Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom IV/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom IV
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.

— Mój kochany Arturze — rzekł wychodząc z teatru książę Kazimierz L..... — zaprezentuj że mnie kiedy swojej pani starościnie, jestto moja dawna znajomość. Widywałem ją, panną jeszcze: wypiękniała poszedłszy za mąż.
— Książe mi chcesz zdmuchnąć kochankę! — zawołał śmiejąc się Artur.
— O! nie! zostawię ci ją całą i nienaruszoną; ale mówią że miła w towarzystwie kobieta, dobrzeby było czasem wieczór u niej przepędzić!
— Nadzwyczaj dowcipna!
— Nie słyszałem nic o mężu. Powiedzże mi co o nim. Wdowa? nie?
— O! nie! ma doskonałego męża, co się nie pokazuje nigdy, kłania nizko i nie wdaje w interessa żony!
— Ach! to wyśmienity człowiek!
— Jak powiadam księciu, anielski człowiek, jak lukrecja!
I dwaj młodzi do rozpuku śmiać się zaczęli.
— Jakże ty tam jesteś? — spytał książę.
— Jak w domu. —
— Winszuję ci! Co za mną to nieszczęście chodzi, wystaw sobie, od tej nieznośnej mojej hrabiny odkupić się nie mogę. Nie daje mi pokoju, a przyznam ci się że mój mąż, wcale do twego niepodobny. Tygrys! I muszę go znosić dla niej.
— Cóż książe chcesz! Tacy mężowie jako mój, niespotykają się tuzinami, fenomen, a to tylko zwyczajny mąż!
— Ale mi kością w gardle siadł!
— Rozumiem — zawołał Artur: — i chcielibyście się ze mną pomieniać.
— A! gdzież tam! po prostu, ciekawy jestem twoją starościnę poznać! Szczebiotliwa, wesoła?
— Jak czeczotka.
— A dom u niej?
— Przewybornie urządzony.
— Zapewne staroświecki, bo mąż starego etatu?
— A! gdzie tam! Alboż myślicie, on tam co znaczy? Daje tylko pieniędzy, a ona niemi dysponuje.
— Otóż to, to dobrze. Pamiętaj, jutro mnie tam zaprezentować.
— Ale słowo, że mi jej nie zdmuchniesz książe.
— A! gdzież zaś! mój kasztelanicu! o co też mnie posądzasz!
— Do widzenia!
— Do widzenia.
Nazajutrz, karetka żółta jego książęcej mości, stała w bramie domu pp. starostów i kasztelanic prezentował przyjaciela Zuzannie.
— Książe Kazimierz L........ podobno starościnie dawniej znajomy.
— Miałam szczęście widywać waszą książęcą mość przed rokiem, w domu jego ciotki kasztelanowej.
— Pani nadto łaskawa, że o tem pamięta.
Zaczęła się rozmowa, w której Zuzia jak żołnierz w końcu zrozpaczonego boju, wysypała się co miała dowcipu, wesołości, wejrzeń, uśmiechów, westchnień nawet. A ani jedno nie poszło pod adresem kasztelanica, wszystkie w stronę księcia jegomości, który uczuł się jakby opanowany, oczarowany tą tak miłą, tak przyzwoicie zalotną, pełną życia kobietą. Żywość, dowcip Zuzanny, tem bardziej go uderzyły, że tragiczny humor hrabiny, której był kochankiem, (trochę już za długo, bo całe pół roku); zaczynał go nudzić niemiłosiernie, a mąż zawsze na szpadzie oparty, podlegający i podsłuchujący jak Hiszpan, straszył go nie pomału. Kasztelanic po niewczasie postrzegł, że wprowadził nieprzyjaciela do obozu. Napróżno udawał zły humor, targał pukle włosów, rwał koronkowe mankiety, szastał nogami, wzdychał: Zuzanna ani się na niego obejrzała.
Wychodząc z pierwszych odwiedzin, książe prosił o pozwolenie bywania częstego i liczenia się w rzędzie przyjaciół domu; najusilniejszemi na to naleganiami odpowiedziano. Kasztelanic grał rolę najsmutniejszą w świecie, gdyż asystował pogrzebowi swoich nadziei. W najgorszym humorze wsiadł do karety księcia, który się nie krył ze swojem ukontentowaniem.
— Ale wiesz — zawołał gdy wyjeżdżali — to prześliczna i przedowcipna kobieta! Z serca ci jej zazdroszczę.
Kasztelanic nic nie odpowiedział, dąsał się.
— Cóż ci to? zły jesteś, czy już zazdrosny? — spytał książe ze śmiechem. — A to byłoby paradnie! Toś ty doprawdy zakochany w niej?
Artur poprawił włosów.
— Daj mi pokój, rzekł, głowa mnie boli!
— A! wstydźże się kochany kasztelanicu, już w tobie gra zazdrość: cóż to będzie dalej? Toś ty gotów, za drugą wizytą się pojedynkować! Patrzajże na przykład tego poczciwego męża — C’est édifiant! Jużciż nie myślisz sądzę bić się ze mną?
— Nie spodziewam się, żebyś mi do tego dał powód!
— A gdyby? — spytał książe. — Jakiż to powód być może?
— Jeżeli mi zechcesz ją wydrzeć.
— Dodaj — przerwał książe — dodajże heroicznie. To mi ją wydrzesz chyba z życiem cha! cha! Żeń się kochany kasztelanicu, masz już zupełne poświęcenie na męża, jesteś zazdrosny. Ale pozwól zrobić uwagę: że bić się o kobietę, jest to wielkie głupstwo.
— Jak to?
— Oto tak, mój kasztelanicu. Powiedz mi, czy można bić się o to, co nie jest twoje? Ona ma wolę, ma serce; oddaje, i cóż ty możesz na to powiedzieć? Pojmuję bić się za kobietę, bo sama się nie obroni; ale o kobietę! Absurdum!
— Zapewne — odpowiedział sucho kasztelanic: — w życiu też nigdy nie biłem się o kobiety i bić się nie będę. Odwieź mnie do domu, bo mnie głowa boli.
— Nie wstąpisz do mnie?
— Nie mogę, muszę się położyć.
— A więc do zobaczenia. Kiedyż się zobaczym? Dziś na balu u kasztelanowej, ja sądzę?
— Zapewne.
— A ona, będzie na nim?
— Nie wiem.
— Bądź zdrów.
Zamknęły się drzwiczki karety, a książe z drwiącym uśmiechem, poglądał na odchodzącego kasztelanica, mówiąc w duchu:
— Poczciwe Arturzysko. I niewiedziało to do tej pory, że go trzymano tylko z biedy.
Na balu kasztelanowej, książe Kazimierz, przeszedłszy mimo swojej melancholicznej hrabiny, której męża wyściskał naprzód najserdeczniej, aż mu poczerwieniała twarz od pocałunków, szukał nowej swej znajomości. Znalazł ją w gronie wielbicieli szczebioczącą, uśmiechającą się, wystrojoną i nie poglądającą nawet na nieszczęśliwego kasztelanica, który sparty na jej krześle, gryzł żaboty ze złości.
— Bardzom głupi, strasznie głupi — mówił do siebie kasztelanic: — ma prawo mną gardzić. Tyle czasu prawić jej o miłości, podkraść się w poufałość, być o włos od zwycięztwa i nakoniec, jak ostatnie ciele, nic nie zrobiwszy, zarekomendować księcia jegomości, który w dziesięć dni dojdzie dalej, niż ja za dziesięć tygodni. Wartem, żeby mi w skórę dano!
Gdy to mówił, podniósł głowę i postrzegł na przeciw siebie, księcia Kazimierza, schylonego wpół, uśmiechniętego i zmrużonemi oczkami patrzącego na Zuzannę, która wszystkie swe białe ząbki mu pokazała z radości. Porwał się, aż krzesło posunął sobą; obejrzała się starościna, surowem wejrzeniem rzuciła i nic więcej. Kasztelanic odszedł do hrabiny.
— Poczekaj, rzekł, prędko do niej powrócisz, jak tylko mnie tam postrzeżesz.
Ale nadto sobie pochlebił, hrabina przyjęła go kwaśno, a książe ani spojrzał. On obrał sobie miejsce przy starościnie, tańcował z nią cały bal, i oboje tak się uśmieli, że wszystkich oczy zwrócili na siebie. Zuzannie tego było potrzeba. Kasztelanic pękał ze złości.
— Nie pozostaje mi nic — rzekł do siebie — tylko szukać nowej pary, bo ta stracona!
Jednakże nazajutrz rano, stawił się u starościny, chciał robić wymówki, udawać rozpacz i t. d. — odpowiedziała mu sucho i zimno:
— Ale cóż panu daje do tego prawo?
Artur skonwinkowany, że ściśnienie ręki i kradziony w ciemnościach pocałunek do niczego prawa nie daje, ukłonił się i wyszedł.
Tegoż samego wieczora, książe przyjechał przed wszystkiemi gośćmi.
Obaczywszy go nie umiała radości swojej pohamować Zuzanna. Spójrzeli na siebie, zrozumieli się. On mówił:
— Będziesz moją.
Ona odpowiedziała wzrokiem wyzywającym. — Staraj się o mnie.
I nim się goście zaproszeni zjechali, jego książęca mość, wiele ciekawych, nauczających i dających do myślenia rzeczy, powiedział Zuzannie; wiele nawzajem od niej usłyszał.
Cały wieczór mówili do siebie to usty, to wejrzeniem, a przy pożegnaniu, ona mu rękę uścisnęła.
— Wyśmienicie — rzekł książe — to się nazywa mówić wyraźnie i jasno; taką miłość to lubię. Hrabina mnie nudzi!
Wkrótce na miejscu kasztelanica, ujrzano nieustannym gościem księcia Kazimierza, który ranki i wieczory spędzał u starościny, z nią jeździł na przechadzki, na teatr, wprowadzał ją na bale, zapraszał do niej gości. Był już co się nazywa, przyjacielem domu.
Maleparta zawsze mu się ślicznie kłaniał, a on serdecznie za rękę go ściskał. Kasztelanic zaś długo bardzo nadąsawszy się na księcia, nakoniec spojony i wycałowany po pijanemu, dał pokój gniewowi i zaczął znowu bywać u starościny oczekując cierpliwie kolei.
Zuzanna codzień była śmielszą. Nic jej nie wstrzymywało, nic nie stawało na zawadzie. Ojciec niby nie widział a przynajmniej nie rozumiał, mąż patrzał, jakby go to wcale nie obchodziło! Szła więc dalej a dalej, i teraz mając już w klatce mitrę książęcą, postanowiła nie wypuścić jej.
— Książe, nie żonaty — powiedziała sobie — mąż mój stary, ja bogata, kto wie co z tego być może?
Księciu Kazimierzowi, ani się śniło, żeby można na jego rachunek tak marzyć. Może nawet odstręczyło by go to, gdyby się domyślał. Ale on cały był zachwycony Zuzanną, która mu się po melancholicznej hrabinie, wydawała nieporównaną. Daleko bieglejszy w sprawach miłosnych od kasztelanica, który wiele zaczynał, ale zawsze mu się ku końcowi urywało: książe prowadził intrygę na zimno, a z wyrachowaniem strategicznem.
Przyszła chwila w której Zuzanna poddać się musiała, sądząc że najwyższej miłości dowodem na wieki do siebie księcia przywiąże. Dla niego zaś ten najwyższy dowód, był zwykle ostatnim terminem miłości, po którym, otarłszy usta, wstawał od stołu. Tu jednak dowcipem, wesołością, szczebiotliwością swoją, dłużej go potrafiła zatrzymać u nóg Zuzanna. Nie kochał jej, ale go bawiła: nie kochała go, ale się chlubiła podbiciem, i tak żyli z sobą jak para wesołych gołębi. Maleparta kłaniał im się zawsze bardzo grzecznie, ale od niejakiego czasu, poczynał wcale niepotrzebnie ich schodzić, gdy przytomność jego najmniej pożądana była: kiedy wzrok jego dziki, obłąkany spotkała żona, kochanek, to mimowolnie zimno im się robiło i straszno. Nie wiem czy okoliczność jaka obudziła jego zazdrość, czy podsłuchał co, czy zobaczył, czy znudziła mu się obojętność dla żony; ale widocznie stał się nieprzyzwoicie natrętnym.
Zuzanna i książe oboje to spostrzegli, ale mając to za niewytłomaczony kaprys, w człowieku, który tyle dał dowodów obojętności, cierpliwości, rozsądku mężowskiego, nie uważali.
Nie raz wśród poufałej rozmowy o szarej godzinie, gdy Zuzia sparła się na ramieniu księcia i wlepiła w niego iskrzących dwoje czarnych oczu, a on ściskając jej rękę, wpół objąwszy, ustami szukał białego czoła — drzwi skrzypnęły, zaszemrało, a oni nic nie słyszeli, nie widzieli, nie domyślali się, nie przeczuwali?
Nie raz otwarty list księcia zginął z szkatułki Zuzanny, której zapominała zamykać spiesząc na bal, na przejażdżkę — i to ją nie obeszło.
Nie raz zmieniła się twarz Maleparty, gdy książe wchodził i czule go witał; wargi mu drżały, oczy krwią zabiegły. Mówili sobie. — On chory.
Nie raz od furmanów, od sług, od przekupionej pokojowej, dowiadywał się czegoś po cichu mąż; a ona nie postrzegła badań, nie domyślała zdrady.
Tymczasem miłość szalona, wesoła, bez jutra, bez wiary, pijana sobą, niosła dwoje kochanków, których głowy wrzały, a serca zimne były jak lód. I byli szczęśliwi, jak umieją i mogą być szczęśliwymi ludzie bez serca, co kochają głową, żyją głową, a nienawidzą tylko sercem i duszą całą.
Książe swojemi nieustannemi odwiedzinami, przebywaniem, wolnem wejściem o wszystkich dnia godzinach, w oczach świata kompromitował starościnę. Jej tego było potrzeba, wszystko to były węzły, co jego z nią wiązały, wszystko to wkładało obowiązki. A świat ówczesny tak był wyrozumiały dla kobiet, tak im umiał przebaczać, to co z francuzka nazywano już słodkim grzechem miłości! (doux péché d’amour)[1].
Jednego wieczora, książe z starościną powracali z teatru, jak zwyczajnie w jednej karecie, książęca szła za niemi. Przybyli do domu i Kazimierz, miał pożegnać wstępującą już na wschody Zuzię, gdy maleńka rączka wstrzymała go konwulsyjnie, i jakby ciągnęła z sobą.
— Niepodobna! — szepnął. — Północ.
— Chodź! na chwilkę!
Posłuszny książe, podał jej rękę i tak weszli do salonu, jedną tylko oświeconego lampą i prawie ciemnego.
— Dobranoc — rzekł książe całując ją w rękę.
— A! odprowadźże mnie choć do mego pokoju.
— A mąż! — szepnął książe.
On nigdy do mnie nie wchodzi!
— Ale kareta moja stoi u wrót.
— Większy jesteś tchórz od kobiety, wszak to mnie nie ciebie obchodzić powinno, a ja cię tak kocham, że o wszystkiem zapominam.
I westchnęła. Wolnym krokiem przeszli kilka prawie ciemnych pokoi, i niedochodząc sypialnego, przez którego drzwi świeciło się, Zuzanna nie puszczając ręki księcia, usiadła, opuściła głowę na jego ramię, objęła go, przytrzymała. Pomimo uczucia nieprzyzwoitości tej sceny, a nadewszystko niebezpieczeństwa swego położenia, gdyż lada chwila mógł ktoś nadejść — książe Kazimierz, uczuwszy pod ręką bijące żywo serce kobiety, nie miał siły wyrywać się z rozkosznego jej objęcia. Długi to był uścisk, a wśród niego szeptali coś do siebie, cicho, niewyraźnie, stłumionym głosem i nie posłyszeli, jak otwarły się drzwi boczne, jak Maleparta ze świecą w jednej, z szablą w drugiej ręce, wszedł i stanął nad niemi.
Padające na głowy ich światło, obudziło dopiero zapamiętałych: oboje zerwali się i krzyknęli.
Straszny z najeżonym włosem, szczękającemi jak w febrze zębami, blady, żółty i siny naprzemiany, z czołem potu kroplami oblanem, stał nad niemi, z szyderskim śmiechem Maleparta.
Spojrzał na niego książe i osłupiał, tak go widział w tej chwili okropnym, tak niepodobnym do tego którego codziennie, pokornie kłaniającego się spotykał.
Zuzanna nie straciła przytomności jednakże i zasłaniając sobą księcia, postąpiła zuchwale ku mężowi, namarszczywszy brwi, nasrożywszy oczy:
— Idź precz — zawołała. — Co tu robisz?
Maleparta osłupiał na te niespodziane groźnie wyrzeczone słowa.
— Idź precz mówię ci — powtórzyła kobieta. — Wiesz kto jesteś, wiesz że jeźli cierpisz, to dla tego żeś zasłużył, że powinieneś. Idź ztąd!
Maleparta stał jak słup.
Ona tupnęła nogą i zawołała jeszcze: — Idź precz! — A usta jej zsiniały, a oczy paliły się, a ręka którą wskazywała na drzwi, trzęsła się.
— To ja mam iść precz! — zawołał po djabelsku ryknąwszy śmiechem Maleparta. — A czemu nie ty wszetecznico! czemu nie ty zwodzicielu podły?
Książe odepchnął Zuzannę i stanął naprzeciw Maleparty, dobywając oręża. O! oręż to był śmiechu godny, oręż nie męzki, Stanisławowskich godzien czasów, misterna cieniuchna szpadka, z rękojeścią kameryzowaną, wielka jak trzcinka i nie wychodząca z pochew nigdy, chyba na karuzelu.
Spojrzawszy na nią mecenas wzniósł szablę swoją i krzyknął:
— Czy nie tym nożem, myślisz się bronić, przeciw szabli, co łeb już nie jednemu i karabellę skruszyła?
Ale w tem Zuzanna, odtrącając księcia, poczęła wołać i krzyczeć:
— Uciekaj! on oszalał, on szalony! Obłąkany! Ratujcie! Ratujcie!
Mecenas nie ruszył się z miejsca, już zewsząd kroki szybkie dawały się słyszeć, hałas powstawał w całym domu, ludzie biegli na krzyk, gdy opamiętawszy się, uderzył żonę płazem po białych plecach, i rozkrwawił je. Książe za późno nadbiegł zasłonić ją sobą, a Maleparta ciął go jeszcze kilka razy po ramionach i rękach.
Zuzanna mimo bolu i widoku krwi która po niej płynęła, nie utraciła przytomności, i wołała ciągle:
— Ratujcie! szalony! Mąż mój oszalał! Ratujcie!
Na głos jej zbiegli się wszyscy starosta w szlafmycy, jak wstał z łóżka, słudzy, kobiety.
— Co to jest, co się stało?
— Ojcze, ratuj! Każ go związać! Biedny Jan oszalał! Wracałam z teatru, książe mnie przeprowadzał, on napadł nas i skaleczył. Szalony!
— Wiążcież go! — zakrzyczał starosta!
— Chwytajcie! — powtórzyła żona.
Maleparta napróżno w prawo i lewo wywijał szablą, klął, zgrzytał zębami, pienił się, ludzie podbiegłszy z tyłu uchwycili go za ręce i tak przytrzymawszy, gdy jeden z nich wyrwał szablę, skrępowali szamoczącego się.
— Po doktora! po doktora! — zawołała Zuzanna łamiąc ręce.
— Ale ty jeszcze zbroczona — zawołał ojciec.
— To nic, to nic! Po doktora dla niego. Zwarjował! Ja nieszczęśliwa! zwarjował!
— Dawno już postrzegałem — rzekł starosta okładając chustkami lekką ranę Zuzanny — że miał melancholją. Zawsze się tego lękałem!
— Gdzie książe? — spytała odwracając się starościna.
— Nie ma go.
Książe wśród zamięszania wymknął się, siadł do karety, i już po bruku daleko turkotał powóz jego, w czwał lecący do lekarza, bo i książe był ranny, a raczej posiekany; i choć rany nie były niebezpieczne, krew jednak płynęła, potrzeba było spiesznego ratunku.
Tymczasem przeniesiono Malepartę, w istocie już z gniewu i rozpaczy prawie obłąkanego, na łóżko do jego izby, niezdejmując mu krępujących go więzów.
Karetę posłano po lekarza i w pół godziny, czarno ubrany, z laską o złocistej gałce w ręku, upudrowany, doktor Julius, stawił się we drzwiach. Zuzanna która go dawniej znała, biegła uprzedzić. Załamała ręce, i z strapioną twarzą, leciała ku niemu.
— Wiecie o mojem nieszczęściu! Mój biedny mąż, ze swej melancholji obłąkania zupełnego dostał.
— Pan starosta?
— Tak! na nieszczęście! Obłąkany zupełnie, mówi od rzeczy, porwał się nawet na mnie, pokaleczył!
Furiosus! — zawołał doktor cofając się: — ale jakże do niego przystąpić?
— Związali biednego! Na Boga, ratuj go doktorze!.
— Gdzież jest?
— Tu! tu!
I przywiązana żona, z pełnym troskliwości pospiechem, prowadziła doktora. — Chodźcie! Ratujcie! Litujcie się nademną! A co to za nieszczęście! Ja tego nie przeżyję.
Maleparta związany, spieniony, z siną twarzą nabrzękłą od gniewu, krwawemi oczy, roztwartemi usty, leżał na łóżku, i klął.
— Wszetecznica! Będę ją miał w ręku i zabiję, zgniotę! na miazgę roztłukę, zębami rozszarpię!
— Słyszycie! słyszycie! — zawołała Zuzanna — co za okropne obłąkanie.
— Krew mu puścić! — rzekł doktor.
— Krwi! krwi! — powtórzył Maleparta: napić się jej krwi! Z serca jej dobyć! krwi! krwi!
Doktor się zbliżył.
— Nie przystępuj, zakrzyczał, bo cię rozedrę zębami, pokąsam! Jam nie szalony, jam przytomny, czego odemnie chcecie? Ona mnie zdradza od roku, chciałem się pomścić.
— On zawsze tak gadał — pochwyciła Zuzanna: — ma tę manię, że w każdym widzi zdrajcę!
— Milcz! milcz! przemierzła — siniejąc na całe gardło zawołał mecenas.
— Doktorze, ratuj go! płacząc wołała Zuzanna.
Doktor spojrzał na niego, na nią i nie wiedział co począć, w tem starosta się zbliżyły
— Zmiłuj się konsyljarzu, pospieszaj z ratunkiem, apopleksja może go ubić. Od dawna się już nam to nieszczęście gotowało. Biedny! od niejakiego czasu miał wszystkie symptomata łagodnego obłąkania, aż przyszło i do furji! Mój Boże, tak światły i rozsądny człowiek: ktoby się tego spodziewał.
— Po felczera! — szepnął doktor — ja sam krwi puścić nie mogę, a tu potrzeba koniecznie!
Chcą mnie zabić! Ratujcie! — zakrzyczał mecenas na ludzi. — Rozwiążcie mnie na Boga, zapłacę, dam co chcecie, uwolnijcie!
Ludzie stali w milczeniu, doktor zażywał tabakę ze złotej tabakierki, a Zuzanna zachodziła się od płaczu.








  1. Péché mignon — i t. p.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.