Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom IV/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom IV
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Nazajutrz cała prawie Warszawa rozprawiała o wypadkach zeszłej nocy, w domu starostwa... Rozmaicie je i coraz inaczej opowiadano, dodając dla wytłomaczenia szczegóły, których się jeden tylko domyślał, a drugi już od niego posłyszawszy, zapewne podawał. Powiadano, że pan Paprocki rzucił się z mieczem na teścia, żonę i domowników, że kilku ludzi zabił, innych ciężko poranił: powiadano że od dawna zbierało mu się na szaleństwo. Nie wielka liczba lepiej uwiadomionych osób, raczej domyślała się, niż wiedziała zupełną prawdę. Książe umknął prędko i bytność jego mało uważano, potem łzy żony, jej troskliwość o męża, krzątanie się teścia, wzięto za dowód, że Maleparta był istotnie obłąkany. Ale prawda nigdy się doskonale utaić nie potrafi, są zawsze tacy co ją wypatrzą. I tu się znaleźli. Kasztelanic pierwszy począł głosić historją, wystawując w blizkiem prawdy świetle.
Tymczasem starosta teść, szczerze, nie domyślając się niczego i nie posądzając córki o tak śmiałe podejście, płakał prawie nad nieszczęściem zięcia, którego wywiódłszy na starostwo, ozdobiwszy orderem, spodziewał się widzieć wkrótce osiągającego senatorskie krzesło. Marzenia jego runęły na widok tego wypadku. Pani Zuzanna nie bez bojaźni, nie bez wewnętrznej walki i niepokoju, chwyciła się ostatniego sposobu, jaki jej rozpacz na myśl przywiodła. Probowała — udało się — musiała iść dalej, bo cofnąć się było niepodobna. Walka raz rozpoczęta, ukończyć się nie mogła, bo zemsta Maleparty była straszną i nieuchronną, gdyby ją tylko mógł spełnić. Potrzeba więc było trwać w raz poczętem i męża od wszystkich usunąć, zamknąć, aby nawet podejrzenia nie zwrócić na siebie. Doktor Julius nadto był interesowany, aby raz dawszy się uwieść, wyszedł z błędu łatwo. Zuzanna powiedziała mu z cicha, odprowadzając go:
— Ach! doktorze, nie wiesz jak to stopniami i powoli przychodziło! Dawnom się spodziewała tego, patrzałam na przychodzące nieszczęście i uparcie wierzyć mu nie chciałam. Nie daj się uwodzić pozorom! On może na chwilę, na czas nawet długi odzyskać przytomność, ale to nic nie dowodzi, potem go nagle, niespodzianie opanowuje furja.
— To wielkie nieszczęście!
— Ale powiedz doktorze co zrobić? wszak go tak związanego ciągle trzymać niepodobna!
— A! nie, ale ja jutro przyślę mu kaftan, jakiego w takich razach dla furjatów używają — kaftan — kamizolę.
— Zmiłujcie się, ratujcie jego i nas!
— To mój obowiązek, piękna starościno.
— I dowiadujcie się codzień.
— Będę posłuszny.
Doktor Juljus nadto lubił dukaty, aby się odważył na nieposłuszeństwo.
Książe siadłszy do karety, pojechał wprost do zaufanego chirurga, który w największej tajemnicy rany jego opatrzył. Nie było niebezpiecznej, choć niektóre głębokie, gorączka nocą przeszła. Nazajutrz aby zamknąć usta ludziom, którzy jak książę Kazimierz niepłonnie utrzymywał, na rachunek wypadku bredzić mogli — musiał przemódz się i zaraz z rana, obandażowawszy rany, z miną wesołą oddawać wizyty. Ukazanie się jego na balu do reszty zapewniło wszystkich o niewinności Kazimierza i kłamstwie tych, co utrzymywali że był ranny. Książe pierwszy raz oddawna przysiadłszy się do hrabiny, tańcował z nią nawet. Dowiedzionem więc było, że złośliwi zmyślili na niego, iż grał rolę w tym wypadku tajemniczym. Książe sam opowiadał z największą serją, że był przytomny furji, ale dodawał: byliśmy tam razem ze starostą Porajem. — Mina księcia, jego zimna krew, nadewszystko zupełne zdrowie zabezpieczyły go od szyderstw. Sam kasztelanic, który chciał pomścić się trochę i był dość dobrze uwiadomiony, zachwiał się w przekonaniu i nie wiedział co mówić. Jednogłośnie więc poczęto się użalać nad nieszczęściem pani starościny, biednej, młodej kobiety, w rękach męża starego i warjata.
Maleparta tymczasem siedział w swojej izdebce, do której okna wmurowano kratę dla bezpieczeństwa. Drzwi jej strzegli słudzy, a jeden zaufany podawał mu jedzenie, lekarstwo i wprowadzał doktora. Z początku wrzeszczał, narzekał, krzyczał, łajał, taczał się i rzucał Maleparta, ale postrzegłszy że tem sprawę swoją pogorsza, wpadł rychło potem w osłupiałość i odrętwienie rozpaczliwe. Twarz tylko zmieniona okropnie świadczyła o stanie duszy, a doktor gniew brał za szaleństwo, burzenie się złości za furją obłąkanego, każde słowo za dowód nowej fiksacji. Żona niepokazując się nigdzie, siedziała w drugim końcu domu i płakała. Starosta Poraj stękał i wzdychał.
Długie osamotnienie i rozmysły naprowadziły zamkniętego i strzeżonego ściśle Malepartę na rozpoznanie swego położenia i upatrzenie sposobów wyrwania się z niego. Począł od namawiania służącego; ale ten przelękniony, wierzący najmocniej w obłąkanie pana, a co więcej przypominający sobie, jak dawniej mało znaczył w domu, nie ufał obietnicom żadnym i na wszystko głową potrząsał. Ciągłe jednak obcowanie z tym którego uznano za warjata, a co się warjatem nie okazywał wcale, napędzać już zaczynało myśli do głowy stróża. Szczęściem sam Maleparta znużony naleganiami próżnemi i rozmyśliwszy się nad tem, że uciekłszy z niewoli nie znajdzie nikogo coby mu dopomógł, a schwytany wysłany gdzie być może i zamknięty jeszcze ostrzej — sam Maleparta przestał wkrótce tentować o uwolnienie u stróża. Inne miał już zamiary, chciał się widzieć ze starostą, z żoną, jednego wywieść z błędu, drugą zastraszyć. A tymczasem dnie mijały, — doktor Julius codzień przychodził kiwać głową nad chorym i nic się nie zmieniało. Doktor zamiast rozpoznać stan prawdziwy mecenasa, dziwił się tylko odmianom charakteru obłąkania, nie wychodząc z myśli że egzystowało. W tej utrzymywała go starannie Zuzanna, opowiadając codzień nowe jakieś wymyślane na męża dowody szaleństwa. Ona szła prosto do swego celu, niedopuszczając starosty, (który lękał się teraz zięcia i niebardzo widzieć go pragnął), namawiała aby dla interesów legalnie uznać Malepartę za obłąkanego i cywilnie zmarłego. Tym sposobem ona z dobranemi opiekunami przychodziła do rządu całego majątku. Uznać jednak za warjata nie inaczej można było, jak wybadawszy go przed świadkami, bo zeznanie doktora nie wystarczało. Lękała się Zuzanna, aby mąż nadto przytomnym i zbyt widocznie nie okazał się przy zdrowych zmysłach.
Sama więc nie wiedząc na co czekała i zwlekała.
Po niejakim czasie, gdy się zatarło wspomnienie wypadku tego i nieco zapomniały domysły, pani Zuzanna znowu spróbowała pokazać się w świecie z miną smutną, jakby przeciw woli idąc między ludzi, przyjęto ją jak zwykle przyjmują tych o których wiele źle czy dobrze mówiono, z zajęciem, z nadskakiwaniem; każdy się interesował nieszczęśliwą kobietą. Książe zbyt widocznie i nagle nie chcąc zrywać stosunków, zbliżał się znowu do Zuzanny, i bywać nawet u niej zaczął.
Powoli dom, na czas jakiś zamknięty, otwarto znowu, dawne życie do niego wracało, nikt już nie myślał o nieszczęśliwym, zamkniętym w tym samym domu warjacie, którego ucha dochodził turkot zajeżdżających karet, wołanie ludzi, muzyka balowa, wrzawa, rozmowy i śmiechy.
Całe tak wieczory do późnej nocy, siedząc na łożu Maleparta z rozczochranym włosem, sinemi usty, obłąkanym wzrokiem, słuchał tych tysiąca pomięszanych głosów, sam jeden naprzeciw sługi, który struchlały patrzał w niego jak w tęczę, i napróżno ciągle wyglądał objawień się warjacji.
Często Zuzanna, która zapomniała o Maleparcie po szumnej zabawie, z księciem Kazimierzem uchodziła odpocząć do pokoju, o ścianę tylko będącego od izdebki męża; tam śmiech jej, głos towarzysza donośny, dochodził uszów nieszczęśliwego i burzył w nim krew. Nie raz wśród ciszy słyszał rozmowę, łapał palące go jak ogień wyrazy i zębami zgrzytał. Każdy okrzyk żony ściskał mu głowę obręczem żelaznym, serce nożem przebijał; sługa na ówczas chwytał za drzwi i sposobił się już wołać o pomoc, gdyby się pan z łóżka ruszył.
A mecenas obłąkany prawie, słysząc rozmowę o sobie, śmiech z siebie, lub czułe zaklęcia kochanków — gdy się zmieniając w szepty przestawały ucha jego dochodzić, palił żądzą słyszenia, wytężał uszy i darł odzienie na sobie z niecierpliwości. Okropne jego położenie doprowadzać go wreszcie zaczynało do szaleństwa, o które dotąd zdradą był tylko obwiniony, dla łatwiejszego pozbycia. Były chwile prawdziwego już obłąkania, chwile furji. Śpiew Zuzanny, co uszu jego dolatywali, głos księcia, nie raz Maleparta przerywał ogromnym piekielnym śmiechem, jaki chyba z drugiego świata słyszeć można. Śmiech to był potępieńca, co sam sobie urąga i siebie dręcząc, szydzi z siebie.
A kiedy śmiech ten doszedł uszów Zuzanny, bladła jakby słyszała groźbę, uciekała z pokoju, zatykając uszy. Często w nocy przerywał on jej sen spokojny i budził niepojętym przestrachem, zdawało jej się, że ją przychodzi zabijać, marzyła że cisnąc za gardło, dopomina się swobody i zemsty.
Położenie Zuzanny, jakie utworzyła w chwili rozpaczy i nie wiedząc co począć, było także postrachów pełne i dręczące. Nie widywała wprawdzie męża, ale nieustannie lękając się go, marzyła że ją ściga ciągle. Straszna twarz Maleparty, taka, jaką widziała w chwili gdy się na nią porwał z mieczem, stała jej ciągle przed oczyma. Napróżno, po kilkakroć wzywał i prosił żony przez sługi mecenas, nie chciała pójść do niego, lękała się być z nim sam na sam, a gorzej jeszcze bała się wymówek przy świadkach. Nareszcie gdy codziennie prawie, to do niej, to do starosty posyłać zaczął, żądając ich widzieć, gdy i doktor Julius, dając świadectwo o polepszeniu zdrowia jego, zachęcał aby go odwiedzić, musiała się Zuzanna zdecydować na przerażający ją następstwy, ale nieuchronny prawie, krok ostatni. Z bijącem sercem zbliżyła się do drzwi izdebki i rozkazawszy na zawołanie być sługom, sama weszła śmiałości sobie i ducha dodając.
Ujrzawszy ją mąż, chciał się porwać z łóżka, ale kaftan go wstrzymał, wyciągnął ręce wychudłe, przez których pożółkłą, pomarszczoną skórę, sterczały kości, i ukazał je Zuzannie, pokrwawione prawie więzami.
— Patrz, patrz! zawołał, czy nie dosyć ci jeszcze, czy nie dosyć! Puść mnie na Boga, puść wolno! Weź co chcesz! weź wszystko, a puść mnie ztąd!
— Uspokój się — odpowiedziała Zuzanna udając sama spokojność — to cośmy uczynili, musieliśmy dla ciebie samego.
— Dla mnie! — przerwał mąż rzucając do koła wzrokiem obłąkanym. — Prawda! to dla mnie! Ale jużem zdrów, puśćcież mnie.
— Nie jesteś jeszcze zdrów zupełnie, mogło by ci powrócić obłąkanie.
— I mógłbym znowu chcieć was zabić? szydząc już zaryczał mecenas. — Tak! tak, nie puszczajcie bo was zabiję! — Potem zmierzył wzrokiem żonę i tuląc w twarz dłonie dodał:
— O! zapłaciłaś mi, za męki tej nieszczęśliwej! zapłaciłaś za moje występki!
— Milcz więc i cierp, kiedy sprawiedliwie cierpisz, dodała żona — nie myśl nadewszystko o swobodzie, bo tej mieć nie możesz.
— Jakto! nigdy? — podchwycił podnosząc głowę mąż — nigdy! Ale ja się zrzeknę majątku!
— Cóż warto zrzeczenie się warjata! — mruknęła Zuzanna.
— Obeszliście się bez zrzeczenia! — stłumionym głosem, rzekł mecenas. — Wiecznie mnie tak trzymać będziecie?
Zuzanna nic nie odpowiedziała na to, w tej chwili ukazała się we drzwiach głowa starosty, który dowiedziawszy się, że córka poszła do męża, pobiegł za nią i niespokojny, ośmielił się zajrzeć. Na widok jego, schwycił się Maleparta i błagającym głosem zawołał:
— Starosto, na Boga cię zaklinam! Chodź tu! chodź tu na chwilę.
— Nie idź ojcze, nie idź! — odpychając go krzyczała córka.
— Na wszystko cię zaklinam, chodź — wołał rzucając się Maleparta — chodź nie bój się, stój z daleka, ale pozwól pomówić z sobą.
Starosta usłyszawszy głos, choć niespokojny został w przemkniętych drzwiach. — Córka go odpychała, zięć wołał, on w pół przelękniony, w pół ciekawy i chciał wejść i wahał się. Nareszcie błagające wołanie mecenasa, mimo perswazji Zuzanny, zwabiło go. Wszedł, stanął cały drżący i jedną rękę trzymając na klamce, odezwał się głosem nieśmiałym:
— Cóż chcesz? co chcesz odemnie!
— Na Boga, jeźli jest w sercu twojem odrobina litości! — krzyknął Maleparta. — Ty nic nie wiesz, co się tu ze mną dzieje, tyś uwiedziony, a mnie niegodnie więżą! Ja nie jestem obłąkany! Posłuchaj, posłuchaj!
— Idź ojcze, idź ztąd — wołała Zuzanna — napada go szał.
— Ale on mówi przytomnie — rzekł starosta, który poczynał się domyślać nieco. — Doktor Julius, nie darmo mi powiadał, że ma się znacznie lepiej i spodziewa się go wyleczyć.
— Ja nigdy nie byłem obłąkany — zaryczał Maleparta. — Posłuchaj, na Boga starosto. Twojej córce potrzeba było bezkarnie broić i zamknęła mnie, abym na nic nie patrzał, niczemu nie przeszkadzał. Tego dnia nieszczęśliwego kiedym się porwał na nią i na księcia, znalazłem ich sam na sam, w ciemnym pokoju, bezwstydnie.
Głos stłumił się oburzeniem i gniewem, starosta spojrzał na córkę. Zuzanna czerwona, z oczyma zapalonemi, ściśnionemi usty, straszna była, tak w niej wrzał niepokój i złość.
— Uderzyłem przytomny i żonę niewierną i człowieka co ją uwiódł! Obwołaliście mnie szalonym! zamknęli! ale prędzej, później, drżyjcie, bo się pomszczę. Tyś nie winien starosto, ratuj mnie, proszę cię, ratuj! wybaw!
— Ten człowiek gada przytomnie — rzekł starosta, cicho do córki — twoje pomięszanie, jego słowa przekonywają mnie, że tak być może jak on mówi.
Zuzanna odstąpiła od ojca i zbliżyła się ku Maleparcie.
— Słuchaj — rzekła — czy wolisz więzienie za zbrodnie, czy więzienie tutaj; więzienie co cię na rusztowanie poprowadzić może! Powiedz wolisz je? Pójdziesz do niego, ja cię sama wydam i znajdę świadków przeciw tobie gdy zechcę. Nie przywodź mnie do ostateczności.
Maleparta ukrył twarz i rzucił się pieniąc na łóżko.
— Słuchaj, ojcze — zawołała córka obracając się do starosty. — On nie jest obłąkany, ale go obłąkanie ratuje od śmierci z ręki kata, na którą zasłużył.
Starosta pobladł i ręce załamał.
— Co to jest?!
— Ty nic nie wiesz — zakrzyczała Zuzanna — ty nic nie wiesz! To zbrodzień! Na jego głowie nie ma tyle włosów, ile popełnił występków! Nie żałuj go i nie broń: ma to, na co zasłużył.
To mówiąc i słowy temi przybiwszy męża, podeszła ku drzwiom; ale on się porwał i zawołał:
— Zuzanno! na Boga, puść mnie! Pójdę i więcej mnie nie zobaczysz. Pójdę i zostawię cię samą, wolną, nie pokażę się więcej.
— Pójdziesz — rzekła odwracając się żona — aby cie złapali twoi wspólnicy i wydali w ręce sprawiedliwości, abym ja wstydziła się za ciebie i splamiona na wieki, dla siebie i twego dziecięcia.
— Mojego dziecięcia! — zakrzyczał Maleparta chwytając się za głowę. — Mojego!
— Wkrótce na świat przyjdzie!
Szalonym śmiechem na te słowa odpowiedział mecenas, który się zapienił, zacisnął pięść i oczy wywrócił.
— Mojego dziecięcia! Bądź przeklęta i z tem dziecięciem! bądź przeklęta z niem razem i z ojcem jego! Bądź przeklęta! Bodajbyś skończyła jak ja zacząłem, na nędzy! na tułactwie! na rozpaczy! Bądź przeklęta!
Powtarzał przekleństwa, ale już nikogo w izbie prócz sługi u drzwi nie było.
Opamiętał się wreszcie i rykiem niezrozumiałym skończył ten potok przekleństw. Tymczasem starosta z córką uchodził, pomięszany i strwożony; wiódł ją, aby się od niej dowiedzieć wszystkiego i chwytał się za siwą głowę, wołając:
— Otóż do czego mnie doprowadziła chęć zbogacenia ciebie! Jam winien, jam srodze winien! O! imię Porajów, w co się obróci, imię nasze, splamione, shańbione!
Córka powiedziała mu wszystko co słyszała od męża, pierwszej nocy weselnej, kiedy obłąkany widzeniem, spowiadał się jej z swego życia. Na opowiadanie to włosy mu na głowie powstały.
— Nie potrzebaż go było zamknąć? — spytała Zuzanna.
Starosta milczał.
— Tak, dodał, ale nie potrzeba było go zdradzać.
Zuzanna uśmiechnęła się — ojciec nie widział uśmiechu, pogrążony w rozpaczy, siedział z głową zwieszoną, nieruchomy, nie umiejąc znaleźć rady.
— Ale cóż dalej będzie? — spytał po chwili wychodząc z zadumania — tak zawsze być nie może! Ludzie się dowiedzą. Zwróci to oczy! On się wyrwać może!
— Gdyby się nawet wyrwał — rzekła Zuzanna — mam go w ręku zeznaniem własnem, nic mi zrobić nie może.
— Mogłaż byś zeznanie to na hańbę swoją wydać?
Zuzanna zmilkła — potem dodała:
— Nie wymknie się! Pilnujemy go dobrze. Ludzie oczów na to nie zwrócą, bo już mówić przestali.
— Ależ tak zawsze być nie może! — powtórzył starosta.
— Radźcież co począć?
— Radź sobie sama, kiedyś raz w to nieszczęśliwe położenie wpadła.
— Ja? — zawołała Zuzanna — nie ja w nie wpadłam, wybaczcie ojcze, wyście mnie wprowadzili.
Starosta powstał.
— Przynajmniej nie powiecie że przeciw woli waszej.
Oboje zamilkli po tych słowach. Starosta Poraj przechodził się po izbie w ponurem zamyśleniu.
— Wiesz co — rzekł nareszcie — nie ma sposobu pozostać tutaj dłużej w mieście, zjedźmy na wieś.
— Na wsi, to na nowo zwróci wejrzenia — zawołała czerwieniejąc Zuzanna — to być nie może, tu już mówić przestają, tu nikt na to uwagi nie zwraca, tam...
— Masz słuszność! — rzekł starosta, trąc czoło — ale cóż począć?
— Zostawić wszystko jak jest!
— Rób więc co chcesz!
Rozeszli się i wypadek ten żadnych za sobą skutków nie pociągnął, prócz że starosta Poraj stracił wesołość i odwagę, stał się bojaźliwym, zamyślonym i poddał się zupełniej jeszcze niż kiedy córce.
Zuzanna panowała w domu, niezmieniając trybu życia. Zręczna jak mało kobiet potrafiła utrzymać przy sobie księcia Kazimierza, mimo że ten nic już więcej nad to co miał, spodziewać się nie mógł i poczynał poznawać się na kobiecie, której nigdy nie kochał, a teraz poczynał się lękać. Przywiązanie jego czy nałóg, było jednym z tych niewytłumaczonych pociągów, co się miłością nazwać nie mogą, a najpodobniejsze są do niej. Posłuszny Zuzannie, książe, przed całym światem wydał się wreszcie, w jak ścisłych z nią zostawał stosunkach; ale nikogo to naówczas najmniej nie dziwiło, miano to za rzecz tem naturalniejszą, że mąż starościny uważał się za cywilnie umarłego. Gdy się to dzieje, Zuzanna została matką; starosta ze łzami uściskał wnuka, któremu na pamiątkę najsławniejszego z antenatów, dano imię Alberta. Chrzciny odbyły się z wielką wystawą, wspaniałością i zakończyły świetnym balem. Maleparta, który już się od sług dowiedział o dziecięciu, słyszał całą wrzawę balową i włosy sobie rwał na głowie.
Ani teść, ani żona, nie przyszli więcej do niego i doktor Julius tylko, który codziennie przychodził po swojego dukata, pokiwawszy głową, zażywszy kilkakroć tabaki, wracał nazad jak przyszedł,
Maleparta, któremu nie zostawało nadziei wyrwania się z więzów innym sposobem, wahając się chwycenia ostatniego środka, (bo lękał się utracić nadziei, co go utrzymywała) nareszcie odważył się próbować przeciągnąć na swoją stronę dr. Juliusa.
Niepodobna było lekarzowi nie widzieć że obłąkanie chorego, jeźli było kiedy to przeszło. Kilkakroć oznajmował żonie, iż mu się zdaje że starosta przyszedł do zupełnego zdrowia, ale zawsze Zuzanna uparcie go przekonywała, cytując to wczorajsze to dzisiejsze słowa i uczynki, że mąż jej cierpi zawsze przystępy pomięszania. Dr. Julius na to milczał, dziwił się tylko, że nigdy sam nie postrzegł najmniejszej oznaki obłąkania w pacjencie.
Maleparta ze swojej strony starał się dla doktora okazywać jak najprzytomniejszym, wstrzymując nawet od gniewu i rozpytując umyślnie o żonę, o dziecko z udaną czułością i troskliwością. Lekarz codzień mocniej się przekonywał, iż wykurował go. Ale ile razy z tą szczęśliwą nowiną zaszedł do starościny; ona z widocznem nieukontentowaniem odpowiadała mu:
— Wczoraj jeszcze, doktorze, miał akces furji wieczorem, wszyscy śmiech jego słyszeli.
Nie dodawała tylko, że śmiech ten wyrywał się z piersi więźnia, na głos księcia i Zuzanny, rozmawiających w sypialni o północy. Było się z czego śmiać i ryczeć szatańskim śmiechem i rykiem.
Doktor tracił głowę zupełnie i nakoniec milczał; obserwował tylko Malepartę uważniej, podwajał wizyty, a nic dojść nie mógł. Mniemany szaleniec odważył się nareszcie otworzyć przed doktorem.
— Słuchajcie — rzekł mu — wy nie wiecie i jesteście tylko narzędziem żony mojej, która chce mnie więzić, aby się pozbyć przytomności natrętnej świadka, a może zemsty człowieka mającego do niej prawo.
— Hm! co? — spytał przysuwając się doktor i składając ręce na gałce złoconej laski — co mówicie?
— Nie prawdaż doktorze — rzekł Maleparta — że trudno wam dostrzedz we mnie obłąkanie, które żona tylko wmawia w ciebie?
— Hm! hm! — I doktor potrząsł głową podsłuchując ciekawie.
— Wiedzcie, że nigdy obłąkanym nie byłem, chyba w tej chwili, kiedym się mścić porwał mojej zniewagi!
— Jakiej zniewagi? — spytał doktor.
— Żona mnie zdradzała z tym łotrem księciem Kazimierzem, któregom dobrze po plecach poznaczył, a jednak wylizał się i znowu tu chodzi.
W pół wierząc, w pół nie wierząc, doktor Julius słuchał, biorąc po troszę tabakę, otrząsając ją z mankietków i poprawiając ogromnego brylantowego sygneta.
— Na miłość Boga, doktorze — dodał Maleparta — wyrwijcie mnie z rąk żony i z tej niewoli! Oni mnie zabiją tem więzieniem!
— Jak będziecie zdrowi, to was wypuszczę.
— Nigdy, doktorze, ty ich nie znasz.
— Teraz nie mogę. Żona starosty codzień mi z prawdziwym smutkiem powiada, że masz akcesa w różnych porach dnia, najwięcej wieczorem i śmiejesz się, krzyczysz, wołasz!
— Trzebaby być z kamienia, aby nie oszaleć doktorze — zawołał Maleparta. — Przez tę ścianę odemnie tylko, pokój żony, słyszę głos jej kochanka, słyszę ich śmiechy, ich mowy o mnie.
Doktor pokręcił głową.
— Na Boga doktorze, każ mi zdjąć ten kaftan, wszak nie porywam się do nikogo.
— Trzeba spytać starościny.
— Ona nigdy nie pozwoli.
— Ja myślę przeciwnie.
— Doktorze, jeźli ty nie wyratujesz, to nikt!
Na te słowa, ostatni raz zażył tabaki lekarz, i kłaniając się wyszedł. Zaczynał widzieć jaśniej w tej sprawie, a choć sam sobie nie wierzył teraz i usiłował dla uspokojenia sumienia i miłości własnej wmówić, że Maleparta był obłąkanym prawdziwie z początku; przekonywał się że już nim nie jest. Rozmyślał nad tem głęboko. Po rozmowie z pacjentem, poszedł do starościny.
Przyjęła go jak zawsze z uprzedzającą grzecznością i rozpytywała troskliwie a tak naturalnie o męża, iż dr. Julius począł wątpić, żeby mogła nad nim się tak pastwić, taką udając czułość.
— Starosta ma się nad wszelkie spodziewanie lepiej — rzekł lekarz: — mogę prawie zaręczyć, że jest radykalnie wyleczony.
Zuzanna poruszyła się niecierpliwie:
— Za pozwoleniem waszem, ależ co wieczora prawie słyszę krzyki.
— Hm! — odparł doktor. — Niechżebym choć raz je posłyszał. Proszę wówczas postać po mnie.
— To się trafia w nocy.
— To nic nie szkodzi.
— I przechodzi prędko: moglibyście przybyć po czasie.
— Jakkolwiekbądź — dodał doktor: — ja mu już kazałem zdjąć kaftan, bo wszelki powrót furji uważam za niepodobny!
— Jakto? jakto? bez mojej wiadomości! — zawołała Zuzanna zrywając się, — kazaliście zdjąć mu kaftan?
— Ręczę, że to złych skutków za sobą nie pociągnie, jest zupełnie spokojny.
— Ale wy go nie znacie! wy go nie znacie — bledniejąc i czerwieniejąc, zakrzyczała starościna. Doktor począł wierzyć słowom Maleparty i niespokojny czekał końca rozmowy.
— Każcie mu go nazad włożyć! — zawołała Zuzanna.
— Nie mogę! — odparł doktor.
— To ja sama każę!
— To będzie gwałt niepotrzebny — rzekł grzecznie Julius.
— Ale ja doktorze — zawołała Zuzanna mniemając że go tem nastraszy — ja wezwę kogo innego, jeśli wy mi wierzyć nie zechcecie i nie posłuchacie.
Obraził się konsyljarz, schował złotą tabakiereczkę, porwał za laskę i odrzekł:
— Jak się wam podoba, starościno; wiedźcie tylko, że dziś jeszcze, za godzin dwie, wszyscy moi koledzy odbiorą cyrkularz odemnie o stanie choroby, i żaden się go leczyć nie podejmie.
— Czegoż więc chcecie odemnie? Grozicie mi! — wołała starościna pomięszana.
— Ale nie! — zimno odpowiedział doktor Julius — ja się tylko bronię! pan starosta nie cierpi furji i kaftan zdjąć mu kazałem; włożyć go bez potrzeby nie dozwolę. Wkrótce może być całkiem wykurowany, powrócony zostanie familji.
Podskoczyła na te słowa Zuzanna.
— Jak chcecie, doktorze, jak chcecie — zakrzyczała — ale ja na to nigdy nie zezwolę! On by mnie zabił.
— On! tak przytomny, tak troskliwie się o nią wypytujący codzień! Tak przywiązany do niej!
Zuzanna co się nieostrożnie wydała, pobladła okropnie, siadła udając spokojność i dobywając z kantorka rulonu dukatów, podała go doktorowi.
— Doktorze, leczcie go jak najstaranniej, ale nie wypuszczajcie, na miłość Bożą.
Z zimną krwią przyjął i schował do kieszeni pieniądze Niemiec, potem wstał, naciągnął rękawiczki i nizko się kłaniając, rzekł:
— Póty go nie puścimy, póki nie będzie zupełnie a zupełnie zdrów.
— Ja sama o tem najlepiej osądzę i powiem wam.
— Spuśćcie się na mnie — przerwał Julius i wyszedł.
Zuzanna porwała się niespokojna i pobiegła do sług. Dowiedziała się od nich że kaftana mężowi nieodjęto i powróciła uspokojona. Nakazała pilność największą, a mniemając że ujęła doktora, znowu wróciła do swoich zajęć i zabaw.
Nazajutrz dr. Julius o swojej zwykłej godzinie przyszedł do pacjenta. Odprawił pod jakimś pozorem sługę i wyjąwszy z kieszeni rulon dukatów pokazał go Maleparcie.
— To pieniądze waszej żony, która nie chce, żebyście byli zdrowi i wolni.
— Wiem o tem — stęknął mecenas.
— Oddaję wam — rzekł doktor kładnąc je na stoliku. — Ludzie mówią, że lubię pieniądze, ale jednak nie tyle, abym za nie dał sumienie. Każę wam zdjąć kaftan, będziecie wolni, sami myślcie jak uciekać, bo w tem wam pomódz nie potrafię.
To mówiąc wstał doktor i zabierał się do wyjścia; Maleparty oczy zabłyszczały, rzucił się chcąc dziękować, ale już Julius zniknął.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.