacie czas cały nad grą. Inni nie zarażeni jeszcze tym zabijającym czas i odzierającym człowieka z szlachetności nałogiem, woleli po staropolsku wyścigać się konno, strzelać, polować, pić i gawędzić, lub przysiadać się do panien. Panny ówczesne już po trochu uczyły się z francuzkich książek, kochania zagranicznego, które rzadko było i jest czem innem, nad komedją, w którą sami aktorowie uwierzą na końcu.
Maleparta nazajutrz zdawał się zupełnie wytrzeźwionym, przytomnym i szczęśliwym, uśmiech mu wrócił na usta, choć przymuszony i przeradzając się nie raz w grymas. Był uprzejmy dla gości i nadskakujący żonie. Ona bladą, wylękłą, ale surową twarz przybrała; zdało się w kilka godzin, zestarzała kilką laty, tak zgasły z jej oczu i ust, uśmiech, wesołość dziewicza i swobodna wiara w szczęście. Wczorajsze postępowanie Maleparty począwszy od chwili wezwania go przez sługę, aż do cukrowej wieczerzy, nie uszło niczyjej baczności. Szeptano, domyślano się i nic się domyślić nie umiano. Sam starosta był niespokojny, ale udawał wesołego i wielce uszczęśliwionego. Donieśli mu ludzie o jakichś nieznajomych do zamku przybyszach, i kobiecie, co w chwili ślubu prawie, cisnęli się do Maleparty. Sługa pilnujący drzwi wygadał, że słyszał tajemnie i brzęk pieniędzy: potem widziano jeszcze nieznajomego co rozmawiał z Malepartą, we drzwiach kaplicy z jakąś kobietą; a wreszcie wynieśli się zapewne z zamku, bo ich więcej niepostrzeżono.
Wnioskując z tego starosta, wywnioskował tylko, że zięć jego musi być istotnie bardzo małego pochodzenia, że nawet nie szlachcic i tylko podkradający się pod klejnot starożytny pp. Paprockich; że ci ludzie i kobieta widziani na zamku, muszą to być ubodzy krewni, którzy chcieli skorzystać z niego, a których opłaciwszy, aby milczeli, odprawił. Niczego większego nie domyślał się starosta, a dla niego to już było ogromnem i nie darowanem. Ale cóż było począć? Stało się co się stać miało i należało tylko utaić, co by się znalazło czarnego i plamiącego w tej całej sprawie.
Starosta myślał o tem długo, potem postanowił szczerze i otwarcie z zięciem się rozmówić. Przynajmniej, rzekł w duchu, będę wiedział, jak na to radzić.
Ale pomimo, że odwiedziny przechrzty u Maleparty, nie wielu osobom początkowo wiadome być mogły, wieść o nich, dziwnie tłumaczona, rozeszła się cichaczem po zamku, od sług do panów, od panów do pań idąc, z szybkością ciekawej plotki. Nowożeniec, okryty tajemnicą jakąś niedocieczoną, zwracał uwagę wszystkich; opowiadano sobie na ucho różne połapane o przeszłem jego życiu wieści. P. Katarzyna dowiedziawszy się o wczorajszej scenie, od sługi co drzwi pilnował, klasnęła w dłonie.
— Nie powiedzą teraz żem zmyśliła! — zawołała. Starosta unikał spotkania z siostrą, bo się lękał teraz i nie chciał po niewczasie wymówek; a nim przystąpił do rozmowy z zięciem (bo był pewien, że się w swem przypuszczeniu nie mylił), postanowił odszukać tych ludzi, co wczoraj pokazali się na zamku i wybadać z nich czego od Maleparty chcieli. Posłał więc najzaufańszego sługę, do miasteczka naprzód, potem po drogach i wsiach okolicznych, wyszukać tych ludzi i wypytać. Ale napróżno, gdyż wysłaniec dni kilka strawiwszy, powrócił z niczem. Nikt ich nie widział nigdzie, wpadli jak w wodę.
Potrzeba więc było innego użyć sposobu na dośledzenie prawdy i starosta postanowił rozmówić się z zięciem. Niespokoiła go niepewność, chciał przynajmniej wiedzieć o co szło, i jak radzić na to, po głowie mu chodziło tylko, że pan Paprocki, podejrzanego był szlachectwa.
Nazajutrz więc wziąwszy go pod rękę, zawiódł do baszty i widząc się z nim sam na sam, przystąpił do rzeczy od razu.
— Nie mamy już teraz dla siebie tajemnic — rzekł — bądźcie ze mną otwarcie.
Maleparta spojrzał mu w oczy osłupiałym i dziwnie pomięszanym wzrokiem.
— Wczorajszego dnia — mówił dalej starosta — widziano na zamku jakichś ludzi, co się do was cisnęli, jeden z nich przed samym ślubem, miał rozmowę z wami; daliście mu pieniądze. Wasze potem pomięszanie, niespokojność, zwróciły oczy, dały do myślenia i do mówienia. Ja sam jestem, nie kryję się przed wami, niespokojny. Wytłómaczcie mi się, czego ci ludzie chcieli? Co to byli za ludzie?
Maleparta zerwał się z miejsca, przeszedł po izbie, a milczał.
— Powiem wam na jaką myśl wpadłem — mówił po chwili starosta: to muszą być wasi krewni. Waćpan nie jesteś szlachcic, i zagrożony wydaniem tej tajemnicy, opłacić się dla pozbycia ich musiałeś. Nieprawdaż?
— Nie, nieprawda! — zawołał Maleparta stanowczo!
— Przysiężecie mi na to?
— Przysięgnę! — odpowiedział Maleparta. — Nie oszukiwałem was mojem szlachectwem. Mam je, i dowody na nie.
— Więc cóż to są za ludzie, i jakie wasze z nimi stosunki? Wszyscy uważali, że to ostatnia jakaś hałastra: cóż was z nią wiąże?
Maleparta zdawał się chcieć mówić i ust nie miał siły otworzyć, wodził obłąkanemi oczyma po izbie, bladł, czerwieniał, mięszał się.
— Wytłomaczcie mi się, na Boga! — zawołał starosta: dałem wam dowód ufności, gdym w wasze ręce los mego jedynego dziecka złożył, dajcież mi nawzajem dowód, że mi ufacie.
— Słuchaj panie teściu — gorżko uśmiechając się rzekł po cichu mecenas: nie pytaj mnie o nic, nie pytaj! Nie chciej wiedzieć o niczem!
— Dla czego? — zapytał starosta bledniejąc i mięszając się — dla czego?
— Radzę ci starosto, zostaw mnie z mojem sumieniem i przeszłością samego. Nie wchodź w nie, bo żałować tego będziesz!
Starosta coraz bardziej i widoczniej przelękniony, zamilkł, Maleparta chodził po izbie wielkiemi kroki, szybko, nareszcie odezwał się jeszcze:
— Póki możesz nic nie wiedzić, nie chciej się dowiadywać. Bądź spokojny, nic ci nie grozi, nawet przezemnie żadna plama na was nie spadnie: bądź spokojny.
— A więc są plamy!! — zawołał starosta załamując ręce — tyś mnie oszukał, tyś nie szlachcic!
— Mówiłem wam i powtarzam, że tu wcale nie o to chodzi. Na szlachectwo są dowody.
— Więc cóż być może więcej, co cię plami?
— Starosto! nie pytaj mnie dla siebie samego!
— Byłeś juristą, to wiem, mogą cię potwarzać, mogą....
— Mogą i będą — dodał Maleparta. — Ale kogoż nie potwarzają? Starosto uspokój się, zaufaj mi. Nic ci nie grozi, pozyskałeś coś chciał, masz pieniądze, masz zapewniony dla córki majątek, nie chciej więcej, nie dowiaduj się. Moje niech zostanie przy mnie. W Warszawie żywa dusza mnie nie zna.
— Więc to tylko o tę nieszczęsną jurysterją chodzi? — pytał starosta nalegając.
— Tak, tak, o nią — trochę szydersko rzekł potakując Maleparta.
— Ale to nic!
— To nic!
— Dla czegoście mnie nastraszyli tak?
— Bo nie chcę abyś mnie badał starosto.
Popatrzeli na siebie przez chwilę i wyszli oba na salę, gdzie już goście się gromadzili na obiad. Wszystkich oczy zwrócone były na nowożeńca, który wiedząc o tem, przygotowany, wytrzymał badające wejrzenia i nie pomięszał się. Starosta mimo usiłowania odegrania wesołości, zdawał się skłopotany i przymuszony. Zapomniał nawet o częstowaniu i pojeniu gości, co niektórych martwiło.
Po kilko-dniowem ucztowaniu na Porajowskim zamku, przyszedł termin przenosin i mecenas z żoną udał się naprzód przysposabiając przyjęcie dostojnej familji. Grabowy dwór na tę uroczystość, jeszcze wspanialej został przybrany i urządzony. Dobudowano nawet na prędce, długą na sto łokci galerją z tarcic, wewnątrz obitą i ubraną wytwornie, którą na dwie sale zabawy podzielono. Że na ówczas łatwo było gości pomieścić, bo kobiety osobno, mężczyzni osobno, pokotem na ziemi sypiali; mimo więc szczupłego zabudowania, dostojniejszych w domu i na folwarku rozmieściwszy, resztę ulokowano w tychże dwóch salach. Zuzanna nie posiadała się z radości na widok swojego dworu, swoich pokojów, kosztowności, sreber, przyborów. Śmiała się, trzpiotała i czasem tylko surowe jej oblicze, z jakim wystąpiła nazajutrz po ślubie, na chwilę wracało.
Lecz to na chwilkę tylko; wkrótce znowu biegła się czemś cieszyć, coś oglądać, czemś bawić. Mąż dla niej był nie tylko nadskakującym, jak to zwykle w pierwszych dniach po ślubie, ale pokornie posłusznym. Rozkazywała mu jak słudze, a on ślepo spełniał jej rozkazy. Chmurne jego czoło, rozjaśniało się na widok uśmiechu Zuzi, biegł sam gdy jej czego było potrzeba, a kilku ludzi, z największym gniewem wypędził, za opieszałość w spełnianiu rozkazów pani. Zuzia ani się zdawała cieszyć z tego, ani mu okazywała wdzięczności; niekiedy nawet surowo, zimno przemawiała do męża, i choć nikt nie słyszał wymówek, można się ich było domyślać.
— Za co? tego nikt nie wiedział.
A on przyjmował od niej wszystko z łagodnością, pokorą, z wdzięcznością prawie. Cóż mu się stało?
Ci co go nie znali, utrzymywali, że gwałtowna miłość dla żony, ten skutek na charakterze zrobiła, i śmieli się ze starego spętanego uczuciem, co się z siwemi jego włosy nie godziło. Nie szydzono wcale z ożenienia, ale nie pojmowano miłości.
Starosta postrzegający bacznie każdy krok zięcia i córki, cieszył się w duszy z poczynającej przewagi Zuzanny nad mężem, przewagi, której się nie spodziewał, a którą był dumny.
— Ona go poprowadzi, jak i gdzie zechce — mówił w duszy — ja przez nią będę nim kierował!!
I tak ciesząc się przyszłością, a zapominając swych domysłów zastraszających, starosta uspokoił się zupełnie. Pod wpływem jego wesołości i rządem młodej pani, przenosiny odbyły się świetnie, szumno, a goście rozjechali udarowani, upojeni, nakarmieni i przysięgając wieczną przyjaźń państwu młodym.
MALEPARTA
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
z XVIII. wieku
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
MALEPARTA — DO CZARTA.
Przysłowie polskie. Wydanie nowe, przejrzane i poprawione przez Autora.
TOM IV.
LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha l. 10.
1874.
WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.
Nakładem Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.
|
Ażeby wytłómaczyć postępowanie Maleparty względem żony i bierne jego dla niej posłuszeństwo, którego nie przypiszem pierwszy raz budzącemu się w sercu przywiązaniu, miłości, musiemy cofnąć czytelnika do opowiedzianych wypadków.
W dniu weselnym, przerażony widokiem przechrzty i Nastazji, która go dostąpić nie mogła, lecz samą przytomnością swoją dobiła; do ostatka obłąkany widzeniem w czasie ślubu; pomięszany, nie wiedząc co czyni, osłupiały, przystąpił wreszcie wytrzeźwiwszy się nieco do łoża. Zuzanna, która pojąć go nie mogła i to pijaństwu, to wspomnieniu pierwszej żony przypisywała stan jego dziwny, cofnęła się przerażona. On stanął nad nią, patrzał smutnie, milczał. Twarz Maleparty zmieniła się w nowy niezwykły sposób, pierwszy raz w życiu na niej wykwitły, odbił się wyraz boleści i smutku szczerego. Najpospolitszym oblicza tego człowieka charakterem, był uśmiech szyderski, albo zamyślenie czarne, głębokie, przerażające. Tak było i w duszy — albo szydził, albo nienawidził i gniewał się — łagodniejsze uczucia udawał tylko. Od wielu a wielu lat, od młodości którą ludzie tak mu bolesną uczynili inna myśl, inne uczucie nie postało w sercu i duszy Maleparty nad miłość siebie, nienawiść, złośliwe szyderstwo. Nie wierzył w nic i w nikogo, nikogo nie kochał, korzystał z każdego, odpychając gdy już nie potrzebował. Litości nie rozumiał, miłości nie pojmował, o przyszłości nie myślał, wiary nie miał, a złe które czynił drugim, wyrządzał zimno, jak dziecię pastwiące się nad zwierzęciem, co je bawi konwulsyjnemi drganiami skonania. Zgryzota nie zajrzała do serca, które czasem tylko strach sprawiedliwości ludzkiej przejmował: jej jednej się lękał, w inną nie wierzył a raczej nigdy o niej nie pomyślał.
Przerażony strachem gdy mu się ukazał ze swoim szatańskim śmiechem i jednem okiem przymrużonem przechrzta, potem u progu kaplicy Nastazja, obłąkany prawie, gdy ujrzał widma ukazujące mu się nad ołtarzem, znajome postacie co nie raz we śnie po mózgu jego błądziły, Rózi, jej matki, Stanisława i Szczuki — gdy ujrzał przed sobą srogie oblicza pokrzywdzonych, zabitych, zelżonych ofiar swoich; pierwszy raz Maleparta zadrżał w swojem sercu, nie strachem ziemskiej sprawiedliwości, ale bojaźnią wiecznej kary, włosy najeżyły mu się na głowie i serce na chwilę bić przestało, a krew krążyć.
Pierwszy raz ujrzał Boga i piekło w tem widzeniu, pierwszy raz zadrżał w duszy o wieczność.
Błyskawicą, w mgnieniu oka, przesunęły się przed nim wspomnienia występków, począwszy od pierwszej niewdzięczności, aż do ostatniej, od zabójstwa na duszy, do zabójstw na ciele, na majątku, na sławie.
Jedna ta chwila stanowcza zmieniła człowieka całego, jakby zasłona która przed nim kryła świat drugi, rozdarła się nagle, spojrzał weń i przestraszył się. Upokorzony, on co dotąd dumny był tylko szczęściem swojem i nieprawością, przerażony został nikczemnością własną.
Jak się to stało? Bóg jeden wie tylko. W izbie sypialnej, padłszy na krzesło rozmyślał już nie jak z rana, o nowych podejściach i oszukaństwach, ale o zmyciu z duszy czarnych i krwawych plam, co na niej kamieńmi ciężyły od chwili dopiero, a już jakby od nich cierpiał wieki. Spojrzał powstawszy na Zuzię, nie z radością człowieka, co dosiągł upragnionego celu, ale z litością, z jaką się spogląda na ofiarę.
Ten wzrok zmieniony postrzegła żona i cofając się zawołała:
— Co ci jest? czego tak patrzysz na mnie? na Boga, co ci jest!
— Co mi jest? — zawołał dziwnym głosem pan młody. — O! nie pytaj o to! nie pojmiesz, nie uczujesz nigdy i bodajbyś nie czuła! Co mi jest? Widzę piekło przed sobą, Boga nad głową moją, a trupy u nóg.
— On obłąkany! — zakrzyczała zrywając się Zuzia: — ratujcie! ratujcie!
— Cicho! na wszystko cię zaklinam, — milcz — porywając ją za rękę zawołał Maleparta. — Nie jestem obłąkany, i jeźli dziś nie oszaleję, to nigdy.
— Cóż ci jest? — szepnęła drżąc cała żona.
— Mówiłem ci, piekło! piekło! I żal mi ciebie zaprzedanej! Komu? mnie! Człowiekowi bez imienia, bez serca, bez sumienia, oblanemu krwią, oplamionemu błotem, na którym nie ma obelgi jakiej byś nie znalazła, nie ma podłości jakiejby nie popełnił.
— Na cóż to mówisz! — zawołała Zuzia.
— Na co! Słuchaj — rzekł Maleparta: — ja nie wiem, może jutro znowu wrócę do dawnej złości, do zatwardziałości w której żyć nawykłem. Dziś niepojęta stała się we mnie zmiana, ty z niej skorzystaj. Poznaj tego, którego ci ojciec dał za męża, wziąwszy okup jak za niewolnicę.
— Nie mów mi nic na ojca!
— Zgoda, będę mówił na siebie. Wiedz kogo masz mężem, abyś wiedziała jak z nim postępować. Niepojęty strach mnie ogarnął, potrzebuję mówić, potrzebuję się spowiadać.
— Więc księdza! — zawołała Zuzanna.
— Księdza? jestże ksiądz coby mnie rozgrzeszył? Posłuchaj! A gdy się dowiesz tego życia strasznego, ukarz mnie za nie, będziesz mnie miała w ręku. Trzeba przecie by się ktoś na świecie pomścił za tyle ofiar, tyle łez i krwi. Ciebie wyznaczono pewnie za mściciela. Czuję to, dziś.... Duch Rozalji, duch Stanisława, i tego i tego — dodał niemogąc wymówić imienia — wskazywali na ciebie.
— Duchy! tyś obłąkany!
— Alboż ich nie widziałaś? Stały nad ołtarzem w czasie ślubu i groziły mi i pokazywały na ciebie, jakby mówiły: — ona się pomści za nas! Daję ci więc oręż w ręce.
— Co mówisz! A! Jezu! — zakrzyczała Zuzanna — to obłąkany.
Maleparta powstał zimny i blady tylko, a powstawszy z łoża, rzekł:
— Słuchaj, nie jestem powiadam ci obłąkany, ale przytomniejszy w tej chwili niż byłem całe życie. Wiedz, kogo ci dali za męża, słuchaj:
Za młodum żebrał, potem podpalał i kradł.
— O! nie mów, miej litość nademną!
— Ciebie ja o litość proszę, nie gardź mną i nie odpychaj, gdy się dowiesz wszystkiego.
— Za młodum (powtórzył) kradł, podpalał i żebrał, włóczyłem się od wsi do wsi, od chaty do chaty, a gdzie mi nie dano chleba, tam go brałem sam lub podkładałem ogień. Pierwszy człowiek co mi podał rękę, co mnie z żebraka głodnego człowiekiem uczynił, zaledwie zamknął powieki, najczarniejszą niewdzięcznością zapłaciłem jego wdowie.
Zuzanna, dziecinną ciekawością i strachem przejęta, obwiniona w kołdrę, siadła na łóżku, i wlepiwszy czarne swe oczy w Malepartę, który stał przed nią, słuchała i drżała.
— Od niewdzięczności począwszy, szedłem dalej z tych wrót nieszczęścia, w drogę zguby. Nie wyliczę ilum zgubił, iłem fałszów popierał, ile złych spraw prowadził, ilu klientów przedał, dowodów sfabrykował, sierotom chleb wydarł, do kija i torby wdów przyprowadził. Nazwano mnie adwokatem djabelskim! Nazwano mnie Malepartą, bo com nabył, wszystko było źle nabyte, jednego grosza nie mam w majątku, coby nie był poplamiony krwią, łzą, lub podłością. Włosy ci wstają na głowie, ale to nic jeszcze, to początki tylko, to drobnostki! Pierwsza żona moja i jej matka, uwiedzione przezemnie, z głodu, w męczarniach, niewoli, przeklinając mnie umarły. Wydarłem im majętność, a żałowałem chleba, i gdy płakały szydziłem, matce nie chciałem dać pogrzebu! Rózia umarła wzywając śmierci: człowiek co ją ratował, umarł w pojedynku zabity przezemnie, a zabity gdy był bezbronny.
Zuzia zakryła twarz rękoma i krzyknęła, zaczynała miarkować, że Maleparta nie obłąkany był, lecz występny, i strach ją coraz okropniejszy przejmował. Chciała uciekać, a sił jej do powstania brakło. On mówił dalej:
— Na tego człowieka jam się zasadzał ze zbójcami, w nocy, wprzódy nimem go zabił szablą, strzelałem do bezbronnej jego piersi. Kula trafiła niewinnego, niewinny upadł zabity.
— Dość, dość! zlituj się nademną — wołała Zuzanna.
— Jeszcze nie wszystko. Przy skonaniu Rozalji, wiesz jaki głos się odzywał? Szyderski śmiech wszetecznicy, co szydziła z konającej, siedząc na moich kolanach! Zdrad, fałszów, podłości nie policzę. Oto ten, którego ci ojciec dał za męża, i dziś przed samym ślubem ten zbójca, co ze mną razem zasiadał na życie człowieka, przyszedł tu był ze żoną; kazał sobie opłacić za milczenie. Dziś ta wszetecznica, co śpiewem swoim głuszyła głos konającej Rózi, stała u progu kaplicy: dziś zbójca, fałszerz, związał się z tobą u ołtarza na wieki!
Zuzannę zimny pot oblał, ale dumna dziewczyna odzyskała prędko przytomność!
— Cicho! — zawołała odważniejszym głosem, zmuszając się do niego — mógłby kto posłyszeć! Między mną a tobą nie ma tajemnic; ale chceszże, aby wszyscy moją, twoją i całego rodu naszego hańbę wiedzieli? Milcz!
— Powiem wszystko twemu ojcu.
— Dla czego? — zakrzyczała Zuzia: — aby cię wypchnął z domu i całe życie gryzł się wspomnieniem chwili, w której zamarzył o swojem nieszczęściu. Nikt nie powinien tego wiedzieć. Twoja kara w twojej duszy.
— Ale to co mam cięży mi, to złe nabycie, to krew, to trupy ludzkie, to wdowie mienie, to sieroce ubóstwo.
Zuzanna spojrzała nań wielkiemi oczyma, pojęła ona, że sprzeciwiać się mu w tej chwili nie było można.
— Czekaj — zawołała — oddamy wszystko klasztorom i ubogim, ale nie masz prawa mnie z sobą bezcześcić. Gdyby pokuta twoja ciebie tylko dotykała, jabym pierwsza ci ją radziła: aleś ty nie sam, a związek nasz nierozerwany.
— Cóż zrobić?
— Milczeć, cierpieć i pokutować! — zawołała Zuzanna.
Maleparta zadrżał.
— A jestże za takie zbrodnie pokuta? A jestże przebaczenie?!
Począł ostygać powoli, siadł i znowu powstał z krzesła, ale już inny, już szyderski, zimny i gniewny. W duszy jego przewróciło się znowu, wracała do dawnego swego łożyska.
— To wszystko przywidzenie — zawołał: — to fałsz! Ze strachu marzyłem o cieniu Rózi, matki i tych ludzi. Wszak ich nie było!
— Dobrze mówisz, uspokój się — odpowiedziała Zuzia — to ci się zdało tylko.
— I Nastazja, to przywidzenie i wszystko, wszystko! Niepotrzebniem się wyląkł. Gdyby mnie czekała kara, dawniejby przyszła, przestroga zapóźna! Gdyby była sprawiedliwość, obroniłaby wdowy i sieroty! To przywidzenie, to fałsze! A ty! słuchaj, ty — zawołał do Zuzi — tyś wielkiego rodu i imienia; ale jeźli słowo powiesz komu coś słyszała, uduszę cię kobieto jak robaka. Słyszysz?
Zuzanna wyskoczyła z łóżka krzycząc okropnie, ale mało kto krzyk słyszał, a ci co słyszeli, w pomoc biedz nie myśleli — śmieli się tylko.
Maleparta rzucił się na łóżko i patrząc, szydził.
— Krew senatorska! Krew pańska, ostatnia jej kropelka, w rękach moich! Ot! do czegom doszedł! I kto mi się oprze i co mnie zastraszy? Wszystko moje. Czegoż się lękałem! Pamiętaj milczeć kobieto! Przysięgnij! Ty musisz wierzyć w świętości przysiąg?
Zuzanna płacząc odpowiedziała mu:
— O! puść mnie, przysięgnę na wszystko.
— Puścić, kiedyś ty moja! puścić! — Patrz, nie obcy, to twój mąż, któregoś uśmiechem swoim sobie kupiła, co cię zapłacił ojcu na wagę złota!
I śmiał się, ale w tej chwili począł blednąć, włos mu się najeżył, jako psu na grzbiecie, oczy stanęły słupem, ręce wyciągnął i cofając wskazał na ciemny kąt pokoju.
— Patrz, — widzisz — zawołał cicho — widzisz kto tam stoi? Widzisz, blada, grozi mi, krew płynie, patrz, to oni przyszli, to oni przyszli! Więc to prawda! więc jest Bóg i kara!
Zuzanna obróciła się struchlała od strachu i ujrzała białe cienie stojące w ciemności; błyskającemi oczyma patrzące na Malepartę, który upadł i zakrył sobie oczy. Po chwili widzenie znikło. Nieśmiało podniósł oczy drżący mecenas, a nic już nie widząc, chwycił Zuzannę za rękę.
— Broń mnie — zawołał — broń mnie, oni przyszli po moją duszę.
— Ich już nie ma — szepnęła Zuzia.
— Nie ma? Oni są! Więc to prawda! — I uderzył się w czoło. — Więc jest sąd i kara! To nie było przywidzenie.
Nie śmiał już zaprzeczać, i nie powtórzył bluźnierstw dawniejszych, cała dusza jego strachem i boleścią przejętą była.
Gdy dzień zaświtał, Zuzanna pierwsza go wyrazy łagodnemi i nalegającemi prośby do przytomności przywiodła.
— Między tobą, mną a Bogiem niech będzie to wszystko. Niepokazuj ludziom rany, bo szydzić z niej będą. Miej litość nademną, nad ojcem, nad sobą! Cierp, ale milcz. Nie wydawaj się z boleścią, nie oskarżaj się o nic. Bóg ci może przebaczyć, ale ja! ja nieszczęśliwa!
I poczęła płakać gorzko. Nadchodzący dzień zmusił ją łzy osuszyć i przybrać zwykłą twarz i pozór spokojności. Jej prośby, nalegania, perswazje, tyle wymogły na Maleparcie, że i on mimo cierpienia, mimo zgryzoty, postanowił nie wydawać się z niemi.
Taka była pierwsza noc weselna Maleparty i łatwo pojąć, jak Zuzia, która korzystała z przewagi nad mężem uzyskanej, z wiadomości jego tajemnic, owładła nim zupełnie. Ona go pocieszała, ona mu radziła, a gardząc nim i lękając się go razem, ściskała cugle, aby jej się nie wyrwał i do dawnego stanu nie wrócił.
Gdy szyderski uśmiech ukazał się na ustach Maleparty, ona wspomnieniem widzenia przerażała go i wtrącała znowu w odrętwiałość z bojaźni pochodzącą. Tymczasem pochwyciła rządy domu, wzięła w ręce wszystko i nauczyła męża do posłuszeństwa. On zgiął kark powolnie i milczał. Pomimo strachu, jaki i w Zuzannie budziło przypomnienie tej okropnej nocy — ona się prawie cieszyła, że nieprzewidziana okoliczność dała jej wyższość i panowanie w domu. Dumna, zalotna, chciwa świata rozkoszy, miłości, oklasków, w okropnym losie męża widziała tylko niczem nie zapartą swobodę w przyszłości dla siebie.
I jak tylko rozjechali się goście, w mgnieniu oka rozkazała wszystko przygotować do podróży. W tydzień już byli w Warszawie i zajęli jeden z najpiękniejszych domów krakowskiego przedmieścia.
Wesoło było w Warszawie pierwszych lat panowania Stanisława Augusta. Młody, zalotny, lubiący zabawy król ożywiał stolicę swoim nie męzkim uśmiechem, swoją wesołością, tak straszną, gdy wspomnim, jakiemi się skończyła łzami. Ale w ówczas wszyscy byli nadziei pełni, przynajmniej wszyscy w świecie króla otaczającym. Surowi tylko starce, lepiej przewidujący, odzywali się głosem wołającego na puszczy, powtarzając nieustannie w Polsce odbijające się od półtora wieku słowo — Giniemy!! A nikt ichnie słuchał. Strojono się, wymyślano zabawy, skakano nad brzegiem przepaści, w którą nikt spojrzeć nie chciał. I dwa można powiedzieć były na ówczas narody w narodzie.
Jeden co z ślepą zapamiętałością nic nad szczęście obecne nie widział, drugi co głosem proroczym wołał na nową Niniwę, nową Jeruzalem: — Nad głową twoją zaguba i zniszczenie!
Dwór, większa część otaczających króla, większa część magnatów, wszystkie piękne kobiety, wszystka młodzież miejska składały pierwszą cząstkę; szlachta, starzy co wiek cały postrzegali chylącą się Rptą do upadku, zimniejsi lub baczniejsi, którym życie samolubne już nie zawracało głowy — należeli do drugiej. Ale gdy ci wołali — giniemy! drudzy się śmieli i bankietowali, a usłyszawszy wypadkiem surowy głos proroków, szydzili z niego i śmieli się. Bóg pokarał ślepotą i odjął strach, który mógł był zbawić, gdyby nie wola Jego święta i nieodwołane wyroki.
Nad brzegiem przepaści wesoło było jak w raju; przejażdżki, uroczystości, turnieje, uczty, bale na zamku, bale u magnatów, miłostki, gra, zawracały wszystkim głowy. A pod tą złocistą zasłoną brudna intryga szyła się, podkopując gęstemi otwory gmach który miał runąć. Zdało się patrząc na wesołe miasto, że to była najszczęśliwsza dla kraju chwila, że musiały być powody cieszenia się, gdy się tak szczerze i ochoczo weselono. Nikt jednak nie weselił się i nie leciał goręcej z otwartemi rękoma przeciw królowi nad piękne panie, które Stanisław August serdecznie przyjmował. Już w dniu koronacji nie jeden uśmiech zalotny wcześnie go wabił i zamawiał; a w następujących po niej zabawach niektóre z kobiet, straciwszy cierpliwość i skromność, szły same przeciw Stanisławowi, ledwo nie głośno wołając: — Niech będę choć dzień jeden królową!
I było wiele ukoronowanych tą różaną koroną biesiadników starej Grecji i Rzymu, koroną co kwitła dłużej niż miłość, co ją na skronie wkładała. O! wiele było ukoronowanych.
A gdy za natłokiem kobiet cisnących się do jego królewskiej mości, niektórym pragnącym dostąpić docisnąć się nie było można, to łzy potokami lejąc wołały:
— Opanowały go bezwstydnie! szkaradnie! — I płakały gorżko że wstydu nie przedały, że splamić się nie mogły. Nie wiele jednak takich było. Sprawiedliwy król podawał z kolei rękę swą wszystkim co jej żądali, kładł diademata jednodniowe na pochylone przed nim głowy, uśmiechał się w prawo i w lewo, a gdy serce było zajęte odkładał na jutro. I tak wszystkie spragnione miały szczęście być kochanemi od króla dzień jeden, godzinę, miesiąc. Oprócz miłośnic en titre, których panowanie różnie się przeciągało, chwilowe fantazje napadały co chwila. W takiem życiu dziwnoż iż zapomniał o koronie i berle, a pamiętał tylko o sobie?
Przykład królewski, rozszerzając zgorszenie, wszczepiał chęć naśladowania w otaczających. Kobiety, które nie mogły mieć króla kochankiem, brały tymczasem co najznakomitszych dla utulenia się w ciężkim żalu, że korony nie dostąpiły, a panowie naśladowali Stanisława gorliwie. Galanterja, miłostki, stały się obyczajem, suknie francuskiego kroju i zepsucie czasów regencji wdziano razem na barki i serca.
— Sodoma! — wołali starcy, żegnając się krzyżem świętym.
— Sardanapal! — dodawali drudzy.
— Bóg nas za to karać będzie!
A gdy te smutne głosy cicho odzywały się po kraju, huczała Warszawa, którą przebiegały karety, brzmiały muzyki, spijano stary węgrzyn, ściskano rączki wypudrowanym i wyfiokowanym jak pasterki Astrei pięknym paniom, a młodzież dosłyszawszy głosu starych, śmiejąc się, odpowiadała:
— Przesądy! przesądy!
Wszystko na ówczas co niewygodnem było, zaczynano nazywać przesądem, tak jak w czasie rewolucji francuskiej, kto był na zawadzie, tego podejrzanym mianowano. Waliły się więc przesądy, wiara poczciwa ojców, obyczaje święte, skromność, szlachetność! Posuniono wstręt ku przesądom do tego stopnia, że poczciwość i cnotę nazwano przesądem, a biorąc przekupny pieniądz, śmiano się z przesądnych co go odrzucali. Religia przesądem, cnota parafiaństwem ochrzczona — i dziwnoż że ten czas takie wydał owoce?
W szale nierozważnym spieszono się pochwycić, wciągnąć przywoźną mądrość francuską, upajano się nią i z zawróconą głową skakano na gruzach potłuczonej przeszłości. Zawsze niestety co cudze i nowe smakowało najlepiej w Polsce, i prawie nigdy nie zastanawiano się nad tem, czy dobre co nowe, czy potrzebne, dość aby nowe było a chwytano łapczywie.
Wesoło więc, powtarzam, było na ówczas w Warszawie dla wszystkich co dalej nic nad chwilowe nasycenie nie widzieli. Właśnie w tej porze przybył Maleparta z żoną i teściem na sejm, na który wyznaczony został posłem. Ale ten człowiek chciwy wzniesienia się, pragnący honorów, dumny przed chwilą, teraz widocznie upadł na odwadze, na sile, i obojętnie na wszystko poglądał. Gdyby nie starosta i żona, co go podtrzymywali i nie dawali mu czasu do namysłu i woli własnej w niczem, byłby powrócił na wieś, zrzekł się swojego poselstwa. Milczący, obojętny, z osłupiałym wzrokiem, usty wpadłemi, dawał się wieść gdzie chciano, robić z sobą co się otaczającym podobało; myśli jego zdawały się być na innym gdzieś świecie. Robak sumienia toczył go powoli.
Jedna żona tylko wiedziała, co się z nim działo, co go do tej odrętwiałości i zobojętnienia przywiodło; ale gdy jej ojciec nawet pytał i zaklinał, aby mu wytłómaczyła co się stało Maleparcie, ona uśmiechając się odpowiadała:
— Alboż ja wiem! albo on mi co mówi? Widać że życiem się zmęczył, może chory?
Starosta zaproponował lekarza, mecenas potrząsł głową.
— Nic mi doktor nie pomoże.
— Ale co ci jest?
— Nic mi nie jest.
— Zkądże ten smutek, który ci na czole od dnia wesela osiadł?
— A znaliście mnie wprzódy?
— Jednakże widzę różnicę. Taicie się z czemś przedemną?
Obarczony pytaniami, mecenas w końcu milczał uparcie i nie chciał na nic odpowiadać.
Życie jego w Warszawie było jednem z najsmutniejszych, przepędzał je na samotnej włóczędze, na dumaniu w małej izdebce, którą mu żona wyznaczyła na końcu domu, wreszcie na nielicznych odwiedzinach u ludzi, którym go teść gwałtem prezentował. Teść bowiem chlubił się ze swych stosunków w Warszawie, i nie darmo, wszyscy go znali prawie, przyjmowali wszyscy, ale z tą zimną, a na pozór nadskakującą grzecznością pańską. Wszyscy po cichu potem śmieli się z niego. Mało kto z serdecznych owych przyjaciół starosty w Warszawie wiedział jego nazwisko, twarz tylko, spotykając ją wszędzie nauczono się witać uśmiechem. Bywał wprawdzie po najpierwszych domach stolicy, na dworze nawet młodego króla, ale wszędzie zarówno, choć nie śmiano mu powiedzieć, że był niepotrzebny, dawano to grzecznie do zrozumienia. Starosta na swoją ekskuzę miał śmierć Augusta III, i zmianę dworu, a gdy Maleparta czasem przebąknął coś o nie wielkiej skuteczności zabiegów starosty, on odpowiadał zawsze:
— Jak chcesz abym co zrobił! Jestem jak w lesie, nowy dwór, nowi ludzie, nikogo nie znam lub mało kogo, całkiem inny skład rzeczy.
I na pozór miał racją. Tymczasem dotrzymywał słowa, wprowadzając zięcia w świat nowy: ale jakież było przyjęcie jego w tym świecie? Zimne, obojętne i zaledwie grzeczne. W niewielu domach, posłyszawszy o bogactwach pana Paprockiego, traktowano go znowu tak widocznie lepiej od teścia, że zmiarkował, iżby z pieniędzmi swemi obszedł się bez kosztownego aliansu z tą familją, która na nim całem swem brzemieniem ciężyła.
Ze wszystkich Zuzannę najwięcej ubodło zimne przyjęcie pań wojewodzin, kasztelanowych, hrabin i księżn, które witając jak znajome z dawna, spotkała twarze obojętne i dosłyszała: — Cóż to za jedna?
W duszy dumnej kobiety odbijało się ciągle to okropne: co to za jedna!
— Poznacie mnie! — zawołała do siebie z gniewem — poznacie!
I powróciwszy z tych odwiedzin, wbiegła do izby, gdzie Maleparta siedział jak zwykle zadumany, posępny. Wbiegła, i z tym tonem pewnej siebie kobiety, co nie zna odmówienia, zawołała:
— Słuchaj, panie Janie, ja potrzebuję pieniędzy, wiele pieniędzy, bardzo wiele pieniędzy! Ja chcę te wielkie panie, żyjące kredytem bez grosza, upokorzyć! Udają że mnie nie znają! Zabiję je swoim zbytkiem!! Dasz mi pieniędzy?
— Weź ile chcesz!
— A nie będziesz ich żałował?
— Bylebyśmy nie wyrzucili ich darmo i dokupili się z niemi, choć lepszego w waszym świecie przyjęcia. Twój ojciec widać, nie wielkie ma stosunki! Zwodził mnie.
— Mój ojciec nikogo nie zwodzi! — zawołała dumnie Zuzanna. — Nie sądź z siebie o nim.
Mecenas się tylko uśmiechnął boleśnie.
— O! moja pani, rzekł, nie obwiniam go wcale, obydwaśmy się oszukali, a on gorzej niż ja!
— Proszę mi więcej nic takiego nie mówić! — powtórzyła kobieta. — Wiesz kto jesteś, nie godzieneś...
— Godzienem tego co mam — odmruknął mecenas — zasłużyłem na wszystko!.
Zuzanna strapiona trochę, pokręciła się po izbie i dodała po chwilce swym głosem:
— Więc pozwalasz, abym użyła pieniędzy?
— Pozwalam.
— Ile ich zechcę?
— Byłem wiedział ile!
— Wiele, wiele, jak najwięcej! Ja muszę upokorzyć je! Jutro sprawiam nową liberję dla sług, dwie nowe karety angielskie, najmuję lokai, kamerdynerów, murzyna, ubieram pokoje, kupuję djamenty —
Mecenas się wciąż uśmiechał, ale nie dawnym swym szyderskim, tylko jakimś bolesnym uśmiechem.
— Dobrze, dobrze, rzekł, wszystko dobrze, na wszystko zgoda.
— Bardzom ci za to wdzięczna!
I trzasnąwszy drzwiami, Zuzanna pobiegła robić sprawunki, przygotowywać zemstę swoją, której myśl wielce pochwalał starosta.
— Ja ci tu sproszę wszystkich, na pierwszy bal jaki dawać będziesz, i wybiorę co najprzedniejszego.
Stało się więc jak chciała młoda pani, urządziła swój dom na zupełnie pańską stopę, miała karetę, konie, murzyna, liberję galonowaną, drogie kamienie, wybornego francuzkiego kucharza i pasztetnika, któremu po kilkanaście dukatów na miesiąc płacono.
Nic tak nie wabi ludzi i nie pojednywa ich łatwo, z najmniej znajomem imieniem, z najantypatyczniejszymi ludźmi, jak piękna twarzyczka, stół dobry i worek pełny. Jak tylko dowiedziano się o tych trzech rzeczach, poczęły się łatwiej kleić znajomości, wdzięczniej uśmiechać twarze, i gładziej wymawiać nazwisko. Zuzia nie była piękną w całem znaczeniu wyrazu, nie wielkiego wzrostu, rysów twarzy regularnych, ale nie idealnych wcale, miała tylko świeżość wiejskiej dziewczyny; rumiane usteczka; białe ząbki, któremi się uśmiechała bardzo wdzięcznie; czarne oczy, któremi doskonale strzelała, albo jakąś melancholję udawała; kibić kształtną a nadewszystko, przytomność, dowcip, pewność siebie, któremi się u ludzi najwięcej wygrywa. Trochę francuzczyzny chwyconej od Madame Robert, trochę galanteryjnej romansowości ówczesnej, na równi ją stawiały tonem z tamtemi co składały lepsze towarzystwo i jak ona szczebiotały po francuzku, marzyły o miłości heroicznej bohaterów ówczesnych romansów. Zuzia miała ten takt rzadki, co stanie za dowcip w potrzebie, za rozum, nawet za wszystko; potrafiła się w mgnieniu oka wcielić w towarzystwo i ton jego przybrać. Jak tylko więc młodzież chciwa miłostek, ujrzała jej świeży buziaczek, zdający się wabić ku sobie uśmiechem, spojrzeniem; jak się dowiedziała, że ta piękna pani, podobna do przebranej wiejskiej dzieweczki, jest niesłychanie bogatą, daje obiady, ma dawać bale i przyjęła kucharza francuza — rzuciła się robić z nią znajomość. Co było zalotnych młodzieńców w haftowanych frakach, krótkich spodeńkach, koronkowych mankietach i atłasowych kamizelkach, pospieszyli wszyscy, nagiąć fryzury przed p. Paprocką. Co godzina robiły się nowe znajomości, i Zuzanna rosła z ukontentowania. Piękny jej ekwipaż zwrócił uwagę wielkich pań, brylanty wzbudziły ciekawość, strój i świeżość trochę zazdrości a przynajmniej niepokoju, rozpytywano się o nią, poczęto ją wciągać do towarzystw, do których i mąż, jako dopełnienie nudne, ale konieczne został wproszony.
Nie mógł się jednak mylić, i widział doskonale, że nie jego ale żony żądano, nie jego ale ją przyjmowano. Bogatym strojem swoim, surową postacią, smutnem wejrzeniem ledwie zwrócił na siebie oczy wytwornisiów, co szeptali wskazując nań:
— Kto to taki?
— Jakiś jurysta zbogacony, który się ożenił z córką tego — ach! tego — nazywają go starostą, wiesz! Co to wszędzie się wścibia, wszystkich za rękę ściska i w gębę całuje.
— A! a! a! Poraj! Je crois?
— Podobno.
— Cóż on to robi?
— Przyjechał z żoną.
— A! to ta czarnobrewka, za którą biegają, jak —
Pozwólmy sobie tej budującej niedokończyć rozmowy.
Tak pani Zuzanna występowała na wielkim świecie i więcej dowcipkiem, śmiałością i renomą bogactwa i otwartego domu, niż wdziękami, wabiła ku sobie.
Jednym z najpierwej zapisanych na spisie wielbicieli był kasztelanic Artur... który już dawniej niezamężną starościankę zawojował był puklami misternie ułożonych włosów i pierścionkami, których niezmierną ilość nosił na palcach. Był to jak mówią, piękny mężczyzna, to jest miał trzy z górą łokcie wysokości, w proporcję grubości, ramiona szerokie, twarz białą i rumianą, zęby białe i pustą głowę. Szczebiotał rzeczy których się wyuczył jak papuga i miał się za dowcipnego; paplał po francuzku, gardził jak najpotężniej przesądami, czytał najnowsze dzieła francuzkie, z których kawałki na pamięć cytował, na ostatek stroił się najwytworniej. Nie wiem jak i dlaczego kasztelanic uczuł sympatyczny pociąg ku Zuzannie, może ją za tak łatwe zwycięztwo uważał, sądząc po wyzywających jej minkach, że wybierając się na tę kampanią, nie długą ją sobie wyobrażał. Ale Zuzanna nie łatwo puszczała, kogo miała w ręku i uwiązawszy u swego tryumfalnego woza kasztelanica, jak ptasznik wróbla na nitce, aby się do niego drugie zlatywały; czekała co będzie dalej. Dumne jej oko daleko więcej sięgało, daleko więcej dumne serce żądało.
A jak to zwykle bywa, gdy jeden się zakocha, drudzy w tropy za nim i na wyprzódki, zaczynają palić się wielkim płomieniem dla tej samej kobiety, przybiegli zaraz i inni za kasztelanicem. Zuzanna nie odpychała nikogo! Wszyscy jej byli potrzebni.
Wkrótce ten dwór kochanków, poprowadził za sobą do domu Zuzanny, która tego żądała, matki, siostry i żony swoje. Otwarły się szeroko wrota, i szczęśliwa pani młoda klasnęła w dłonie, widząc już że zwycięży.
Mówiono o niej po całej Warszawie, rankami nawet, na pokojach JKMości. Zuzia nie spała, nie jadła, nie spoczęła, póki dla męża nie wyrobiła przez nowych przyjaciół jakiegoś tam tytularnego starostwa wakującego i orderu, dla siebie zaś, prezentacji u dworu. Na ówczas cel już był dopięty, ona i mąż przyjęci wszędzie, znajomi, wprowadzeni w towarzystwo najlepsze. Obiady, wieczory, bale, francuzki kucharz i piwnica, do reszty serca podbiły i ustaliły wziętość.
— Będziemy mieszkać w Warszawie — mówiła Zuzia Maleparcie. — Masz tytuł, masz order, mamy związki, znajomości, znaczenie, jesteśmy bogaci, po co jechać na wieś?
— Siedzimy w mieście — odpowiedział Maleparta posłuszny.
— Kupim dom.
— Kupmy dom.
— A majątki puścim dzierżawą?
— Puścim dzierżawą.
Zuzanna tak zawsze obchodziła się z mężem, i takie w nim bierne posłuszeństwo, człowieka bez charakteru i woli znajdowała. Niepytała go o zdanie, ale narzucała mu swoje: nie prosiła o nie, rozkazywała, on słuchał. Ona się uzuchwalała uległością i codzień śmielszą, codzień pewniejszą siebie się stawała.
Nawet odwiedziny zbyt częste kasztelanica, jego bezwstydna i nie kryjąca się zalotność, nie zdawały się zwracać oczów Maleparty. Ponury, zamyślony, siedział większą część dnia u siebie i żona po kilko godzinnej przejażdżce, często zastawała go na tem samem miejscu, na którem go porzuciła; w tej samej nieruchomej postaci. Niekiedy słyszała go mówiącego do siebie po cichu, śmiejącego do siebie — i to ją przestraszało. Melancholia, mogła się co chwila przerodzić w obłąkanie. Postrzegała pilnie każdy ruch jego, ale wyraźnych dowodów pomięszania nie było.
Przed światem, humor, obyczaje, smutek, odludność męża, tłómaczyła Zuzanna, to nawyknieniem do pracy umysłowej, to nałogiem samotności, to stanem zdrowia. A że wszystkim motylom co koło tej różyczki latały, wielce było wygodnie, nie spotykać nigdy męża, niebardzo się o niego dopytywano.
Kasztelanic najczęstszy gość w domu pp. starostów, niezmiernie go chwalił.
— O! to najwyśmienitszy z mężów! Perła! Brylant! Nigdy się nie pokazuje, żonie dozwala robić co chce! Najlepszy, najpoczciwszy z ludzi! Choć go do rany przyłożyć!
A upewniwszy się, że istotnie Maleparta był najpotulniejszym z mężów, kasztelanic nie wystrzegał się go wcale i prawie w oczy jemu, ściskał rękę żony, prawił jej do ucha swoje miłosne koncepta.
I gdy Zuzia zwracała jego uwagę na męża:
— Powiesz mu — szeptał — że na wielkim świecie naszym, jest to zwyczajem, iż mężowie najcierpliwiej patrzą, na umizgi żon.
Nie raz po balu, on jeden zostawał i bez względu na nic, wciskał się jako przyjaciel domu, aż do bocznego pokoju Zuzanny, gdzie jej po stokroć dawał dobranoc!
Maleparta słyszał to, włosy mu się czasem jeżyły na głowie, a po chwili, wpadał znów w odrętwiałość swoją zwyczajną. Nie przypuszczał on, aby go żona zdradzić mogła; w jej charakterze śmiałym, znajdując rękojmią: zapewniając się że nie zdradzi, ta co zna zdradę, i podejść się nie da, przewidująca podejścia.
Niestety, mylił się często — i cnota żony jego na włosku bojaźni lub rachuby zawieszona, może przypadkiem krwi wierna tylko była egzystencją swoją.
Kasztelanic, najzawziętszy z wielbicieli, był dla niej zawsze tylko tym wróblem wyzywającym większe ptaszki; czekała, na kogoś znakomitszego, bo bez serca, zimna kobieta, chciała się przedać kochankowi, za świetne imie jego, za skandal coby ją okrył płaszczem złocistym bezecnej sławy.
Ale w tych czasach, wielka była trudność o najlepszej rassy kochanka, panie nie dawały im odpoczynku i chwili opamiętania. Te które poczynały od króla jego mości schodziły potem stopniami, do coraz niższych kategoryj społeczeństwa, w miarę wieku i pełznącej urody. Zuzanna nie była pierwszą pięknością, i trudno pokazywało się zwabić kogoś, coby ją okrył niesławą wielkiego imienia. Cóż jednak niepodobnego kobiecie, która wolę całą, upór chęci, zwróci ku jednemu celowi? Zuzanna codzień piękniała, chcąc się podobać, co dzień umiejętniej strzelała oczyma, co dzień dystyngowańszego nabierała tonu, a raz nawet w teatrze, sam król jegomość, raczył spytać generała K... stojącego obok w loży: kto była piękna pani, siedząca naprzeciw?
— Jestto starościna... W. K. M. — odpowiedział generał — musiałeś ją widzieć na dworze, była prezentowaną.
— Nie pamiętam. Ale nieszpetna wcale.
— Taki przy świecach — odpowiedział generał — ale w dzień i zblizka widziana, ma minę przystojnej wiejskiej dzieweczki, przebranej w pańskie suknie.
— To właśnie czynić ją musi piękną? — odpowiedział król jegomość.
I na tem się rozmowa przerwała.
Ale generał rozpowiedział ją potem i ci co nigdy nie zwrócili uwagi na starościnę, teraz poczęli do niej się zbliżać. Miała bowiem szczęście wpaść w oko królowi, a królewska jego mość nie darmo za znawcę uchodził.
— Mój kochany Arturze — rzekł wychodząc z teatru książę Kazimierz L..... — zaprezentuj że mnie kiedy swojej pani starościnie, jestto moja dawna znajomość. Widywałem ją, panną jeszcze: wypiękniała poszedłszy za mąż.
— Książe mi chcesz zdmuchnąć kochankę! — zawołał śmiejąc się Artur.
— O! nie! zostawię ci ją całą i nienaruszoną; ale mówią że miła w towarzystwie kobieta, dobrzeby było czasem wieczór u niej przepędzić!
— Nadzwyczaj dowcipna!
— Nie słyszałem nic o mężu. Powiedzże mi co o nim. Wdowa? nie?
— O! nie! ma doskonałego męża, co się nie pokazuje nigdy, kłania nizko i nie wdaje w interessa żony!
— Ach! to wyśmienity człowiek!
— Jak powiadam księciu, anielski człowiek, jak lukrecja!
I dwaj młodzi do rozpuku śmiać się zaczęli.
— Jakże ty tam jesteś? — spytał książę.
— Jak w domu. —
— Winszuję ci! Co za mną to nieszczęście chodzi, wystaw sobie, od tej nieznośnej mojej hrabiny odkupić się nie mogę. Nie daje mi pokoju, a przyznam ci się że mój mąż, wcale do twego niepodobny. Tygrys! I muszę go znosić dla niej.
— Cóż książe chcesz! Tacy mężowie jako mój, niespotykają się tuzinami, fenomen, a to tylko zwyczajny mąż!
— Ale mi kością w gardle siadł!
— Rozumiem — zawołał Artur: — i chcielibyście się ze mną pomieniać.
— A! gdzież tam! po prostu, ciekawy jestem twoją starościnę poznać! Szczebiotliwa, wesoła?
— Jak czeczotka.
— A dom u niej?
— Przewybornie urządzony.
— Zapewne staroświecki, bo mąż starego etatu?
— A! gdzie tam! Alboż myślicie, on tam co znaczy? Daje tylko pieniędzy, a ona niemi dysponuje.
— Otóż to, to dobrze. Pamiętaj, jutro mnie tam zaprezentować.
— Ale słowo, że mi jej nie zdmuchniesz książe.
— A! gdzież zaś! mój kasztelanicu! o co też mnie posądzasz!
— Do widzenia!
— Do widzenia.
Nazajutrz, karetka żółta jego książęcej mości, stała w bramie domu pp. starostów i kasztelanic prezentował przyjaciela Zuzannie.
— Książe Kazimierz L........ podobno starościnie dawniej znajomy.
— Miałam szczęście widywać waszą książęcą mość przed rokiem, w domu jego ciotki kasztelanowej.
— Pani nadto łaskawa, że o tem pamięta.
Zaczęła się rozmowa, w której Zuzia jak żołnierz w końcu zrozpaczonego boju, wysypała się co miała dowcipu, wesołości, wejrzeń, uśmiechów, westchnień nawet. A ani jedno nie poszło pod adresem kasztelanica, wszystkie w stronę księcia jegomości, który uczuł się jakby opanowany, oczarowany tą tak miłą, tak przyzwoicie zalotną, pełną życia kobietą. Żywość, dowcip Zuzanny, tem bardziej go uderzyły, że tragiczny humor hrabiny, której był kochankiem, (trochę już za długo, bo całe pół roku); zaczynał go nudzić niemiłosiernie, a mąż zawsze na szpadzie oparty, podlegający i podsłuchujący jak Hiszpan, straszył go nie pomału. Kasztelanic po niewczasie postrzegł, że wprowadził nieprzyjaciela do obozu. Napróżno udawał zły humor, targał pukle włosów, rwał koronkowe mankiety, szastał nogami, wzdychał: Zuzanna ani się na niego obejrzała.
Wychodząc z pierwszych odwiedzin, książe prosił o pozwolenie bywania częstego i liczenia się w rzędzie przyjaciół domu; najusilniejszemi na to naleganiami odpowiedziano. Kasztelanic grał rolę najsmutniejszą w świecie, gdyż asystował pogrzebowi swoich nadziei. W najgorszym humorze wsiadł do karety księcia, który się nie krył ze swojem ukontentowaniem.
— Ale wiesz — zawołał gdy wyjeżdżali — to prześliczna i przedowcipna kobieta! Z serca ci jej zazdroszczę.
Kasztelanic nic nie odpowiedział, dąsał się.
— Cóż ci to? zły jesteś, czy już zazdrosny? — spytał książe ze śmiechem. — A to byłoby paradnie! Toś ty doprawdy zakochany w niej?
Artur poprawił włosów.
— Daj mi pokój, rzekł, głowa mnie boli!
— A! wstydźże się kochany kasztelanicu, już w tobie gra zazdrość: cóż to będzie dalej? Toś ty gotów, za drugą wizytą się pojedynkować! Patrzajże na przykład tego poczciwego męża — C’est édifiant! Jużciż nie myślisz sądzę bić się ze mną?
— Nie spodziewam się, żebyś mi do tego dał powód!
— A gdyby? — spytał książe. — Jakiż to powód być może?
— Jeżeli mi zechcesz ją wydrzeć.
— Dodaj — przerwał książe — dodajże heroicznie. To mi ją wydrzesz chyba z życiem cha! cha! Żeń się kochany kasztelanicu, masz już zupełne poświęcenie na męża, jesteś zazdrosny. Ale pozwól zrobić uwagę: że bić się o kobietę, jest to wielkie głupstwo.
— Jak to?
— Oto tak, mój kasztelanicu. Powiedz mi, czy można bić się o to, co nie jest twoje? Ona ma wolę, ma serce; oddaje, i cóż ty możesz na to powiedzieć? Pojmuję bić się za kobietę, bo sama się nie obroni; ale o kobietę! Absurdum!
— Zapewne — odpowiedział sucho kasztelanic: — w życiu też nigdy nie biłem się o kobiety i bić się nie będę. Odwieź mnie do domu, bo mnie głowa boli.
— Nie wstąpisz do mnie?
— Nie mogę, muszę się położyć.
— A więc do zobaczenia. Kiedyż się zobaczym? Dziś na balu u kasztelanowej, ja sądzę?
— Zapewne.
— A ona, będzie na nim?
— Nie wiem.
— Bądź zdrów.
Zamknęły się drzwiczki karety, a książe z drwiącym uśmiechem, poglądał na odchodzącego kasztelanica, mówiąc w duchu:
— Poczciwe Arturzysko. I niewiedziało to do tej pory, że go trzymano tylko z biedy.
Na balu kasztelanowej, książe Kazimierz, przeszedłszy mimo swojej melancholicznej hrabiny, której męża wyściskał naprzód najserdeczniej, aż mu poczerwieniała twarz od pocałunków, szukał nowej swej znajomości. Znalazł ją w gronie wielbicieli szczebioczącą, uśmiechającą się, wystrojoną i nie poglądającą nawet na nieszczęśliwego kasztelanica, który sparty na jej krześle, gryzł żaboty ze złości.
— Bardzom głupi, strasznie głupi — mówił do siebie kasztelanic: — ma prawo mną gardzić. Tyle czasu prawić jej o miłości, podkraść się w poufałość, być o włos od zwycięztwa i nakoniec, jak ostatnie ciele, nic nie zrobiwszy, zarekomendować księcia jegomości, który w dziesięć dni dojdzie dalej, niż ja za dziesięć tygodni. Wartem, żeby mi w skórę dano!
Gdy to mówił, podniósł głowę i postrzegł na przeciw siebie, księcia Kazimierza, schylonego wpół, uśmiechniętego i zmrużonemi oczkami patrzącego na Zuzannę, która wszystkie swe białe ząbki mu pokazała z radości. Porwał się, aż krzesło posunął sobą; obejrzała się starościna, surowem wejrzeniem rzuciła i nic więcej. Kasztelanic odszedł do hrabiny.
— Poczekaj, rzekł, prędko do niej powrócisz, jak tylko mnie tam postrzeżesz.
Ale nadto sobie pochlebił, hrabina przyjęła go kwaśno, a książe ani spojrzał. On obrał sobie miejsce przy starościnie, tańcował z nią cały bal, i oboje tak się uśmieli, że wszystkich oczy zwrócili na siebie. Zuzannie tego było potrzeba. Kasztelanic pękał ze złości.
— Nie pozostaje mi nic — rzekł do siebie — tylko szukać nowej pary, bo ta stracona!
Jednakże nazajutrz rano, stawił się u starościny, chciał robić wymówki, udawać rozpacz i t. d. — odpowiedziała mu sucho i zimno:
— Ale cóż panu daje do tego prawo?
Artur skonwinkowany, że ściśnienie ręki i kradziony w ciemnościach pocałunek do niczego prawa nie daje, ukłonił się i wyszedł.
Tegoż samego wieczora, książe przyjechał przed wszystkiemi gośćmi.
Obaczywszy go nie umiała radości swojej pohamować Zuzanna. Spójrzeli na siebie, zrozumieli się. On mówił:
— Będziesz moją.
Ona odpowiedziała wzrokiem wyzywającym. — Staraj się o mnie.
I nim się goście zaproszeni zjechali, jego książęca mość, wiele ciekawych, nauczających i dających do myślenia rzeczy, powiedział Zuzannie; wiele nawzajem od niej usłyszał.
Cały wieczór mówili do siebie to usty, to wejrzeniem, a przy pożegnaniu, ona mu rękę uścisnęła.
— Wyśmienicie — rzekł książe — to się nazywa mówić wyraźnie i jasno; taką miłość to lubię. Hrabina mnie nudzi!
Wkrótce na miejscu kasztelanica, ujrzano nieustannym gościem księcia Kazimierza, który ranki i wieczory spędzał u starościny, z nią jeździł na przechadzki, na teatr, wprowadzał ją na bale, zapraszał do niej gości. Był już co się nazywa, przyjacielem domu.
Maleparta zawsze mu się ślicznie kłaniał, a on serdecznie za rękę go ściskał. Kasztelanic zaś długo bardzo nadąsawszy się na księcia, nakoniec spojony i wycałowany po pijanemu, dał pokój gniewowi i zaczął znowu bywać u starościny oczekując cierpliwie kolei.
Zuzanna codzień była śmielszą. Nic jej nie wstrzymywało, nic nie stawało na zawadzie. Ojciec niby nie widział a przynajmniej nie rozumiał, mąż patrzał, jakby go to wcale nie obchodziło! Szła więc dalej a dalej, i teraz mając już w klatce mitrę książęcą, postanowiła nie wypuścić jej.
— Książe, nie żonaty — powiedziała sobie — mąż mój stary, ja bogata, kto wie co z tego być może?
Księciu Kazimierzowi, ani się śniło, żeby można na jego rachunek tak marzyć. Może nawet odstręczyło by go to, gdyby się domyślał. Ale on cały był zachwycony Zuzanną, która mu się po melancholicznej hrabinie, wydawała nieporównaną. Daleko bieglejszy w sprawach miłosnych od kasztelanica, który wiele zaczynał, ale zawsze mu się ku końcowi urywało: książe prowadził intrygę na zimno, a z wyrachowaniem strategicznem.
Przyszła chwila w której Zuzanna poddać się musiała, sądząc że najwyższej miłości dowodem na wieki do siebie księcia przywiąże. Dla niego zaś ten najwyższy dowód, był zwykle ostatnim terminem miłości, po którym, otarłszy usta, wstawał od stołu. Tu jednak dowcipem, wesołością, szczebiotliwością swoją, dłużej go potrafiła zatrzymać u nóg Zuzanna. Nie kochał jej, ale go bawiła: nie kochała go, ale się chlubiła podbiciem, i tak żyli z sobą jak para wesołych gołębi. Maleparta kłaniał im się zawsze bardzo grzecznie, ale od niejakiego czasu, poczynał wcale niepotrzebnie ich schodzić, gdy przytomność jego najmniej pożądana była: kiedy wzrok jego dziki, obłąkany spotkała żona, kochanek, to mimowolnie zimno im się robiło i straszno. Nie wiem czy okoliczność jaka obudziła jego zazdrość, czy podsłuchał co, czy zobaczył, czy znudziła mu się obojętność dla żony; ale widocznie stał się nieprzyzwoicie natrętnym.
Zuzanna i książe oboje to spostrzegli, ale mając to za niewytłomaczony kaprys, w człowieku, który tyle dał dowodów obojętności, cierpliwości, rozsądku mężowskiego, nie uważali.
Nie raz wśród poufałej rozmowy o szarej godzinie, gdy Zuzia sparła się na ramieniu księcia i wlepiła w niego iskrzących dwoje czarnych oczu, a on ściskając jej rękę, wpół objąwszy, ustami szukał białego czoła — drzwi skrzypnęły, zaszemrało, a oni nic nie słyszeli, nie widzieli, nie domyślali się, nie przeczuwali?
Nie raz otwarty list księcia zginął z szkatułki Zuzanny, której zapominała zamykać spiesząc na bal, na przejażdżkę — i to ją nie obeszło.
Nie raz zmieniła się twarz Maleparty, gdy książe wchodził i czule go witał; wargi mu drżały, oczy krwią zabiegły. Mówili sobie. — On chory.
Nie raz od furmanów, od sług, od przekupionej pokojowej, dowiadywał się czegoś po cichu mąż; a ona nie postrzegła badań, nie domyślała zdrady.
Tymczasem miłość szalona, wesoła, bez jutra, bez wiary, pijana sobą, niosła dwoje kochanków, których głowy wrzały, a serca zimne były jak lód. I byli szczęśliwi, jak umieją i mogą być szczęśliwymi ludzie bez serca, co kochają głową, żyją głową, a nienawidzą tylko sercem i duszą całą.
Książe swojemi nieustannemi odwiedzinami, przebywaniem, wolnem wejściem o wszystkich dnia godzinach, w oczach świata kompromitował starościnę. Jej tego było potrzeba, wszystko to były węzły, co jego z nią wiązały, wszystko to wkładało obowiązki. A świat ówczesny tak był wyrozumiały dla kobiet, tak im umiał przebaczać, to co z francuzka nazywano już słodkim grzechem miłości! (doux péché d’amour)[3].
Jednego wieczora, książe z starościną powracali z teatru, jak zwyczajnie w jednej karecie, książęca szła za niemi. Przybyli do domu i Kazimierz, miał pożegnać wstępującą już na wschody Zuzię, gdy maleńka rączka wstrzymała go konwulsyjnie, i jakby ciągnęła z sobą.
— Niepodobna! — szepnął. — Północ.
— Chodź! na chwilkę!
Posłuszny książe, podał jej rękę i tak weszli do salonu, jedną tylko oświeconego lampą i prawie ciemnego.
— Dobranoc — rzekł książe całując ją w rękę.
— A! odprowadźże mnie choć do mego pokoju.
— A mąż! — szepnął książe.
— On nigdy do mnie nie wchodzi!
— Ale kareta moja stoi u wrót.
— Większy jesteś tchórz od kobiety, wszak to mnie nie ciebie obchodzić powinno, a ja cię tak kocham, że o wszystkiem zapominam.
I westchnęła. Wolnym krokiem przeszli kilka prawie ciemnych pokoi, i niedochodząc sypialnego, przez którego drzwi świeciło się, Zuzanna nie puszczając ręki księcia, usiadła, opuściła głowę na jego ramię, objęła go, przytrzymała. Pomimo uczucia nieprzyzwoitości tej sceny, a nadewszystko niebezpieczeństwa swego położenia, gdyż lada chwila mógł ktoś nadejść — książe Kazimierz, uczuwszy pod ręką bijące żywo serce kobiety, nie miał siły wyrywać się z rozkosznego jej objęcia. Długi to był uścisk, a wśród niego szeptali coś do siebie, cicho, niewyraźnie, stłumionym głosem i nie posłyszeli, jak otwarły się drzwi boczne, jak Maleparta ze świecą w jednej, z szablą w drugiej ręce, wszedł i stanął nad niemi.
Padające na głowy ich światło, obudziło dopiero zapamiętałych: oboje zerwali się i krzyknęli.
Straszny z najeżonym włosem, szczękającemi jak w febrze zębami, blady, żółty i siny naprzemiany, z czołem potu kroplami oblanem, stał nad niemi, z szyderskim śmiechem Maleparta.
Spojrzał na niego książe i osłupiał, tak go widział w tej chwili okropnym, tak niepodobnym do tego którego codziennie, pokornie kłaniającego się spotykał.
Zuzanna nie straciła przytomności jednakże i zasłaniając sobą księcia, postąpiła zuchwale ku mężowi, namarszczywszy brwi, nasrożywszy oczy:
— Idź precz — zawołała. — Co tu robisz?
Maleparta osłupiał na te niespodziane groźnie wyrzeczone słowa.
— Idź precz mówię ci — powtórzyła kobieta. — Wiesz kto jesteś, wiesz że jeźli cierpisz, to dla tego żeś zasłużył, że powinieneś. Idź ztąd!
Maleparta stał jak słup.
Ona tupnęła nogą i zawołała jeszcze: — Idź precz! — A usta jej zsiniały, a oczy paliły się, a ręka którą wskazywała na drzwi, trzęsła się.
— To ja mam iść precz! — zawołał po djabelsku ryknąwszy śmiechem Maleparta. — A czemu nie ty wszetecznico! czemu nie ty zwodzicielu podły?
Książe odepchnął Zuzannę i stanął naprzeciw Maleparty, dobywając oręża. O! oręż to był śmiechu godny, oręż nie męzki, Stanisławowskich godzien czasów, misterna cieniuchna szpadka, z rękojeścią kameryzowaną, wielka jak trzcinka i nie wychodząca z pochew nigdy, chyba na karuzelu.
Spojrzawszy na nią mecenas wzniósł szablę swoją i krzyknął:
— Czy nie tym nożem, myślisz się bronić, przeciw szabli, co łeb już nie jednemu i karabellę skruszyła?
Ale w tem Zuzanna, odtrącając księcia, poczęła wołać i krzyczeć:
— Uciekaj! on oszalał, on szalony! Obłąkany! Ratujcie! Ratujcie!
Mecenas nie ruszył się z miejsca, już zewsząd kroki szybkie dawały się słyszeć, hałas powstawał w całym domu, ludzie biegli na krzyk, gdy opamiętawszy się, uderzył żonę płazem po białych plecach, i rozkrwawił je. Książe za późno nadbiegł zasłonić ją sobą, a Maleparta ciął go jeszcze kilka razy po ramionach i rękach.
Zuzanna mimo bolu i widoku krwi która po niej płynęła, nie utraciła przytomności, i wołała ciągle:
— Ratujcie! szalony! Mąż mój oszalał! Ratujcie!
Na głos jej zbiegli się wszyscy starosta w szlafmycy, jak wstał z łóżka, słudzy, kobiety.
— Co to jest, co się stało?
— Ojcze, ratuj! Każ go związać! Biedny Jan oszalał! Wracałam z teatru, książe mnie przeprowadzał, on napadł nas i skaleczył. Szalony!
— Wiążcież go! — zakrzyczał starosta!
— Chwytajcie! — powtórzyła żona.
Maleparta napróżno w prawo i lewo wywijał szablą, klął, zgrzytał zębami, pienił się, ludzie podbiegłszy z tyłu uchwycili go za ręce i tak przytrzymawszy, gdy jeden z nich wyrwał szablę, skrępowali szamoczącego się.
— Po doktora! po doktora! — zawołała Zuzanna łamiąc ręce.
— Ale ty jeszcze zbroczona — zawołał ojciec.
— To nic, to nic! Po doktora dla niego. Zwarjował! Ja nieszczęśliwa! zwarjował!
— Dawno już postrzegałem — rzekł starosta okładając chustkami lekką ranę Zuzanny — że miał melancholją. Zawsze się tego lękałem!
— Gdzie książe? — spytała odwracając się starościna.
— Nie ma go.
Książe wśród zamięszania wymknął się, siadł do karety, i już po bruku daleko turkotał powóz jego, w czwał lecący do lekarza, bo i książe był ranny, a raczej posiekany; i choć rany nie były niebezpieczne, krew jednak płynęła, potrzeba było spiesznego ratunku.
Tymczasem przeniesiono Malepartę, w istocie już z gniewu i rozpaczy prawie obłąkanego, na łóżko do jego izby, niezdejmując mu krępujących go więzów.
Karetę posłano po lekarza i w pół godziny, czarno ubrany, z laską o złocistej gałce w ręku, upudrowany, doktor Julius, stawił się we drzwiach. Zuzanna która go dawniej znała, biegła uprzedzić. Załamała ręce, i z strapioną twarzą, leciała ku niemu.
— Wiecie o mojem nieszczęściu! Mój biedny mąż, ze swej melancholji obłąkania zupełnego dostał.
— Pan starosta?
— Tak! na nieszczęście! Obłąkany zupełnie, mówi od rzeczy, porwał się nawet na mnie, pokaleczył!
— Furiosus! — zawołał doktor cofając się: — ale jakże do niego przystąpić?
— Związali biednego! Na Boga, ratuj go doktorze!.
— Gdzież jest?
— Tu! tu!
I przywiązana żona, z pełnym troskliwości pospiechem, prowadziła doktora. — Chodźcie! Ratujcie! Litujcie się nademną! A co to za nieszczęście! Ja tego nie przeżyję.
Maleparta związany, spieniony, z siną twarzą nabrzękłą od gniewu, krwawemi oczy, roztwartemi usty, leżał na łóżku, i klął.
— Wszetecznica! Będę ją miał w ręku i zabiję, zgniotę! na miazgę roztłukę, zębami rozszarpię!
— Słyszycie! słyszycie! — zawołała Zuzanna — co za okropne obłąkanie.
— Krew mu puścić! — rzekł doktor.
— Krwi! krwi! — powtórzył Maleparta: napić się jej krwi! Z serca jej dobyć! krwi! krwi!
Doktor się zbliżył.
— Nie przystępuj, zakrzyczał, bo cię rozedrę zębami, pokąsam! Jam nie szalony, jam przytomny, czego odemnie chcecie? Ona mnie zdradza od roku, chciałem się pomścić.
— On zawsze tak gadał — pochwyciła Zuzanna: — ma tę manię, że w każdym widzi zdrajcę!
— Milcz! milcz! przemierzła — siniejąc na całe gardło zawołał mecenas.
— Doktorze, ratuj go! płacząc wołała Zuzanna.
Doktor spojrzał na niego, na nią i nie wiedział co począć, w tem starosta się zbliżyły
— Zmiłuj się konsyljarzu, pospieszaj z ratunkiem, apopleksja może go ubić. Od dawna się już nam to nieszczęście gotowało. Biedny! od niejakiego czasu miał wszystkie symptomata łagodnego obłąkania, aż przyszło i do furji! Mój Boże, tak światły i rozsądny człowiek: ktoby się tego spodziewał.
— Po felczera! — szepnął doktor — ja sam krwi puścić nie mogę, a tu potrzeba koniecznie!
Chcą mnie zabić! Ratujcie! — zakrzyczał mecenas na ludzi. — Rozwiążcie mnie na Boga, zapłacę, dam co chcecie, uwolnijcie!
Ludzie stali w milczeniu, doktor zażywał tabakę ze złotej tabakierki, a Zuzanna zachodziła się od płaczu.
Nazajutrz cała prawie Warszawa rozprawiała o wypadkach zeszłej nocy, w domu starostwa... Rozmaicie je i coraz inaczej opowiadano, dodając dla wytłomaczenia szczegóły, których się jeden tylko domyślał, a drugi już od niego posłyszawszy, zapewne podawał. Powiadano, że pan Paprocki rzucił się z mieczem na teścia, żonę i domowników, że kilku ludzi zabił, innych ciężko poranił: powiadano że od dawna zbierało mu się na szaleństwo. Nie wielka liczba lepiej uwiadomionych osób, raczej domyślała się, niż wiedziała zupełną prawdę. Książe umknął prędko i bytność jego mało uważano, potem łzy żony, jej troskliwość o męża, krzątanie się teścia, wzięto za dowód, że Maleparta był istotnie obłąkany. Ale prawda nigdy się doskonale utaić nie potrafi, są zawsze tacy co ją wypatrzą. I tu się znaleźli. Kasztelanic pierwszy począł głosić historją, wystawując w blizkiem prawdy świetle.
Tymczasem starosta teść, szczerze, nie domyślając się niczego i nie posądzając córki o tak śmiałe podejście, płakał prawie nad nieszczęściem zięcia, którego wywiódłszy na starostwo, ozdobiwszy orderem, spodziewał się widzieć wkrótce osiągającego senatorskie krzesło. Marzenia jego runęły na widok tego wypadku. Pani Zuzanna nie bez bojaźni, nie bez wewnętrznej walki i niepokoju, chwyciła się ostatniego sposobu, jaki jej rozpacz na myśl przywiodła. Probowała — udało się — musiała iść dalej, bo cofnąć się było niepodobna. Walka raz rozpoczęta, ukończyć się nie mogła, bo zemsta Maleparty była straszną i nieuchronną, gdyby ją tylko mógł spełnić. Potrzeba więc było trwać w raz poczętem i męża od wszystkich usunąć, zamknąć, aby nawet podejrzenia nie zwrócić na siebie. Doktor Julius nadto był interesowany, aby raz dawszy się uwieść, wyszedł z błędu łatwo. Zuzanna powiedziała mu z cicha, odprowadzając go:
— Ach! doktorze, nie wiesz jak to stopniami i powoli przychodziło! Dawnom się spodziewała tego, patrzałam na przychodzące nieszczęście i uparcie wierzyć mu nie chciałam. Nie daj się uwodzić pozorom! On może na chwilę, na czas nawet długi odzyskać przytomność, ale to nic nie dowodzi, potem go nagle, niespodzianie opanowuje furja.
— To wielkie nieszczęście!
— Ale powiedz doktorze co zrobić? wszak go tak związanego ciągle trzymać niepodobna!
— A! nie, ale ja jutro przyślę mu kaftan, jakiego w takich razach dla furjatów używają — kaftan — kamizolę.
— Zmiłujcie się, ratujcie jego i nas!
— To mój obowiązek, piękna starościno.
— I dowiadujcie się codzień.
— Będę posłuszny.
Doktor Juljus nadto lubił dukaty, aby się odważył na nieposłuszeństwo.
Książe siadłszy do karety, pojechał wprost do zaufanego chirurga, który w największej tajemnicy rany jego opatrzył. Nie było niebezpiecznej, choć niektóre głębokie, gorączka nocą przeszła. Nazajutrz aby zamknąć usta ludziom, którzy jak książę Kazimierz niepłonnie utrzymywał, na rachunek wypadku bredzić mogli — musiał przemódz się i zaraz z rana, obandażowawszy rany, z miną wesołą oddawać wizyty. Ukazanie się jego na balu do reszty zapewniło wszystkich o niewinności Kazimierza i kłamstwie tych, co utrzymywali że był ranny. Książe pierwszy raz oddawna przysiadłszy się do hrabiny, tańcował z nią nawet. Dowiedzionem więc było, że złośliwi zmyślili na niego, iż grał rolę w tym wypadku tajemniczym. Książe sam opowiadał z największą serją, że był przytomny furji, ale dodawał: byliśmy tam razem ze starostą Porajem. — Mina księcia, jego zimna krew, nadewszystko zupełne zdrowie zabezpieczyły go od szyderstw. Sam kasztelanic, który chciał pomścić się trochę i był dość dobrze uwiadomiony, zachwiał się w przekonaniu i nie wiedział co mówić. Jednogłośnie więc poczęto się użalać nad nieszczęściem pani starościny, biednej, młodej kobiety, w rękach męża starego i warjata.
Maleparta tymczasem siedział w swojej izdebce, do której okna wmurowano kratę dla bezpieczeństwa. Drzwi jej strzegli słudzy, a jeden zaufany podawał mu jedzenie, lekarstwo i wprowadzał doktora. Z początku wrzeszczał, narzekał, krzyczał, łajał, taczał się i rzucał Maleparta, ale postrzegłszy że tem sprawę swoją pogorsza, wpadł rychło potem w osłupiałość i odrętwienie rozpaczliwe. Twarz tylko zmieniona okropnie świadczyła o stanie duszy, a doktor gniew brał za szaleństwo, burzenie się złości za furją obłąkanego, każde słowo za dowód nowej fiksacji. Żona niepokazując się nigdzie, siedziała w drugim końcu domu i płakała. Starosta Poraj stękał i wzdychał.
Długie osamotnienie i rozmysły naprowadziły zamkniętego i strzeżonego ściśle Malepartę na rozpoznanie swego położenia i upatrzenie sposobów wyrwania się z niego. Począł od namawiania służącego; ale ten przelękniony, wierzący najmocniej w obłąkanie pana, a co więcej przypominający sobie, jak dawniej mało znaczył w domu, nie ufał obietnicom żadnym i na wszystko głową potrząsał. Ciągłe jednak obcowanie z tym którego uznano za warjata, a co się warjatem nie okazywał wcale, napędzać już zaczynało myśli do głowy stróża. Szczęściem sam Maleparta znużony naleganiami próżnemi i rozmyśliwszy się nad tem, że uciekłszy z niewoli nie znajdzie nikogo coby mu dopomógł, a schwytany wysłany gdzie być może i zamknięty jeszcze ostrzej — sam Maleparta przestał wkrótce tentować o uwolnienie u stróża. Inne miał już zamiary, chciał się widzieć ze starostą, z żoną, jednego wywieść z błędu, drugą zastraszyć. A tymczasem dnie mijały, — doktor Julius codzień przychodził kiwać głową nad chorym i nic się nie zmieniało. Doktor zamiast rozpoznać stan prawdziwy mecenasa, dziwił się tylko odmianom charakteru obłąkania, nie wychodząc z myśli że egzystowało. W tej utrzymywała go starannie Zuzanna, opowiadając codzień nowe jakieś wymyślane na męża dowody szaleństwa. Ona szła prosto do swego celu, niedopuszczając starosty, (który lękał się teraz zięcia i niebardzo widzieć go pragnął), namawiała aby dla interesów legalnie uznać Malepartę za obłąkanego i cywilnie zmarłego. Tym sposobem ona z dobranemi opiekunami przychodziła do rządu całego majątku. Uznać jednak za warjata nie inaczej można było, jak wybadawszy go przed świadkami, bo zeznanie doktora nie wystarczało. Lękała się Zuzanna, aby mąż nadto przytomnym i zbyt widocznie nie okazał się przy zdrowych zmysłach.
Sama więc nie wiedząc na co czekała i zwlekała.
Po niejakim czasie, gdy się zatarło wspomnienie wypadku tego i nieco zapomniały domysły, pani Zuzanna znowu spróbowała pokazać się w świecie z miną smutną, jakby przeciw woli idąc między ludzi, przyjęto ją jak zwykle przyjmują tych o których wiele źle czy dobrze mówiono, z zajęciem, z nadskakiwaniem; każdy się interesował nieszczęśliwą kobietą. Książe zbyt widocznie i nagle nie chcąc zrywać stosunków, zbliżał się znowu do Zuzanny, i bywać nawet u niej zaczął.
Powoli dom, na czas jakiś zamknięty, otwarto znowu, dawne życie do niego wracało, nikt już nie myślał o nieszczęśliwym, zamkniętym w tym samym domu warjacie, którego ucha dochodził turkot zajeżdżających karet, wołanie ludzi, muzyka balowa, wrzawa, rozmowy i śmiechy.
Całe tak wieczory do późnej nocy, siedząc na łożu Maleparta z rozczochranym włosem, sinemi usty, obłąkanym wzrokiem, słuchał tych tysiąca pomięszanych głosów, sam jeden naprzeciw sługi, który struchlały patrzał w niego jak w tęczę, i napróżno ciągle wyglądał objawień się warjacji.
Często Zuzanna, która zapomniała o Maleparcie po szumnej zabawie, z księciem Kazimierzem uchodziła odpocząć do pokoju, o ścianę tylko będącego od izdebki męża; tam śmiech jej, głos towarzysza donośny, dochodził uszów nieszczęśliwego i burzył w nim krew. Nie raz wśród ciszy słyszał rozmowę, łapał palące go jak ogień wyrazy i zębami zgrzytał. Każdy okrzyk żony ściskał mu głowę obręczem żelaznym, serce nożem przebijał; sługa na ówczas chwytał za drzwi i sposobił się już wołać o pomoc, gdyby się pan z łóżka ruszył.
A mecenas obłąkany prawie, słysząc rozmowę o sobie, śmiech z siebie, lub czułe zaklęcia kochanków — gdy się zmieniając w szepty przestawały ucha jego dochodzić, palił żądzą słyszenia, wytężał uszy i darł odzienie na sobie z niecierpliwości. Okropne jego położenie doprowadzać go wreszcie zaczynało do szaleństwa, o które dotąd zdradą był tylko obwiniony, dla łatwiejszego pozbycia. Były chwile prawdziwego już obłąkania, chwile furji. Śpiew Zuzanny, co uszu jego dolatywali, głos księcia, nie raz Maleparta przerywał ogromnym piekielnym śmiechem, jaki chyba z drugiego świata słyszeć można. Śmiech to był potępieńca, co sam sobie urąga i siebie dręcząc, szydzi z siebie.
A kiedy śmiech ten doszedł uszów Zuzanny, bladła jakby słyszała groźbę, uciekała z pokoju, zatykając uszy. Często w nocy przerywał on jej sen spokojny i budził niepojętym przestrachem, zdawało jej się, że ją przychodzi zabijać, marzyła że cisnąc za gardło, dopomina się swobody i zemsty.
Położenie Zuzanny, jakie utworzyła w chwili rozpaczy i nie wiedząc co począć, było także postrachów pełne i dręczące. Nie widywała wprawdzie męża, ale nieustannie lękając się go, marzyła że ją ściga ciągle. Straszna twarz Maleparty, taka, jaką widziała w chwili gdy się na nią porwał z mieczem, stała jej ciągle przed oczyma. Napróżno, po kilkakroć wzywał i prosił żony przez sługi mecenas, nie chciała pójść do niego, lękała się być z nim sam na sam, a gorzej jeszcze bała się wymówek przy świadkach. Nareszcie gdy codziennie prawie, to do niej, to do starosty posyłać zaczął, żądając ich widzieć, gdy i doktor Julius, dając świadectwo o polepszeniu zdrowia jego, zachęcał aby go odwiedzić, musiała się Zuzanna zdecydować na przerażający ją następstwy, ale nieuchronny prawie, krok ostatni. Z bijącem sercem zbliżyła się do drzwi izdebki i rozkazawszy na zawołanie być sługom, sama weszła śmiałości sobie i ducha dodając.
Ujrzawszy ją mąż, chciał się porwać z łóżka, ale kaftan go wstrzymał, wyciągnął ręce wychudłe, przez których pożółkłą, pomarszczoną skórę, sterczały kości, i ukazał je Zuzannie, pokrwawione prawie więzami.
— Patrz, patrz! zawołał, czy nie dosyć ci jeszcze, czy nie dosyć! Puść mnie na Boga, puść wolno! Weź co chcesz! weź wszystko, a puść mnie ztąd!
— Uspokój się — odpowiedziała Zuzanna udając sama spokojność — to cośmy uczynili, musieliśmy dla ciebie samego.
— Dla mnie! — przerwał mąż rzucając do koła wzrokiem obłąkanym. — Prawda! to dla mnie! Ale jużem zdrów, puśćcież mnie.
— Nie jesteś jeszcze zdrów zupełnie, mogło by ci powrócić obłąkanie.
— I mógłbym znowu chcieć was zabić? szydząc już zaryczał mecenas. — Tak! tak, nie puszczajcie bo was zabiję! — Potem zmierzył wzrokiem żonę i tuląc w twarz dłonie dodał:
— O! zapłaciłaś mi, za męki tej nieszczęśliwej! zapłaciłaś za moje występki!
— Milcz więc i cierp, kiedy sprawiedliwie cierpisz, dodała żona — nie myśl nadewszystko o swobodzie, bo tej mieć nie możesz.
— Jakto! nigdy? — podchwycił podnosząc głowę mąż — nigdy! Ale ja się zrzeknę majątku!
— Cóż warto zrzeczenie się warjata! — mruknęła Zuzanna.
— Obeszliście się bez zrzeczenia! — stłumionym głosem, rzekł mecenas. — Wiecznie mnie tak trzymać będziecie?
Zuzanna nic nie odpowiedziała na to, w tej chwili ukazała się we drzwiach głowa starosty, który dowiedziawszy się, że córka poszła do męża, pobiegł za nią i niespokojny, ośmielił się zajrzeć. Na widok jego, schwycił się Maleparta i błagającym głosem zawołał:
— Starosto, na Boga cię zaklinam! Chodź tu! chodź tu na chwilę.
— Nie idź ojcze, nie idź! — odpychając go krzyczała córka.
— Na wszystko cię zaklinam, chodź — wołał rzucając się Maleparta — chodź nie bój się, stój z daleka, ale pozwól pomówić z sobą.
Starosta usłyszawszy głos, choć niespokojny został w przemkniętych drzwiach. — Córka go odpychała, zięć wołał, on w pół przelękniony, w pół ciekawy i chciał wejść i wahał się. Nareszcie błagające wołanie mecenasa, mimo perswazji Zuzanny, zwabiło go. Wszedł, stanął cały drżący i jedną rękę trzymając na klamce, odezwał się głosem nieśmiałym:
— Cóż chcesz? co chcesz odemnie!
— Na Boga, jeźli jest w sercu twojem odrobina litości! — krzyknął Maleparta. — Ty nic nie wiesz, co się tu ze mną dzieje, tyś uwiedziony, a mnie niegodnie więżą! Ja nie jestem obłąkany! Posłuchaj, posłuchaj!
— Idź ojcze, idź ztąd — wołała Zuzanna — napada go szał.
— Ale on mówi przytomnie — rzekł starosta, który poczynał się domyślać nieco. — Doktor Julius, nie darmo mi powiadał, że ma się znacznie lepiej i spodziewa się go wyleczyć.
— Ja nigdy nie byłem obłąkany — zaryczał Maleparta. — Posłuchaj, na Boga starosto. Twojej córce potrzeba było bezkarnie broić i zamknęła mnie, abym na nic nie patrzał, niczemu nie przeszkadzał. Tego dnia nieszczęśliwego kiedym się porwał na nią i na księcia, znalazłem ich sam na sam, w ciemnym pokoju, bezwstydnie.
Głos stłumił się oburzeniem i gniewem, starosta spojrzał na córkę. Zuzanna czerwona, z oczyma zapalonemi, ściśnionemi usty, straszna była, tak w niej wrzał niepokój i złość.
— Uderzyłem przytomny i żonę niewierną i człowieka co ją uwiódł! Obwołaliście mnie szalonym! zamknęli! ale prędzej, później, drżyjcie, bo się pomszczę. Tyś nie winien starosto, ratuj mnie, proszę cię, ratuj! wybaw!
— Ten człowiek gada przytomnie — rzekł starosta, cicho do córki — twoje pomięszanie, jego słowa przekonywają mnie, że tak być może jak on mówi.
Zuzanna odstąpiła od ojca i zbliżyła się ku Maleparcie.
— Słuchaj — rzekła — czy wolisz więzienie za zbrodnie, czy więzienie tutaj; więzienie co cię na rusztowanie poprowadzić może! Powiedz wolisz je? Pójdziesz do niego, ja cię sama wydam i znajdę świadków przeciw tobie gdy zechcę. Nie przywodź mnie do ostateczności.
Maleparta ukrył twarz i rzucił się pieniąc na łóżko.
— Słuchaj, ojcze — zawołała córka obracając się do starosty. — On nie jest obłąkany, ale go obłąkanie ratuje od śmierci z ręki kata, na którą zasłużył.
Starosta pobladł i ręce załamał.
— Co to jest?!
— Ty nic nie wiesz — zakrzyczała Zuzanna — ty nic nie wiesz! To zbrodzień! Na jego głowie nie ma tyle włosów, ile popełnił występków! Nie żałuj go i nie broń: ma to, na co zasłużył.
To mówiąc i słowy temi przybiwszy męża, podeszła ku drzwiom; ale on się porwał i zawołał:
— Zuzanno! na Boga, puść mnie! Pójdę i więcej mnie nie zobaczysz. Pójdę i zostawię cię samą, wolną, nie pokażę się więcej.
— Pójdziesz — rzekła odwracając się żona — aby cie złapali twoi wspólnicy i wydali w ręce sprawiedliwości, abym ja wstydziła się za ciebie i splamiona na wieki, dla siebie i twego dziecięcia.
— Mojego dziecięcia! — zakrzyczał Maleparta chwytając się za głowę. — Mojego!
— Wkrótce na świat przyjdzie!
Szalonym śmiechem na te słowa odpowiedział mecenas, który się zapienił, zacisnął pięść i oczy wywrócił.
— Mojego dziecięcia! Bądź przeklęta i z tem dziecięciem! bądź przeklęta z niem razem i z ojcem jego! Bądź przeklęta! Bodajbyś skończyła jak ja zacząłem, na nędzy! na tułactwie! na rozpaczy! Bądź przeklęta!
Powtarzał przekleństwa, ale już nikogo w izbie prócz sługi u drzwi nie było.
Opamiętał się wreszcie i rykiem niezrozumiałym skończył ten potok przekleństw. Tymczasem starosta z córką uchodził, pomięszany i strwożony; wiódł ją, aby się od niej dowiedzieć wszystkiego i chwytał się za siwą głowę, wołając:
— Otóż do czego mnie doprowadziła chęć zbogacenia ciebie! Jam winien, jam srodze winien! O! imię Porajów, w co się obróci, imię nasze, splamione, shańbione!
Córka powiedziała mu wszystko co słyszała od męża, pierwszej nocy weselnej, kiedy obłąkany widzeniem, spowiadał się jej z swego życia. Na opowiadanie to włosy mu na głowie powstały.
— Nie potrzebaż go było zamknąć? — spytała Zuzanna.
Starosta milczał.
— Tak, dodał, ale nie potrzeba było go zdradzać.
Zuzanna uśmiechnęła się — ojciec nie widział uśmiechu, pogrążony w rozpaczy, siedział z głową zwieszoną, nieruchomy, nie umiejąc znaleźć rady.
— Ale cóż dalej będzie? — spytał po chwili wychodząc z zadumania — tak zawsze być nie może! Ludzie się dowiedzą. Zwróci to oczy! On się wyrwać może!
— Gdyby się nawet wyrwał — rzekła Zuzanna — mam go w ręku zeznaniem własnem, nic mi zrobić nie może.
— Mogłaż byś zeznanie to na hańbę swoją wydać?
Zuzanna zmilkła — potem dodała:
— Nie wymknie się! Pilnujemy go dobrze. Ludzie oczów na to nie zwrócą, bo już mówić przestali.
— Ależ tak zawsze być nie może! — powtórzył starosta.
— Radźcież co począć?
— Radź sobie sama, kiedyś raz w to nieszczęśliwe położenie wpadła.
— Ja? — zawołała Zuzanna — nie ja w nie wpadłam, wybaczcie ojcze, wyście mnie wprowadzili.
Starosta powstał.
— Przynajmniej nie powiecie że przeciw woli waszej.
Oboje zamilkli po tych słowach. Starosta Poraj przechodził się po izbie w ponurem zamyśleniu.
— Wiesz co — rzekł nareszcie — nie ma sposobu pozostać tutaj dłużej w mieście, zjedźmy na wieś.
— Na wsi, to na nowo zwróci wejrzenia — zawołała czerwieniejąc Zuzanna — to być nie może, tu już mówić przestają, tu nikt na to uwagi nie zwraca, tam...
— Masz słuszność! — rzekł starosta, trąc czoło — ale cóż począć?
— Zostawić wszystko jak jest!
— Rób więc co chcesz!
Rozeszli się i wypadek ten żadnych za sobą skutków nie pociągnął, prócz że starosta Poraj stracił wesołość i odwagę, stał się bojaźliwym, zamyślonym i poddał się zupełniej jeszcze niż kiedy córce.
Zuzanna panowała w domu, niezmieniając trybu życia. Zręczna jak mało kobiet potrafiła utrzymać przy sobie księcia Kazimierza, mimo że ten nic już więcej nad to co miał, spodziewać się nie mógł i poczynał poznawać się na kobiecie, której nigdy nie kochał, a teraz poczynał się lękać. Przywiązanie jego czy nałóg, było jednym z tych niewytłumaczonych pociągów, co się miłością nazwać nie mogą, a najpodobniejsze są do niej. Posłuszny Zuzannie, książe, przed całym światem wydał się wreszcie, w jak ścisłych z nią zostawał stosunkach; ale nikogo to naówczas najmniej nie dziwiło, miano to za rzecz tem naturalniejszą, że mąż starościny uważał się za cywilnie umarłego. Gdy się to dzieje, Zuzanna została matką; starosta ze łzami uściskał wnuka, któremu na pamiątkę najsławniejszego z antenatów, dano imię Alberta. Chrzciny odbyły się z wielką wystawą, wspaniałością i zakończyły świetnym balem. Maleparta, który już się od sług dowiedział o dziecięciu, słyszał całą wrzawę balową i włosy sobie rwał na głowie.
Ani teść, ani żona, nie przyszli więcej do niego i doktor Julius tylko, który codziennie przychodził po swojego dukata, pokiwawszy głową, zażywszy kilkakroć tabaki, wracał nazad jak przyszedł,
Maleparta, któremu nie zostawało nadziei wyrwania się z więzów innym sposobem, wahając się chwycenia ostatniego środka, (bo lękał się utracić nadziei, co go utrzymywała) nareszcie odważył się próbować przeciągnąć na swoją stronę dr. Juliusa.
Niepodobna było lekarzowi nie widzieć że obłąkanie chorego, jeźli było kiedy to przeszło. Kilkakroć oznajmował żonie, iż mu się zdaje że starosta przyszedł do zupełnego zdrowia, ale zawsze Zuzanna uparcie go przekonywała, cytując to wczorajsze to dzisiejsze słowa i uczynki, że mąż jej cierpi zawsze przystępy pomięszania. Dr. Julius na to milczał, dziwił się tylko, że nigdy sam nie postrzegł najmniejszej oznaki obłąkania w pacjencie.
Maleparta ze swojej strony starał się dla doktora okazywać jak najprzytomniejszym, wstrzymując nawet od gniewu i rozpytując umyślnie o żonę, o dziecko z udaną czułością i troskliwością. Lekarz codzień mocniej się przekonywał, iż wykurował go. Ale ile razy z tą szczęśliwą nowiną zaszedł do starościny; ona z widocznem nieukontentowaniem odpowiadała mu:
— Wczoraj jeszcze, doktorze, miał akces furji wieczorem, wszyscy śmiech jego słyszeli.
Nie dodawała tylko, że śmiech ten wyrywał się z piersi więźnia, na głos księcia i Zuzanny, rozmawiających w sypialni o północy. Było się z czego śmiać i ryczeć szatańskim śmiechem i rykiem.
Doktor tracił głowę zupełnie i nakoniec milczał; obserwował tylko Malepartę uważniej, podwajał wizyty, a nic dojść nie mógł. Mniemany szaleniec odważył się nareszcie otworzyć przed doktorem.
— Słuchajcie — rzekł mu — wy nie wiecie i jesteście tylko narzędziem żony mojej, która chce mnie więzić, aby się pozbyć przytomności natrętnej świadka, a może zemsty człowieka mającego do niej prawo.
— Hm! co? — spytał przysuwając się doktor i składając ręce na gałce złoconej laski — co mówicie?
— Nie prawdaż doktorze — rzekł Maleparta — że trudno wam dostrzedz we mnie obłąkanie, które żona tylko wmawia w ciebie?
— Hm! hm! — I doktor potrząsł głową podsłuchując ciekawie.
— Wiedzcie, że nigdy obłąkanym nie byłem, chyba w tej chwili, kiedym się mścić porwał mojej zniewagi!
— Jakiej zniewagi? — spytał doktor.
— Żona mnie zdradzała z tym łotrem księciem Kazimierzem, któregom dobrze po plecach poznaczył, a jednak wylizał się i znowu tu chodzi.
W pół wierząc, w pół nie wierząc, doktor Julius słuchał, biorąc po troszę tabakę, otrząsając ją z mankietków i poprawiając ogromnego brylantowego sygneta.
— Na miłość Boga, doktorze — dodał Maleparta — wyrwijcie mnie z rąk żony i z tej niewoli! Oni mnie zabiją tem więzieniem!
— Jak będziecie zdrowi, to was wypuszczę.
— Nigdy, doktorze, ty ich nie znasz.
— Teraz nie mogę. Żona starosty codzień mi z prawdziwym smutkiem powiada, że masz akcesa w różnych porach dnia, najwięcej wieczorem i śmiejesz się, krzyczysz, wołasz!
— Trzebaby być z kamienia, aby nie oszaleć doktorze — zawołał Maleparta. — Przez tę ścianę odemnie tylko, pokój żony, słyszę głos jej kochanka, słyszę ich śmiechy, ich mowy o mnie.
Doktor pokręcił głową.
— Na Boga doktorze, każ mi zdjąć ten kaftan, wszak nie porywam się do nikogo.
— Trzeba spytać starościny.
— Ona nigdy nie pozwoli.
— Ja myślę przeciwnie.
— Doktorze, jeźli ty nie wyratujesz, to nikt!
Na te słowa, ostatni raz zażył tabaki lekarz, i kłaniając się wyszedł. Zaczynał widzieć jaśniej w tej sprawie, a choć sam sobie nie wierzył teraz i usiłował dla uspokojenia sumienia i miłości własnej wmówić, że Maleparta był obłąkanym prawdziwie z początku; przekonywał się że już nim nie jest. Rozmyślał nad tem głęboko. Po rozmowie z pacjentem, poszedł do starościny.
Przyjęła go jak zawsze z uprzedzającą grzecznością i rozpytywała troskliwie a tak naturalnie o męża, iż dr. Julius począł wątpić, żeby mogła nad nim się tak pastwić, taką udając czułość.
— Starosta ma się nad wszelkie spodziewanie lepiej — rzekł lekarz: — mogę prawie zaręczyć, że jest radykalnie wyleczony.
Zuzanna poruszyła się niecierpliwie:
— Za pozwoleniem waszem, ależ co wieczora prawie słyszę krzyki.
— Hm! — odparł doktor. — Niechżebym choć raz je posłyszał. Proszę wówczas postać po mnie.
— To się trafia w nocy.
— To nic nie szkodzi.
— I przechodzi prędko: moglibyście przybyć po czasie.
— Jakkolwiekbądź — dodał doktor: — ja mu już kazałem zdjąć kaftan, bo wszelki powrót furji uważam za niepodobny!
— Jakto? jakto? bez mojej wiadomości! — zawołała Zuzanna zrywając się, — kazaliście zdjąć mu kaftan?
— Ręczę, że to złych skutków za sobą nie pociągnie, jest zupełnie spokojny.
— Ale wy go nie znacie! wy go nie znacie — bledniejąc i czerwieniejąc, zakrzyczała starościna. Doktor począł wierzyć słowom Maleparty i niespokojny czekał końca rozmowy.
— Każcie mu go nazad włożyć! — zawołała Zuzanna.
— Nie mogę! — odparł doktor.
— To ja sama każę!
— To będzie gwałt niepotrzebny — rzekł grzecznie Julius.
— Ale ja doktorze — zawołała Zuzanna mniemając że go tem nastraszy — ja wezwę kogo innego, jeśli wy mi wierzyć nie zechcecie i nie posłuchacie.
Obraził się konsyljarz, schował złotą tabakiereczkę, porwał za laskę i odrzekł:
— Jak się wam podoba, starościno; wiedźcie tylko, że dziś jeszcze, za godzin dwie, wszyscy moi koledzy odbiorą cyrkularz odemnie o stanie choroby, i żaden się go leczyć nie podejmie.
— Czegoż więc chcecie odemnie? Grozicie mi! — wołała starościna pomięszana.
— Ale nie! — zimno odpowiedział doktor Julius — ja się tylko bronię! pan starosta nie cierpi furji i kaftan zdjąć mu kazałem; włożyć go bez potrzeby nie dozwolę. Wkrótce może być całkiem wykurowany, powrócony zostanie familji.
Podskoczyła na te słowa Zuzanna.
— Jak chcecie, doktorze, jak chcecie — zakrzyczała — ale ja na to nigdy nie zezwolę! On by mnie zabił.
— On! tak przytomny, tak troskliwie się o nią wypytujący codzień! Tak przywiązany do niej!
Zuzanna co się nieostrożnie wydała, pobladła okropnie, siadła udając spokojność i dobywając z kantorka rulonu dukatów, podała go doktorowi.
— Doktorze, leczcie go jak najstaranniej, ale nie wypuszczajcie, na miłość Bożą.
Z zimną krwią przyjął i schował do kieszeni pieniądze Niemiec, potem wstał, naciągnął rękawiczki i nizko się kłaniając, rzekł:
— Póty go nie puścimy, póki nie będzie zupełnie a zupełnie zdrów.
— Ja sama o tem najlepiej osądzę i powiem wam.
— Spuśćcie się na mnie — przerwał Julius i wyszedł.
Zuzanna porwała się niespokojna i pobiegła do sług. Dowiedziała się od nich że kaftana mężowi nieodjęto i powróciła uspokojona. Nakazała pilność największą, a mniemając że ujęła doktora, znowu wróciła do swoich zajęć i zabaw.
Nazajutrz dr. Julius o swojej zwykłej godzinie przyszedł do pacjenta. Odprawił pod jakimś pozorem sługę i wyjąwszy z kieszeni rulon dukatów pokazał go Maleparcie.
— To pieniądze waszej żony, która nie chce, żebyście byli zdrowi i wolni.
— Wiem o tem — stęknął mecenas.
— Oddaję wam — rzekł doktor kładnąc je na stoliku. — Ludzie mówią, że lubię pieniądze, ale jednak nie tyle, abym za nie dał sumienie. Każę wam zdjąć kaftan, będziecie wolni, sami myślcie jak uciekać, bo w tem wam pomódz nie potrafię.
To mówiąc wstał doktor i zabierał się do wyjścia; Maleparty oczy zabłyszczały, rzucił się chcąc dziękować, ale już Julius zniknął.
Wielkie zamieszanie panowało w domu starostwa Paprockich, na Krakowskiem. Cały dom był w ruchu, konni i piesi słudzy wybiegali na wszystkie strony, rozlatywali się po ulicach, gonili. Nieustannie zamykały się i odmykały wrota, a wewnątrz słychać było wrzawę, stąpanie, bieganie i krzyki.
Na górze, w salonie, na kanapie leżała z rozwianemi włosami starościna, w rannym muślinowym podwłośniku, twarz jej wyrażała przestrach, niepokój, udręczenie. Zrywała się, rzucała znowu, kładła i łamała ręce rozpaczając.
Przed nią z surową i smutną twarzą stał starosta Poraj — słowa nie mówił, milczał spoglądając na córkę i ciężko niekiedy wzdychał. Zuzanna to kryła twarz w ręce, to rzucała się jak obłąkana.
— To zdrada, wołała, to zdrada! on przekupił doktora: wszyscy zdrajcy! wszyscy na mnie z nim czyhają! Chcą mnie zgubić! On nie mógł uciec bez pomocy domowych! Dr. Julius najwinniejszy, kazał go puścić wolno! Ja przewidywałam, że się to na tem skończy! Ojcze, radź! radź! co począć!
— Nie ma rady — odezwał się starosta: — milczeć i czekać co się pokaże. Nie złapiemy go już, to pewna.
— Nie może się ukryć — zawołała Zuzanna — nie ma znajomych, nie ma przyjaciela, nie ma pieniędzy: potrzeba go schwytać koniecznie! Inaczej ja chwili nie będę spokojną, on się zasadzi, naprowadzi zbójców, przekupi ludzi!
Starosta milczał.
— Nieszczęście! nieszczęście! nieszczęśliwa godzina kiedym go poznała! O! ojcze, tyś winien wszystkiemu.
— Nie czyń mi wymówki, obojeśmy winni, oboje pokutujem, a Bóg wie kto z nas srożej!
Każdego wchodzącego sługę wypytywała napróżno Zuzanna, czy nie schwytano Maleparty. Nikt go nie widział, nikt poślaku wziąść nie mógł. Z wieczora niepojętym sposobem zniknął z izby więzień, a nazajutrz dopiero rano postrzeżono że go nie było i dano znać żonie. Zapóźno więc wysłani słudzy, rozbiegłszy się po całej Warszawie i po gościńcach, nawet wieści o zbiegu przynieść nie mogli.
Starościna rozpaczała. Dwóch, jeden po drugim posłańców, poleciało oznajmić księciu o niespodzianym wypadku. W godzinę książe Kazimierz przybył do starościny. Ale w twarzy jego więcej wylęknienia, niespokojności, niż przywiązania i współczucia wyczytać było można. Od niejakiego czasu książe widocznie stygnąć począł.
Ujrzawszy go starościna porwała się z kanapy i pobiegła ku niemu, płacząc.
— Wiesz! — zawołała — nie ma go, uciekł! Ludzie, słudzy, doktor, wszyscy mnie zdradzili.
— Ale gdzież się podzieć może? — rzekł dosyć zimno książe.
— Ani wiem, ani pojmuję, głowę tracę! ludzi rozesłałam! Co tu począć? radź! zmiłuj się! Radź! Ty wszystko wiesz! Jego zemsta straszna! On nie warjat!
— Mnie się zdaje, że on zniknie zupełnie i więcej się nie pokaże — rzekł książe: — bądź spokojna, cóżby zyskał chcąc cię prześladować?
— A! zemstę!
— Mówiłaś mi tylekroć, że go masz w ręku?
— Właśnie dla tego zabić mnie może, otruć!
— Nie odważyłby się!
— Ty go nie znasz, on się na wszystko odważy. Ja muszę uciekać!
— Dokąd?
— Sama nie wiem, ale prawda, Kaziu, dodała, prawda że się nie zawiodę rachując na ciebie: ty ze mną? prawda?
Książe był mocno zmięszany, i gdy chwytając go za rękę powtórzyła:
— Ty zawsze ze mną?
Ledwie się zebrał na odpowiedź wymuszoną:
— Możeszże o tem wątpić?
Po chwilce rozmowy, w której wydawała się niespokojność obojga, książe pożegnał starościnę i wyjechał.
Zaparto wrota kamienicy, u których pilna straż stała; rozesłano listy do rządców i dzierżawców majętności, ostrzegając o Maleparcie i opisując go jak obłąkanego co się doktorom wyrwał. Starościna spać nie mogła, bo jej się zdawało ciągle, że mąż dusi ją za gardło i dopomina się zemsty; jeść nie mogła, lękając otrucia. Dziecko swoje tuląc, wystraszona, wychudła latała po pustym domu, nie wiedząc co począć z sobą. Nowy cios ją czekał jeszcze.
Nazajutrz odebrała list księcia, pełen przysiąg stałej i niezłomnej miłości, ale pełniejszy jeszcze zgryzot sumienia i żalów, a definitive oznajmujący zerwanie stosunków i wyjazd do Paryża.
Starościna czytając go omdlała i przyszedłszy do siebie dzień cały płakała, rozpaczała, biegając od kolebki syna do okien, z których widzieć się jeszcze niewiernego spodziewała. Napisała do niego zaklinając, aby raz ostatni przybył do niej; ale książe wiedział że podobne pożegnania są najniebezpieczniejsze i umknął co najprędzej. Bez rozmysłu, jak szalona, Zuzanna pobiegła oznajmić ojcu, że jedzie do Paryża.
— Ja tu pozostać nie mogę — zawołała — on mnie napadnie i zabije mnie, zabije dziecko. On czeka na zemstę, muszę uciekać! Rządźcie wszystkiem, dajcie mi pieniędzy i dozwólcie jechać.
Starosta gdyby nie żal córki, niebardzo by się temu sprzeciwiał, a gdy zaczęła prosić go, błagać, płakać, zamilkł i rzekł wreszcie:
— Rób jak chcesz.
Zuzanna rozkazała pakować, i w ciągłej gorączce, wybierała się w drogę, ciesząc się że dogoni niewiernego. Tymczasem przyjaciele jej, dowiedziawszy się o wyjeździe, poczęli pocieszając odwiedzać; starościna z początku rozpaczająca, dała się rozerwać trochę i z początku mimowolnie gwałt sobie czyniąc, weszła w świat jeszcze aby go pożegnać; potem pożałowała go porzucić, mieniając na nowych i nieznanych ludzi. Książe zacierał się już w sercu, przez które się tylko przesunął, więcej dla tytułu, niż dla miłości pociągniony przez starościnę. I ta kobieta, powoli walcząc z sobą, niewiedząc sama co pocznie, jęła zwlekać odjazd, uspokajać się, aż nareszcie przestała całkiem mówić o nim.
Ale na przestrach, na żal, nie było lekarstwa, chyba rzucenie się w świat, w zabawy, w ten szum nieustanny, co głuszy wszystko, nawet sumienia głosy. Zuzanna inaczej uczynić nie mogła, i wróciła do dawnego życia. Księcia zastąpił kasztelanic, kasztelanica drugi książe, wielbicieli nie brakło, bo zdaje się że kobiecie (jak żołnierzowi liczba krzyżów) dodaje wziętości, wdzięku, powabu, liczba kochanków. Im która więcej ich miała tem więcej spodziewać się może; jak muchy siadają tam, gdzie widzą że jest już kilka lub było przed niemi.
Łatwo było zapomnieć Zuzannie, bo nigdy nikogo nie kochała sercem. Przywiązała się więc łatwo do zastępców pierwszego kochanka, a czując że się poniża moralnie, starała się wystawą, zbytkiem swym, blaskiem bogactwa ozłocić postępowanie, zaćmić sposób życia. Nigdy dom starościny nie był tak wspaniały, tak nieustannie pełen, nigdy tak żywo jeden po drugim nie postępowały bale, wieczory, maskarady.
Pieniądze lały się strugą, i napróżno starosta przestrzegał, że dochody nie wystarczały, że się poczęło robić lichwiarskie długi, Zuzanna zamykała mu usta tem, że z ich bogactwy zrujnować się było niepodobna.
Chciała się odurzyć, chciała zapomnieć w tym szale o Maleparcie, na którego wspomnienie stygła od strachu; napróżno, widziała go we śnie, lękała się dniem i nocą, każdy szelest, każde drzwi otwarcie, każdy krzyk głośniejszy ją przerażał. Tak było w początkach. Szczęściem czy nieszczęściem, tak dalece słychać o zbiegłym nie było, tak zupełnie przepadł bez wieści, że powoli Zuzanna uspokoiła się, mówiąc sobie:
— Nie wróci, ukryć się gdzieś musiał ze swoim wstydem. Zapomniał zemsty! Może umarł? O! wolniejsza bym była!
Ale zarówno o życiu, jak o śmierci Maleparty, żadnej wiadomości nie było.
Starościna, jak naówczas powiadano, używała świata, aby się odurzyć, sypała pieniądze na powozy, konie, liberje, stroje i przyjęcie gości, co szydzili gdy im czego zdawało się braknąć u niej; szydzili gdy czego znaleźli za wiele; szydzili czy było z czego, czy nie było, zaledwie wyszli za próg. Na zabezpieczenie od tych szyderstw szły ogromne pieniądze; zadzierżawiano na dwanaście lat wioski, dawano drugie w zastawy choć nielegalnie, zapożyczano na inne. Z początku szło gładko i łatwo, ale skutkiem nierządu i tego zawrotu głowy, który rujnujących się porywa — zaczęło potem iść co raz trudniej i gorzej. Starosta przestrzegał córkę, ale sam nie lepiej się na oszczędności rozumiejąc, wielce pobłażającym będąc dla utracjuszów, słabo się tylko opierał zbytkowi, który mile łechtał jego dumę.
A wśród szału, wśród wrzawy, w jakiej nieustannie żyła Zuzanna, dziecię jej oddane w ręce sługom, ledwie na chwilę wieczorem widząc matkę, wychowywało się jak wszystkie inne dzieci kobiet, co świat więcej i siebie niż obowiązki kochają. Małego Alberta nie znać było w domu, nie słychać, mało osób wiedziało że starościna miała syna.
Tak minął rok cały, rok drugi i trzeci a o Maleparcie ani wiadomości, ani słychu. Starościna ciągle w Warszawie jeszcze przebywała, ojciec przy niej. Zapomniano nareszcie tego, z czyjej łaski tak się wystawnie wiodło życie, czyją majętność tak wesoło rozpraszano. Zuzanna mieniając kochanków jaśnie oświeconych i jaśnie wielmożnych, schodziła starzejąc coraz to na mniej słynnych, coraz to na mniej znakomitych. W miarę jak zbytek wysileniem wielkiem utrzymujący się, niknąć zaczynał, i towarzystwo się otaczające starościnę zmieniało i adoratorowie ubywali.
Przyszła chwila, w której potrzeba było myśleć o wyjeździe na wieś, bo pieniędzy zabrakło i nikt ich więcej pożyczyć nie chciał. Lichwiarze, którym ogromne narastały procenta, zalękli się i skurczyli dłonie, poczęli się rozpatrywać w ewikcji, znaleźli ją kruchą bardzo i dokuczali coraz to natrętniej. Starościnie też świat coraz brzydł, bo się z nim pozłota powoli ścierała. Starosta Poraj starzał i chciał już spoczynku: widząc że krzesła sobie w Senacie nie wyczapkuje i nie wytraktuje, począł myśleć o wziętości w swoim powiecie i zażądał doń powrócić. Porajów dzięki zabiegłości jego, teraz był czysty od długów, na nim jeszcze żyć było można przystojnie na wsi, a nawet wystawnie dla szlachty domatorów, którym ostatki warszawskie wydawały się jeszcze dostatkami.
Wszakże gdy przyszło do wyjazdu, gdy trzeba było może na zawsze porzucić ulubioną Warszawę, gdzie Zuzanna tyle doświadczyła, użyła, tyle wycierpiała i tyle przebyła; gdzie starosta tyle miał znajomości i stosunków obiecujących choć w oddaleniu ziszczenie owego marzenia o senatorskiem krześle; gdy przyszło jechać na wieś do starego zamku, zamieszkanego przez jednę panią Katarzynę, (która wpadła była w dewocją niepohamowaną); gdy przyszło rozstać się z mniemanemi przyjaciołmi, z balami, z fetami, z wszystkiem co tak długo stanowiło życie — zapłakała Zuzanna, zasmucił się starosta. Oboje patrzali na przybory podróży, jak na smutny obrzęd jakiś, milczeli zadumani oboje. Wprawdzie ostatni kochanek starościny zaprzysiągł się jej przybyć na wieś i zamieszkać dla niej na wsi; ale możnaż mu było po tylu smutnych doświadczeniach wierzyć?
Zuzanna płakała! Innej kobiecie wystarczyłoby dziecięcia; jej dziecko było tylko kłopotem nieznośnym i zawadą, a na myśl nie przyszło cieszyć się niem. Albertek chował się w izbie służących, nie pokazując prawie nigdy matce. Smutnem więc okiem poglądała na swój wyjazd starościna, jak na wyrok wiecznej nudy, jak na rozbrat z miłym światem, ale nie można było dalej żyć w Warszawie, na takiej stopie jak dawniej, a zniżyć się nie chciano. Najlepszym więc i jedynym sposobem było, jak wszyscy zrujnowani, wyjechać na wieś. Tak się stało. Jednego zimowego poranku, przechodnie ujrzeli na krakowskiem przedmieściu, ciągnący długi szereg powozów, bryk, koni, fur, ludzi. W środku ogromna kareta na saniach, sześcią końmi ciągniona, z zapuszczonemi firankami, mieściła w sobie starościnę i starego Poraja. Tuląc twarz w chustkę, Zuzanna rzewnemi łzami płakała po lubej Warszawie. Ojciec ją jako tako pocieszał, sam niewiele mniej od niej cierpiąc. Obojga życie całe, serce całe zostało w Warszawie, duma ich wiodła tylko na wieś, robili jej ofiarę, a nad ofiarą płakali.
— O! mój ojcze, mój ojcze! — wołała Zuzanna — ja nie pojmuję, jak mogliśmy tak prędko stracić, zmarnować taką fortunę. Myśmy jej nie stracili, ludzie nas oszukują, kradną.
— Hm — odparł smutny starosta — to bardzo być może, ale wszystko jedno, czy myśmy ją stracili, czy ludzie nam z rąk wydarli, dość że jej nie mamy. Trzeba teraz żyć znowu na Porajowie; dobrze że się choć to oczyściło!
Zuzanna milczała, wyjeżdżali właśnie za rogatki i byli już w polu, wrzawa otaczająca ustała, sanie po wyślizganej drodze sunęły się szybko, myśli równie rączo leciały naprzód. Płakała Zuzanna, wzdychał starosta. Tak dojechali w ponurem milczeniu na popas, któren przysposobiono o mil trzy, w karczmie u brzegu lasu stojącej. — Gdy otwarto drzwiczki karety i starosta wysiadał, zastąpił mu drogę czarno zarosły, odarty mężczyzna, który z podełba nań naprzód spojrzał, potem o jałmużnę cicho poprosił. Starosta kazał go odepchnąć, Zuzanna przeszła mimo niewidząc. Żebrak wyglądał na podupadłego szlachcica, niewiele się, jak zdawało, troszcząc o jałmużnę, o którą jakby dla formy poprosił, stanął na uboczu i uważnie patrzał. Podszedł ku drzwiom karczmy, zajrzał jeszcze przez nie i wtuliwszy wytartą czapkę na uszy, puścił się szybkim krokiem w las.
Uszedłszy kilka set kroków, zbił się z wielkiej drogi i puścił mało udeptaną ścieżką, wiodącą pomiędzy gęste zarośla. Po kwandransie może drogi zastanowił się u starego dębu, od którego wypruchniałego pnia gęsty dym podnosił się w górę. Na około siedzieli kilku ludzi w kożuchach i opończach z prostego sukna. Pomiędzy niemi z twarzą wyżółkłą, bladą, wyniszczony, zarosły, ze zgasłemi oczyma, sinemi wargami, siedział zgarbiony, schylony we dwoje i grzejący się najbliżej ogniska, człowiek. Próżne miejsce do koła zostawione dowodziło, że go towarzysze szanowali, on milczał i oni nie śmieli milczenia przerywać. Na skrzyp śniegu pod butami przybywającego, siwy podniósł głowę, nastawił uszy, oczy wytrzeszczył i zawołał:
— To ty Nuchim?
— To ja!
— A cóż! czy to oni?
— Niezawodnie.
— Nie zwiódł nas więc arędarz?
— Nie, sam na swoje oczy ich widziałem, poznałem, jestem pewny że oni, ale jadą ludnie.
Siwy się skrzywił dziwnie, a potem spytał:
— I cóż z tego?
— Napadać ich, nie byłoby rozumnie.
— Alboż ci kto mówi, że rozumnego co robić mamy?
— Niebezpiecznie — rzekł pierwszy — którego Nuchimem nazwano.
— I cóż z tego? Wszak zawsze będzie niebezpieczeństwo.
— Dobrze to wam — odparł Nuchim — co nic do stracenia nie macie, ale dla nas?
— A wy? śmiejąc się rzekł siwy.
— Ale my nie idziemy mścić się!
— Lepiej, bo za pieniądze.
— Nie pójdziemy za żadne w świecie.
— To mi wszystko jedno, ja sam pójdę! — zawołał siwy. — Dajcie mi konia i strzelbę.
Wszyscy umilkli, poglądając na siwego, który jakby się zaraz wybierał, sięgał po strzelbę stojącą pod dębem i szukał konia oczyma.
— Nie spieszcie się — rzekł Nuchim — oni jeszcze popasają, i nie prędko zapewne z karczmy wyjadą.
— Wolę poczekać, niż chybić chwili, której tyle lat czekałem! O! nareszcie, będę ją miał w ręku. Czekałem na nią długo! wystałem się nie raz w nocy na ulicy, pod domem, namarzłem napróżno, postoję teraz. W którym jadą powozie?
— Powozów cały szereg: w jednej karecie jedzie kobieta z starym mężczyzną, mruknąłem prosząc ich o jałmużnę, stary kazał mnie odepchnąć, kobieta ani spojrzała.
Siwemu zabłyszczały oczy.
— Dajcież mi konia! — dajcie mi konia! — zakrzyczał — żwawo konia.
— Napróżno się spieszycie, jeszcze będzie dosyć czasu!
Nuchim wstrzymywał napróżno siwego, który się rwał, wołał aby mu podano konia. Ale nikt go dać nie chciał, a nareszcie jeden się odezwał:
— Chyba za niego zapłacicie, bo i wy i koń przepadniecie niechybnie: gdzież się na taką ciżbę porywać jednemu!
Zacisnął usta siwy, dobył kieski skórzanej i spytał.
— A co za konia?
— Wiele dacie za niego? — rzekł jeden.
— Co chcesz za konia! co chcesz!.... gadaj — zawrzeszczał stary.
— Dziesięć czerwonych.
— Na masz, dawaj mi go!
W milczeniu przywiedli konia, i już nań miał siadać stary opatrzywszy rusznicę, gdy Nuchim porwał go za rękę i odprowadził w krzaki.
— Weźcie no na uwagę — rzekł z cicha — czekaliście dłużej, możecie poczekać krócej. Nie wyrywajcie się, bo dalipan to nie rozum! Nic nie zrobicie, a nadstawicie szyi nadaremnie.
— Alboż o to dbam?
— Ale dbacie choć o tę zemstę? — rzekł Nuchim, ruszając ramionami.
— Nie wątpicie o tem, spodziewam się, kiedym dla niej z wami się aż związał!
— No, to dla tej zemsty, jeźli ją mieć chcecie, wybierzcie sobie inną porę. Znajdziemy ją jeszcze. Jadą na wieś, nadybiemy łatwo po nocy samę jedną.
— Może i macie słuszność — rzekł siwy — ale czekać, czekać, kiedy się już tyle czekało, tyle wycierpiało, wymęczyło szukaniem zemsty, i ma się ją w ręku.
— Cóż wy to nazywacie, że ją macie w ręku? — rzekł Nuchim. — Licho tam pozna w którym powozie jedzie.
— Ja poczuję — rzekł stary.
Nuchim się uśmiechnął.
— Ludzi pełno!
— Cóż mi ludzie! niech mnie potem zabiją! muszę się pomścić!
— No! to jak sobie chcecie, ale wcale nie rachujcie na nas. — To mówiąc odszedł. Stary począł się namyślać, chodzić i rzuciwszy strzelbą o drzewo z niechęcią, usiadł znowu milczący u ogniska. Otaczający go patrzali nań i milczeli.
Któryż z czytelników, w siwym wychudłym starcu, nie poznał jeszcze Maleparty? On to był w istocie. Wymknąwszy się z Warszawy ze stu czerwonemi złotyma, szybko się ku Lublinowi puścił i wyszukał dawnego towarzysza pierwszej swej zasadzki, przechrztę. Z nim razem ułożyli czyhać na starościnę i albo ją żywcem porwać, albo zabić. Mecenas chciał zemsty koniecznie i wahał się jeszcze jak ją miał spełnić. Trzy całe lata szukali z Nuchimem sposobności rzucenia się na starościnę i nie znaleźli jej. W Warszawie, tak ludnej naówczas, ciężko było napaść na ulicy jadącego i wymknąć się niepostrzeżonemu. Zuzanna zaś prawie zawsze, czy skutkiem ostrożności, czy wypadkiem, powracała do domu, wyjeżdżała z niego, w towarzystwie dość licznem. Sto razy może czatujący zasadzali się, a zawsze napróżno: zawsze ktoś nadjechał, coś im przeszkodziło. Maleparta ukryty w izdebce najętej z Nuchimem na Pradze, codzień wchodził o zmierzchu do miasta, stawał u wrot swego domu i czatował. Posiwiał na tych czatach, zjadł co miał pieniędzy i Bóg wie zkąd i jak dostał ich znowu, a nie opuścił obranego stanowiska. Wychudły, zarosły, zsiwiały, nie do poznania był prawie, a nie ukazywał się dla ostrożności, chyba nocą. Raz do jadącej zniecierpliwiony mąż wystrzelił nawet, ale zwilgocony proch nie zajął się, zdruzgotał fuzją o ziemię i uciekł; a nazajutrz stanął znowu w tem samem miejscu. Widział on z tego stanowiska całe życie żony, wszystkich jej kochanków policzył, a nie raz marznąc u bramy, słyszał jak spijano wiwaty na górze; poglądał w oświecone okna i zębami zgrzytał. Codzień obiecywał sobie zemstę na jutro, i codzień kładł się spać zawiedziony. Nareszcie wieść o wyjeździe żony na wieś, którą dostał od szpiega, uradowała go; klasnął w dłonie wołając: — Teraz się pomszczę! I zwoławszy wszystkich znajomych Nuchima, puścił się z niemi przodem drogą, którą starosta jechać miał, spodziewając łatwiej przydybać gdzie w nocy, wśród lasu.
Tuśmy zastali Malepartę, ale jak widzimy, i tu jeszcze tak długo obmyślana miała go ominąć zemsta, porywać się na zgraję otaczającą podróżnych, z garstką ludzi, było niepodobna. Widział to Maleparta, rzucił z rozpaczy strzelbę o ziemię, puścił konia i siadł u ognia. Dumał długo, ale zniecierpliwiony porwał się nareszcie obłąkany prawie:
— Nie! nie! nie! — zakrzyczał — dłużej czekać nie mogę. Niech się co chce dzieje, niech zginę, ale dłużej nie wytrzymam.
To powiedziawszy porwał znowu strzelbę i przyrządziwszy ją drżącemi rękoma, wyciągnął jednę szukając konia.
— Panie starosto! — rzekł Nuchim, nie gubcie się!
— Daj mi pokój!
— A jeźli się gubić chcecie, zapłaćcież nam.
Odpasał trzos Maleparta i wysypał na śnieg pieniądze.
— Bierzcie z lichem co mam, niczego nie potrzebuję, tylko się pomścić.
— Byleście się tylko mogli pomścić.
— Muszę!
Zawołał i dosiadł konia, a nie pożegnawszy i skinieniem głowy nikogo, puścił się czwałem ku wielkiej drodze. Im bardziej do niej się zbliżał, tem serce mocniej mu biło. Stanął za sosną i rzucił okiem po gościńcu.
Nikogo.
Szukał śladów na śniegu, ale tyle ich tam było! Może przejechali już, pomyślał. A! to być nie może! Wszak ja ją muszę zabić!
I stał, stał godzinę i drugą, a za każdym szelestem odwracał się, za każdemi przesuwającemi się sankami chwytał strzelbę, i zawiedziony zwieszał głowę, bił, męczył konia ze złości.
Ku wieczorowi już się miało, gdy od strony, z której się podróżnych spodziewał, postrzegł nareszcie chciwemi oczyma czerniejący długi szereg sani i konnych. Zatrzymał duch, zębami nabił skałkę u fuzji, opatrzył ją i stał z wlepionemi oczyma usiłując rozpoznać powóz, w którym jechała żona. Powoli przesuwać się zaczęły sanie z kuchnią, czeladzią, dworem, nareszcie ukazała się kareta, ciągniona sześcią końmi w niejakiem oddaleniu od innych powozów.
Gwałtowniej uderzyło mu serce. W jednej chwili spiął konia, przeskoczył i zmierzywszy, wystrzelił. Konie rzuciły się w bok, ludzie krzyczeć poczęli, Maleparta zawrócił się chcąc uciekać, ale koń grzebiąc się w śniegu na zawrocie związał i upadł. Na huk wystrzału nadbiegli dworacy i leżącego na ziemi tłuc poczęli.
— Co to jest? kto to? Co?
Wołano zewsząd, z karety bojaźliwie ukazała się głowa kobiety i starca. Konie się zatrzymały.
— Zbójca! zbójca! — wołano.
W tem sługa, który pilnował Maleparty gdy go pod pozorem obłąkania więżono — zakrzyczał:
— To pan!
Na te słowa drzwiczki się otwarły i Zuzanna wychylając się, rozkazała:
— Związać! związać!
— To pan! — powtórzył sługa.
— Wsadzić go do drugich sań związanego! — zawołała głośniej Zuzanna.
— Kto ranny? — spytał starosta tchórzliwie.
— Nikt dzięki Bogu i mamy go w ręku — odpowiedziała córka. — Nie puszczajcie go — krzyknęła do ludzi — związanego prowadźcie na saniach z nami, a pierwszy co słowo o tem piśnie, służbę utraci, jeźli nie gorzej. Ruszaj — dodała do furmana, zamykając drzwiczki i spuszczając firanki. — Ruszaj.
Strzał Maleparty pospieszny i nie wprawną ręką kierowany, przebił tylko deskę w karecie, i nikogo nietknąwszy, kula na wylot przeszła i utkwiła w śniegu o kilkadziesiąt kroków. Napróżno rozpaczliwie się broniąc, bił i szablą i ręką i rusznicą z kolei schwytany; ludzie porwawszy go z tyłu związali i w milczeniu rzucili na sanie. Koń wychwycił się i pobiegł w las wierzgając, a dwór w milczeniu popędził doganiając wyprzedzającą go karetę. Przez cały las wczwał lecieli wszyscy, lękając się nowej zasadzki.
Na noclegu w osobnej izbie umieszczono z rozkazu żony Malepartę, który ryczał z gniewu i złości całą noc. Nazajutrz rano nim słońce weszło, upakowano się do drogi i z widocznym ruszono pospiechem; ludzie szeptali między sobą, starosta i Zuzanna ponuro milczeli.
— Mamy go więc znowu w swoim ręku — odezwała się ku południowi Zuzanna. — Pan Bóg ocalił nas. Co teraz z nim poczniemy?
— Daj mi pokój — odpowiedział starosta: — samaś po większej części temu winna, myśl co masz zrobić, ja od wszystkiego ręce umywam.
— Potrzeba go zamknąć znowu — powiedziała Zuzanna — inaczej z życiem nawet bezpieczni być nie możemy.
— To się wymknie znowu! — rzekł z westchnieniem starosta.
— O! teraz ja sama będę go pilnować! szepnęła Zuzanna.
Ojciec wzruszył tylko ramionami.
Im więcej do Porajowa się zbliżali, tem pomimo pozornej swej obojętności, niespokojniejszą była Zuzanna. Tysiące myśli krążyło jej po głowie: wymyślała jakby się zapewnić że drugi raz nie wymknie się już Maleparta i stanęło na tem, aby go zamknąć w osobnej warownej baszcie, dotąd nie zamieszkanej oddawna. Nim przyjechali do domu, już rozkazy względem tego były wydane i posłaniec pobiegł przodem, aby przygotować więzienie Maleparty. On w odrętwieniu spoczywał w saniach, nie mówiąc słowa, tylko oczyma zbłąkanemi wodził po otaczających go ludziach i resztą zębów zgrzytał, jak dzikie zwierze, które na łowach pochwycą.
Smutny był powrót do Porajowa, któren starosta powitał łzawem wejrzeniem, a Zuzanna niecierpliwym rzutem oka. Nikt nie powitał przybywających na ganku, bo panna Katarzyna nie mogąca darować bratu i siostrzenicy urazy, jaką do nich miała, nawet przeciw nim nie wyszła. W milczeniu wysiedli i krzyk tylko przebudzonego ze snu dziecka, które do zamku wnoszono, przerwał ciszę ponurą. Sanie, które wiozły Malepartę zatrzymały się u starej baszty i słudzy wedle rozkazów pani, powiedli go po wschodach, do górnej komnaty, na prędce dla niego wyporządzonej. On dał się prowadzić mrucząc tylko pod nosem ponuro. Weszli do obszernej izby sklepionej, której dwa okna zabite były zewnątrz deskami, a jedno żelazną obwarowane kratą. Stół dębowy, ława z poręczem, stołek i tapczan sianem narzucony, składały cały sprzęt smutnej, wilgotnej, w zielone plamy na murach izby, w której czuć było, że dawno człowiek w niej nie postał. Po ścianach, z których tynki poopadały, znać jeszcze było obicie i obrazy. Na jednej tylko ciemny, w czarnych ramach, był ukrzyżowany Chrystus, wiszący przeciw łoża Maleparty. Drzwi izby dębowe, kute mocno, zamykały się zewnątrz na rygiel i drąg, któren wchodził w antaby, przytrzymywane kłódkami. Niegdyś była to izba gościnna, potem zbrojownia, nareszcie skarbiec; a gdy skarbów nie stało, pustka, teraz zeszło komnacie na więzienie. Maleparta obejrzał wilczym swym wzrokiem ten loch ciemny, ponury i smutny, i rozwiązany rzucił się na siano, nie patrząc co robili słudzy.
Jak tylko usłyszał brzęk kluczów i zamykanie drzwi warownych za sobą, pochwycił się z tapczana. Nikogo nie było, wstał sam jeden, pobiegł do okna. Wychodziło na gnijącej wody pełen kanał, teraz zamarzły i lśniący jak szkło, dwa drugie okna światła nie przepuszczały i przez szczeliny tylko świeciło się z nich. Oprócz krat były zabite deskami, które utrzymywały poprzeczne drągi. Obejrzawszy okna, przeszedł całą komnatę zaglądając w kąt każdy, zastanowił się próbując drzwi kutych, zajrzał do wystygłego komina i tylko co ogrzanego starego pieca, potem zdał się namyślać i znów rzucił się na łoże.
Nie tknął dnia tego przyniesionego mu jadła i na przemiany, to wstawał błądząc jak zwierz dziki po klatce, to kładł się znowu rycząc ze złości. Niekiedy chwytał siwe włosy i rwał je garściami. Ktoby go był widział w tej obłąkanej rozpaczy, przeląkłby się na widok tych oczów siwemi zasuniętych brwiami, a rzucających błyskawice, wychudłych policzków, zapadłych ust, dziwnie wykrzywionych i ruchów jego konwulsyjnych. Było w nim coś przypominającego razem dzikie zwierzę i szalonego człowieka. Szaleństwo też zimną swą dłoń wyciągało już po nad wyschły mózg starca, któren ucisnąć miało, czuł jakby ciężar żelaznych palców na czaszce; a w sercu druga taka ręka zdawała się szukać ostatka czucia, aby je niemiłosiernie wyciskać.
Dzień jeden, drugi i trzeci upłynął jednostajnie, bez zmiany żadnej. O jednej godzinie wnoszono mu jedzenie, odmykano i zamykano drzwi, stawiano wodę i ryglowano znowu. Oddalony stupot kroków dowodził, że na korytarzu stała warta.
Napróżno uwięziony chciał począć rozmowę z ludźmi przychodzącymi, żaden mu nie odpowiadał, przez okno nic widać nie było, prócz części starego wału zasypanego śniegiem, i zmarzłej wody w fosie. Stary konał w tem milczeniu jednostajnem, w tej niewoli, nad którą byłby teraz przeniósł swoją izdebkę warszawską, bo do niej przynajmniej głos ludzki dochodził. Tu sam był ze swoją przeszłością, z myślami, ze zgryzotami i niezaspokojoną zemstą, sam był w obliczu siebie bez nadziei wyrwania się, bez nadziei odmiany losu. Upływały tygodnie, miesiące a nic nowego nie zaszło; zawsze też same słyszał głosy, też same milczące, ponure i groźne widział twarze.
O jednej godzinie budził go daleki dzwonek zamkowy, wołający na modlitwę, na obiad i wieczerzę, czasem turkot powozu go doleciał, rozmowa ludzi przechodzących po wałach doszła i nic więcej — nic!
Ani żona, ani teść nie dowiadywali się do niego, nie przyszli, nie spytali, nie przysłali. W tem, co mu przysyłano nie znać było przychylnej lub choćby litościwej nawet ręki, dawano mu ostatki strawy, co jej niedogryźli ludzie — brudne pomyje kuchenne, chleb czarny, wodę mętną. W pogardliwem milczeniu znosił to wszystko i litości ani się już spodziewał, ani pragnął. Jedyną jego myślą było wymknąć się znowu, wyrwać raz jeszcze, ale zdawało się niepodobieństwem dopiąć tego, bo baszta była strzeżona pilnie i drzwi i okna żelazem kute.
Jednego poranku nadchodzącej wiosny, kiedy porajowski zamek osuty był mgłą gęstą, Maleparta poszedł do jednego okna, przez które trochę świata widać było. Teraz go mniej jeszcze niż kiedy zobaczył, bo bliższe tylko przedmioty rysowały się w wilgocią przesiękłem powietrzu. Przed nim był wał, po którego grzbiecie szła ścieżka; fosa zamarzła; dalej z mgły sterczały bezlistne jeszcze gałęzie drzew ogrodowych. Nikogo do koła — dzwonek kapliczny jęczał wołając na mszą.
Nagle wstrząsnął się Maleparta i z cicha wykrzyknął radośnie, chwycił za kratę żelazną i uderzył po szybach w ołów oprawnych, które zadźwięczały. Na ścieżce wiodącej przez fosę stał odarty, czarno zarastający, w płaszcz dziurawy obwinięty człowiek, któren oglądając się bacznie na wszystkie strony, podnosił nieśmiało głowę ku oknu. Postrzegł on Malepartę i położył palec na ustach, i zniknął kierując się ku zamkowi.
Więzień powiódł za nim okiem spragnionem i dyszał niespokojny.
— To on! to on, on mnie uwolni! on nie po co innego tu przyszedł.
Cały ten dzień strawił w oknie, bojąc się go na chwilę odstąpić, ale napróżno, bo Nuchim (on to był bowiem) więcej się nie pokazał. Nazajutrz i dni następnych stał ciągle trzymając się za kratę, i usłyszawszy tylko chód ludzi i odryglowanie drzwi, odstępował od niego na chwilę. Ale nikt się więcej nie ukazał. W tydzień znowu przeszedł po wałach Nuchim potrząsnął głową ku więźniowi i położywszy rękę na ustach zniknął. Co to miało znaczyć nie wiedział Maleparta, ale się spodziewał:
— Będę wolny! będę wolny! — wołał w duszy: on wie, że jeszcze mam zakopane pieniądze i dla nich mnie uwolni!
Ale żadnego kroku ku temu nie uczynił nikt i Maleparta zaczynał już rozpaczać znowu, gdy jednego dnia wpatrując się w twarz sługi przynoszącego mu jedzenie, poznał jednego z towarzyszów Nuchima. Rzucili na siebie okiem, ale był świadek, mówić do siebie nie mogli i tak się rozeszli. Nowa nadzieja wstąpiła w serce Maleparty. Nazajutrz ten sam człowiek przyszedł niosąc jedzenie, bez towarzysza.
— Na Boga — zawołał do niego więzień — niech mnie Nuchim uwolni, zapłacę mu co zechce!
— Tst! cicho! Do tego idzie! rzekł sługa i wyszedł mrucząc.
Ale znowu kilka dni się nie pokazał, Maleparta palił się niecierpliwością. Zwyczajnie raz tylko w dzień przychodzono z jedzeniem i odmykano drzwi, a przez resztę czasu słyszał tylko stąpanie wartownika w korytarzu. Jednego z następnych dni zdziwiło go, że wieczorem jednostajne stąpanie pod drzwiami ustało. Poszedł do okna, przemknął mu się Nuchim z palcem na ustach i zniknął w zmroku. Noc już zapadła, gdy znowu kroki zwyczajne dały się słyszeć w korytarzu. Maleparta nastawił ucha — zadzwoniono kluczami — podbiegł ku drzwiom — znowu cicho i noc płynie i ciemno w izbie i nic a nic nie słychać.
Rozpacz go porwała, rzucił się na łoże, wnurzył twarz w posłanie i dusił się gniewem, niecierpliwością i złością.
W tej chwili, jak zawsze gdy tracił nadzieję i dręczył się, a dręcząc pocieszał dziwnym sposobem, (wspomnieniem, jak drugich dawniej męczył); w tej chwili przyszły mu na myśl wszystkie obrazy przeszłości. Z kolei, począwszy od żebrzącego tułackiego życia, aż do śmierci Stanisława i Rózi. Nad głową jego olbrzymie rozwinęły się cienie ofiar. Wołał do nich: Los się za was pomścił i ja cierpię! i ja cierpię!
A czując w sercu mękę, przypominał męki drugich, męki swych ofiar, aby się niemi pocieszyć, przypominał płacz Rozalji, jęk ostatni Szczuki, śmiertelny krzyk upadającego w walce zdradliwej Górskiego. Te myśli któremi pasł swoje pragnienie zemsty, odurzały go na własną boleść. Nagle na szelest jakiś podniósł głowę i wielkim głosem wykrzyknął, chciał zakryć oczy, nie miał siły, pozostał jak słup nieruchomy.
Przed nim, jak w dniu weselnym, pod obrazem P. Jezusa, będącym naprzeciw łoża, stały rzędem tłumnie cienie wszystkich znajomych poległych w tej walce, którą wiódł połowę życia, bijąc się o nasycenie chciwości i namiętności podłych. Blado rysowały się na ścianie, którą zajmowały, zakrywając drzwi za sobą i otaczając do koła przestępcę. W tym milczącym mar tłumie poznawał Maleparta dawno zapomnianych ludzi, groźno patrzących na niego, tak jak patrzyli z nad ołtarza w chwili ślubu, jak patrzyli w izbie sypialnej. Jedni mieli rękę na sercu, drudzy na czole, inni wyciągali ją ku niemu, wyschłemi palcami nań skazując. Widzenie to było przerażające dla zbrodniarza, który drżeć począł, a oczu z niego odwrócić nie mógł. Pomimo przestrachu i drżenia, pomimo szumu w uszach i głowie, posłyszał jednak Maleparta stąpanie wyraźne pode drzwiami, brzęk kluczy i odryglowanie drzwi; chciał spojrzeć ku nim, ale za marami nic nie widział. Zdawało mu się że otwierano, chciał biedz domyślając się uwolnienia, nie mógł się ruszyć, między nim a drzwiami stały te mary straszliwe, zagradzając mu drogę.
Szeptanie i bliskie stąpanie dały mu się słyszeć wyraźniej niż wprzódy, ale oczów nie zwrócił z białych cieniów, stojących naprzeciw.
Nareszcie uczuł jakby go ktoś za rękę pochwycił i krzyknął.
— Cicho! to my przychodzim cię uwolnić!
Maleparta milczał.
— Chodź! — I pociągniono go za rękę, ale drżący i przerażony widzeniem, nie dał się wziąść; skurczył, oparł silnie i w miejscu pozostał.
— To ja! Nuchim! — rzekł głos — chodź, chodź prędzej, uciekajmy.
Zimny pot ściekał po czole Maleparty. Chciał iść a nie mógł, bo między nim a drzwiami nieprzełamana zapora. Odepchnął Nuchima i po cichu odpowiedział:
— Nie mogę, teraz nie mogę! nie mogę i głos mu w piersiach zamarł.
— Uciekaj!
— Nie mogę! nie chcę. Jutro.
— Ale jutro nie czas będzie: odbiliśmy zamki; postrzegą.
— Nie mogę! nie widzisz?
— Cóż mam widzieć? — rzekł żyd.
— Nie widzisz? Ot tu przed drzwiami wszyscy stoją i nie puszczają.
— Oszalałeś! prócz mnie, ciebie i moich w korytarzu rozstawionych, nikogo tu nie ma!
— A oni! oni! widzisz! wzięli się za ręce i bronią wyjść! Muszę zostać!
— Zwarjował! zawołał żyd spluwając ze złości — zwarjował! A! gdybym był to wiedział, nie byłbym dla niego szyi nadstawiał. I cofnął się szybko. Maleparta chwycił go konwulsyjnie za rękę.
— Poczekaj! zmiłuj się, nie idź, oni mnie tu zabiją! oni przyszli po zemstę.
— Więc uciekaj ze mną.
— Oni nie puszczą.
Żyd porwał się i uszedł kilka kroków.
— Idziesz czy nie?
— Miej litość, poczekaj! jak oni ustąpią, ja pójdę, poczekaj do świtu.
— Żeby mnie złapali!
Maleparta padł na łoże zamykając oczy. Nuchim spojrzał w ciemności, a nie słysząc głosu, klnąc odszedł, drzwi za sobą zostawując otwarte.
Kilkakroć w ciągu tej nocy zrywał się i chciał do nich biedz więzień, ale zawsze nieprzełamany mur stał między nim a niemi. Cienie nie ustępowały na chwilę. Nad świtem nadeszli ludzie zamkowi zastawszy drzwi otwarte, rygle połamane, drąg wyważony, nie zaglądając do izby nawet, pobiegli dać znać Zuzannie, że Maleparta uciekł. Właśnie przed blaskiem dnia znikły nocne mary, i odzyskując przytomność więzień rzucił się z łóżka ku drzwiom. Zastał je otworem stojące — wyszedł; ale jakby wytrzeźwiony z upojenia długiego, błąkać się począł w dziedzińcu, sam nie wiedząc co począć z sobą.
Trzeci to już raz pokazywały mu się postacie drugiego świata, i trzeci raz przestrach, zgryzota, obłąkanie porywały Malepartę, zapominającego o zemście.
W tej chwili wcale innem uczuciem biło mu serce — bał się znowu sprawiedliwości Bożej i kary, drżał przed wiecznością. Żądza zemsty ustępowała przed niepojętą bojaźnią, uciskającą serce, trzęsącą duszą całą.
Obłąkanego, oszalonego i drżącego ze strachu, spotkała Zuzanna, która na wieść o ucieczce biegła sama opatrzyć, jakim sposobem stać się to mogło. Zeszli się na wale zamkowym i oboje cofnęli. Ona poznając w tym zarosłym, dziko patrzącym, wychudłym starcu męża i zabójcę swego; on w tej kobiecie tak zmienionej życiem, niedawno jeszcze świeżą i dziewiczą Zuzannę. Ona chciała uciekać, on stanął jak wryty.
— Bierzcie go! Bierzcie go! oto jest! oto jest!!
Drżący Maleparta słowa się na to nie odezwał; chwilę jakby płomień zagorzał mu w sercu i zacisnął pięści, ale wnet znowu trząść się począł i bojaźń nocna opanowała go znowu.
— Posłuchaj mnie — zawołał — posłuchaj!
— Czego chcesz!
— Proszę cię, posłuchaj mnie!
— Boję się ciebie! — odpowiedziała Zuzanna, którą błagający i wylękły głos starca mimowolnie poruszył i upewnił. Człowiek co mówił takim głosem nie myślał już o zemście.
— Nie lękaj się! nic ci nie zrobię! Na wszystko zaklinam, nie zamykajcie mnie w tej izbie, ja tam umrę w mękach. Duchy się pokazują, też same! też same!
Zuzanna stała i patrzyła na niego, on obłąkanemi wodził oczyma i wyciągał ręce.
— Nie przystępuj! — zawołała.
— Nie lękaj się! Gdybym chciał zemsty, mógłbym się był rzucić dawno na ciebie i zdusić nimby ludzie nadbiegli. Żona cofnęła się na samą myśl niebezpieczeństwa.
— Nie lękaj się! nic ci nie zrobię. Nie chcę zemsty, nic nie chcę, tylko mnie nie zamykajcie samego!
— Kto ci drzwi otworzył?
— Przyjaciele, znajomi co mnie ratować chcieli; ale uciekać nie mogłem, bo oni stali i bronili wyjścia.
— Kto?
— Te cienie, te mary. Przysięgam ci, nie chcę zemsty nad tobą, puść mnie tylko wolno, pójdę, ucieknę. Ja tu żyć nie mogę.
Zuzanna stała nie wiedząc co począć.
— Miej litość nademną! rzekł znowu Maleparta — przysięgam że nic nie zrobię, puść mnie wolno! Nie jestem obłąkany, pójdę daleko, nie zobaczysz mnie więcej.
— Idź więc, idź gdzie chcesz! Idź — rzekła po chwili Zuzanna i pamiętaj, żem ci wszystko przebaczyła.
— I ja ci wszystko przebaczam! mruknął stary. — Pójdę, nie zobaczysz mnie więcej. Oni mnie gonią, muszę uciekać. Oni są za mną, słyszę jak idą, widzę jak mnie pokazują palcami.
To mówiąc rzucił się oglądając za siebie i popędził drogą.
Słudzy czekali rozkazu chcąc gonić uciekającego, ale Zuzanna zamyślona nic nie rzekła, wolnym krokiem powróciła do zamku i zamknęła się w swoim pokoju.
Po chwili obudzony starosta, któremu doniesiono o niepojętym dla nikogo wypadku, nadszedł rozpytać się u córki, co to wszystko znaczyć miało.
— Pozwoliłaś mu uciec?
— Pozwoliłam — odpowiedziała zamyślona — nie jest już niebezpiecznym. Zgryzoty sumienia go dręczą, powiada że mu się pokazują duchy, nie uciekał choć jacyś tam przyjaciele dla niego drzwi odbili i wyprowadzić go chcieli.
— Ale ten strach przejść może, a chęć zemsty powrócić?
— Nie! nie! — odparła Zuzanna — przebaczyliśmy sobie. Błagał mnie, aby go wypuścić, nie mogłam mu odmówić.
— Bodajbyś nie pożałowała tego — rzekł wzdychając starosta.
— Stało się, odpowiedziała Zuzanna.
Miedzy starostą i córką więcej już mowy nie było, wrócili do dawnego życia i baszta znowu pozostała pustą.
Życie na porajowskim zamku od powrotu z Warszawy było smutne i jednostajne. Zuzanna nudziła się szukając napróżno roztargnienia w nowych znajomościach. Tu nie tak łatwo było o nie jak w Warszawie i zaciągnione, nie odpowiadały życzeniom starościny. Na wsi znalazła ten świat staropolski, do którego obyczaje stolicy wszczepić się jeszcze nie dały, świat surowego oblicza, obyczajów patrjarchalnych, bogobojny i nie umiejący przebaczyć płochości. Młodzież nawet wiejska nie rozumiała słodkich wejrzeń pięknej jeszcze starościny, która rada nie rada musiała się ustatkować, ziewając. Nudziła się jak grzeczne dziecko, które nie swawoli wprawdzie, ale się męczy swoją grzecznością. Nareszcie poczęła już nawet przemyśliwać, jakby nazad do Warszawy wrócić. Nie dozwalały na to interesa, coraz w gorszym będące stanie. Majątki oddalone jedne od drugich, dane w ręce ludziom nieznajomym, coraz mniej czyniły, w końcu obciążone długami, całkiem prawie nic już nie dawały. Niektóre tradycjami pozabierali zawziętsi dłużnicy, inne trzymali dzierżawcy nic nie płacąc i co rok formując nowe pretensje. Zaczęło się wszystko pochylać ku upadkowi i z dziwną szybkością ku niemu biegło. Wkrótce wróciły długi na Porajów. Starosta straciwszy przez ciąg kilkuletniego pobytu w Warszawie dawne stosunki i wziętość u szlachty, która już sobie kogo innego za wodza i ulubieńca obrała, po stracie wszystkich nadziei, bolał, stękał i położył się wreszcie na sen wieczny. Nie płakała po nim córka, która się ujrzała przez to swobodniejszą jeszcze niż kiedykolwiek. Po staroście poszła niebawnie p. Katarzyna, usypiająca w tercjarskim habicie zakonu św. Franciszka, z famą wielkiej pobożności. Ostatnie lata jej życia były w istocie budujące, cała zajęła się sierotami, ubogiemi, modlitwą, chcąc pracowitością skuteczną lat kilku nagrodzić kilkudziesięciu. Zmarła spokojna i dziękując Bogu, że ją zachował od tego za mąż pójścia, które Zuzannę zgubiło.
Po śmierci ojca i ciotki, starościna pod pozorem wychowywania dziecięcia, wyprzedawszy się z kosztowności, zebrawszy co mogła z majętności męża i swojej, przedsięwzięła podróż do Paryża.
W istocie nie dla Alberta, ale dla siebie tam jechała; dwór zmniejszony i zaledwie przystojny otaczał ją w podróży, resztę rozpuściła. Porajów przedać chciała, ale się kupiec nie trafił, i rotmistrz, co się znowu nie wiedzieć zkąd zjawił w sam czas, podjął się nim rządzić. Pozbywając się ciężaru, chętnie mu Zuzanna zdała rządy zupełne, a on je z radością widoczną przyjął.
O Maleparcie nic słychać nie było — nie zgłosił się ani razu do żony i znowu wpadł jak w wodę.
Pani starościna przejechała Warszawę nie pokazując się nikomu, nie powitawszy dawnych swoich znajomych, i przenocowawszy tylko, nazajutrz puściła się w dalszą podróż.
Na granicy przybrała dla powagi, zwyczajem ówczesnym i dzisiejszym jeszcze tytuł hrabiny. Każdemu Polakowi zdaje się, że nosząc nad herbem swoim margrabiowską koronę, może gdy zechce tytułować się przynajmniej hrabią.[4]
Smutek towarzyszący wielce znudzonej starościnie, od jej wyjazdu z Warszawy, począł się rozbijać widokiem nowego całkiem świata i nadziejami Paryża, tej ziemi obiecanej ludzi, co chcą w kąpieli namiętności zanurzyć się pod szyję.
Ale na nieszczęście, Paryż w tej chwili nie był tem czem niedawno jeszcze go znano. W stolicy Francji wrzała rozpasana rewolucja, pomiatując słabym Ludwikiem XVI, na którego patrzała Europa z politowaniem zimnem, urągającem prawie, nie chcąc mu ręki wyciągnąć.
Gdy starościna wjeżdżała do Paryża, biedny Ludwik XVI przegrywał ostatnią ze swoim ludem walkę — a nad krajem wisiała chmura czarna w krwawe plamy, mająca się rozlać potokami krwi i łez.
Nie daleko od Lublina, jest na drodze do Zawieprzyc wiodącej zielona dąbrowa, środkiem której kręci się droga parowem idąca. Dwie ściany jaru tego okryte są zaroślami dębowemi i leszczyną poplątaną, u szyi jego w środek lasu wychodzącej, stoi murowana figura, z żelaznym krzyżem u wierzchu. W dwóch murowanego słupa kondygnacjach świecą dwa obrazy. Niżej Chrystusa ukrzyżowanego, wyżej Marji matki jego.
Niedaleko od figury są jeszcze ślady chaty pustelniczej, która była przyparta do starego dębu. Przed kilkudziesiąt laty zamieszkiwał ją starzec z długą siwą brodą i głową łysą, który tam jałmużny u przechodzących prosił, siedząc nad drogą i szepcząc modlitwy.
Znali go wszyscy w okolicy pod nazwiskiem starego Jana i nikt nie przeszedł, żeby mu grosza nie rzucił, lub kawałkiem chleba z nim się nie podzielił. Nie wiedziano zkąd się tam wziął, kto był, ale widząc go ciągle na modlitwie, większą część dnia klęczącego gołemi kolanami na twardej ziemi, przeciw krzyża, i zatopionego w rozmyślaniu, oblewającego się łzami, bijącego w piersi wyschłą ręką — każdy go szanował i litował się nad nim; każdy, choć nie prosił pustelnik, rzucał mu grosz pod nogi nie przerywając modlitwy, lub kładł chleb na progu chatki.
Jakakolwiek była roku pora, czy śnieg wiał zamiecią, czy słońce paliło lipcowe, stary zawsze pół dnia klęczał pod figurą, patrzając oczyma wypłakanemi na żelazny krzyż; bijąc się w piersi i łkając głośno. — Ubranie jego było z grubego sukna, podarte, sznur je prosty podpasywał, łysa głowa nie znała pokrycia. Rzadko widywano go siedzącego u progu chatki, a w ówczas głowę miał utuloną w ręce jakby płakał jeszcze, lub na świat patrzeć nie chciał.
W szałasie ulepionym z gałęzi i gliny, pokrytym gałęziami, ciasnym, bez podłogi, bez okna, był tylko dzban, którym z bliskiego źródła czerpał wodę i trochę słomy w kącie. Z dwóch gałęzi z kory odartych biały krzyż, przybity nade drzwiami, drugi i trzeci taki na przeciwnych ścianach, wisiały. Trochę węgli i popiołu dowodziły, że w jednym kącie szałasu ogień się czasem palił.
Zapytywany przez ciekawych starzec, odpowiadał krótko i jakby niechętnie, ale z największą pokorą; gdy mu przejeżdżający żydzi urągali, nigdy znaku niecierpliwości nie okazał; milczał na ich szyderstwa, jak milczał na zapytania i litujące się wyrazy.
W wielkie uroczystości kościelne, stary brał za kij i odmawiając modlitwy, boso szedł ku miastu, które mijał nie zatrzymując się, nie oglądając, wchodził do kościoła, padał w kruchcie krzyżem i przeleżawszy nabożeństwo, wracał jak przyszedł, nie podnosząc oczów na otaczający go tłum. Jałmużnę, którą mu dawano, rozdawał od siebie ubogim, zostawując tylko chleb sobie. Znali go też ubodzy i szanowali starego Jana, którego przechodzącego, gęstemi pokłony czcili. Nie raz chciano go w rękę całować, bo lud miał za świętego, pobożnego pustelnika z pod figury, ale nigdy nie dał sobie czci najmniejszej wyrządzić, powiadając:
— Niegodzienem największego grzesznika nóg ucałować.
Ta niesłychana pokora i ostrość życia, potwierdzała wieści chodzące o nim, że miewał widzenia i mógł robić cuda. Ilekroć jednak zażądano jego pomocy, modlitwy, odpowiadał:
— Módlcie się wy za mnie, ja za swoje grzechy, gdybym sto lat żył, odpłakać nie potrafię!
Zjawienie się tego pustelnika pod Lublinem, przed kilką laty, obudziło było uwagę wszystkich, gdyż temi już czasy rzadko widywano pobożnych, coby się na życie anachoretów poświęcali; lecz więcej jeszcze zaostrzyła się ciekawość, gdy nic o jego przeszłości dowiedzieć się nie było można. Czyniono domysły, napróżno, a pytano próżniej jeszcze, bo prócz imienia Jana, którem się nazwał, milczał na wszystko.
— Co wam ztąd przyjdzie, kto jestem? Grzesznik jak wy i gorszy od was wszystkich! Módlcie się za Jana!
Potem uporczywie milczał.
Uważali wszyscy, że mimo iż go nikt nie znał, nikt w okolicy nic nie wiedział zkąd przyszedł — starzec znał wielu, przemawiał do nich po imieniu i zdawał się znać doskonale, nie tylko sąsiednie wsie, do których drogi podróżnym wskazywał, ale miasto same.
Obchodząc kościoły w Wielki Piątek, szedł nigdy niepotykając nikogo, i nie mijając żadnego.
— Musi więc być tutejszy — mówiono. Ale na zapytanie odpowiadał po swojemu: — Jestem grzesznik jak wy, i tej samej ziemi mieszkaniec.
Mowa jego okazywała człowieka nie prostej konduity, i jakkolwiek mało mówił, widać było, że nie zawsze chodził w wytartej opończy i musiał pamiętać lepsze czasy. Niekiedy jakby przypadkiem wyrwało mu się słowo łacińskie i często widywano go modlącego się na księdze.
Co święto, chodząc do fary, spowiadał się, a po spowiedzi, dzień cały nic nie jedząc i nie pijąc, przepędzał w kościele. Dziady wyprowadzali go za kruchtę, gdy drzwi zamykano, naówczas czy słota była czy noc ciemna, szedł nazad do swojej pustelniczej chaty, i nazajutrz rano go widziano klęczącego u murowanej figury.
Z początku wielka przybyciem pustelnika obudziła się ciekawość i wezwała go władza duchowna, której tyle tylko co innym odpowiedział; nareszcie zapomniano o nim i dano mu pokój, przejeżdżający tylko rozpytywali go o drogę, którą im rozpowiadał i rzucali jałmużnę.
Tak lat kilka upłynęło.
Jednej nocy miesiąca października, słotnej i chłodnej, chmurnej i ciemnej, bez jednej gwiazdy na niebie, gdy wicher wył przeraźliwy, i gałęzie drzew trzeszczały, a reszta liści szeleszcząc spadała na ziemię obijana wiatrem i deszczem — w chacie pustelnika świeciło się mdłe światełko, dym z niej przez otwarte drzwiczki kłębami wychodził.
Na murowanej figurze odbijał się blask wychodzący z chatki i oświecał część drogi. Pomimo wycia wichru i szelestu gałęzi, słychać było jęczący głos modlącego się starca, któren się podnosił, to zniżał i płaczem przerywał.
Jakiś podróżny otulony w płaszcz ciemny, stanął u drzwi i ciekawie ucha nadstawił; a z chatki dawały się słyszeć ciągle, przerywane to burzą, to płaczem, wyrazy:
— Przebaczcie mi! przebaczcie! Nie stójcie przedemną! Ty Stanisławie nie pokazuj mi rany na głowie, noszę ją w sercu; ty żono nie odsłaniaj rozdartych piersi, poszarpałem moje; i ty wdowo nie popychaj córki, cień jej przytomny mi zawsze. A! to twarz blada Szczuki, i krwawa rana! Zlitujcie się nademną! zlitujcie! przestańcie stać mi przed oczyma, pokutowałem, pokutuję, płaczę, żałuję za wszystko! Przebaczcie mi. Nie stójcie przedemną!,
— W imie Ojca i Syna i Ducha Świętego, oddalcie się! A! stoją! Przyszli za Bożym rozkazem, nie odpędzę ich krzyżem! Zlitujcie się! zlitujcie! Weźcie mi życie! Zadługo je i tak noszę, za długo cierpię i wymodlić śmierci nie mogę i umrzeć nie potrafię. A! gdyby umrzeć!
Tu jęknął starzec, padł twarzą na ziemię i szlochał, potem podniósł się i modlić zaczął.
— Panie Boże, ulituj się nad nędzą moją i weź mnie z tego świata. Przyjmij pokutę moją, oddal z przed oczów te mary, niech nie widzę ich wejrzeń, ich ran, ich łez, niech mnie opuszczą nierozłączni towarzysze, Panie Boże, ulituj się nademną!
I znowu modlił się, podniósł głowę i zakrył oczy.
— Zawsze oni przedemną. Wszyscy i jednego nie brakuje, wszyscy, których zabiłem, zdradziłem! przedałem, zamęczyłem! Jeszcze płyną rany, jeszcze sączą się łzy. Tyle lat i wszystko jakby wczoraj się stało! Tyle lat pokuty i jednej plamy nie zmazałem, jednej nie starłem zgryzoty!
Począł się modlić po cichu i płakać znowu. Podróżny w ciemnym płaszczu stał ciągle u drzwi chaty, mimo deszczu i wichru, przykuty do progu ciekawością i strachem. Nareszcie widział jak stary powstał spokojniejszy po modlitwie i zdawał się Panu Bogu wznosząc ręce dziękować, oddychał.
— Tak! tak! czuję — mówił do siebie: — czuję że umrę: oni poszli. Sprawiedliwości Bożej, miłosierdziu Bożemu dosyć, bo za tyle grzechów, czemże moja pokuta? Umrę. Ich już nie ma przedemną — znikli! Dzięki ci miłosierny Panie! Chciałbym się wyspowiadać, chciałbym publiczną uczynić pokutę, jak były jawnemi grzechy, a nie mam siły zwlec się do miasta, nogi mi drżą i podnieść się na nie nie potrafię. Bóg łaskaw ześle mi kogo.
To mówiąc posłyszał parskanie koni u drzwi chaty i zawołał:
— Kto tam?
— Podróżny!
— Chrześcijanin? Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków. Amen.
— Dokąd jedziecie?
— Do Lublina.
— Dajcie mi ostatnią jałmużnę.
— Jakiejże chcecie?
— Jedźcie do Kapucynów i proście ojca Serafina, niech mnie przyjdzie wyspowiadać, czuję śmierć moją blizką; powiedzcie mu, że chcę spowiadać się przed ludem i odkryć imię moje, grzechy moje, aby okazać że nie ma bezkarności na ziemi, że nie ma szczęścia dla złych! Proście go odemnie, od Jana z pod figury. Uczyńcie to dla miłości Bożej!
— Głos wasz znajomy mi — rzekł podróżny.
— Jedźcie, jedźcie zaklinam! czuję chłód przeszywający mi ciało, to śmierć nadchodzi. Proście ojca Serafina, proście go odemnie! Niech pospiesza!
— Tyś ten, którego zwano w Lublinie Malepartą? — spytał podróżny — poznałem cię po głosie i po modlitwie, którą słyszałem.
Pustelnik westchnął.
— Nie wspominajcie przeszłości, którą bym rad zapomnieć na zawsze! Któż wy jesteście? Jeżeli jeden z tych com ich w grzesznem życiu mojem ukrzywdził, przebaczcie mi!
— Niech Bóg przebaczy, jak ja ci przebaczam!
— Kto jesteś?
— Na co ci wiedzieć! Jadę po ojca Serafina. Bóg z tobą!
I koń spięty ostrogami, poczwałował drogą ku miastu, a wkrótce burza i wicher tentent zagłuszyły.
Pustelnik został sam jeden, w kącie chaty leżąc na słomie, modlił się całą tę noc słuchając wichru burzy, szelestu liści, bicia deszczu w ściany, lękając się śmierci, której pożądał wprzódy a bał się teraz aby prędzej od ojca Serafina nie nadeszła. Wiatr wydmuchał ognisko i został w głębokich ciemnościach sam jeden, ale już widma, które go straszyły, nie ukazały się więcej: uczuł stygnące ciało, zamierające serce i sen jakiś cisnący się do oczów. Modlitwą go jednak póki mógł odpędzał, prosząc Boga, aby mu bez spowiedzi nie dał umrzeć.
Burza uciszyła się nadedniem, wypogodziło niebo jesienne, i słońce weszło zimne, blade, ale czyste. Stary wyglądał coraz ku drzwiom, podsłuchiwał czy nie nadchodzi oczekiwany ksiądz. Kilka wozów zaturkotało i przebiegły gościńcem, ale nikt się u chaty nie zastanowił.
Nareszcie w oddaleniu zadzwonił dzwonek maleńki, a na dźwięk jego podniósł się z łoża starzec i czołgając na ręku wypełznął przed chatę. Dzwonek ten oznajmywał mu przybycie oczekiwanego spowiednika. Coraz był bliżej, aż nareszcie ujrzał pustelnik poważnego kapucyna, przed którym biegł chłopiec z latarnią i dzwonkiem w ręku. Za kapucynem ciągnęło się długim sznurem pospólstwo, które na wieść ostatniej spowiedzi pustelnika tłumnie przybywało. Kobiety, starcy, dzieci, dorośli szli modląc się za kapucynem, a wszyscy poglądali niespokojnie ku chatce. Na progu jej postrzegli starca, który w pół klęczał, w pół leżał na ziemi i podniosłszy głowę, wyglądać się zdał niespokojnie.
Ujrzawszy ojca Serafina, pochylił się aż ku ziemi i tak pozostał.
Tłum w oddaleniu zebrał się u figury i głęboko milcząc oczekiwał końca spowiedzi, która długo, przerywana łkaniem i płaczem trwała. Była to spowiedź przedśmiertna, spowiedź z całego życia, ten uroczysty obrzęd katolickiego kościoła, który tak do głębi porusza. Człowiek spogląda w swoją przeszłość, dobywa z niej winy swoje i oskarżając się o nie w pokorze, czyni ostatni rozbrat z grzechem. Na wejściu w inny świat, obiecany, na którego otwarcie sobie nie zasłużył, upokarza się i uznaje niegodnym. Co to za widok, co za poruszający obrzęd.
U bramy życia witany błogosławieństwem, obleczony suknią białą niewinności, ukazuje ją zszarzaną i zbłoconą grzesznik, podartą i pokrwawioną — a kapłan obmytą łzami pokuty, wdziewa ją znowu na niego, tak śnieżną jak była. Obrzęd to pożegnania ze światem, rozczulający, i gdyby wszyscy nieprzyjaciele kościoła, mogli być przytomni konaniu jego synów — nie jeden z nich by się nawrócił. Konać z wiarą w przyszłość i zmazanie grzechów, nie jestże to zdejmować ze śmierci wszystko co w niej strasznego i przerażającego?
Spowiedź się skończyła, ksiądz Serafin powstał i w obliczu zgromadzonego tłumu dał ostatnie pomazanie starcowi; wszyscy z odkrytemi głowy klęczeli wśród drogi, a podnoszące się słońce oświeciło ten rozczulający widok, upokorzonego ludu, siwego pustelnika z wygasłemi już oczyma i drugiego starca, co go na drogę błogosławił.
— Teraz rzekł — podnosząc się pustelnik jakby mu siły przybyły — ostatnią jeszcze dopełnię ofiarę, pamięć moją obarczę wyznaniem winy i nikt z tych ludzi co tu przyszli, widzieć skon sprawiedliwego, nie odejdzie bez nauki, a wielu mną pogardzi! Muszę jednak pozbawić się ostatniej pociechy, pociechy wspomnienia dobrego u ludzi! Nie zasłużyłem na tę nagrodę od nich.
Podniósł się i wyszedł, lud co go widział ledwie się czołgającego przed spowiedzią, wielkim głosem wołać zaczął na cud.
— Nie cud to żaden — rzekł starzec stojąc pod figurą i opierając się o nią: — Bóg mi dał siły, abym ostatniemi słowy naukę skuteczną dla was zostawił. Widzieliście mnie dawniej i znali tutaj zatwardziałym grzesznikiem, bezwstydnym zbrodniarzem: potrzeba było, abyście widzieli pokutę za grzechy i przekonali się, że nawet na tym tu świecie zbrodnia bezkarną nie zostaje. Gryzie zbrodniarza sumienie, męczy pamięć, prześladują widma tych, których pokrzywdził na duszy, na ciele, na mieniu, na sławie.
— Ja jestem ten, któregoście znali, o którym słyszeliście tutaj. Zwano mnie Malepartą.
Tłum cały wykrzyknął dziwnym głosem, szmer dał się słyszeć, nareszcie uciekać poczęli, a on mówił dalej:
— Jawne były grzechy moje, jawna pokuta, ale nikt nie wie, com ucierpiał w sercu za winy moje. Niech mi to Bóg litościwy przyjmie i porachuje. Powiedźcie dzieciom waszym, że zły nabytek nie idzie w korzyść nigdy. Źle nabyta wziętość, majętność, sława, dostatki, rozwieją się bez korzyści i zostawią to co mnie zostawiły: łachman pokrywający utrapienie, zgryzoty, męki niewysłowione. Chwilę człowiek grzeszy, a pokutuje wieki!
— Módlcie się za mnie grzesznego, bo moja godzina przyszła, stanę przed Sędzią sprawiedliwym, a bodaj był miłosiernym duszy mojej.
— Amen! — zawołał ksiądz Serafin klękając i począł modlitwę, którą lud poruszony do żywego za nim powtarzał.
Starzec upadł pod figurą, wyczerpawszy ostatek siły, położył się z rękoma na krzyż złożonemi, zamknął oczy. Podano mu do rąk gromnicę i ojciec kapucyn począł modlitwy nad konającem.
Starzec długo jeszcze ustami poruszał, potem otworzył oczy, spojrzał na wypogodzone niebo, na ludzi otaczających, jakby świat cały żegnał i drżącą ręką kładnąc na piersi znak krzyża świętego, zamknął oczy na wieki.
— Wieczne odpocznienie racz mu dać Panie.
— A światłość wiekuista, niechaj mu świeci, niech odpoczywa w pokoju wiecznym. Amen.
Odpowiedział lud po cichu.
Ciekawi zbliżyli się wszyscy do ciała, które już zimne leżało u figury, a na twarzy pozostał jeszcze wyraz modlitwy i błagania, jaki miała w chwili rozstania duszy z ciałem.
Natychmiast ruszyli się niektórzy do miasta po trumnę, inni po pogrzebowe potrzeby, po księży. Wniesiono pustelnika do chaty, w której naprędce urządziwszy posłanie z liści, zarzucone płaszczem danym przez podróżnego, co nadjechał na ostatnie słowa starca — położono go na niem. Jedna świeca paliła się w głowach, a ojciec Serafin pokląkłszy odprawił modlitwy nad umarłym.
Tegoż wieczora tłum jeszcze liczniejszy z Lublina i okolic zebrał się u kamiennej figury; przybyli księża, chorągwie i cała pompa pogrzebowa, poświęcono grób w którym chciał spoczywać pustelnik.
Miejsce to było, w którem przed kilkunastu laty zasadzał się na życie nieprzyjaciela, i pogrzeb w niem był pokutą, jak życie tu było dobrowolnem upokorzeniem, dobrowolnie zadaną sobie męczarnią.
Żadnej nie było mowy na pogrzebie, ale mnogość ludu, ale łez wiele i modlitwy wiele. Cztery żółte deszczki wyschłe ciało starca zamknęły — położył się w nich jak skonał z rękami złożonemi na piersi i usty co się zawarły w modlitwie. Nad grobem zrzucono stos gałęzi i teraz jeszcze pobożni odmawiając pacierze za duszę pustelnika Jana, na pamiątkę jego po gałązce zielonej na mogiłę rzucają.
U ludu okolicznego została pamięć Maleparty i ojca Jana pustelnika, opowiadają o nich w Lublinie; a nie mogąc grzesznika z pokutnikiem pogodzić, najczęściej mają ich za dwóch oddzielnych ludzi. Grób pustelnika jest w wielkiem poszanowaniu u ludu, co w rocznicę jego śmierci dawniej odprawiał pielgrzymki do figury. Teraz ten zwyczaj, jak wiele dawnych poczciwych naszych zwyczajów, ustał, pamięć jednak żyje u ludu, i choć figura zmieniła się w stos gruzów, choć chatka upadła i na jej miejscu biały tylko krzyż pobożny ktoś postawił, choć nie wiedzą kto był ojciec Jan pustelnik, jednak o nim starsi prawią młodszym, a przejeżdżając przez jar, każdy zdejmuje czapkę i odmawia:
Wieczne odpocznienie.
Paryż w ostatnich latach XVIII. wieku wystawiał widok bezprzykładny w dziejach świata, ludzi co postradawszy przytomność, uczucie, przyzwoitość i godność własną, oszaleni, rwali wszystkie węzły wiążące ich z przeszłością i z bliźniemi, węzły wiary, pamiątek, praw i zwyczajów. Runęły naprzód instytucje, padli ludzie co ich strzegli, potem cały dawny porządek, wszystkie stopniowania towarzyskie, nareszcie wiara ojców, pamiątki po nich. Gruzy walono na gruzy, jakby się lękano, że ich jeszcze mało, że jeszcze nie dość na zawalenie ogromnej przeszłości, na zabicie pamiątek — zalano je strumieniem krwi ludzkiej, zarzucono stosami trupów i popiołów. Począwszy od żebraka, do króla, każdy drżał o życie swoje, nie wiedząc za co je wezmą, a bojąc się, aby i ono nie było potrzebne na posadę nowego porządku.
Gdybyśmy nie byli o ścianę jeszcze od tych czasów, gdyby nie żyli ci, co je pamiętają, gdyby tysiąc świadectw nie składało się na potwierdzenie historycznej prawdy: wzięlibyśmy te saturnalja wielkiego narodu za okropny wymysł tych, co je pamięci i wzgardzie potomków podali. Niestety, niepodobna nie wierzyć dowiedzionemu!!
W życiu ludów i historji świata mało jest kart tak dziwnych, tak nieludzkich, tak niewytłómaczonych, mało jest szaleństw straszniejszych. Okrucieństwa i szały Nerona, Kaliguli, Domicyana, prędzej się wytłómaczyć, prędzej pojąć dają. Jeden człowiek mógł dostać zawrotu głowy, pragnienia krwi, żądzy męczarni braci; ale żeby naród cały sympatyzował ze zbrodnią, co lejąc krew, na niej chciała budować nowy jakiś porządek, nowe wymarzone po pijanu instytucje, jest to prawie nie do uwierzenia!
Chwila to znacząca w dziejach świata, czarna, straszna a wielka, na jej tle ognistem i krwawem powstają cienie wielkich ludzi, męczenników, bohaterów, jakich wieki wydać nie potrafiły, wyrobiła je w swojem łonie rewolucja. Prości ludzie znajdują siły iść na śmierć z uśmiechem na ustach, kobiety nie lękają się gilotyny i wyprzedzają do niej, dzieci nawet zmężniały w jednej chwili i łzy nie wylawszy, siadają do wózka, co je wiezie ku wieczności. Wszyscy znajdują odwagę przed śmiercią, powiedzieć prawdę, nie modlą się o życie, wyglądają końca jego z upragnieniem. Jeźli kiedy to w tej chwili ocenić można było dobrodziejstwa wiary. Wszyscy co ją mieli, szli na śmierć, jako pierwsi chrześcijanie, spokojni, pogodnego czoła, uśmiechniętego oblicza; a ci co się jej zaparli, przerażeni, szukali w ostatniej chwili księdza, bo czuli, że bez nadziei wieczności, śmierć by dla nich nadto przerażającą była. Arcybiskup odstępca, co zgorszył wszystkich, stając przed konwencją ze swem bluźnierczem wyznaniem, skazany na śmierć wkrótce potem, spowiadał się na piśmie i prosił o rozgrzeszenie. Mało było tak zatwardziałych, coby idąc pod gilotynę, nie podnieśli myśli ku Bogu. Powtarzam, chwila ta we Francji, kiedy się kraj cały zaparł swej wiary, przez usta oszalałych zbrodniarzy — była dla niej chwilą tryumfu.
Ulice Paryża wystawiały widok osobliwy. Zalane hałastrą najdziwaczniejszych ubiorów i postaci, hałastrą co się wylęgła z rewolucji, jak ze zgnilizny robactwo, co wzięła się nie wiedzieć zkąd i nie wiedzieć gdzie znikła — szumiały, wrzały i ryczały dzień i noc. Tłumy otaczały pałac w którym zasiadała konwencja, grając swój krwawy i pamiętny dramat — drugie zbierały się u ratusza (Hotel de Vill), inne biegały nosząc to głowy zamordowanych mniemanych nieprzyjaciół ludu, to wlokąc po rynsztokach trupy nienawistnych, a wczoraj jeszcze ubóstwianych ludzi; to towarzysząc uroczyście obwodzonym po mieście żywym posągom, dwóch królujących Bogiń, Bogiń wydartych kulisom i doskonale reprezentujących ówczesną wolność i rewolucyjny rozum[5].
Ci co mogli uciekali z Paryża tchórzliwie, bezwstydnie, zostawując na pastwę wszystkich co za nimi zostali, woląc unosić na wygnanie głowy, niż bronić się do ostatka szlachetnie i zapobiedz złemu.
Starościna, którąśmy widzieli wyjeżdżającą z Polski, w chwili tej właśnie przybyła do Paryża, kiedy on się wyludniał. Poznała ona po niewczasie, że nie było tu już co robić kobiecie szukającej zabawy i świata, ale w pierwszej chwili i jej jak innym się zdało, że saturnalia poczęte skończą się prędko, że emigranci powrócą i czapkami zarzucą hałastrę rewolucyjną. Tak się odgrażali wszyscy, co wynosili się z Francji, aby grać, pić, a ostatki przeputawszy żebrać za granicą.
Przybywszy do Paryża, zastała go starościna wcale innym, niż się spodziewała. Paryż wrzał, kipiał, szumiał i niecierpliwie rwał słabe więzy ostatnie. Chciała już powracać do kraju, gdy poczynione na prędce znajomości, chwilę ją jeszcze wstrzymały. Miała ona listy do kilku znanych w Polsce domów, co jeszcze nie emigrowały, odwiedziła je i razem z niemi ciesząc się nadzieją rychłego uspokojenia, pozostała. — Młody jakiś Hrabia pierwszy się złapał w sidła Zuzanny, dał uwieść słodkim jej słówkom, wymownym oczom i na wyjeździe za granicę, pozostał dla niej kryjąc się w Paryżu.
Tymczasem rewolucja brała górę; sądzono Ludwika XVI., lub jak go w ówczas nazwano, Ludwika Capet, sądzono wszystkich arystokratów, i arystokratki, łapano podejrzanych, a gilotyna rysowała się już na chmurnem niebie rewolucyjnem. Starościna przerażona losem ofiar septembrowych, chciała już uciekać; ale ucieczka codzień stawała się trudniejszą i hrabia ukrywać się także musiał i oboje nazwiska tylko przemienili. Odprawiwszy sług i pozostawszy z jednym zaufanym starym nieboszczyka Poraja pokojowcem; Zuzanna przeniosła się na mieszkanie w jednę z najplugawszych ulic Paryża, najciemniejszy kąt brudnego domu. Hrabia, który sam jeden z całej swej familji dla Zuzanny pozostał w tymże domu na dole w rzemieślniczej bluzie, udawał prostego wyrobnika, chociaż w nim i ręce i ton mowy i charakter twarzy wydawały wielce jednego z tak zwanych naówczas çi-devant. Ukryci, ostatkami przywiezionych z Polski pieniędzy żyli dość długo i zaczynali już myśleć, że burza przejdzie nietknąwszy ich. Ale nim burza, dotknęła ich nędza. — Hrabia stracił wszystko co miał, Zuzanna przedała resztki swego: wyczerpały się źródła, znajomi, krewni, przyjaciele byli za Renem. Trzeba było począć pracować na życie. A cóż to jest pracować dla tych, co wyobrażenia pracy nie mają i nic nie umieją??
Pierwszy stary Maciej, pokojowiec starosty, o pracy pomyślał; wdział on suknią tragarza i stanął na węgle ulicy, oczekując roboty. On jeden żywił z początku wszystkich: potem młody hrabia, któren dla zabawki niegdy uczył się toczyć, postarał się o robotę u tokarza, mieszkającego niedaleko. Nareszcie starościna została szwaczką utrzymującej magazyn strojów modystki. Ale tu ciężko było grosz zapracować, bo kokarda rewolucyjna była długo jedynym strojem Paryżanek. Nędza blada, okropna nędza, zajrzała im w oczy, hrabia pokłóciwszy się z majstrem, poznany od kogoś na ulicy, ledwo mając czas pożegnać starościnę, zniknął z Paryża. Została sama — okropnie sama, bo stary Maciej wyszedłszy jednego ranku, stratowany końmi czy ludźmi, lub zbłąkawszy się gdzieś nie wrócił. Płakała poglądając na dziecię, które się do niej uśmiechało, drżąc o nie. Nareszcie sprzedawszy ostatek mniej potrzebnych rzeczy i trochę mając grosza, starościna postanowiła uciekać pieszo z Paryża. Ale zaledwie wyszła w ulicę, gdy ją owionął gwar, szum, zamięszanie, postrach ścisnął serce i rozpaczając wróciła nazad do swojej izdebki, łamiąc ręce i nie wiedząc co począć z sobą. Póki było za co kupić chleba i trochę mleka sobie i dziecięciu, siedziała w izdebce, głód ją nareszcie z niej wypędził.
Straszno powiedzieć, do czego doszła potem ta kobieta, którą rozpacz rzuciła w tłum szui ulicznej, między zgraję pijaną namiętnościami wszystkiemi. Kochanka wodzów tłumu, towarzyszka piekielnych ich rozpusty, starościna chleb wydarty na ulicy z rąk przechodniom, ze sklepów piekarzy, nosiła z początku dziecięciu, potem zapomniała o niem, i nie wróciła już do niego. Walała się w tłumie, aż poznana przez kogoś z dawnych swych sług, wydana, uwięziona, poszła z innemi pod gilotynę i śmiejąc się szalonym śmiechem, umarła.
Szczęściem dla dziecięcia, stary Maciej który był kilka dni przytrzymany, i ledwie się z rąk zajadłej szui wyrwać potrafił, powrócił tegoż dnia do domu, kiedy Zuzanna o nim i o dziecięciu zapomniała. Z westchnieniem wziął Alberta na ręce i czekał na matkę; czekał, wyglądał, ale napróżno. Piątego czy szóstego dnia, okrywszy dziecię wyszedł z niem na miasto myśląc mimo wieku, dostać się jeszcze o żebranym chlebie do kraju. — Zaplątawszy się w ulicach, trafił pociągniony tłumem na plac, którego środek zajmowała Bogini gilotyna. Lud ją otaczał plaskając w ręce, rycząc, śmiejąc się i śpiewając swoje ulubione Ca ira!
Właśnie i wózek nadjeżdżał turkocząc, a na nim powiązane ofiary, tego dnia wyznaczone na pastwę śmierci. Stary Maciej zatrzymał się, strachem i ciekawością do miejsca przykuty, obłąkanym wzrokiem patrzał na tych co z zimną krwią wstępowali na deski, aby z nich nie zejść więcej. Byli tam starcy i młode dziewczęta i zgrzybiałe matrony. Jedni modlili się, drudzy śpiewali, inni klęli i narzekali, a chcących mówić do ludu, głos głuszyły bębny gwardji municypalnej.
Patrzał Maciej, a potem nagle zakrył oczy dziecięciu, co same nie wiedząc czego płakało. Na rusztowanie wstępowała Zuzanna z piosnką na ustach, pijana, z rozpuszczonym włosem, odsłonioną piersią i położyła białą szyję na klocu, a głowa odcięta potoczyła się łypiąc otwartemi oczyma.
Stary sługa uciekał nie oglądając się z miasta, przebył Francją o żebranym chlebie, przeszedł Niemcy i nareszcie ucałował płacząc ziemię polską. Tu już znalazł znajomych i przyjaciół, ale pomoc ich była bezskuteczna i obojętną dłonią rzucana. Jedni zapierali się znajomości starosty, drudzy ledwie sobie go przypominając, zbywali starego sługę gołą litością. Książe Kazimierz, do którego drzwi zapukał Maciej, dał mu ledwie, i to przez sługę, kilka czerwonych złotych na drogę. Dowiedziawszy się o losie starościny, pokiwał tylko głową.
Na najętym wozie wjechał płacząc poczciwy stary do Porajowskiego zamku, tuląc przy sobie dziecinę. Zbiegli się ludzie, wszedł zgrzybiały i pijaństwem dobity już rotmistrz, który się chwiał na nogach, nie puszczając flaszy od rana do nocy. Dowiedziawszy się o przyjeździe sługi i dziecięcia wielce się tem zafrasował. Wyobrażał on już siebie dziedzicem majętności Porajów i nie chciał wierzyć aby to dziecko miało być starościny synem. Zfukał Macieja i przepędził, a choć starzy słudzy płakali patrząc na to i odgrażali się na rotmistrza, nie mogli zatrzymać w zamku dziedzica, bo więcej niż p. Atanazego, lękali się młodej jego żony, co i nim i niemi rządziła. Wypchnięty z Porajowa udał się stary sługa do sąsiedniej szlachty, niegdy przyjaciół starosty Poraja; ale długo nikt podjąć się nie chciał sprawy sieroty. Nareszcie jeden litościwszy przyjął do siebie Macieja i dziecię; uczyniono kroki prawne dla odzyskania własności Alberta. Tysiące okazało się trudności, bo dłużnicy ojczystą majętność całkiem już byli prawie posiedli i zagmatwali tak resztę jej, że odzyskać było prawie niepodobna.
Zwrócono się więc do Porajowa i po długim, uciążliwym procesie, któren wygrano, ustąpiwszy rotmistrzowi dwie wsie z klucza, a trzecią sprzedawszy na koszta procesu, pozostał dla Alberta sam zamek z miasteczkiem i wsią jedną, obciążony długiem jeszcze.
Jakie było wychowanie sieroty? Łatwo się domyślicie. Dzieckiem wychowywał się jak los nadarzył, a dorósłszy jak sam chciał, i jak mu namiętności radziły. Ledwie dorosły, resztę majętności na rozpuście stracił — przyszła chwila, że i zamek i wieś i miasteczko zabrali żydzi i lichwiarze. Albert poszedł służyć do wojska, i miał szczęście zginąć w jednej z potyczek, co oręż nasz w ostatnich czasach wsławiły.
A starzy co patrzali na wzniesienie Maleparty lub słyszeli o nim, powtórzyli nie raz, dowiedziawszy się losu syna poczciwe nasze staropolskie przysłowie:
- ↑ Ratuszowi.
- ↑ Satyr na twarz Rzptej 1640. Pamiętniki Kitowicza i Doświadczyński Krasickiego dowodzą, żeśmy nic w opisaniu trybunału i ekscesów otaczających go, nie przesadzali.
- ↑ Péché mignon — i t. p.
- ↑ Nic jednak pewniejszego nad to, że prawdziwie polskich (nie z cudzoziemskim tytułem) komesów jest ledwie kilka rodzin, a najznakomitsze wygasły. Późniejsze hrabiostwa są po większej części albo nie wiedzieć jak abusive przybrane, a zwyczajem długim przywiązane do nazwisk, albo nadane za pieniądze lub zasługi od cesarzów niemieckich.
- ↑ Dupe Raison et Liberté. — Wśród tej swobody niewolno było mieć zdania własnego, a pod panowaniem rozumu popełniło się najwięcej olbrzymich szaleństw.