Mali mężczyzni/Rozdział pierwszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mali mężczyzni |
Wydawca | Ferdynand Hösick |
Data wyd. | 1877 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Zofia Grabowska |
Tytuł orygin. | Little men |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Proszę pana, czy tu jest Plumfield?“ Zapytał obdarty chłopak mężczyzny, otwierającego bramę przed którą stanął omnibus.
„Tak; kto cię tu przysłał?“
„Pan Laurence; mam list od niego do saméj pani.“
„Dobrze, mój zuchu! Jdź na górę, i oddaj go tylko, to już cię Pani z pewnością przyjmie.“ Żartobliwy ton tego człowieka dodał chłopcu otuchy, więc ośmielony jego słowy, poszedł daléj. Miły, wiosenny deszczyk skrapiał kiełkującą trawkę i rozkwitające drzewa, poza któremi zobaczył Alfred obszerny, czworoboczny dom ze staroświecką bramą, szerokimi wschodami i mnóstwem oświetlonych okien. Ponieważ ani firanki ani okiennice nie przysłaniały światła, więc Alfred stanąwszy na chwilę przed pociągnięciem dzwonka, zobaczył dużo małych cieni poruszających się na ścianach, usłyszał miły szmer młodocianych głosów, i zadumał się, czy to rzecz możliwa, by dom w którym jest tyle światła, ciepła i wygód, stał się schronieniem dla takiego sieroty.
Rumiana dziewczyna otworzyła mu drzwi, i uśmiechnęła się odebrawszy list, który jéj podał w milczeniu. Widocznie była przyzwyczajona do przyjmowania obcych chłopaczków, wskazała mu bowiem krzesło w sieni, i rzekła skinąwszy głową:
„Usiądź tu sobie i obeschnij trochę na słomiance, a ja tymczasem zaniosę list do Pani.“
Różne zajmujące rzeczy skracały Alfredowi czas wyczekiwania; rozglądał się ciekawie, bo go wszystko bawiło, i rad był że go nikt nie widzi siedzącego w ciemnym kąciku, przy drzwiach.
W całym domu roili się chłopcy, na różne sposoby uprzyjemniając sobie dżdżyste popołudnie. Wszędzie ich było pełno, i przez otwarte drzwi ukazywały się zewsząd wesołe gromadki dużych, małych i średnich chłopaków, znajdujących się w różnych stopniach wieczornego ożywienia, a raczéj rozswawolenia. Dwa obszerne pokoje na prawo, służyły widocznie za klasę, gdyż pełno w nich było stołów, map, tablic i książek. Przed ogniem płonącym na kominku, leżało na ziemi kilku próżniaczych chłopców, rozprawiając tak zapalczywie o nowym placu do gry w krykieta, że aż butami wierzgali w powietrzu. — W jednym kącie, słuszny młodzieniec grał na flotrowersie, całkiem obojętny na otoczającą go wrzawę; kilku innych skakało przez stoły, zatrzymując się niekiedy by tchu nabrać i uśmiać się z młodego karykaturzysty, który na tablicy rysował całe zgromadzenie.
W pokoju z lewéj strony, ukazywał się długi stół zastawiony do wieczerzy: były tam wielkie dzbanki ze świeżém mlekiem, stosy czarnego oraz białego chleba i pierniki, które są takim przysmakiem dla dzieci. Rozchodziła się też woń smarzonych grzanek i pieczonych jabłek, tworząc prawdziwą męczarnię dla nosków i zgłodniałych żołądków.
Ale sień przedstawiała najpowabniejszy widok, bo wesoła gra w cztery kąty szła w najlepsze przy drzwiach pierwszego piętra. Na jednym przystanku bawiono się w kręgle, na drugim w arcaby, na wschodach zaś jeden chłopiec czytał, dziewczynka śpiewała do snu lalce, dwom pieskom i kotce, a z poręczy bez ustanku zsuwał się szereg małych chłopczyków, pomimo wielkiéj krzywdy dla ubrania i niebezpieczeństwa dla członków.
Te wyścigi tak zajęły Alfreda, że się wysuwał coraz bardziej z kącika, i gdy jeden raźny chłopak spadł z poręczy z taką siłą, że głowa mniéj zahartowana, roztrzaskałaby się z pewnością, — Alfred zapomniawszy się, poskoczył do nieszczęśliwego jeźdźca, z obawą czy go zastanie żywym; ale chłopak mrugał tylko przez chwilę mocno oczami, poczém leżał sobie spokojnie, i przyglądając się z zadziwieniem nowéj twarzy, zawołał:
„Hola!“
„Hola!“ odparł Alfred; nie wiedział bowiem coby rzec innego, a ta odpowiedź wydała mu się krótką i łatwą.
„Czy ty będziesz nowym uczniem?“ zapytał nieporuszając się, leżący chłopak.
„Jeszcze nie wiem.“
„Jak się nazywasz?“
„Alfred.“
„A ja Tomek; wejdź na górę, to się potém zsuniesz z poręczy, dobrze?“ Odezwał się żywo, jak gdyby mu się nagle przypomniały obowiązki gościnności.
„Nie wejdę, póki się nie dowiem, czy to pozostanę.“ odrzekł Alfred, coraz więcéj pragnąc by go przyjęto.
„Słuchaj Adasiu, przybył nam towarzysz nowy, chodź go zobaczyć!“ zawołał wesoło Tomek, i z niezmordowaną energią wziął się na nowo do swéj zabawki.
Na to wezwanie, chłopczyk czytający na wschodach, spojrzał wielkiém, ciemném okiem, i zawahał się chwilkę, jak gdyby przez nieśmiałość; poczém włożył książkę pod pachę, i zeszedł poważnie na dół, by powitać nowo przybyłego. Przyjemna twarz jego i miłe spojrzenie od razu pociągnęły Alfreda.
„Czyś widział Ciocię Ludkę?“ zapytał Adaś takim tonem, jak gdyby to był jakiś uroczysty obrządek.
„Nikogom dotąd nie widział prócz tych chłopców, i czekam właśnie,“ odparł Alfred.
Czy cię przysłał wuj Artur? pytał daléj Adaś grzecznie, ale z powagą.
„Pan Laurence mię przysłał.“
„To jest wuj Artur; on nam zawsze przysyła miłych chłopców.“
Alfred zdawał się uradowany temi słowy i uśmiech ożywił jego wynędzniałą twarz. Nie wiedział coby daléj mówić, więc stali obaj patrząc na siebie w przyjazném milczeniu, dopóki nie nadeszła owa dziewczynka z lalką na rękach. Bardzo była podobna do Adasia, tylko nie tak duża; miała też okrąglejszą, różowszą tworzyczkę, i niebieskie oczki.
„To moja siostra, Stokrotka,“ odezwał się Adaś z takim naciskiem, jak gdyby przedstawiał jaki rzadki i cenny przedmiot.
Dzieci ukłoniły się sobie, i dziewczynce z radości porobiły się dołki w twarzy, gdy rzekła uprzejmie:
„Mam nadzieję że z nami pozostaniesz. Tak się tu dobrze bawimy, — prawda Adasiu?“
„Ma się rozumieć że się dobrze bawimy; Ciocia Ludka umyślnie ma na to Plumfield.“
„Prawda że tu bardzo ładnie,“ zauważył Alfred czując że musi coś odpowiedziéć tym uprzejmym osóbkom.
„To najmilsze miejsce w świecie! prawda Adasiu?“ rzekła Stokrotka, we wszystkiém uważając widocznie braciszka za najwyższą powagę.
„Zdaje mi się że Grenlandya jest ciekawsza, bo tam są lodniki i cielęta morskie. Ale ja także lubię Plumfield, bardzo tu przyjemnie mieszkać,“ odparł Adaś którego zajmowała wówczas książka o Grenlandji. Chciał w niéj pokazać i objaśnić Alfredowi ryciny, lecz nadeszła służąca, i wskazując głową na drzwi od bawialnego pokoju, rzekła:
„Dobrze stoi twoja sprawa, kawalerze, — zostaniesz.“
„Jak mię to cieszy! chodźmy do cioci Ludki,“ powiedziała Stokrotka i wzięła Alfreda za rękę z tak opiekuńczą minką, że od razu było mu jak w domu.
Adaś oddawał się znowu ulubionéj książce, podczas gdy siostrzyczka prowadziła nowego przybysza do jednego z tylnych pokoi, gdzie ogromnéj tuszy mężczyzna swawolił z dwoma chłopczykami na sofie, a szczupła dama kończyła właśnie list, który znać było, że odczytuje powtórnie.
„Przyprowadziłam go cioci!“ zawołała Stokrotka.
„Więc to mój nowy chłopiec? miło mi cię widziéć i mam nadzieję że ci się spodoba u nas“, rzekła pani Bhaer przyciągając go do siebie, i delikatnie odgarnęła mu z czoła włosy, z tak macierzyńskim wyrazem twarzy, iż od razu pozyskała sieroce serduszko Alfreda.
Nie była ona wcale piękną, ale zachowała w ożywionéj twarzy i w ruchach coś tak komicznie dziecinnego, że ją to czyniło niezmiernie naturalną, miłą, i łatwą w pożyciu; dla tego téż chłopcy nazywali ją, „zuchem.“ Gdy poczęła głaskać Alfredowi głowę, zadrgały mu nieco usta, więc bystre jéj oczy przybrały zaraz łagodniéjszy wyraz, przyciągnęła bliżéj znędzniałego chłopczynę i rzekła ze śmiechem:
„Ja jestem matka Bhaer, ten pan jest ojciec Bhaer, a to są młode Bhaerątka. Chodźcie chłopcy zapoznać się z Alfredem.“
Trzéj zapaśnicy usłuchali natychmiast, i olbrzymi mężczyzna przyszedł powitać nowego ucznia, trzymając po jedném pyzatém dziecku na każdém ramieniu. Robcio i Teodorek wyszczerzyli tylko ząbki, ale pan Bhaer uścisnął się z nim za ręce, i wskazując nizki stołeczek przy kominku, rzekł przyjaźnie:
„Jest tu gotowe miejsce dla ciebie, mój synu; usiądź i osusz sobie obówie.“
„Czy mu przemokło? Mój drogi chłopcze, zdéjmij buty, a ja ci znajdę suche w mgnieniu oka!“ zawołała pani Bhaer, i zajęła się Alfredem tak energicznie, że wkrótce siedział na wygodném krzesełku, w suchych skarpetkach i ciepłych pantoflach. Z taką wdzięcznością podziękował za to, że oczy pani Bhaer znowu złagodniały, i odezwała się z czémś wesołém, bo zawsze zwykła była to czynić, gdy ją co wzruszyło.
„To są Tomka pantofle, ale ponieważ nigdy nie pamięta ubrać ich w pokoju, więc mu je odbierzemy. Za duże są na ciebie, lecz tém lepiéj, bo trudno byłoby w nich uciec.“
„Ja nie chcę uciekać,“ rzekł Alfred, i z rozkoszném westchnieniem przybliżył posmolone rączęta do ognia.
„Dobrze, dobrze; teraz będę cię odkarmiać, i leczéć z tego szkaradnego kaszlu. Jak dawno masz go, mój drogi?“ Zapytała pani Bhaer, szukając w koszyku kawałka flaneli.
„Odkąd zima nastała. Zaziębiłem się, i nie mogę jakoś przyjść do siebie.“
„Nic dziwnego, kiedy mieszkał w wilgotnéj piwnicy, i chodzi w łachmanach,“ rzekła pocichu pani Ludwika do męża, który przyglądał mu się przez pewien czas doświadczoném okiem, i dostrzegł że ma zapadłe skronie, zgorączkowane usta, ochrzypły głos, i uporczywy kaszel.
„Robciu, idź do dozorczyni po lekarstwo od kaszlu i plaster.“ Rzekł pan Bhaer porozumiawszy się oczami z żoną.
Alfred patrzył z pewnym niepokojem na te przygotowania, lecz zapomniał o strachu, a nawet parsknął serdecznym śmiechem, gdy pani Bhaer szepnęła z komiczną miną:
„Słyszysz jak ten mój ladaco, Teodorek, udaje kaszel? Bierze go chętka na ten syrop, bo jest zrobiony z miodem.“
Gdy przyniesiono lekarstwo, tak się zaczął malec krztusić, że aż mu poczerwieniała twarzyczka; dostał więc łyżeczkę, skoro już Alfred odważnie zażył swoją porcyę, i obwiązane miał gardło flanelą.
Po niedługiéj chwili, rozległ się potężny dzwon, i głośne tupanie w sieni oznajmiło wieczerzę. Nieśmiały Alfred struchlał że się znajdzie wobec tylu nieznanych chłopców, ale pani Bhaer wzięła go za rękę, a Robcio rzekł z opiekuńczą minką: nie bój się, ja będę blizko ciebie.“
Dwunastu chłopców: sześciu po każdéj stronie, stało za krzesłami, podskakując z niecierpliwości, by już dano hasło do jedzenia; a ów wysoki młodzieniec który przedtém grał na flotrowersie, poskramiał ich zapędy. Żaden nie usiadł jednak póki pani Bhaer nie zajęła miejsca za przyrządem do herbaty, mając obok siebie z lewéj strony Teodorka, a z prawéj Alfreda.
„To jest nowy nasz wychowaniec, Alfred. Po wieczerzy będziecie się mogli zapoznać. Zwolna chłopcy, zwolna!“
Wszyscy wpatrzyli się w Alfreda, a potém zaczęli suwać krzesłami, daremnie chcąc się cicho zachować. Wprawdzie państwo Bhaer usiłowali nauczyć ich przyzwoitego zachowania się przy jedzeniu, i wogóle powodziło im się bardzo dobrze, gdyż przepisy ich były nielicznie i rozsądne, a chłopcy widząc że im chcą je ułatwić i uprościć, starali się być ulegli; lecz są chwile kiedy poskramianie zgłodniałych chłopaków, staje się istotném okrucieństwem, naprzykład w sobotni wieczór po pół wakacyach.
„Niech że się te drogie dzieciska choć w jeden dzień nakrzyczą, nawrzeszczą, naswawolą do syta. Coż warte święto bez swobody i figli? Trzeba im sprawiać tę uciechę przynajmniéj raz w tygodniu.“
Tak zwykła mawiać pani Bhaer gdy się surowe osoby dziwiły, że w tak przyzwoitém niegdyś Plumfield, są dozwolone takie rozrywki jak naprzykład: ślizganie się z poręczy, i rzucanie na siebie poduszkami.
Czasem się zdawało że się dom zawali; nigdy jednak do tego nie przyszło, bo ojciec Bhaer umiał jedném słowem nakazać ciszę, i chłopcy wiedzieli że nie mogą nadużywać swobody. Tak więc pomimo wielu złowrogich wróżb, szkoła ta kwitła, i w nieznaczny sposób uczono dzieci dobrego zachowania się i moralności.
Alfred bardzo był temu rad że go zasłaniają wysokie dzbanki, i że siedzi miedzy Tomkiem a panią Bhaer, która mu napełnia ciągle talerz i kubek.
„Kto jest ten chłopiec, obok dziewczynki, — na drugim końcu stołu?“ szepnął Alfred do sąsiada, korzystając z ogólnego śmiechu.
„Adaś Brooke; siostrzeniec pani Bhaer.“
„To musi być miły chłopak.“
„O bardzo! dużo umié, i przepada za czytaniem.“
„A ten tłusty, obok niego?“
„To Nadziany; Jerzy mu na imię, aleśmy go tak przezwali z powodu, że dużo jé. Ten chłopczyna siedzący przy ojcu Bhaer, to jego synek, Robcio; a ten wysoki, to Franz jego siostrzeniec. On nas trochę uczy i dozoruje.“
„Wszak ten sam gra na flotrowersie?“ Zapytał Alfred, gdy Tomek umilkł, a to z przyczyny że wpakował do ust całe jabłko pieczone.
Tomek skinął głową, prędko przełknął jabłko, a potém rzekł „o gra! czasem tańczymy i gimnastykujemy się, przy jego muzyce. Ja znów lubię grać na bębnie, i chciałbym się tego uczyć.“
„Co do mnie, wolę skrzypce; bo i ja także umiem grać.“ Powiedział Alfred, któremu ten ponętny przedmiot rozwiązał usta.
„Umiész!“ zawołał Tomek, i zrobił nań wielkie oczy z ponad Kubka.
„Pan Bhaer kupił właśnie stare skrzypce, i z pewnością pozwoli ci ich, ile razy zechcesz.“
„Doprawdy? ach, jakby to dobrze było! bo widzisz, póki ojciec żył, chodziłem po domach grywać na skrzypcach z nim, i jeszcze z drugim muzykusem.“
„Czy to było przyjemne zatrudnienie?“ spytał ciekawie Tomek.
„Gdzież tam, okropne! Tak było mrozno w zimie, a tak gorąco w lecie! Bywałem często strasznie zmęczony, a w dodatku trzeba było znosić głód i złe obejście.“
Tu, Alfred umilkł i odgryzł porządny kawał piernika, jak gdyby dla zapewnienia się, że te ciężkie czasy już minęły; potém dodał rzewnie: „Alem ja kochał skrzypki, i tęskno mi do nich. Nikolo zabrał je po śmierci ojca, i nie chciał mię dłużéj trzymać, dla tego żem wątły.“
„Jeżeli dobrze grasz, to będziesz należał do orkiestry, zobaczysz!“
„Czy wy tu macie orkiestrę?“ zapytał Alfred, i oczy mu zabłysły.
„Ma się rozumieć, i jaką ładną! Sami chłopcy ją składają. Urządzamy koncerta i tym podobne rzeczy. Przekonasz się, co się tu dziać będzie jutro wieczorem.“ Po tych słowach mile łechcących ciekawość, Tomek wziął się napowrót do wieczerzy, Alfred zaś wpadł w błogą zadumę nad pełnym talerzem.
Pani Bhaer słyszała tę ich rozmowę, chociaż się zdawało że cała zajęta nalewaniem w kubki i dozorowaniem Teodorka, który był tak śpiący, że włożył sobie łyżeczkę w oczko, kiwał główką jakby czerwona makówka, i nareszcie usnął na dobre, oparłszy policzek na pulchném ciastku, w miejscu poduszki.
Umyślnie pomieściła pani Bhaer Alfreda przy Tomku, bo jego otwarte i łatwe obéjście było zawsze pociągającém dla nieśmiałych chłopców. Alfred widocznie uległ także temu wpływowi, zwierzył mu się bowiem z różnych drobiazgów w czasie wieczerzy, a pani Bhaer przysłuchając się, lepiéj poznała jego charakter, niż gdyby się była wdała sama w rozmowę.
Pan Laurence w liście swoim tak się wyraził o Alfredzie:
„Droga Ludko, posyłam ci chłopca z rzędu tych, co ci najlepiéj przypadają do serca: jest on sierotą, chorym, i bez opieki. Dotąd był ulicznym grajkiem, i napotkałém go w piwnicy, gdzie opłakiwał stratę ojca i skrzypków. Zdaje mi się że w nim jest dobry materyał, i że go możemy wyratować wspólnemi siłami. Skoro ty wyleczysz jego nędzne ciało, a Fritz rozwinie zaniedbany umysł, wówczas ja się nim zajmę i zbadam, czy to geniusz, czy tylko utalentowany chłopiec, który będzie mógł zapracować sobie na chléb. Przyjmijcie go na próbę, przez wzgląd na
waszego
„Teodorka.“
„Ma się rozumieć że go przyjmiemy!“ zawołała pani Bhaer, a zobaczywszy Alfreda, pomyślała od razu że czy jest geniuszem lub nie, — jako opuszczony, schorzały chłopiec, potrzebuje tego właśnie co ona dawać lubi: to jest ogniska domowego i macierzyńskiéj opieki. Oboje z mężem przyglądali mu się znienacka, i pomimo obdartéj odzieży, niezgrabnego obejścia i brudnéj twarzy, z wielu rzeczy im się podobał. Był to szczupły blady, chłopczyk lat dwunastu; miał niebieskie oczy i czoło kształtne pod szorstkim i zaniedbanym włosem. Nieśmiała twarz bywała chwilami tak zalęknioną, jak gdyby się spodziewał ostrych słów lub uderzenia; usta mu drgały jak kto mile spojrzał, a oczy patrzyły wdzięcznie, za każde łagodne słowo. „Niech sobie grywa biedaczek, choćby całymi dniami,“ pomyślała pani Bhaer, spostrzegłszy radość jego na wzmiankę o orkiestrze.
Po wieczerzy zatém, gdy się chłopcy rozproszyli, pani Ludwika ukazała się ze skrzypcami w rękach, i porozumiawszy się krótko z mężem, przystąpiła do Alfreda który z kącika przyglądał się wszystkiemu, z żywą ciekawością.
„Zagraj co, mój drogi. Potrzebujemy skrzypcy do orkiestry, więc nam się możesz bardzo przydać.“
Zamiast się ociągać przez nieśmiałość, jak się spodziewała, czémprędzéj ujął skrzypce, i dotykał się ich z taką ostrożnością, że widać było, jak namiętnie miłuje muzykę.
„Będę się starał zagrać jak najlepiéj,“ rzekł, i natychmiast pociągnął smyczkiem po strunach, jak gdyby mu pilno było usłyszéć znowu drogie sobie tony.
Wielka była wrzawa w pokoju, lecz Alfred jakby głuchy na wszelkie dźwięki, prócz tych jakie sam wydobywa, grał z cicha dla siebie, przejęty rozkoszném uczuciem. Była to tylko jedna z tych prostych murzyńskich pieśni wykonywanych zazwyczaj przez ulicznych grajków; ale tak się podobała chłopcom, że przestali swawolić, wsłuchując się z zadziwieniem. Zwolna przysuwali się coraz bliżéj; pan Bhaer przystąpił także i badawczo śledził młodego muzyka, który grał bez końca, zapomniawszy o otoczeniu. Oczy mu błyszczały, twarzyczka pałała, palce drgały, podczas gdy obejmował czule skrzypki, i przemawiał do serc swym ulubionym językiem.
Serdeczny poklask wynagrodził go sowiciéj, niżby tego dokazał rzęsisty deszcz grosików, skoro umilkł i rozejrzał się dokoła, mówiąc niejako:
„Starałem się zagrać jak najlepiéj, żeby wam sprawić przyjemność.“
„Prześlicznie grasz!“ zawołał Tomek który się uważał za jego opiekuna.
„Będziesz pierwszym skrzypkiem w naszéj orkiestrze,“ dodał Franz z uśmiechem.
Pani Bhaer szepnęła do męża:
„Teodorek ma słuszność; w tém dziecku jest coś niezwykłego.“
Profesor skinął na to głową, i klepiąc Alfreda przyjaźnie poramieniu, rzekł:
„Dobrześ się wywiązał, mój synu. Teraz poprosimy cię o przygrywkę do śpiewu.“
Była to najzaszczytniejsza, najszczęśliwsza chwila w życiu biédnego chłopca, gdy zaprowadzono go do fortepianu, na honorowe miejsce, poczém dzieci go otoczyły, i bez względu na jego nędzną odzież, patrzyły z poszanowaniem, czekając by zagrał.
Ponieważ znalazła się znana mu pieśń, więc po kilku próbach, zjednoczyły się głosy, a skrzypce, fletrowers i fortepian towarzyszyły tak potężnemu chórowi chłopców, że się aż trząsł stary dach. To wszystko tak wzruszyło biednego Alfreda, że gdy ostatnia nuta ucichła, twarzyczka zaczęła mu drgać, skrzypce wypadły z rąk, i obróciwszy się do ściany, rozpłakał się jak dziecko.
„Co ci jest, mój drogi?“ zapytała pani Bhaer, która zdążając za innymi w śpiewie, powstrzymywała zarazem Robcia, żeby nie tupał do taktu.
„Wszyscy są dla mnie tacy dobrzy, — i tak tu pięknie, — żem się nie mógł powstrzymać,“ odpowiedział Alfred ze łkaniem, i zakaszlał się okropnie.
„Chodź zemną, mój drogi; musisz się położyć i wypocząć. Jesteś znużony, więc tu zbyt hałaśliwie dla ciebie,“ szepnęła pani Bhaer, i zabrawszy go do swego pokoju, dała się wypłakać w cichości.
Skoro się uspokoił i zaczął zwolna zwierzać jéj się z utrapień, słuchała ze łzami, chociaż wszystkie były jéj już znane.
„Teraz moje dziecko, masz ojca, matkę, i ognisko domowe, więc przestań myśléć o tych smutnych czasach. Staraj się być zdrowym, wesołym, i ufaj, że odtąd będziemy cię zasłaniać wszelkiemi siłami od cierpień. Umyślnie otworzyliśmy ten zakład, aby w nim błogo spływało życie chłopcom, i żeby się uczyli radzić sobie i być pożytecznymi ludziom. Mam nadzieję że dopną tego celu. Co się tyczy muzyki, to będziesz jéj miał dowoli, ale wpierwéj musisz się wzmocnić. Chodź teraz do dozorczyni żeby cię wykąpała, a jutro ułożymy razem jaki ładny plan.“
Alfred mocno ściskał jej rękę, i niemogąc zdobyć się na słowa, dziękował spojrzeniem. Wprowadziła go do obszernego pokoju, gdzie się krzątała gruba niemka z twarzą tak okrągłą i wesołą, że wyglądała jak słońce, którego promienie wyobrażała szeroka falbanka u czepka:
„To Humlowa, dozorczyni; dobrą ci kąpiel przyrządzi, obetnie włosy i posłuży we wszystkiém. Łazienka jest tam oto. Co sobotę w wieczór, kąpiemy najpierw małych chłopców i pakujemy ich do łóżek, a tymczasem starsi kończą śpiewać. No, Robciu, wskakuj.“
Mówiąc to wszystko, rozebrała pani Bhaer synka, i zanurzyła go w długiéj wanience, w pokoiku przyległym do dziecinnéj sypialni.
Były tam dwie wanny prócz miednic, tusz i szafliczków do moczenia nóg. Alfred rozkoszując się w wodzie, patrzył na te dwie kobiety jak myły kilku małych chłopaków, ubierały ich w nocną bieliznę i kładły do łóżek. Ma się rozumieć że się nie obeszło bez psot, któremi wszystkich rozśmieszali, póki ich sen nie zmorzył. Alfreda również dozorczyni umyła, następnie obwinąwszy w kodrę, posadziła przy kominku, i obcinała mu właśnie włosy, kiedy nowi chłopcy wpadli do łazienki, robiąc wrzawę i plusk, jakby gromada rozswywolonych wielorybów.
„Alfred będzie tu dziś spał, bo jak się zakaszle w nocy, to mu się dasz napić ziółek z siemiena lnianego,“ rzekła pani Bhaer, krzątająca się jak kokosz, pośród licznego stada ruchliwych kacząt.
Dozorczyni chętnie ubrała zaraz Alfreda we flanelowy kaftanik, podała mu jakiś napój ciepły i słodki, a potém umieściła w przyległym pokoju, gdzie stały cztery łóżka. Leżał tam sobie spokojnie jak mumja, czując że mu już nic nie brakuje do przyjemności i wygody. Ochędóztwo sprawiało na nim nowe i roskoszne wrażenie: flanelowy kaftanik był ubraniem nieznaném w jego świecie; ziółka ciepłe tak mile łagodziły kaszel, jak serdeczne słowa rozgrzewały osierocone serce; a uczucie że obchodzi kogoś, czyniło z tego skromnego pokoju, prawdziwe niebo. Przymykał często oczy, żeby się przekonać, czy to nie jest ułudny sen, który się rozwieje, skoro je otworzy i przejęty miłemi wrażeniami, nie mógł usnąć, — témbardziéj że niezadługo pewien miejscowy zwyczaj uderzył jego zdumiony, lecz trzeźwy wzrok.
Gdy się uciszyło pluskanie, nagle zaczęły poduszki fruwać na wszystkie strony, a podrzucały je białe szatanki, wyskakując hałaśliwie z łóżek. Bitwa toczyła się w kilku pokojach, w sieni, a nawet niekiedy dostawała się do sypialni dziecinnéj, gdzie się chronił niejeden pokrzywdzony rycerz. Nikt nie zwracał jednak uwagi na te wybryki, nikt się im nie dziwił, ani ich zakazywał. Dozorczyni rozwieszała ręczniki, a pani Bhaer przeglądała czystą bieliznę, tak spokojnie, jak gdyby zupełny panował porządek. Co więcéj, wypędziła nawet jednego zuchwalca z pokoju poduszką, którą znienacka cisnął na nią.
„Czy oni sobie nie zrobią krzywdy?“ zapytał Alfred, zanosząc się od śmiechu.
„Bądź spokojny; co sobotę w wieczór, wolno im bić się poduszkami. Powłoczki w każdym razie odmieniłyby się jutro, więc mię to bynajmniéj nie gniéwa, bo się chłopcy rozgrzewają po kąpieli.“ Rzekła pani Bhaer dobiérając skarpetki.
„Jakaż — to miła szkoła!“ Zawołał Alfred. „Dziwaczna,“ odparła pani Bhaer ze śmiechem, „ale jak widzisz, nie męczy się tu dzieci surowością, ani zbyteczną nauką. Z początku zakazywałam tego figlowania w nocnych koszulach, ale gdy się to na nic zdało, weszliśmy w taki układ: co sobotę w wieczór wolno im ciskać na siebie poduszkami, ale za to w inne dni muszą kłaść się spokojnie. Zrobiłam próbę, i powiodła się; jak nie dotrzymają kiedy słowa, nie ma swawoli; w przeciwnym razie, odwracam zwierciadła, stawiam lampy w bezpiecznych miejscach, poczém mogą figlować dowoli.“
„To śliczny pomysł!“ rzekł Alfred. Brała go chętka należéć także do téj bitwy, ale nieśmiejąc się z tém odezwać pierwszego wieczoru, zdaleka się tylko przyglądał ożywionéj zabawie.
Tomek stanął na czele napastników, Adaś znów bronił swego pokoju z szaloną odwagą, i szybko za sobą układał poduszki, w miarę jak były ciskane; więc nareszcie pozbawieni municyi, rzucili się chłopcy, by ją odebrać. Nie obeszło się bez kilku drobnych wypadków, ale nikt nie zwracał uwagi na to; każdy dawał i odbiérał głośne razy z niezamąconą wesołością, a poduszki latały jakby grube płaty śniegu. Nakoniec pani Bhaer spojrzawszy na zegarek, zawołała:
„Dosyć tego! daléj, do łóżek! który z was nie usłucha, będzie skazany na karę!“
„Jakoż to kara?“ zapytał Alfred, zaciekawiony, co się stanie z przestępcą, który nie ulegnie téj ochmistrzyni dziwacznéj wprawdzie, ale przejętéj dobrem powszechném.
„Nie będzie należał do zabawy, na przyszły raz,“ odpowiedziała pani Bhaer. „Daję pięć minut czasu do uspokojenia się, poczém gaszę światło i wymagam porządku. To są honorowe chłopcy, więc dotrzymują słowa.“
Rzeczywiście: jak się nagle zaczęła bitwa, tak się skończyła. Nastąpiło już tylko parę pożegnalnych strzałów i okrzyków, Adaś rzucił siódmą poduszkę na uciekającego nieprzyjaciela, poczém ład został przywrócony. Po téj sobotniéj swawoli nastała już cisza, którą przerywał tylko gdzieniegdzie chichot lub szept przytłumiony, a matka Bhaer po ucałowaniu nowego wychowanka, zostawiła go błogim snom o życiu w Plumfield.