Mali mężczyzni/Rozdział trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Mali mężczyzni
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Tytuł orygin. Little men
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział trzeci.
Niedziela.

Gdy następnego ranka odezwał się dzwonek, Alfred wyskoczył z łóżka i z żywą przyjemnością wziął na siebie odzież leżącą na krześle. Nie była wprawdzie nową, bo ją nosił już jeden z zamożniejszych chłopców, ale pani Bhaer przechowywała zwykle odrzucone pióra dla obnażonych ptaszków, chroniących się do jéj gniazda. Zaledwie się Alfred ubrał, wszedł Tomek wystrojony w świeży kołnierzyk i zaprowadził kolegę na śniadanie.
Słońce oświecało stół zastawiony w jadalnym pokoju i grono zgłodniałych a raźnych chłopaków, którzy go otaczali. Alfred zauważył między nimi daleko więcéj ładu, niż poprzedniego wieczoru; każdy stał w milczeniu za swojém krzesłem, a Robcio znajdujący się obok ojca na główném miejscu, złożył rączki, z pokorą schylił główkę, i dźwięcznym głosikiem wypowiedział krótką modlitwę, na pobożny niemiecki sposób, który pan Bhaer lubił i kazał synkowi szanować.
Nareszcie wszyscy zasiedli do śniadania, składającego się przy niedzieli z kawy, kotletów wieprzowych i pieczonych kartofli, zamiast codziennego mleka z chlebem. Gawęda szła spiesznie, noże i widelce nie ustawały na chwilę, bo się trzeba było jeszcze nauczyć niektórych niedzielnych zadań, obmyśléć miejsce przechadzki i roztrząsnąć plany na cały tydzień.
„Daléj, chłopcy! weźcie się do rannych obowiązków, żebyście byli gotowi jechać do kościoła, jak się pokaże omnibus,“ rzekł ojciec Bhaer, i dla przykładu poszedł do klasy, przysposobić książki na dzień następny.
Wszyscy wzięli się do roboty, bo każdy miał jakieś codzienne zatrudnienie, które musiał wiernie spełnić. Jedni nosili wodę i drzewo, drudzy zamiatali wschody, inni byli na posługach u pani Bhaer, karmili ulubione zwierzęta, lub z Franzem urządzali chóry około stodoły. Stokrotka zmywała naczynia, a braciszek je obcierał, gdyż jako bliźnięta lubili pracować wspólnie; przytém w rodzicielskim jeszcze domu przyuczano Adasia, by się starał być pożytecznym. — Nawet maleńki Teodorek miał swoje drobne zajęcia: biegał tu i owdzie, zdejmując ze stołu serwety i ustawiając krzesła na właściwém miejscu. Przez półgodziny panował szmer jak w ulu; nareszcie omnibus nadszedł, i ośmiu ze starszych chłopców pod opieką ojca Bhaer i Franza, pojechało do kościoła.
Z powodu męczącego kaszlu, Alfred wolał zostać w domu, z czterema młodszymi chłopczykami, i przyjemnie spędził ranek w pokoju pani Bhaer, która czytała mu powieści, uczyła go hymnu, a potém dała mu obrazki do przeglądania.
„To mój niedzielny gabinet,“ rzekła pokazując mu półki, na których leżały książki z rycinami, pudełka pełne farb, łamigłówki architektoniczne i materyały do pisania listów. „Chcę, żeby moi chłopcy lubili niedzielę i żeby to był cichy, przyjemny dzień, w którym wypoczywając po zwykłych pracach i głośnych zabawach, mogą jednak używać spokojnych rozrywek, i w prosty sposób uczyć się daleko ważniejszych rzeczy od tych, jakie bywają wykładane w szkole. Rozumiesz mnie?“ zapytała, śledząc uważną twarz Alfreda.
„To zapewne znaczy, że się uczą być dobrymi,“ rzekł po chwilce namysłu.
„Tak, i mieć w tém zamiłowanie. Przyznaję, że czasami bywa to ciężką pracą, ale wzajemnie dopomagamy i radzimy sobie. Oto jeden z moich sposobów,“ rzekła, pokazując mu grubą księgę na wpół zapisaną i otworzyła na stronnicy, gdzie u góry był jeden wyraz tylko.
„Jakto, moje imię?“ zawołał Alfred ze zdumieniem i z ciekawością.
„Tak, dla każdego z chłopców mam stronnicę, zapisuję cały tydzień jak postępował, a w niedzielę wieczorem pokazuję mu sprawozdanie. Jeżeli złe, jestem smutna i zawiedziona; jeżeli dobre, tom uradowana i dumna; ale w każdym razie chłopcy wiedzą, że pragnę im dopomódz, i usiłują jak najlepiéj zachowywać się, przez wzgląd na mnie i na ojca Bhaer.“
„Spodziewam się!“ zawołał Alfred, i zdjęty ciekawością, rzucił okiem na imię Tomka, naprzeciwko swego.
Pani Bhaer potrząsnęła głową i odwróciwszy kartę, rzekła:
„Tylko temu pokazuję sprawozdanie, kogo się ono dotyczy. Nazywam to „księgą sumienia“ i jedynie nas dwoje będzie wiedziało, co zostanie napisaném pod twém imieniem. Od ciebie zależy, czy będziesz rad lub upokorzony, czytając to w przyszłą niedzielę. Bądź co bądź, będę się starała ułatwiać ci wszystko w téj nowéj siedzibie, i tego tylko wymagam, żebyś spełniał nasze nieliczne przepisy, żył zgodnie z chłopcami i nauczył się czegoś.“
„Będę się starał,“ rzekł Alfred, i wychudła jego twarzyczka zarumieniła się pod wpływem silnego pragnienia, by matka Bhaer była z jego powodu „uradowana i dumna“, a nie „smutna i zawiedziona“.
„Jaka to musi być kłopotliwa rzecz, pisać o tylu chłopcach,“ dodał, gdy po zamknięciu książki przyjaźnie poklepała go po ramieniu.
„Mnie to bynajmniéj nie utrudza, bo nie wiem doprawdy, co mi droższe: chłopcy czy pisanie,“ rzekła śmiejąc się ze zdumionéj twarzy Alfreda. „Wielu osobom chłopcy wydają się plagą, ale to dla tego, że ich nie rozumieją. Ja zaś rozumiem ich, i nie spotkałam dotąd takiego, z którym nie mogłabym sobie doskonale poradzić, gdy mu trafię do serca. Zdaje mi się, że nie umiałabym już żyć bez tych moich drogich, hałaśliwych, psotnych, rozpustnych chłopaków. — Cóż ty na to, Teodorku?“ zapytała, ściskając łotrzyka w sam czas, gdyż właśnie zabierał się włożyć sobie do kieszonki, odetkany kałamarz z atramentem.
Alfred słysząc pierwszy raz w życiu coś podobnego, sam nie wiedział, czy mieć matkę Bhaer za kobietę niezupełnie zdrowych zmysłów, czy téż za najmilszą w świecie. Pomimo jéj dziwacznych upodobań, skłaniał się jednak więcéj ku temu ostatniemu sądowi, bo go to bardzo ośmielało, gdy mu napełniała talerz, nie czekając żeby czego zażądał, gdy śmiała się z jego żartów, ciągnęła delikatnie za ucho, lub klepała po ramieniu.
„Możebyś chciał teraz pójść do klasy, ćwiczyć się w hymnach, które mamy śpiewać wieczorem?“ zapytała, odgadując trafnie to, na co właśnie miał ochotę.
Spędził więc kilka godzin sam na sam ze skrzypcami, przy słoneczném oknie ukazującém świat pełen powabów wiosennych, ucząc się wśród ciszy starych hymnów, i zapomniał o ciężkiéj przeszłości w obec uciech teraźniejszéj chwili.
Gdy pobożne grono wróciło z kościoła i wszyscy razem zjedli obiad, każdy się czémś zajął: jeden czytał, drugi pisał list do domu, trzeci uczył się niedzielnych lekcyi, inni rozmawiali spokojnie z kolegami, tworząc małe gromadki, rozrzucone tu i owdzie.
O trzeciéj, wszyscy się wybrali na przechadzkę, bo młode ciało potrzebuje ruchu; a w czasie wycieczki pan Bhaer uczył wraźliwe umysły widziéć i miłować Opatrzność Boską w cudach przyrody. Zawsze im towarzyszył i prostym ojcowskim sposobem potrafił tak nakierować rozmowę, że znajdowali moralną naukę w kamieniu, książkę w szemrzącym strumyku, a dobro we wszystkiém.
Pani Bhaer ze Stokrotką i z synkami pojechała do miasta, żeby odwiedzić babunię, gdyż to było jedyném jéj świętem i największą przyjemnością, na jaką sobie pozwalała raz w tydzień. Alfred niemając dosyć sił do dalekiéj przechadzki, wolał zostać z Tomkiem, który obiecał oprowadzać go po całém Plumfield. — „Jużeś widział dom, więc teraz chodź zobaczyć ogród, szopę i menażeryę,“ rzekł tenże, gdy zostali sam na sam z Azyą, która miała pilnować żeby sobie nie wyrządzili krzywdy, gdyż poczciwemu Tomkowi zdarzały się zawsze jakieś dziwaczne i do pojęcia trudne wypadki.
„Jaką tu menażeryę macie?“ spytał Alfred, gdy wyszli z domu.
„Każdy z nas ma jakie ulubione zwierzę, trzymamy je w szopie i to nazywa się menażeryą. Oto ją masz przed sobą. Może nie piękna moja świnia indyjska?“ rzekł, pokazując szkaradne stworzenie.
„Jeden z moich znajomych posiada ich dwanaście i obiecał mi jedną w czarne plamy, alem jéj nie miał gdzie podziać. Jeżeli sobie życzysz, to może ją teraz będę mógł dostać,“ odezwał się Alfred, chcąc się delikatnie odwdzięczyć za jego grzeczności.
„I owszem, bardzobyś mię tém ucieszył. Ja ci za to moją dam i będą mogły mieścić się razem, jeżeli się nie pobiją. Te białe myszki dostał Robcio od Emila, króliki należą do Antosia, a te indory, co tam chodzą po podwórku, to własność Nadzianego. Żółwie są Adasia; przeszłego roku miał ich sześćdziesiąt dwa. Na jednym wyrył swoje nazwisko i bieżący rok, poczém puścił go na wolność. Może kiedyś go odnajdzie i pozna. Czytał on o jednym żółwiu, z napisem świadczącym że żyje od paru set lat. Jaki to dziwny chłopiec z tego Adasia!“
„A tutaj co się przechowuje?“ zapytał Alfred, zatrzymując się przy głębokiéj skrzyni, do połowy napełnionéj ziemią.
„Robaki Jakubka; zbiera ich dużo, trzyma tutaj i sprzedaje nam potém do łowienia ryb. Wprawdzie oszczędza nam to wiele trudu, ale je zbyt drogo ceni. Ostatnią razą musiałem zapłacić dwa centy za tuzin, a jednak dał mi sam drobiazg. Jakubek jest szkaradnie chciwy, zapowiedziałem mu więc, że je myślę sam zbierać, jeżeli się tak będzie drożył. Ja mam dwie piękne kury, ot te szare z czubkami; jajka ich sprzedaję pani Bhaer, ale nigdy drożéj, jak dwadzieścia pięć centów za tuzin. Wstydziłbym się wziąć więcéj!“ zawołał, ze wzgardą spoglądając na skład robaków.
„A te psy do kogo należą?“ zapytał Alfred, którego to wszystko bardzo zajmowało.
„Ten duży jest Emila; pani Bhaer nazwała go ,Krzysztofem Kolumbem‘“, odpowiedział Tomek tonem przewodnika po menażeryi. „Ten biały piesek jest Robcia, a żółty Teodorka. Jakiś człowiek miał je właśnie wrzucić do naszego stawu, kiedy pan Bhaer nadszedł i powstrzymał go. Dla takich malców ujdą, ale w moich oczach nic nie są warte. Nazywają się Kastor i Pollux.“
„Jabym najlepiéj lubił mieć tego osiołka Tobiaszka; taki maleńki, dobry, i tak miło na nim jechać!“ rzekł Alfred, pomnąc jak go bolały nogi, gdy się musiał pieszo włóczyć po świecie.
„Pan Artur Laurence przysłał go dla pani Bhaer, żeby nie potrzebowała dźwigać Teodorka na przechadzce. Wszyscy lubimy Tobiaszka, bo to śliczny osiołek, mój panie. — Gołąbki są własnością całéj gromadki; każdy ma swego ulubieńca, i gdy się młode wylęgają, dzielimy je pomiędzy siebie. To bardzo zabawne stworzonka; tutaj ich nie ma, ale idź je zobaczyć pod strychem, a ja tymczasem zajrzę do kur, czy nie zniosły jajek.“
Alfred wdrapał się po drabinie, wścibił głowę przez okienko i przypatrywał się ładnym gołąbkom, które gruchały i muskały się dziobkiem na obszerném poddaszu. Dużo ich siedziało w gniazdach, inne skakały tu i owdzie, albo zlatywały ze słonecznego dachu na folwarczne podwórko, gdzie sześć połyskujących krówek spokojnie przeżuwało trawę.
„Ja jeden nic nie mam! Chciałbym dostać przynajmniéj gołębia, kurę, albo nawet żółwia, — ale na wyłączną własność,“ myślał Alfred, bolejąc nad swém ubóstwem, na widok tylu cudzych skarbów.
„Zkąd wy to bierzecie?“ zapytał Tomka, skoro się znów zeszli w szopie.
„Czasem się coś znajdzie, czasem się kupi, albo się dostanie od kogo. Te kury przysłał mi ojciec, a jak tylko zbiorę dosyć pieniędzy za jajka, nabędę zaraz parę kaczek. Jest tu ładny staw za stodołą, przytém za jaja kacze dobrze ludzie płacą, i młode kaczęta takie są ładniutkie, że zabawnie patrzéć, jak pływają,“ rzekł Tomek, strojąc minę miljonera.
Alfred westchnął, gdyż biedak nie miał ani ojca, ani pieniędzy, ani zgoła nic na całym świecie, prócz pustego pugilaresu i dziesięciu uzdolnionych palców.
Tomek widocznie zrozumiał, dla czego pytał o to i czemu westchnął po jego odpowiedzi, bo zadumawszy się chwilkę, rzekł żywo:
„Słuchajno, co ci powiem: jeżeli zechcesz wyszukiwać jajka, czego ja nie lubię robić, to ci dam jedno za każdy tuzin. Będziesz utrzymywał rachunek, a gdy matka Bhaer zapłaci dwadzieścia pięć centów, to będziesz sobie mógł kupić, co ci się spodoba, — rozumiesz?“
„Doskonała myśl! Jakiś ty dobry, Tomku!“ zawołał Alfred, olśniony tak świetnemi nadziejami.
„Niéma o czém mówić; weź się zaraz do dzieła i przeszukaj w szopie, a ja tu poczekam na ciebie. Jedna z moich kurek gdacze, więc z pewnością zniosła jajko,“ rzekł Tomek i rzucił się na siano z wewnętrzném zadowoleniem, że nietylko zawarł korzystną ugodę, ale i przyjacielowi oddał przysługę.
Uradowany Alfred zaczął natychmiast poszukiwania i znalazł dwa jajka: jedno pod belką, a drugie w półkorcówce, którą sobie czubata kurka przywłaszczyła.
„Jedno możesz sobie zachować, a drugie dopełni mi właśnie ostatni tuzin; jutro zaś rozpoczniemy znowu. Zapisuj kredą rachunki obok moich, to będziemy zawsze w porządku,“ powiedział Tomek, ukazując szereg niezrozumiałych cyfr na gładkiéj stronie staréj wialni.
Ucieszony świetnemi nadziejami, przejęty zdobytém dostojeństwem, dumny posiadacz jednego jajka, otworzył rachunek z przyjacielem, który śmiejąc się, napisał nad cyframi te wspaniałe słowa:

Tomasz i Spółka.

Biednemu Alfredowi wydało się to czémś tak wielkiém, że z trudnością dał się namówić do złożenia w śpiżarni Azyi, téj pierwszéj własności swojéj. Wyszedłszy ztamtąd, zaznajomił się z dwoma końmi, sześciu krowami, trzema świniami i jedném cielęciem, — poczém zaprowadził go Tomek do staréj wierzby, ocieniającéj szemrzący strumyk. Z płotu łatwo było wskoczyć do dużéj kryjówki pośród trzech grubych konarów, które tworzyły zielone sklepienie. W téj kryjówce przymocowali chłopcy ławeczkę, a głębiéj jeszcze złożyli parę książek, łódkę rozebraną i kilka niewykończonych fujarek.
„To Adasia i moje schronienie; samiśmy je sobie urządzili i bez naszéj wiedzy nikomu niewolno korzystać z niego, — z wyjątkiem jednéj Stokrotki, bo o nią nam nie chodzi.“
Podczas gdy Tomek mówił, Alfred wodził okiem od szemrzącéj brunatnéj wody w dole, do zielonego sklepienia w górze, gdzie pszczoły dźwięcznie brzęczały, racząc się długim, żółtym kwiatem, który napawał powietrze słodką wonią.
„Ach, jak tu pięknie!“ zawołał nareszcie. „Spodziewam się, że mi będzie wolno przychodzić czasem. Jak żyję, nie widziałem tak ładnego miejsca! Chciałbym ptakiem być, i tu zawsze przesiadywać!“
„Prawda, że tu bardzo ładnie i będziesz mógł przychodzić, jeżeli Adaś nie sprzeciwi się; ale — nie przypuszczam tego, bo mówił onegdaj w wieczór, że mu się podobasz.“
„Doprawdy?“ zapytał Alfred i uśmiechnął się radośnie, gdyż uznanie Adasia miało widoczną cenę u kolegów: w części dla tego, że był siostrzeńcem pani Bhaer, ale także z powodu, iż mimo młodego wieku, bardzo był poważny i sumienny.
„Tak, Adaś lubi cichych chłopców i pewno się zbliżycie z sobą, jeżeli masz także upodobanie w książkach.“
Biédny Alfred zarumienił się znowu, ale tym razem nie z radości, lecz ze wstydu, i odrzekł jąkając się:
„Nie umiem dobrze czytać, bom nigdy nie miał na to czasu, koczując bezustanku ze skrzypcami.“
„Ja téż nie lubię czytania, ale jak dokładam starań, to mi idzie dosyć gładko,“ odrzekł Tomek i rzucił nań zdumione spojrzenie, które znaczyło: „dwunastoletni chłopak nie umié czytać!“
„Ale za to potrafię czytać nuty,“ dodał Alfred zmięszany trochę wyznaniem, że taki z niego nieuk.
„Ja znów tego nie umiem,“ odrzekł tamten z takiém poszanowaniem, że się Alfred odważył powiedzieć:
„Pierwszy raz w życiu zdarza mi się teraz sposobność uczenia się, więc szczerze oddam się pracy i będę się starał skorzystać jak najwięcéj. Czy pan Bhaer jest surowym przy lekcyach?“
„Ale gdzież tam! dopomaga nam i objaśnia trudniejsze miejsca; a nie wszyscy tak robią! Naprzykład mój dawny nauczyciel: skoro się kto omylił w jakim wyrazie, zaraz mu dawał po czuprynie,“ rzekł Tomek i rozcierał sobie głowę biedaczek, jak gdyby dopiéro co dostał razy.
„Zdaje mi się, że jabym to umiał czytać,“ rzekł Alfred, przeglądając książkę.
„Spróbuj, ja ci pomogę,“ odezwał się Tomek, przejęty swą wyższością, i gdy Alfred przebrnął jako tako przez jednę stronnicę, zapewnił go, że wkrótce będzie niegorzéj czytał od innych. Następnie gawędzili po koleżeńsku, siedząc w tak zwaném „gnieździe“ na wierzbie.
„To nasze gospodarstwo,“ rzekł Tomek, wskazując na zasiane łany, po drugiéj stronie strumyka. Dostajemy po kawałku gruntu i obrabiamy go według woli. Różne są rzeczy do wyboru, ale zmieniać nie można, póki ziemia nie wyda plonów.“
„Cóżeś ty wybrał na ten rok?“
„Fasolę, bo najłatwiejsza do hodowania.“
Alfred nie mógł się wstrzymać od śmiechu, gdy Tomek zsunął kapelusz na tył głowy, ręce włożył do kieszeni i żywcem naśladował parobka Silasa.
„Nie masz się z czego śmiać: fasola jest dużo łatwiejsza, niż pszenica lub kartofle. Przeszłego roku odważyłem się na melony, ale i uprawa ziemi bardzo była kłopotliwa i owoce nie chciały dojrzewać, aż do samych mrozów. Wszystkiego miałem tylko jednego melona i dwa arbuzy,“ rzekł Tomek.
„Pszenica ładnie wygląda, jak rośnie,“ odezwał się Alfred.
„Prawda, ale trzeba ją często skopywać; tymczasem fasolę skopiesz raz lub dwa, a jednak prędko dojrzewa. Wyprobuję ją w tym roku; piérwszy się z tém odezwałem, więc mi służyto prawo. Nadziany miał także ochotę na fasolę, ale po namyśle wybrał zwyczajny groch, gdyż trzeba go tylko obrywać. Niechaj obrywa, kiedy go tak dużo jé.“
„Ciekawym, czy ja także dostanę kawałek gruntu?“ rzekł Alfred, któremu nawet najcięższa praca koło uprawy ziemi, sprawiałaby żywą uciechę.
„Ma się rozumieć, że dostaniesz,“ zawołał z dołu pan Bhaer, który wracając z przechadzki, poszedł ich tam poszukać: miał bowiem zwyczaj, co niedzielę pogawędzić z każdym z chłopców, żeby mu dać podnietę do pracy na następujący tydzień.
Sympatya jest dobrą rzeczą i w Plumfield dokonywała cudów: ponieważ chłopcy mieli przekonanie, że ojca Bhaer szczerze obchodzą, otwierali przed nim skorzéj serca, niż przed kobietą. Starsi bardzo lubili rozmawiać z nim o swych nadziejach i zamysłach, jak mężczyzni z mężczyzną, — zwracając się instynktownie w razie choroby lub zmartwienia do pani Ludwiki, — któréj znów malcy spowiadali się z wszystkiego, jak przed matką.
Tomek spuszczając się z gniazda, wpadł w strumyk, ale przyzwyczajony do tego, podniósł się z zimną krwią i poszedł do domu, by obeschnąć. Alfred pozostał więc sam na sam z panem Bhaer, który ujął go sobie zupełnie, gdyż darował mu kawałek gruntu do uprawy i tak poważnie mówił o spodziéwanych plonach, jak gdyby utrzymanie całego domu od nich zależało. Z tego przedmiotu przeszli do wielu innych, i Alfredowi dużo nowych i pożytecznych myśli przybyło do główki, a przyjmował je z taką skwapliwością, jak spragniona ziemia pochłania ciepły deszczyk wiosenny. Przez cały czas wieczerzy rozważał słowa zacnego profesora, wpatrując się weń często, jak gdyby chciał powiedzieć: „Podobała mi się ta rozmowa i chciałbym więcéj takich.“ Nie wiem, czy pan Bhaer zrozumiał tę niemą prośbę dziecka, lecz gdy się wszyscy zebrali wieczorem na niedzielną gawędę do pokoju pani Ludwiki, wybrał przedmiot, który widocznie nasunęła mu przechadzka wśród łanów, nad strumykiem.
Rozglądając się do koła, mogło się zdawać Alfredowi, że jest raczéj wśród licznéj rodziny, aniżeli w zakładzie naukowym. Chłopcy umieścili się szerokiém półkolem przy kominku: niektórzy na krzesłach, inni na dywanie. Stokrotka i Adaś siedzieli na kolanach u wuja Fritza, a Robcio schował się cichutko za matkę na fotelu, gdzie mógł drzémać pokryjomu, skoro się rozmowa stawała niezrozumiałą. Każdy zdawał się zadowolony z miejsca i słuchał uważnie, gdyż daleka przechadzka czyniła wypoczynek pożądanym; zresztą, trzeba było być trzeźwym i przygotowanym na zapytania.
„Dawno, dawno już temu, pewien doświadczony ogrodnik miał taki duży i piękny ogród, jakiego nikt nie widział. Pracował téż nad nim pilnie i uprawiał różne doskonałe i pożyteczne rzeczy. Ale chwast zakradł się nawet tam; grunt był zły miejscami i dobre ziarna nie chciały kiełkować. — Miał on dużo ogrodniczków do pomocy, niektórzy wiernie pełniąc obowiązki, zasługiwali na hojne wynagrodzenie, jakie im dawał, lecz inni zaniedbywali cząstki wyznaczone im do uprawy. Chociaż był z nich niezadowolony, nieustając jednak w cierpliwości, pracował on tysiące lat, i wyczekiwał obfitego plonu.“
„Musiał być bardzo stary,“ odezwał się Adaś, wpatrując się bacznie w wuja, żeby nie stracić ani słowa.
„Cicho, Adasiu, to czarodziejska bajka,“ szepnęła Stokrotka.
„Mnie się zdaje, że to arregorya,“ odrzekł Adaś.
„Co to jest arregorya?“ zapytał badawczy Tomek.
„Odpowiedz mu, Adasiu, jeżeli potrafisz, i nie używaj wyrazów, których znaczenia nie jesteś pewien,“ odezwał się pan Bhaer.
„Ja wiem, bo mi dziadunio powiedział. Arregorya to bajka lub opowieść, mająca jakieś przenośne znaczenie. Moja ,Powieść bez końca‘ jest z rzędu takich, dla tego, że dziecko wyraża w niéj duszę. Prawda, ciociu?“ wykrzyknął Adaś, chcąc koniecznie dowieść, że dobrze mówi.
„Tak, mój drogi, opowieść wuja także jest allegoryą, pewna tego jestem; wsłuchuj się więc pilnie i staraj się odgadnąć jéj znaczenie,“ odparła pani Ludwika, biorąca we wszystkiém niemniéj żywy udział, jak chłopcy.
Adaś uciszył się, a pan Bhaer mówił daléj poprawną angielszczyzną, gdyż od lat pięciu zrobił wielkie postępy i przypisywał je swym wychowańcom.
„Pewnego razu, ów ogrodnik dał kilkanaście kwater jednemu ze swych pomocników z zaleceniem, aby próbował bacznie, co się da na nich najkorzystniéj uprawiać. Sługa ten nie był ani bogaty, ani mądry, ani nawet bardzo dobry, ale ponieważ chciał być użytecznym, żeby się odwdzięczyć zacnemu ogrodnikowi za różne dowody życzliwości, chętnie wziął się zatém do pracy. Kwaterki były rozmaitego kształtu i rozległości: jedne miały dobrą ziemię, inne nieco kamienistą, — a wszystkie potrzebowały wielkich starań, bo w żyznym gruncie chwast rozrastał się szybko, a w jałowym dużo było kamieni.“
„Co tam rosło prócz chwastu i kamieni?“ zapytał Alfred tak rozciekawiony, że się najpierwszy odezwał, pomimo zwykłéj nieśmiałości.
„Kwiaty,“ odrzekł pan Bhaer, mile nań spoglądając. „Nawet najbardziéj zaniedbana grządka wydawała choć trochę bratków i gwoździków. Na jednéj z nich rosły róże, groszek pachnący i stokrotki.“ Tu uszczypał pulchny policzek dziewczynki, opartéj o jego ramię. „Na drugiéj były rzadkie krzewy, wino pnące się i różne nasiona poczynające kiełkować, bo widzicie grządkę uprawiał doświadczony ogrodnik, który całe życie pracował nad podobnymi ogrodami.“
Posłyszawszy ten ustęp arregoryi, Adaś przechylił główkę, jakby ciekawy ptaszek, i widocznie coś podejrzéwając, miał się odtąd na baczności; ale pan Bhaer nie zdradził się z niczém, wodził tylko okiem po młodych słuchaczach, a poważny i głęboki wyraz jego twarzy bardzo był znaczący dla żony, która wiedziała, jak on gorąco pragnie uprawić należycie te grządki.
„Jakem już wyżéj powiedział, niektóre z owych grządek łatwe były do uprawienia, czyli do pielęgnowania, moja Stokrotko, a inne kosztowały wiele trudu. Jedna z nich była bardzo słoneczna i mogła wydawać mnóstwo owoców, jarzyn i kwiatów, byleby kto nad nią popracował. Gdy ów ogrodnik zasiał na niéj, przypuśćmy — melony, obróciły się w niwecz, dla tego, że ogrodniczek nie czuwał nad nimi, tłumacząc się zawsze tém, że ,zapomniałʻ.“
Tu powstał ogólny śmiech i wszyscy spojrzeli na Tomka, który na wzmiankę o melonach wytężył słuch, ale usłyszawszy swą ulubioną wymówkę, spuścił głowę ze wstydem.
„Wiedziałem, że to o nas mowa!“ zawołał Adaś klaszcząc w ręce. „Prawda, wuju, że ty jesteś tym ogrodnikiem, a my ogrodniczkami?“
„Zgadłeś! A teraz każdy mi powié, jakie ziarno, w nim zasiać téj wiosny, żeby miéć obfite plony jesienią, z moich dwunastu, — a raczéj trzynastu, — łanów,“ rzekł pan Bhaer, spoglądając na Alfreda.
„Grochu ani fasoli nie można w nas siać, chyba że pan chce, byśmy dużo jedli i utyli,“ odezwał się Nadziany, i ta rozkoszna myśl ożywiła nagle jego martwą, okrągłą twarz.
„Wuj nie o takich mówi nasionach, tylko o rzeczach, które mogą nas doskonalić; a chwast znaczy wady,“ zawołał Adaś, zabierający zwykle głos w podobnych rozmowach, miał w nich bowiem wprawę i upodobanie.
„Zastanówcie się, czego wam najbardziéj trzeba, a potém każdy mi powié swoje życzenia, ja zaś dopomogę, żeby się przyjęło ziarno; ale musicie także sami dokładać starań, bo inaczéj stanie się z wami to, co z melonami Tomka: — będą same liście, bez owocu. Zaczynając od starszych, zapytam się matki, co pragnie miéć na swéj grządce, bo wszyscy stanowimy cząstki tego ogrodu i możemy być obfitém żniwem dla naszego Pana, jeżeli go będziemy dostatecznie kochali,“ rzekł ojciec Bhaer.
„Jabym poświęciła cały swój grunt uprawie cierpliwości, bo mi jéj najbardziéj potrzeba,“ rzekła pani Ludwika tak poważnie, iż chłopcy zamyślili się nad tém szczerze, co powiedzą, skoro na nich przyjdzie koléj. Niektórzy doznali wyrzutów sumienia, że z ich powodu wyczerpał się tak prędko jéj zapas téj cnoty.
Franz pragnął hodować wytrwałość, Tomek stanowczość, Antoś dobry temperament, Stokrotka pracowitość, Adaś taką mądrość, jak dziadunia, Alfred zaś nieśmiało odezwał się, że mu brakuje tylu rzeczy, iż prosi, żeby pan Bhaer uczynił zań wybór. — Inni prawie tych samych zalet pragnęli, a cierpliwość, dobry temperament i szlachetność, zdawały się ulubionymi ich płodami. — Jeden z chłopców życzył sobie polubić ranne wstawanie, ale nie wiedział, jakby nazwać ten gatunek ziarna, a biédny Nadziany rzekł z westchnieniem:
„Jabym chciał, żeby mi lekcye tak przypadały do smaku, jak obiady; ale to jest niemożliwe.“
„Zasiejemy wyrzeczenie się siebie i gdy je będziesz obkopywał i polewał, tak ładnie wyrośnie, że na przyszłe święta Bożego narodzenia, już nie zachorujesz na niestrawność. Pracuj nad umysłem, mój Jerzy, to się stanie tak łakomym jak ciało i może niemniéj polubisz kiedyś książki, jak ten mój filozof,“ rzekł pan Bhaer i odgarniając Adasiowi z pięknego czoła włosy, dodał: „I tyś łakomy, mój synu, bo tak napełniasz sobie głowę czarodziejskiemi bajkami, jak Jerzy nadziewa żołądek ciastem lub cukierkami. Jedno i drugie jest złém, i chciałbym, żebyście sprobowali czegoś lepszego. Arytmetyka jest o połowę mniéj przyjemną, jak ,Noce arabskieʻ, ale to bardzo pożyteczna rzecz i radzę ci uczyć się jéj, żebyś potém nie potrzebował wstydzić się i żałować.“
„Wszakże powieść ,Henryk i Łucyaʻ nie jest czarodziejską bajką, i pełno w niéj wzmianek o barometrach, o cegle, o kuciu koni i o różnych pożytecznych rzeczach, a jednak mnie zajmuje; — prawda, Stokrotko?“ zapytał Adaś, przejęty swoją obroną.
„Może być; ale cię częściéj zastaję nad czarodziejską bajką, niż nad książką tego rodzaju. — Zrobię dziś umowę z wami dwoma: Jerzy będzie jadał tylko trzy razy dziennie, ty przeczytasz nie więcéj, jak jedną książkę tygodniowo, a ja wam daruję nowy plac do krykieta; tylko mi przyrzeczcie, że będzie grywać,“ rzekł wuj Fritz nalegająco, gdyż Nadziany miał wstręt do ruchu, Adaś znowu spędzał na czytaniu wszystkie wolne godziny.
„Kiedy nie lubimy krykieta,“ rzekł Adaś.
„Może teraz, bo wam ta gra jeszcze nieznana. Zresztą, wszakże miło wam będzie użyczać tego placu innym chłopcom.“
W ten sposób trafił im do przekonania i zgodzili się na układ, ku uciesze całéj gromadki.
Jeszcze gawędzli trochę o swych robotach ogrodniczych, poczém nastąpił choralny śpiew. Pani Bhaer przygrywała im na fortepianie, Franz na fletrowersie, professor na wiolonczeli, Alfred zaś na skrzypcach. Był to bardzo skromny koncercik, ale sprawiał wielką przyjemność całemu gronu, i nawet stara Azya, siedząca w kącie, odzywała się czasem najsłodszym głosem ze wszystkich, — bo w tym domu pan i sługa, stary i młody, murzyn i biały, brali udział w niedzielnym śpiewie, wznoszącym się do Ojca powszechnego.
Gdy chór umilkł, pan Bhaer uścisnął wszystkim ręce, a pani Ludwika pocałowała każdego: od szesnastoletniego Franza, aż do małego Robcia, który zwykł ją całować w koniec nosa, — poczém rozeszli się na spoczynek.
W dziecinnéj sypialni przytłumione światło lampy padało na obraz wiszący nad łóżkiem Alfreda. Było ich więcéj na ścianach, ale mu się zdawało, że ten musi mieć jakieś szczególne znaczenie, bo go okalała śliczna rama z mchu i szyszek, a u spodu, na haczyku wisiała doniczka, pełna leśnych kwiatów. Obraz ów był najpiękniejszy ze wszystkich, i Alfred wpatrywał się weń z wielką ciekawością.
„To moja własność,“ odezwał się miłym głosikiem Adaś, który właśnie w nocnéj koszulce, chodził do cioci Ludki, po plasterek do skaleczonego palca.
„Co on robi tym dzieciom?“ zapytał Alfred.
„To Chrystus, Bóg-Człowiek: błogosławi dzieci. Czy nic o nim nie wiész?“ zapytał Adaś z zadziwieniem.
„Niewiele; ale chciałbym wiedziéć coś więcéj, bo ma taką miłą twarz,“ odpowiedział Alfred, który dotąd słyszał prawie w tenczas tylko o Bogu-Człowieku, skoro kto wzywał imienia Jego nadaremno.
„Ja wszystko o nim wiem i bardzo mi się ta historya podoba, bo jest prawdziwa,“ rzekł Adaś.
„Kto ci ją opowiedział?“
„Dziadunio; on wie wszystko i opowiada najpiękniejsze rzeczy w świecie. Jak byłem małym, tom się bawił zwykle jego wielkiemi księgami i robiłem z nich mosty, koleje żelazne i domy.“
„Ile masz teraz lat?“ zapytał Alfred z poszanowaniem.
„Skończę niedługo dziesięć.“
„Musisz umiéć dużo rzeczy, prawda?“
„Tak; sam widzisz, że mam wielką głowę i dziadunio mówi, że trzeba dużo wiadomości żeby ją napełnić, więc zbiéram je skrzętnie,“ odparł Adaś swym spokojnym tonem.
Alfred roześmiał się, ale po chwili rzekł poważnie:
„Proszę cię, opowiedz mi co.“
Idąc za jego prośbą, Adaś z przyjemnością zaczął opowiadać, bez przecinków ani punktów: „Znalazłem raz ładną książkę, którą chciałem się pobawić, ale dziadunio zabronił i sam pokazywał mi obrazki, opowiadając o nich. Bardzo mi się podobały te historye: o Józefie i jego złych braciach, o żabach, co się wydobyły z morza, o Mojżeszku puszczonym na wodę, i o wielu innych pięknych rzeczach, ale ze wszystkich najlepiéj przypadła mi do smaku historya o Bogu-Człowieku. Dziadunio tyle razy mi ją opowiadał, że ją umiem na pamięć i dał mi ten obraz, żebym jéj nie zapomniał. Jakem raz bardzo chorował, powieszono mi go tutaj, i odtąd pozostał dla innych chorych chłopców, żeby mu się przyglądali.“
„Dla czego on błogosławił te dzieci?“
„Bo je kochał.“
„Czy były biédne?“ spytał Alfred, wpadając w zadumę.
„Tak mi się zdaje: patrz, niektóre są prawie nagie i matki ich nie wyglądają na wielkie panie. On kochał ubogich i bardzo był dla nich dobrym. Wyświadczał im wiele dobrego, wspomagał ich i nauczał bogaczy, żeby się nie obchodzili z nimi srogo. Oni go téż kochali bardzo a bardzo!“ zawołał Adaś z zapałem.
„Czy on sam był bogaty?“
„O nie! Urodził się w stajence i tak był biédny, że gdy dorosł, nie miał domu, gdzieby mógł mieszkać i czasami nie miał co jeść, póki go kto nie wspomógł. Chodził po świecie głosząc nauki, nawracając na dobrą drogę, aż go wreszcie źli ludzie umęczyli na śmierć.“
„Za co?“ spytał Alfred i usiadł na łóżku, aby lepiéj widzieć i słyszéć, tak go zajął Bóg-Człowiek, który dbał o biédnych.
„Opowiem ci to wszystko: ciocia Ludka nie będzie się gniewać,“ rzekł Adaś i usiadł na przeciwległém łóżku, rad że może opowiadać swą ulubioną historyę.
Dozorczyni zajrzała, czy Alfred usnął, ale zobaczywszy co się dzieje, wymknęła się po cichu do pani Bhaer i z macierzyńskiém wzruszeniem na poczciwéj twarzy, powiedziała:
„Czy droga pani zechce zobaczyć coś pięknego? Oto Alfred wsłuchany całą duszą w Adasia, który jak prawdziwy aniołek opowiada mu historyę o dzieciątku Jezus.“
Pani Bhaer umyśliła pójść i pomówić chwilę z Alfredem, zanim uśnie, bo się już nieraz przekonała, że poważne słowo powiedziane w takiéj chwili, często sprawia dużo dobrego. Ale gdy zobaczyła, zakradłszy się do drzwi, jak Alfred chciwie połyka wyrazy przyjaciela, podczas kiedy tenże stłumionym głosem opowiada słodką i wzniosłą historyę, jak go jéj nauczono, i piękne oczy wlepia w luby wizerunek wiszący na ścianie, poczuła łzy i po cichu odeszła, mówiąc sobie:
„Adaś bezwiednie będzie pomocniejszy temu biédnemu chłopcu, aniżeli ja, nie chcę więc psuć jego dzieła, ani jedném słówkiem.“
Szept dziecięcych głosów przeciągał się długo: jedno niewinne serce udzielało drugiemu ważnéj nauki i nikt im nie przerywał. Gdy po uciszeniu się wreszcie téj rozmowy, pani Bhaer weszła żeby zabrać lampę, Adasia już nie było, Alfred zaś usnął z twarzą zwróconą ku obrazowi, jak gdyby się już nauczył kochać Boga-Człowieka który miłował dziatki, i był wiernym przyjacielem ubogich. Twarzyczka chłopca była bardzo spokojna, i pani Ludwika pomyślała, że jeżeli takie skutki pozostawił jeden dzień starań i serdeczności, to rok cierpliwéj uprawy zpewnością może przynieść bogate plony na téj zaniedbanéj grządce, w któréj już zasiał najlepsze ze wszystkich ziarn, ten mały apostoł, w nocnéj koszulce.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.