Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom IV/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom IV
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.

Wielkie zamieszanie panowało w domu starostwa Paprockich, na Krakowskiem. Cały dom był w ruchu, konni i piesi słudzy wybiegali na wszystkie strony, rozlatywali się po ulicach, gonili. Nieustannie zamykały się i odmykały wrota, a wewnątrz słychać było wrzawę, stąpanie, bieganie i krzyki.
Na górze, w salonie, na kanapie leżała z rozwianemi włosami starościna, w rannym muślinowym podwłośniku, twarz jej wyrażała przestrach, niepokój, udręczenie. Zrywała się, rzucała znowu, kładła i łamała ręce rozpaczając.
Przed nią z surową i smutną twarzą stał starosta Poraj — słowa nie mówił, milczał spoglądając na córkę i ciężko niekiedy wzdychał. Zuzanna to kryła twarz w ręce, to rzucała się jak obłąkana.
— To zdrada, wołała, to zdrada! on przekupił doktora: wszyscy zdrajcy! wszyscy na mnie z nim czyhają! Chcą mnie zgubić! On nie mógł uciec bez pomocy domowych! Dr. Julius najwinniejszy, kazał go puścić wolno! Ja przewidywałam, że się to na tem skończy! Ojcze, radź! radź! co począć!
— Nie ma rady — odezwał się starosta: — milczeć i czekać co się pokaże. Nie złapiemy go już, to pewna.
— Nie może się ukryć — zawołała Zuzanna — nie ma znajomych, nie ma przyjaciela, nie ma pieniędzy: potrzeba go schwytać koniecznie! Inaczej ja chwili nie będę spokojną, on się zasadzi, naprowadzi zbójców, przekupi ludzi!
Starosta milczał.
— Nieszczęście! nieszczęście! nieszczęśliwa godzina kiedym go poznała! O! ojcze, tyś winien wszystkiemu.
— Nie czyń mi wymówki, obojeśmy winni, oboje pokutujem, a Bóg wie kto z nas srożej!
Każdego wchodzącego sługę wypytywała napróżno Zuzanna, czy nie schwytano Maleparty. Nikt go nie widział, nikt poślaku wziąść nie mógł. Z wieczora niepojętym sposobem zniknął z izby więzień, a nazajutrz dopiero rano postrzeżono że go nie było i dano znać żonie. Zapóźno więc wysłani słudzy, rozbiegłszy się po całej Warszawie i po gościńcach, nawet wieści o zbiegu przynieść nie mogli.
Starościna rozpaczała. Dwóch, jeden po drugim posłańców, poleciało oznajmić księciu o niespodzianym wypadku. W godzinę książe Kazimierz przybył do starościny. Ale w twarzy jego więcej wylęknienia, niespokojności, niż przywiązania i współczucia wyczytać było można. Od niejakiego czasu książe widocznie stygnąć począł.
Ujrzawszy go starościna porwała się z kanapy i pobiegła ku niemu, płacząc.
— Wiesz! — zawołała — nie ma go, uciekł! Ludzie, słudzy, doktor, wszyscy mnie zdradzili.
— Ale gdzież się podzieć może? — rzekł dosyć zimno książe.
— Ani wiem, ani pojmuję, głowę tracę! ludzi rozesłałam! Co tu począć? radź! zmiłuj się! Radź! Ty wszystko wiesz! Jego zemsta straszna! On nie warjat!
— Mnie się zdaje, że on zniknie zupełnie i więcej się nie pokaże — rzekł książe: — bądź spokojna, cóżby zyskał chcąc cię prześladować?
— A! zemstę!
— Mówiłaś mi tylekroć, że go masz w ręku?
— Właśnie dla tego zabić mnie może, otruć!
— Nie odważyłby się!
— Ty go nie znasz, on się na wszystko odważy. Ja muszę uciekać!
— Dokąd?
— Sama nie wiem, ale prawda, Kaziu, dodała, prawda że się nie zawiodę rachując na ciebie: ty ze mną? prawda?
Książe był mocno zmięszany, i gdy chwytając go za rękę powtórzyła:
— Ty zawsze ze mną?
Ledwie się zebrał na odpowiedź wymuszoną:
— Możeszże o tem wątpić?
Po chwilce rozmowy, w której wydawała się niespokojność obojga, książe pożegnał starościnę i wyjechał.
Zaparto wrota kamienicy, u których pilna straż stała; rozesłano listy do rządców i dzierżawców majętności, ostrzegając o Maleparcie i opisując go jak obłąkanego co się doktorom wyrwał. Starościna spać nie mogła, bo jej się zdawało ciągle, że mąż dusi ją za gardło i dopomina się zemsty; jeść nie mogła, lękając otrucia. Dziecko swoje tuląc, wystraszona, wychudła latała po pustym domu, nie wiedząc co począć z sobą. Nowy cios ją czekał jeszcze.
Nazajutrz odebrała list księcia, pełen przysiąg stałej i niezłomnej miłości, ale pełniejszy jeszcze zgryzot sumienia i żalów, a definitive oznajmujący zerwanie stosunków i wyjazd do Paryża.
Starościna czytając go omdlała i przyszedłszy do siebie dzień cały płakała, rozpaczała, biegając od kolebki syna do okien, z których widzieć się jeszcze niewiernego spodziewała. Napisała do niego zaklinając, aby raz ostatni przybył do niej; ale książe wiedział że podobne pożegnania są najniebezpieczniejsze i umknął co najprędzej. Bez rozmysłu, jak szalona, Zuzanna pobiegła oznajmić ojcu, że jedzie do Paryża.
— Ja tu pozostać nie mogę — zawołała — on mnie napadnie i zabije mnie, zabije dziecko. On czeka na zemstę, muszę uciekać! Rządźcie wszystkiem, dajcie mi pieniędzy i dozwólcie jechać.
Starosta gdyby nie żal córki, niebardzo by się temu sprzeciwiał, a gdy zaczęła prosić go, błagać, płakać, zamilkł i rzekł wreszcie:
— Rób jak chcesz.
Zuzanna rozkazała pakować, i w ciągłej gorączce, wybierała się w drogę, ciesząc się że dogoni niewiernego. Tymczasem przyjaciele jej, dowiedziawszy się o wyjeździe, poczęli pocieszając odwiedzać; starościna z początku rozpaczająca, dała się rozerwać trochę i z początku mimowolnie gwałt sobie czyniąc, weszła w świat jeszcze aby go pożegnać; potem pożałowała go porzucić, mieniając na nowych i nieznanych ludzi. Książe zacierał się już w sercu, przez które się tylko przesunął, więcej dla tytułu, niż dla miłości pociągniony przez starościnę. I ta kobieta, powoli walcząc z sobą, niewiedząc sama co pocznie, jęła zwlekać odjazd, uspokajać się, aż nareszcie przestała całkiem mówić o nim.
Ale na przestrach, na żal, nie było lekarstwa, chyba rzucenie się w świat, w zabawy, w ten szum nieustanny, co głuszy wszystko, nawet sumienia głosy. Zuzanna inaczej uczynić nie mogła, i wróciła do dawnego życia. Księcia zastąpił kasztelanic, kasztelanica drugi książe, wielbicieli nie brakło, bo zdaje się że kobiecie (jak żołnierzowi liczba krzyżów) dodaje wziętości, wdzięku, powabu, liczba kochanków. Im która więcej ich miała tem więcej spodziewać się może; jak muchy siadają tam, gdzie widzą że jest już kilka lub było przed niemi.
Łatwo było zapomnieć Zuzannie, bo nigdy nikogo nie kochała sercem. Przywiązała się więc łatwo do zastępców pierwszego kochanka, a czując że się poniża moralnie, starała się wystawą, zbytkiem swym, blaskiem bogactwa ozłocić postępowanie, zaćmić sposób życia. Nigdy dom starościny nie był tak wspaniały, tak nieustannie pełen, nigdy tak żywo jeden po drugim nie postępowały bale, wieczory, maskarady.
Pieniądze lały się strugą, i napróżno starosta przestrzegał, że dochody nie wystarczały, że się poczęło robić lichwiarskie długi, Zuzanna zamykała mu usta tem, że z ich bogactwy zrujnować się było niepodobna.
Chciała się odurzyć, chciała zapomnieć w tym szale o Maleparcie, na którego wspomnienie stygła od strachu; napróżno, widziała go we śnie, lękała się dniem i nocą, każdy szelest, każde drzwi otwarcie, każdy krzyk głośniejszy ją przerażał. Tak było w początkach. Szczęściem czy nieszczęściem, tak dalece słychać o zbiegłym nie było, tak zupełnie przepadł bez wieści, że powoli Zuzanna uspokoiła się, mówiąc sobie:
— Nie wróci, ukryć się gdzieś musiał ze swoim wstydem. Zapomniał zemsty! Może umarł? O! wolniejsza bym była!
Ale zarówno o życiu, jak o śmierci Maleparty, żadnej wiadomości nie było.
Starościna, jak naówczas powiadano, używała świata, aby się odurzyć, sypała pieniądze na powozy, konie, liberje, stroje i przyjęcie gości, co szydzili gdy im czego zdawało się braknąć u niej; szydzili gdy czego znaleźli za wiele; szydzili czy było z czego, czy nie było, zaledwie wyszli za próg. Na zabezpieczenie od tych szyderstw szły ogromne pieniądze; zadzierżawiano na dwanaście lat wioski, dawano drugie w zastawy choć nielegalnie, zapożyczano na inne. Z początku szło gładko i łatwo, ale skutkiem nierządu i tego zawrotu głowy, który rujnujących się porywa — zaczęło potem iść co raz trudniej i gorzej. Starosta przestrzegał córkę, ale sam nie lepiej się na oszczędności rozumiejąc, wielce pobłażającym będąc dla utracjuszów, słabo się tylko opierał zbytkowi, który mile łechtał jego dumę.
A wśród szału, wśród wrzawy, w jakiej nieustannie żyła Zuzanna, dziecię jej oddane w ręce sługom, ledwie na chwilę wieczorem widząc matkę, wychowywało się jak wszystkie inne dzieci kobiet, co świat więcej i siebie niż obowiązki kochają. Małego Alberta nie znać było w domu, nie słychać, mało osób wiedziało że starościna miała syna.
Tak minął rok cały, rok drugi i trzeci a o Maleparcie ani wiadomości, ani słychu. Starościna ciągle w Warszawie jeszcze przebywała, ojciec przy niej. Zapomniano nareszcie tego, z czyjej łaski tak się wystawnie wiodło życie, czyją majętność tak wesoło rozpraszano. Zuzanna mieniając kochanków jaśnie oświeconych i jaśnie wielmożnych, schodziła starzejąc coraz to na mniej słynnych, coraz to na mniej znakomitych. W miarę jak zbytek wysileniem wielkiem utrzymujący się, niknąć zaczynał, i towarzystwo się otaczające starościnę zmieniało i adoratorowie ubywali.
Przyszła chwila, w której potrzeba było myśleć o wyjeździe na wieś, bo pieniędzy zabrakło i nikt ich więcej pożyczyć nie chciał. Lichwiarze, którym ogromne narastały procenta, zalękli się i skurczyli dłonie, poczęli się rozpatrywać w ewikcji, znaleźli ją kruchą bardzo i dokuczali coraz to natrętniej. Starościnie też świat coraz brzydł, bo się z nim pozłota powoli ścierała. Starosta Poraj starzał i chciał już spoczynku: widząc że krzesła sobie w Senacie nie wyczapkuje i nie wytraktuje, począł myśleć o wziętości w swoim powiecie i zażądał doń powrócić. Porajów dzięki zabiegłości jego, teraz był czysty od długów, na nim jeszcze żyć było można przystojnie na wsi, a nawet wystawnie dla szlachty domatorów, którym ostatki warszawskie wydawały się jeszcze dostatkami.
Wszakże gdy przyszło do wyjazdu, gdy trzeba było może na zawsze porzucić ulubioną Warszawę, gdzie Zuzanna tyle doświadczyła, użyła, tyle wycierpiała i tyle przebyła; gdzie starosta tyle miał znajomości i stosunków obiecujących choć w oddaleniu ziszczenie owego marzenia o senatorskiem krześle; gdy przyszło jechać na wieś do starego zamku, zamieszkanego przez jednę panią Katarzynę, (która wpadła była w dewocją niepohamowaną); gdy przyszło rozstać się z mniemanemi przyjaciołmi, z balami, z fetami, z wszystkiem co tak długo stanowiło życie — zapłakała Zuzanna, zasmucił się starosta. Oboje patrzali na przybory podróży, jak na smutny obrzęd jakiś, milczeli zadumani oboje. Wprawdzie ostatni kochanek starościny zaprzysiągł się jej przybyć na wieś i zamieszkać dla niej na wsi; ale możnaż mu było po tylu smutnych doświadczeniach wierzyć?
Zuzanna płakała! Innej kobiecie wystarczyłoby dziecięcia; jej dziecko było tylko kłopotem nieznośnym i zawadą, a na myśl nie przyszło cieszyć się niem. Albertek chował się w izbie służących, nie pokazując prawie nigdy matce. Smutnem więc okiem poglądała na swój wyjazd starościna, jak na wyrok wiecznej nudy, jak na rozbrat z miłym światem, ale nie można było dalej żyć w Warszawie, na takiej stopie jak dawniej, a zniżyć się nie chciano. Najlepszym więc i jedynym sposobem było, jak wszyscy zrujnowani, wyjechać na wieś. Tak się stało. Jednego zimowego poranku, przechodnie ujrzeli na krakowskiem przedmieściu, ciągnący długi szereg powozów, bryk, koni, fur, ludzi. W środku ogromna kareta na saniach, sześcią końmi ciągniona, z zapuszczonemi firankami, mieściła w sobie starościnę i starego Poraja. Tuląc twarz w chustkę, Zuzanna rzewnemi łzami płakała po lubej Warszawie. Ojciec ją jako tako pocieszał, sam niewiele mniej od niej cierpiąc. Obojga życie całe, serce całe zostało w Warszawie, duma ich wiodła tylko na wieś, robili jej ofiarę, a nad ofiarą płakali.
— O! mój ojcze, mój ojcze! — wołała Zuzanna — ja nie pojmuję, jak mogliśmy tak prędko stracić, zmarnować taką fortunę. Myśmy jej nie stracili, ludzie nas oszukują, kradną.
— Hm — odparł smutny starosta — to bardzo być może, ale wszystko jedno, czy myśmy ją stracili, czy ludzie nam z rąk wydarli, dość że jej nie mamy. Trzeba teraz żyć znowu na Porajowie; dobrze że się choć to oczyściło!
Zuzanna milczała, wyjeżdżali właśnie za rogatki i byli już w polu, wrzawa otaczająca ustała, sanie po wyślizganej drodze sunęły się szybko, myśli równie rączo leciały naprzód. Płakała Zuzanna, wzdychał starosta. Tak dojechali w ponurem milczeniu na popas, któren przysposobiono o mil trzy, w karczmie u brzegu lasu stojącej. — Gdy otwarto drzwiczki karety i starosta wysiadał, zastąpił mu drogę czarno zarosły, odarty mężczyzna, który z podełba nań naprzód spojrzał, potem o jałmużnę cicho poprosił. Starosta kazał go odepchnąć, Zuzanna przeszła mimo niewidząc. Żebrak wyglądał na podupadłego szlachcica, niewiele się, jak zdawało, troszcząc o jałmużnę, o którą jakby dla formy poprosił, stanął na uboczu i uważnie patrzał. Podszedł ku drzwiom karczmy, zajrzał jeszcze przez nie i wtuliwszy wytartą czapkę na uszy, puścił się szybkim krokiem w las.
Uszedłszy kilka set kroków, zbił się z wielkiej drogi i puścił mało udeptaną ścieżką, wiodącą pomiędzy gęste zarośla. Po kwandransie może drogi zastanowił się u starego dębu, od którego wypruchniałego pnia gęsty dym podnosił się w górę. Na około siedzieli kilku ludzi w kożuchach i opończach z prostego sukna. Pomiędzy niemi z twarzą wyżółkłą, bladą, wyniszczony, zarosły, ze zgasłemi oczyma, sinemi wargami, siedział zgarbiony, schylony we dwoje i grzejący się najbliżej ogniska, człowiek. Próżne miejsce do koła zostawione dowodziło, że go towarzysze szanowali, on milczał i oni nie śmieli milczenia przerywać. Na skrzyp śniegu pod butami przybywającego, siwy podniósł głowę, nastawił uszy, oczy wytrzeszczył i zawołał:
— To ty Nuchim?
— To ja!
— A cóż! czy to oni?
— Niezawodnie.
— Nie zwiódł nas więc arędarz?
— Nie, sam na swoje oczy ich widziałem, poznałem, jestem pewny że oni, ale jadą ludnie.
Siwy się skrzywił dziwnie, a potem spytał:
— I cóż z tego?
— Napadać ich, nie byłoby rozumnie.
— Alboż ci kto mówi, że rozumnego co robić mamy?
— Niebezpiecznie — rzekł pierwszy — którego Nuchimem nazwano.
— I cóż z tego? Wszak zawsze będzie niebezpieczeństwo.
— Dobrze to wam — odparł Nuchim — co nic do stracenia nie macie, ale dla nas?
— A wy? śmiejąc się rzekł siwy.
— Ale my nie idziemy mścić się!
— Lepiej, bo za pieniądze.
— Nie pójdziemy za żadne w świecie.
— To mi wszystko jedno, ja sam pójdę! — zawołał siwy. — Dajcie mi konia i strzelbę.
Wszyscy umilkli, poglądając na siwego, który jakby się zaraz wybierał, sięgał po strzelbę stojącą pod dębem i szukał konia oczyma.
— Nie spieszcie się — rzekł Nuchim — oni jeszcze popasają, i nie prędko zapewne z karczmy wyjadą.
— Wolę poczekać, niż chybić chwili, której tyle lat czekałem! O! nareszcie, będę ją miał w ręku. Czekałem na nią długo! wystałem się nie raz w nocy na ulicy, pod domem, namarzłem napróżno, postoję teraz. W którym jadą powozie?
— Powozów cały szereg: w jednej karecie jedzie kobieta z starym mężczyzną, mruknąłem prosząc ich o jałmużnę, stary kazał mnie odepchnąć, kobieta ani spojrzała.
Siwemu zabłyszczały oczy.
— Dajcież mi konia! — dajcie mi konia! — zakrzyczał — żwawo konia.
— Napróżno się spieszycie, jeszcze będzie dosyć czasu!
Nuchim wstrzymywał napróżno siwego, który się rwał, wołał aby mu podano konia. Ale nikt go dać nie chciał, a nareszcie jeden się odezwał:
— Chyba za niego zapłacicie, bo i wy i koń przepadniecie niechybnie: gdzież się na taką ciżbę porywać jednemu!
Zacisnął usta siwy, dobył kieski skórzanej i spytał.
— A co za konia?
— Wiele dacie za niego? — rzekł jeden.
— Co chcesz za konia! co chcesz!.... gadaj — zawrzeszczał stary.
— Dziesięć czerwonych.
— Na masz, dawaj mi go!
W milczeniu przywiedli konia, i już nań miał siadać stary opatrzywszy rusznicę, gdy Nuchim porwał go za rękę i odprowadził w krzaki.
— Weźcie no na uwagę — rzekł z cicha — czekaliście dłużej, możecie poczekać krócej. Nie wyrywajcie się, bo dalipan to nie rozum! Nic nie zrobicie, a nadstawicie szyi nadaremnie.
— Alboż o to dbam?
— Ale dbacie choć o tę zemstę? — rzekł Nuchim, ruszając ramionami.
— Nie wątpicie o tem, spodziewam się, kiedym dla niej z wami się aż związał!
— No, to dla tej zemsty, jeźli ją mieć chcecie, wybierzcie sobie inną porę. Znajdziemy ją jeszcze. Jadą na wieś, nadybiemy łatwo po nocy samę jedną.
— Może i macie słuszność — rzekł siwy — ale czekać, czekać, kiedy się już tyle czekało, tyle wycierpiało, wymęczyło szukaniem zemsty, i ma się ją w ręku.
— Cóż wy to nazywacie, że ją macie w ręku? — rzekł Nuchim. — Licho tam pozna w którym powozie jedzie.
— Ja poczuję — rzekł stary.
Nuchim się uśmiechnął.
— Ludzi pełno!
— Cóż mi ludzie! niech mnie potem zabiją! muszę się pomścić!
— No! to jak sobie chcecie, ale wcale nie rachujcie na nas. — To mówiąc odszedł. Stary począł się namyślać, chodzić i rzuciwszy strzelbą o drzewo z niechęcią, usiadł znowu milczący u ogniska. Otaczający go patrzali nań i milczeli.
Któryż z czytelników, w siwym wychudłym starcu, nie poznał jeszcze Maleparty? On to był w istocie. Wymknąwszy się z Warszawy ze stu czerwonemi złotyma, szybko się ku Lublinowi puścił i wyszukał dawnego towarzysza pierwszej swej zasadzki, przechrztę. Z nim razem ułożyli czyhać na starościnę i albo ją żywcem porwać, albo zabić. Mecenas chciał zemsty koniecznie i wahał się jeszcze jak ją miał spełnić. Trzy całe lata szukali z Nuchimem sposobności rzucenia się na starościnę i nie znaleźli jej. W Warszawie, tak ludnej naówczas, ciężko było napaść na ulicy jadącego i wymknąć się niepostrzeżonemu. Zuzanna zaś prawie zawsze, czy skutkiem ostrożności, czy wypadkiem, powracała do domu, wyjeżdżała z niego, w towarzystwie dość licznem. Sto razy może czatujący zasadzali się, a zawsze napróżno: zawsze ktoś nadjechał, coś im przeszkodziło. Maleparta ukryty w izdebce najętej z Nuchimem na Pradze, codzień wchodził o zmierzchu do miasta, stawał u wrot swego domu i czatował. Posiwiał na tych czatach, zjadł co miał pieniędzy i Bóg wie zkąd i jak dostał ich znowu, a nie opuścił obranego stanowiska. Wychudły, zarosły, zsiwiały, nie do poznania był prawie, a nie ukazywał się dla ostrożności, chyba nocą. Raz do jadącej zniecierpliwiony mąż wystrzelił nawet, ale zwilgocony proch nie zajął się, zdruzgotał fuzją o ziemię i uciekł; a nazajutrz stanął znowu w tem samem miejscu. Widział on z tego stanowiska całe życie żony, wszystkich jej kochanków policzył, a nie raz marznąc u bramy, słyszał jak spijano wiwaty na górze; poglądał w oświecone okna i zębami zgrzytał. Codzień obiecywał sobie zemstę na jutro, i codzień kładł się spać zawiedziony. Nareszcie wieść o wyjeździe żony na wieś, którą dostał od szpiega, uradowała go; klasnął w dłonie wołając: — Teraz się pomszczę! I zwoławszy wszystkich znajomych Nuchima, puścił się z niemi przodem drogą, którą starosta jechać miał, spodziewając łatwiej przydybać gdzie w nocy, wśród lasu.
Tuśmy zastali Malepartę, ale jak widzimy, i tu jeszcze tak długo obmyślana miała go ominąć zemsta, porywać się na zgraję otaczającą podróżnych, z garstką ludzi, było niepodobna. Widział to Maleparta, rzucił z rozpaczy strzelbę o ziemię, puścił konia i siadł u ognia. Dumał długo, ale zniecierpliwiony porwał się nareszcie obłąkany prawie:
— Nie! nie! nie! — zakrzyczał — dłużej czekać nie mogę. Niech się co chce dzieje, niech zginę, ale dłużej nie wytrzymam.
To powiedziawszy porwał znowu strzelbę i przyrządziwszy ją drżącemi rękoma, wyciągnął jednę szukając konia.
— Panie starosto! — rzekł Nuchim, nie gubcie się!
— Daj mi pokój!
— A jeźli się gubić chcecie, zapłaćcież nam.
Odpasał trzos Maleparta i wysypał na śnieg pieniądze.
— Bierzcie z lichem co mam, niczego nie potrzebuję, tylko się pomścić.
— Byleście się tylko mogli pomścić.
— Muszę!
Zawołał i dosiadł konia, a nie pożegnawszy i skinieniem głowy nikogo, puścił się czwałem ku wielkiej drodze. Im bardziej do niej się zbliżał, tem serce mocniej mu biło. Stanął za sosną i rzucił okiem po gościńcu.
Nikogo.
Szukał śladów na śniegu, ale tyle ich tam było! Może przejechali już, pomyślał. A! to być nie może! Wszak ja ją muszę zabić!
I stał, stał godzinę i drugą, a za każdym szelestem odwracał się, za każdemi przesuwającemi się sankami chwytał strzelbę, i zawiedziony zwieszał głowę, bił, męczył konia ze złości.
Ku wieczorowi już się miało, gdy od strony, z której się podróżnych spodziewał, postrzegł nareszcie chciwemi oczyma czerniejący długi szereg sani i konnych. Zatrzymał duch, zębami nabił skałkę u fuzji, opatrzył ją i stał z wlepionemi oczyma usiłując rozpoznać powóz, w którym jechała żona. Powoli przesuwać się zaczęły sanie z kuchnią, czeladzią, dworem, nareszcie ukazała się kareta, ciągniona sześcią końmi w niejakiem oddaleniu od innych powozów.
Gwałtowniej uderzyło mu serce. W jednej chwili spiął konia, przeskoczył i zmierzywszy, wystrzelił. Konie rzuciły się w bok, ludzie krzyczeć poczęli, Maleparta zawrócił się chcąc uciekać, ale koń grzebiąc się w śniegu na zawrocie związał i upadł. Na huk wystrzału nadbiegli dworacy i leżącego na ziemi tłuc poczęli.
— Co to jest? kto to? Co?
Wołano zewsząd, z karety bojaźliwie ukazała się głowa kobiety i starca. Konie się zatrzymały.
— Zbójca! zbójca! — wołano.
W tem sługa, który pilnował Maleparty gdy go pod pozorem obłąkania więżono — zakrzyczał:
— To pan!
Na te słowa drzwiczki się otwarły i Zuzanna wychylając się, rozkazała:
— Związać! związać!
— To pan! — powtórzył sługa.
— Wsadzić go do drugich sań związanego! — zawołała głośniej Zuzanna.
— Kto ranny? — spytał starosta tchórzliwie.
— Nikt dzięki Bogu i mamy go w ręku — odpowiedziała córka. — Nie puszczajcie go — krzyknęła do ludzi — związanego prowadźcie na saniach z nami, a pierwszy co słowo o tem piśnie, służbę utraci, jeźli nie gorzej. Ruszaj — dodała do furmana, zamykając drzwiczki i spuszczając firanki. — Ruszaj.
Strzał Maleparty pospieszny i nie wprawną ręką kierowany, przebił tylko deskę w karecie, i nikogo nietknąwszy, kula na wylot przeszła i utkwiła w śniegu o kilkadziesiąt kroków. Napróżno rozpaczliwie się broniąc, bił i szablą i ręką i rusznicą z kolei schwytany; ludzie porwawszy go z tyłu związali i w milczeniu rzucili na sanie. Koń wychwycił się i pobiegł w las wierzgając, a dwór w milczeniu popędził doganiając wyprzedzającą go karetę. Przez cały las wczwał lecieli wszyscy, lękając się nowej zasadzki.
Na noclegu w osobnej izbie umieszczono z rozkazu żony Malepartę, który ryczał z gniewu i złości całą noc. Nazajutrz rano nim słońce weszło, upakowano się do drogi i z widocznym ruszono pospiechem; ludzie szeptali między sobą, starosta i Zuzanna ponuro milczeli.
— Mamy go więc znowu w swoim ręku — odezwała się ku południowi Zuzanna. — Pan Bóg ocalił nas. Co teraz z nim poczniemy?
— Daj mi pokój — odpowiedział starosta: — samaś po większej części temu winna, myśl co masz zrobić, ja od wszystkiego ręce umywam.
— Potrzeba go zamknąć znowu — powiedziała Zuzanna — inaczej z życiem nawet bezpieczni być nie możemy.
— To się wymknie znowu! — rzekł z westchnieniem starosta.
— O! teraz ja sama będę go pilnować! szepnęła Zuzanna.
Ojciec wzruszył tylko ramionami.
Im więcej do Porajowa się zbliżali, tem pomimo pozornej swej obojętności, niespokojniejszą była Zuzanna. Tysiące myśli krążyło jej po głowie: wymyślała jakby się zapewnić że drugi raz nie wymknie się już Maleparta i stanęło na tem, aby go zamknąć w osobnej warownej baszcie, dotąd nie zamieszkanej oddawna. Nim przyjechali do domu, już rozkazy względem tego były wydane i posłaniec pobiegł przodem, aby przygotować więzienie Maleparty. On w odrętwieniu spoczywał w saniach, nie mówiąc słowa, tylko oczyma zbłąkanemi wodził po otaczających go ludziach i resztą zębów zgrzytał, jak dzikie zwierze, które na łowach pochwycą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.