Mali mężczyzni/Rozdział czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Mali mężczyzni
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Tytuł orygin. Little men
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział czwarty.
Stopniowe postępy.

W poniedziałek rano Alfred wszedł zalękniony do klasy, przewidując że się będzie musiał zdradzić przed kolegami ze swą ciemnotą; ale pan Bhaer wyznaczył, mu miejsce we framudze od okna, gdzie się mógł odwrócić od chłopców, i Franz wysłuchał go tam lekcyi; nikt więc nie słyszał jego mylnych odpowiedzi, i nie widział kleksów na kajecie. Szczerze był wdzięczny Alfred za to i pracował tak pilnie, że profesor zobaczywszy jego rozpaloną twarzyczkę i palce pomazane atramentem, powiedział uśmiechając się:
„Nie pracuj tak ciężko, chłopcze, bo się zmęczysz, a czasu jest dosyć przed tobą.“
„Muszę ciężko pracować, żeby dogonić kolegów, bo oni umieją dużo, a ja zgoła nic,“ rzekł Alfred.
„Owszem, umiész bardzo wiele rzeczy, całkiem im nieznanych,“ powiedział pan Bhaer siadając obok niego, podczas gdy Franz uczył młodszą dziatwę, tabliczki mnożenia,
„Doprawdy?“ spytał Alfred z niedowierzeniem. „Tak, mój chłopcze; umiész naprzykład opanować swój temperament, a Jakubek który w prawdzie biegłym jest w rachunkach, tego znów nie potrafi. Jest to ważna umiejętność, i zdaje mi się że ją gruntownie posiadasz. Daléj, potrafisz grać na skrzypcach, tego również żaden z twoich kolegów nie umié — a co najważniejsze: szczerze pragniesz nauczyć się czegoś, co jest połową wygranéj. Z początku życie wyda ci się tutaj trudném, doznasz nieraz zniechęcenia, — lecz jeżeli wytrwasz w pracy, będzie się stawało coraz łatwiejszém.“
Alfredowi twarz pałała, gdy słuchał wyliczania swych umiejętności; bo chociaż szereg był krótki, niezmiernie go to ucieszyło, że już coś ma na początek. „Prawda, że umiem opanować temperament, bo mię ojciec biciem tego nauczył; prawda i to, że potrafię grać na skrzypcach, chociaż nie wiem gdzie jest zatoka Biskajska,“ pomyślał z uciechą, trudną do opisania. Potém rzekł uroczyście i tak głośno, że aż Adaś usłyszał:
Chcę się uczyć i będę dokładał starań. Nigdym nie chodził do szkoły, ale nie moja w tém wina; i jeżeli chłopcy nie będą mię wyśmiewać, to mi tu będzie doskonale, boście tacy dobrzy dla mnie, ty i pani Bhaer.“
„Nie będą się wyśmiewać, ale gdyby sobie który pozwolił, tobym... tobym... zakazał!“ wykrzyknął Adaś, zapominając gdzie się znajduje.
Gdy około południa nauki zostały przerwane wszyscy pobiegli na górę, dowiedziéć się, co tam słychać.
Pan Bhaer, mając przekonanie, że pożyteczniéj będzie wskazać owego dnia, chłopcom, jak wzajemnie dopomagać sobie, niżeli im wykładać arytmetykę, — opowiedział przygody Alfreda, w sposób tak rzewny i zajmujący, że poczciwe dzieci obiecały mu być pomocą, mając sobie za zaszczyt udzielanie jéj, młodzieńcowi tak pięknie grającemu na skrzypcach. To odwołanie się do nich, przyniosło pożądane owoce, i Alfred miał niewiele trudności do zwalczania, bo mu każdy ułatwiał pracę.
Ale póki nie nabrał więcéj sił, wzbraniano mu wielkiego mozołu, i pani Ludwika obmyślała różne domowe rozrywki na czas, kiedy inni byli zajęci książkami. Najlepszém jednak lekarstwem było pielęgnowanie ogródka; pracował téż pilnie: najwpierw uprawił ziemię, potém zasiał groch i pilnie śledząc jego wzrost, cieszył się każdym zielonym listkiem, każdą łodyżką. Żaden w świecie ogród nie był tak starannie skopywany, i pan Bhaer szczerze się obawiając, czy nasiona będą mogły kiełkować z tego powodu, wyznaczał mu lekkie zajęcia przy kwiatach lub truskawkach, gdzie się Alfred z takiém przejęciem krzątał, jak rojące się wkoło niego pszczoły.
„Ze wszystkich twych nowych zdobyczy, najlepiéj mi się te podobają,“ mówiła pani Ludwika szczypiąc mu czerstwe policzki, niegdyś tak blade, — i klepiąc po plecach, dawniéj przygarbionych, — a teraz już prostych prawie, skutkiem zdrowego zajęcia, dobrego pożywienia, i wydobycia się z biédy, która tak gnębi i przygniata.
W Adasiu miał Alfred przyjaciela, w Tomku opiekuna, a w Stokrotce osłodę w każdem strapieniu: bo chociaż te dzieci młodsze, były odeń, przez nieśmiałość lubił ich niewinne towarzystwo, a unikał głośnych zabaw starszych chłopców. Pan Artur Laurence nie zapominał o nim, i przysyłał mu ubranie, książki, nuty, serdeczne pozdrowienia, a od czasu do czasu przyjeżdżał zobaczyć jak mu się powodzi, albo go brał do miasta, na jaki koncert. W takich razach, zdawało się Alfredowi, że jest w siódmém niebie: mieszkał bowiem w jego wspaniałym domu, obcował z jego piękną żoną i uroczą córeczką, zjadał smaczny obiad, i tyle zawsze zaznał uciech, że dniami i nocami marzył o nich i mówił.
Tak jest łatwo uszczęśliwić dziecko, że się żal robi, iż w świecie tak pełnym słonecznych promieni i powabnych rzeczy, mogą istniéć smutne twarzyczki, próżne rączęta lub tęskne serduszka. Pod wpływem takiego to uczucia, państwo Bhaer zbiérali każdą okruszynę, aby nią nakarmić gromadkę swych zgłodniałych wróbelków, — sami będąc bogaci, tylko w miłosierdzie. Wiele przyjaciółek pani Ludwiki, przysyłało jéj odrzucone już swych dzieci zabawki, których naprawą zajmował się Alfred, bardzo zręcznym będąc do tego. Niejedno dżdżyste popołudnie spędził więc z flaszeczką gumy, z pudełkiem farb, i z nożem, — naprawiając meble, zwierzęta i różne gry, podczas kiedy Stokrotka stroiła poszarpane lalki. W miarę jak cacka zostawały przyprowadzone do kwitnącego stanu, chowano je w szufladzie przeznaczonéj do ubiérania choinki na Boże Narodzenie, dla biédnych dzieci z okolicy; w taki bowiem sposób obchodzili chłopcy z Plumfield Narodzenie się Tego, który miłował ubogich i błogosławił maluczkich.
Adaś niezmordowanie czytywał i objaśniał Alfredowi swe ulubione książki, i niejedną miłą godzinę spędzili na staréj wierzbie, rozmawiając o Robinsonie kruzo, o nocach arabskich, lub o powieściach pani Edgeworth. To mu otworzyło nowy świat: zaciekawiony powieściami, prędko nauczył się czytać, a tak był dumnym z téj umiejętności, że się obawiano, aby jak Adaś, nie wyszedł na móla.
W niespodziany zupełnie sposób pozyskał, Alfred jeszcze jedną pomoc: oto wielu chłopców zajmowało się tam handlem; państwo Bhaer wiedząc bowiem że jako ubodzy, będą kiedyś musieli pracą torować sobie drogę na świecie, pomagali im w zapewnianiu sobie niezależności. Tomek sprzedawał jajka swych kur; Jakubek spekulował na dostawie żywności; Franz pomagał panu Bhaer uczyć; Antoś wykonywał tokarskie roboty; Adaś budował młyny wodne lub maszyny własnego pomysłu, i obdarzał niemi chłopców, chociaż jako zbyt zawikłane, nie mogły się na nic przydać.
„Niechaj będzie mechanikiem, jeżeli zechce,“ mówił pan Bhaer. „Jak chłopiec ma rzemiosło w ręku, to już może być pewien niezależnego bytu. Praca jest rzeczą zbawienną, i jakiekolwiek zdolności okażą moi chłopcy: do poezyi czy do pługa, będą je uprawiać i pożytkować, o ile się tylko da.“
Gdy Alfred przybiegł zatem pewnego dnia, z rozognioną twarzą, i zapytał pana Bhaer:
„Czy mogę grać towarzystwu, które dziś urządza piknik w naszym lesie? Zapłacono by mi, a ja choćbym chciał zarabiać pieniądze, jak tamci chłopcy, nie mam innego sposobu, prócz grania na skrzypcach.“
Profesor odpowiedział chętnie: „Jdź, życzę ci dobrego powodzenia. To przyjemna, lekka praca, i rad jestem że ci się nadarzyła.“
Alfred skorzystał z pozwolenia i tak mu się powiodło, że przyniósł do domu dwa dollary, które pokazał z wielkiém zadzwoleniem, opowiadając z zapałem że mu bardzo wesoło czas przeszedł, że goście byli dlań łaskawi i obiecali często go wzywać.
„To daleko milsze zajęcie, niż grywanie na ulicach, bo wtedy nie dostawałem wcale pieniędzy, a teraz wszystkie przechodzą do moich rąk, i prócz tego bawię się doskonale. Wszedłem już w interesa, jak Tomek i Jakubek, co mię bardzo cieszy,“ rzekł Alfred, z dumą klepiąc stary pugilares, jak gdyby już był miljonerem. Jstotnie, wszedł „w interesa“, bo gdy lato nastało, częste odbywały się pikniki, i był rozrywany. Pan Bhaer pozwalał mu korzystać z tego, ale z warunkiem żeby nie zaniedbywał lekcyi, i żeby towarzystwo było przyzwoite; tłomaczył mu bowiem, że każdemu jest potrzebna edukacya, chociażby skromna, i że pieniądze nie powinny go tam nigdy wabić, gdzie by znalazł pokusę do złego. Alfred w zupełności odpowiadał jego życzeniom, i przyjemnie było widziéć tego niewinnego chłopca, gdy odjeżdżał z wesołym orszakiem lub wracał do domu, wygrywając sobie, — zmęczony lecz wesoły, z uczciwie zarobionym groszem w jednéj kieszeni, a z łakociami w drugiéj, bo o Stokrotce i Teodorku nigdy nie zapominał.
„Będę póty składał pieniądze, póki nie kupię skrzypcy, a potém będę się już mógł sam utrzymywać, — nieprawda?“ rzekł pewnego razu, oddając panu Bhaer dollary do schowania.
„Tak się spodziéwam, mój Alfredzie; ale wpierwéj musisz wzmocnić zdrowie i przyuczyć się muzyki; wówczas pan Laurence obmyśli ci jaką posadę, a za kilka lat, wszyscy się zjedziemy, żeby cię usłyszeć grającego publicznie.“
Dzięki doznawanéj zachęcie i nadziejom jakie starano się w nim rozbudzić, życie spływało mu coraz łatwiéj, miléj, i w muzyce robił takie postępy, że profesor wybaczał mu nieco mniejsze przykładanie się do innych nauk; zwłaszcza iż wiedział, że każdy najlepiéj to wykonywa, w czém ma upodobanie. Gdy zaniedbał jaką ważną lekcyę, odbierano mu na jeden dzień, skrzypce i smyczek, — co dlań było największą karą.
Stokrotka miała wielki pociąg do muzyki, i szczególne poszanowanie dla każdego co grał. Często ją więc zastawano siedzącą na wschodach pod drzwiami Alfreda, podczas gdy się oddawał ćwiczeniom. Sprawiało mu to wielką przyjemność i starał się grać jak najlepiéj dla swéj niewidzialnéj słuchaczki, która niechcąc nigdy wejść do pokoiku, szyła na progu, lub bawiła się lalką, z wyrazem rozmarzenia na twarzyczce. Ciocia Ludwika zobaczywszy ją w tym stanie, myślała zazwyczaj „jakaż ona podobna do mojéj Elżbietki!“ i odchodziła po cichu, by jéj nawet swoją obecnością, nie zatruwać błogiéj chwili. Alfred bardzo był przywiązany do pani Bhaer, ale jeszcze więcéj do zacnego profesora, który z ojcowską troskliwością czuwał nad tym nieśmiałym, wątłym chłopcem, cudem wyratowanym z łódki, przez dwanaście lat niemiłosiernie miotanéj na wzburzonem morzu życia. Anioł stróż musiał rozciągać opiekę nad biedakiém, bo chociaż ciało ucierpiało, dusza zdawała się nieuszkodzoną, i wydobyła się na ląd w stanie takiéj niewinności, jak dziecię wyrwane z toni. Pewno zamiłowanie w muzyce utrzymywało w nim błogi spokój, mimo otaczającéj go dysharmonii, — przynajmniéj tak dowodził pan Artur Laurence, a musiał być doświadczony w tym względzie. Bądź co bądź, ojciec Bhaer miał prawdziwą przyjemność w rozwijaniu przymiotów Alfreda i leczeniu go z wad, a nowy ten wychowanek okazywał się tak uległym i kochającym, jak dziewczynka. Profesor nazywał go swoją „córką“ w rozmowach z żoną, która wyśmiewała go trochę za tę słabość, woląc chłopców z usposobienem męzkiém, a nie słabém i lękliwém; ale mimo to pieściła go nienmiéj niż Stokrotkę, i Alfred uważał ją za kobietę wyjątkowéj dobroci.
Jedną tylko wadą niepokoił państwa Bhaer, chociaż wiedzieli że się musiała zrodzić z lękliwości i ciemnoty: oto kłamał niekiedy. Nie były to czarne kłamstwa, rzadko przechodziły kolor szary, a nawet często bywały bieluchnym żarcikiem, ale bądź co bądź kłamstwo jest zawsze kłamstwem, i chociaż wszyscy prawimy grzeczne nieprawdy na tym dziwacznym świecie, jest to rzecz naganna i każdy wié o tém.
„Nie możesz być nigdy dosyć uważający w tym względzie; czuwaj nad językiem, nad wzrokiem, nad ręką, bo łatwo jest dopuścić się nieprawdy mową, spojrzeniem i czynem,“ rzekł mu pewnego razu, pan Bhaer.
„Wiem że to rzecz naganna i nie chciałbym kłamać, alem zauważył, że daleko jest łatwiéj radzić sobie w życiu nierachując się bardzo ściśle z prawdą. Dawniéj dla tegom kłamał że się bałem ojca i jego towarzysza, a dziś kłamię, gdy się lękam, żeby mię chłopcy z czego nie wyśmieli. Wiem że to jest źle, ale się zapominam,“ rzekł Alfred mocno zawstydzony.
„Ja także kłamałem będąc bardzo małym chłopczykiem, i jakem jeszcze kłamał! ale mię wyleczyła babunia. Zgadnij jakim téż sposobem? Rodzice mię przestrzegali, łajali, karali, alem ja się ciągle zapominał, zupełnie tak samo jak ty; wówczas kochana babunia powiedziała „ja dopomogę twojéj pamięci i poskromię ci grzeszny język.“ Mówiąc to, kazała mi go wywiesić, i koniuszczek przycięła nożyczkami, aż do krwi. Możesz sobie łatwo wyobrazić jakie to było okropne; ale mi wyszło na dobre, bom czuł ból przez kilka dni, i każde słowo tak powoli wychodziło z ust, żem je mógł należycie rozważyć. Odtąd byłem ostrożniéjszy i z czasem poprawiłem się, bom się obawiał ogromnych nożyc. Jednak droga babunia była dla mnie najlepszą w świecie, i umiérając daleko ztąd, w Norymberdze, — modliła się oto, żeby jéj mały Fritz mógł kochać Boga i być prawdomownym.“
„Ja nie znałem swojéj babki, ale jeżeli pan myślisz że toby mię wyleczyło, pozwolę sobie przyciąć język,“ rzekł Alfred z bohaterską odwagą, bał się bowiem bólu, ale z drugiéj strony, szczerze pragnął pozbyć się szkaradnéj wady.
Pan Bhaer z uśmiechem potrząsnął głową i rzekł:
„Mam jeszcze lepszy i wyprobowany sposób: jak skłamiesz, to nie ja ciebie ukarzę, lecz ty mnie.“
„A to jak?“ zawołał Alfred przestraszony tym pomysłem.“
„Wyćwiczysz mię porządnie. Ja sam wprawdzie rzadko biję, ale może ci lepiéj utkwi w pamięci ból zadany mnie, aniżeli samemu sobie.“
„Ja, miałbym wybić pana! to niepodobna!“ wykrzyknął Alfred.
„Ha, to pamiętaj o swym grzesznym języku, bo choć nie mam ochoty na ból, gotówem go przecierpiéć, jeżeli cię to wyleczy.“
Mowa jego uczyniła takie wrażenie na chłopcu, że przez długi czas stał na straży swego języka, i ściśle pilnował się prawdy, gdyż pan Bhaer trafnie osądził, że więcéj uczyni z przywiązania, niż z obawy o siebie. Ale niestety! pewnego dnia zapomniał się znowu, i skoro Emil gniewnie zagroził, że go zbije, jeżeli się przekona że, to on mu stratował najpiękniejsze zboże, Alfred zapewniał, że nie był na jego gruncie, a potem ze wstydem musiał przyznać, że istotnie umykał tamtędy, przed goniącym go Jakubkiem.
Alfred miał nadzieję, że się o tém nikt nie dowié; ale przypadek zdarzył, że go zobaczył Tomek i wydał, w parę dni późniéj, gdy Emil wspomniał o swém podejrzeniu. Lekcye już były wówczas skończone, i wszyscy uczniowie stali w sieni, a pan Bhaer usiadł na wyplataném krzesełku, żeby pofiglować z Teodorkiem. Skoro usłyszał jednak te słowa i dostrzegł zarumienioną i przestraszoną twarz Tomka, spuścił malca z kolan, mówiąc: Jdź do matki; ja także tam niezadługo nadejdę,“ poczém wziąwszy Alfreda za rękę, poprowadził do klasy, i zamknął drzwi.
Chłopcy przez chwilę spoglądali na siebie w milczeniu; potém Tomek wymknął się, i zajrzał tam przez szparę od okiennicy; wówczas uderzył go taki widok, że o mało nie stracił przytomności: oto pan Bhaer zdejmował z nad biórka długą dyscyplinę, tak rzadko używaną, że porosła kurzem.
„Boże mój! on się porwie na Alfreda! ach, żałuję żem to powiedział!“ myślał poczciwy Tomek, bo dyscyplina była największą karą w tym zakładzie.
„Pamiętasz com ci wówczas mówił?“ rzekł profesor bez gniewu, lecz smutno.
„Pamiętam, ale przez litość nie zmuszaj mię pan, bo nie mógłbym się nigdy na to zdobyć!“ zawołał Alfred, cofając się ku drzwiom zprzestrachem na twarzy i schował obie ręce za siebie.
„Ach czemuż on nie przecierpi mężnie téj kary! jabym zupełnie inaczéj postąpił,“ pomyślał znów Tomek, chociaż mu serce mocno biło.
„Ja, — muszę dotrzymać; a ty, — musisz się stać prawdomównym; usłuchaj wiec, weź dyscyplinę i uderz silnie, sześć razy.“
Tomek był tak zalękniony, że o mało nie padł na ziemię; ale się mocno uczepił ramy od okna i patrzył daléj zprzerażeniem. Gdy się pan Bhaer odezwał takim tonem, każdy rad nie rad, musiał usłuchać; Alfred wziął zatém dyscyplinę, i z twarzą tak zalęknioną i skruszoną, jak gdyby go miał zasztyletować, słabo uderzył dwa razy w szeroką dłoń, poczém spojrzał zamglonemi od łez oczami; lecz pan Bhaer rzekł stanowczo.“
„Bij jeszcze, a mocniéj.“
Widząc że niéma rady i że lepiéj rzecz tę prędko zakończyć, Alfred przetarł rękawem oczy, i uderzył dwa mocne razy, od których wprawdzie ręka poczerwieniała, ale on sam poczuł daleko większy ból.
„Czy już dosyć?“ zapytał ze łzami w głosie.
„Jeszcze dwa razy,“ odparł pan Bhaer. Uderzył go zatém dwukrotnie, prawie niewidząc gdzie pada dyscyplina; potém uściskał zacną rękę, oparł na niéj twarz i łkał, porwany miłością, wstydem i skruchą.
„Nie zapomnę tego nigdy, nigdy!“ zawołał. Pan Bhaer położywsszy wówczas rękę na jego ramieniu, rzekł już nie surowo, lecz ze współczuciem:
„Wierzę temu: — Proś miłosiernego Boga żeby ci dopomógł i staraj się, byśmy już obaj nie zaznali nic podobnego.“
Tomek już nic więcéj nie zobaczył, bo się wymknął do sieni, gdzie wpadł z tak rozognioną i wylękłą twarzą, że go chłopcy otoczyli wypytując, co się stało z Alfredem? Gdy opowiedział po cichutku to wszystko, oniemieli na chwilę z zadziwienia.
„On i mnie zmusił raz do tego,“ odezwał się nareszcie Emil takim tonem, jak gdyby się spowiadał z najczarniejszéj zbrodni.
„Wybiłeś go? poczciwy ojciec Bhaer! chciałbym widziéć żebyś się teraz dopuścił tego!“ odezwał się Antoś i uniesiony słusznym gniewem, porwał go za kołnierz.
„To już takie dawne rzeczy! Teraz dałbym sobie raczéj głowę uciąć, niżelibym to uczynił,“ odpowiedział Emil i wziął go przyjaźnie na barki, zamiast zbić, co byłby sobie poczytał za obowiązek, w każdym innym razie.
„Jakeś ty mógł to zrobić?“ odezwał się Adaś zprzestrachem.
„Obłęd mię ogarnął; zdawało mi się że to nietylko przykrém nie będzie, ale mi nawet przyjemność sprawi; lecz skorom raz mocno uderzył, przyszło mi na myśl wszystko co uczynił kiedykolwiek dla mnie i nie mogłem bić dłużéj. Gdyby mię był nawet rzucił o ziemię i deptał nogami, nie byłbym miał żalu, tak się czułem niegodziwym.“ Mówiąc to, uderzył się Emil mocno w piersi, na znak skruchy za przeszłość.
„Nie wspominajmy już Alfredowi ani słowa o tém zajściu, bo szlocha i nie może się utulić z żalu,“ odezwał się poczciwy Tomek.
„Ma się rozumiéć że tak zrobimy; ale czy kłamstwo nie jest okropną rzeczą?“ rzekł Adaś, któremu ten występek wydawał się tém straszniéjszy, że nie winowajca, lecz ukochany wuj Fritz, wycierpiał karę.
„Rozejdźmy się ztąd, żeby Alfred mógł swobodnie pójść na górę, jak zechce,“ rzekł Franz, i najpierwszy zmierzył ku szopie, gdzie się zwykle chronili w burzliwych chwilach.
Alfred nie zeszedł na obiad, ale mu go zaniosła na górę pani Ludwika, i powiedziała parę życzliwych słów, które sprawiły mu ulgę, chociaż nie śmiał nawet spojrzéć na nią.
Usłyszawszy po niejakiéj chwili skrzypce, mówili chłopcy między sobą: „Już się uspokoił,“ wprawdzie przyszedł już nieco do siebie, ale nie miał odwagi zejść nadół. — Gdy go nareszcie opanowała ochota wymknąć się do lasu, zastał za drzwiami od swego pokoju Stokrotkę, siedzącą bez robótki i bez lalki, tylko z chusteczką w rączce, jak gdyby płakała nad losem ukochanego jeńca.
„Czy wybierzesz się ze mną na przechadzkę?“ zapytał z taką miną, jak gdyby nic nie zaszło, ale w duchu wdzięczny za nieme współczucie, gdyż wyobrażał sobie, że wszyscy będą nań patrzéć jak na zbrodniarza.
„Chętnie! zawołała Stokrotka; poczém pobiegła po kapelusz, dumna że jeden ze starszych chłopców wybrał ją na towarzyszkę.
Gromadka bawiąca się na dole widziała gdy wyszli, ale nikt nie przystąpił, bo chłopcy mają daleko więcéj delikatności, niż się im powszechnie przypisuje. Przytém czuli oni instynktownie, że w złéj chwili, Stokrotka dla każdego z nich byłaby najpożądańszą przyjaciołką.
Przechadzka sprawiła wielką ulgę Alfredowi i wrócił do domu wprawdzie cichszy niż zwykle, ale z rozpogodzoną już twarzą, i obwieszony wieńcami ze stokrotek, które mu wiła mała towarzyszka, podczas gdy jéj opowiadał historye.
Nikt się nie odezwał ani jedném słowem o ranném zajściu, lecz może z téj przyczyny właśnie, skutek był trwalszy. Alfred czynił z siebie co mógł i znajdował wielką pomoc nietylko w szczeréj modlitwie zanoszonéj do Niebieskiego Przyjaciela, ale i w cierpliwéj pieczy ziemskiego opiekuna, którego zacnéj ręki nigdy nie dotknął, bez przypomnienia sobie, że dobrowolnie przecierpiała ból dla jego dobra.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.