Mali mężczyzni/Rozdział szesnasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Mali mężczyzni
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Tytuł orygin. Little men
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział szesnasty.
Poskramianie dzikiego rumaka.

„Co ten chłopiec robi?“ myślała pani Ludwika, przyglądając się raz Danowi, który biegał w koło trawnika, jak gdyby dla wygrania jakiego zakładu. Był sam jeden, i zdawało się, że go ogarnęła dziwaczna chęć umęczenia się aż do gorączki, lub skręcenia karku; obleciawszy bowiem kilka razy do koła, próbował skakać przez wysoki płot, przewrócił kilka koziołków i nareszcie padł na murawę przed domem, widocznie pozbawiony wszelkich sił.
„Czy się wprawiasz w wyścigi, Danie?“ zapytała pani Ludwika, siedząca przy oknie.
Spojrzał żywo i odparł z uśmiechem:
„Nie, ja tylko paruję.“
„Nie mógłbyś czasem wynaleść chłodniejszego sposobu?“ rzekła, śmiejąc się także, i rzuciła mu duży liść palmowy.
„Nie mogę się wstrzymać, muszę biegać,“ odpowiedział z tak dziwnym wyrazem w ruchliwych oczach, że zmięszana, zapytała żywo:
„Czy Plumfield robi się za ciasne dla ciebie?“
„Nie gniewałbym się, żeby choć trochę było obszerniejsze. Chociaż je lubię, jakiś djabeł wstępuje we mnie czasami, i wtedy muszę być w ruchu.“
Te słowa wymknęły mu się widać mimowoli, bo ich zaraz pożałował, bojąc się słusznéj wymówki za niewdzięczność. Ale pani Ludwika zrozumiała to usposobienie, i chociaż sprawiło jéj przykrość, nie mogła zań łajać. — Spojrzawszy z niepokojem na Dana, zauważyła, jaki już wysoki i silny, jak ma energiczną twarz, jak badawcze oczy i stanowcze usta. Pomna, ze niegdyś używał nieograniczonéj swobody, uznała w duchu, że nawet łagodne więzy mogą mu ciężyć niekiedy.
„Tak,“ pomyślała, „mój dziki sokół potrzebuje obszerniejszéj klatki; ale gdybym go puściła na wolność, bałabym się go utracić. Muszę więc znaleść dosyć silną przynętę, żeby go ochroniła od niebezpieczeństwa.“
„Znam taki stan,“ odezwała się głośno. „To nie djabeł, jak powiadasz, tylko bardzo naturalna w młodym wieku, żądza swobody. Mnie także niegdyś tak bywało, i nawet chciałam raz uciec w świat.“
„Czemu pani tego nie uczyniła?“ zapytał, i żeby przedłużyć rozmowę, oparł się o jéj niskie okno.
„Wiedziałam, że to byłby nierozsądny krok; a co większa, przywiązanie do matki zatrzymało mię w domu.“
„Ja nie mam matki,“ powiedział Dan.
„Myślałam, że ją masz teraz,“ rzekła pani Ludwika, łagodnie odgarniając mu włosy ze spotniałego czoła.
„Pani jesteś nieskończenie dobrą dla mnie, i nigdy nie zdołam się odwdzięczyć: ale to nie jest to samo, prawda?“ zapytał, spoglądając tak smutno i rzewnie, że ją wzruszył do głębi serca.
„Nie jest to samo, mój drogi, — i w żaden sposób nie może być tém samém. Rodzona matka byłaby dla ciebie olbrzymią pomocą; ale ponieważ nie żyje, pozwól, bym ja ci ją zastąpiła. Widać, że nie czynię dla ciebie wszystkiego, co należy, kiedy mnie chcesz opuścić,“ rzekła ze smutkiem.
„Już mię odstąpiła ta pokusa, i nie oddalę się nigdzie, jeżeli to będzie tylko w mojéj mocy; ale od czasu do czasu popycha mię coś niejako do ucieczki. Chciałbym biedz bez kresu, zmiażdżyć jakiś przedmiot, lub rzucić się na kogoś. — Nie rozumiem siebie, ale taki jest mój stan, i nie zdołam się zeń otrząsnąć.“
Chociaż mówił to ze śmiechem, głębokiego musiał doznawać wrażenia, bo ściągnęły mu się czarne brwi, i z taką siłą uderzył pięścią w ramę od okna, że naparstek pani Ludwiki spadł na trawnik. Gdy go podawał, przytrzymała jego wielką, opaloną rękę, i rzekła tonem zdradzającym, ile ją kosztują te słowa:
„Wymykajże się, mój Danie, kiedy ci tak gwałtownie tego trzeba, lecz nie oddalaj się bardzo, i wracaj tu zawsze, bo mi tęskno bez ciebie.“
To niespodziane przyzwolenie zaskoczyło go jakoś, o połowę zmniejszając chętkę. Nie rozumiał swego usposobienia; lecz pani Ludwika pojmowała je dobrze, i wiedząc, jak natura człowieka jest złośliwą, liczyła na jéj pomoc.
Instynktownie czuła ona, że im więcéj ten chłopiec będzie poskramiany, tém bardziéj zechce się wydzierać w świat; a gdy mu się pozostawi swobodę, zadowolni go samo jéj poczucie i to przekonanie, że obecność jego jest drogą ukochanym osobom. Była to maleńka próba, która się widocznie powiodła, bo Dan zamyślił się chwilę, bezwiednie szarpiąc wachlarz, i rozważał tę rzecz w duchu. Jednakże to odezwanie się do jego serca i honoru musiało sprawić na nim wrażenie, gdyż rzekł po niejakiém wahaniu, z żalem wprawdzie, lecz stanowczo:
„Pozostanę tu jeszcze, a gdybym miał kiedy wyruszyć, w takim razie uprzedzę panią o tém. — Zgoda?“
„Zgoda! A teraz obmyślimy inny sposób parowania, żebyś nie potrzebował biegać po tym placu, jak wściekły pies, psuć mi wachlarzy, i bić się z chłopcami.“
Podczas gdy Dan starał się naprawić zrządzoną szkodę, pani Ludwika suszyła sobie głowę nad środkiem przytrzymania swego włóczęgi, póki nie polubi nauki.
„Cóżbyś na to powiedział, żebym cię zamianowała moim posłańcem?“ zapytała nagle.
„Czy to znaczy, że jeździłbym do miasta załatwiać sprawunki?“ zapytał Dan ciekawie.
„Tak; Franzowi się to sprzykrzyło, Silasa nie mogę teraz odrywać od zajęć, a pan Bhaer nie ma czasu. Koń nasz spokojny, ty dobrze powozisz, — przytém doskonale znasz miasto, spróbuj więc, czy nie będzie lepiéj wyjeżdżać dwa razy na tydzień, niż uciekać raz w miesiąc?“
„Z pewnością sprawi mi to równą przyjemność; tylko chciałbym jeździć sam jeden, bo nie lubię miéć kogoś na karku,“ rzekł Dan, i przejęty nowym planem, przybrał zaraz minę człowieka obarczonego interesami.
„Jeżeli pan Bhaer nie będzie miał nic przeciw temu, otrzymasz zupełną swobodę w tym względzie. Przypuszczam, że Emil zacznie sarkać, ale jemu nie można powierzyć konia tak śmiało, jak tobie. Ponieważ jutro właśnie przypada dzień targowy, muszę teraz przygotować spis potrzebnych rzeczy; a ty idź narządzić kabryolet, i powiedz Silasowi, żeby przysposobił jarzyny i owoce, dla mojéj matki. Wstaniesz rano, i wrócisz na czas lekcyi, dobrze?“
„Ja zawsze wcześnie wstaję, więc mię to nic nie będzie kosztować,“ rzekł Dan, poczém spiesznie zrzuciwszy z siebie kurtkę, podążył przywiązać nowy postronek do bicza, obmyć kabryolet, i z nowonabytą powagą wydać Silasowi zlecenia.
„Zanim to mu się uprzykrzy, postaram się miéć coś innego na pogotowiu, skoro napadnie go znowu ta gorączkowa ruchliwość,“ myślała pani Ludwika, i układając spis potrzebnych przedmiotów, dziękowała losom, że inni chłopcy nie są podobni do Dana.
Panu Bhaer niezupełnie się podobał ten nowy plan, ale pozwolił go wypróbować. Co się zaś tyczy Dana, rozbudziło to w nim niejakie zadowolenie, i przytłumiło dzikie zamysły, plączące mu się po głowie.
Nazajutrz wyruszył o świcie, i bohatersko opierał się pokusie wyścigania mleczarzy, udających się do miasta. Przybywszy tam, porobił roztropnie sprawunki i wolnym krokiem wrócił w sam czas na lekcye, ku wielkiemu zdumieniu pana Bhaer, a niezmiernéj radości pani Ludwiki. Komandor krzywił się na to nowe stanowisko Dana, ale go pocieszyła wyborna kłódka do szopy od morskich statków, i ta myśl, że marynarze są przeznaczeni do wyższych zaszczytów. Tak więc Dan bardzo chętnie pełnił te obowiązki przez kilka tygodni, i nie wspominał już o koczującém życiu; ale pewnego dnia, pan Bhaer zastał go, gdy grzmocił Jakubka, który przygnieciony jego kolanami, krzyczał wniebogłosy.
„Cóż to znaczy? Sądziłem, mój Danie, żeś już zaprzestał bójek,“ rzekł, spiesząc z pomocą.
„My się tylko mocujemy,“ odrzekł tenże, i z żalem wypuścił z rąk Jakubka.
„Dla tego biédaka to wygląda na porządne obicie, nieprawda?“ odezwał się profesor, widząc, że się Jakubek z trudnością podnosi.
„Już mam tego dosyć, boś mnie porządnie wytuzował po głowie,“ mruknął.
„Przyznaję, że choć z żartów rzuciłem cię o ziemię, jużem się potém nie mógł wstrzymać od walenia. Ale żałuję, żem cię tak wymęczył,“ powiedział Dan, widocznie zawstydzony.
„Nie mogłeś się oprzeć gwałtownéj chęci rzucenia się na kogoś. Tobie tak potrzebna walka, jak Alfredowi muzyka,“ rzekł pan Bhaer, któremu powtórzyła żona swę rozmowę z Danem.
„Schodź mi z drogi, jeżeli nie chcesz obrywać guzów, bo mi trudno zapanować nad sobą!“ rzekł Dan z taką groźbą w czarnych oczach, że Jakubek cofnął się natychmiast.
„Kiedy koniecznie potrzebujesz się mocować, to ci dam silniejszy przedmiot od Jakubka,“ powiedział pan Bhaer i wskazał mu na podwórzu grube pnie, wykopane na wiosnę, które tam czekały porąbania. „Jak ci przyjdzie ochota pastwić się nad chłopcami, to przychodź tu pożytkować swę siłę; będę ci za to wdzięczny.“
„Dobrze,“ odparł Dan, i pochwyciwszy zaraz leżącą siekierę, wytoczył pieniek; rąbał go tak żwawo, a wióry rozlatywały się tak daleko, że pan Bhaer musiał ucieczką ratować życie.
Z przyjemnością patrzył on, jak Dan zrzuciwszy z siebie kurtkę, z rozczerwienioną twarzą i srogim wzrokiem, wywierał wściekły gniew na przeciwnikach i klął ich, póki nie zwalczył; a wówczas szedł z tryumfem do drwalni, z naręczem sękowatego dębu. Odparzały mu się ręce, bolały krzyże, ciężyła siekiera: ale mu to służyło, i niktby się nie mógł domyśléć pociechy, ile czerpał w tych brzydkich pniakach, — za każdém uderzeniem siekierą, zaspakajał w sobie nadmiar sił, który mógłby się objawiać w szkodliwszy sposób.
„Skoro się to skończy, nie będę już wiedziała, co daléj robić,“ myślała pani Ludwika, gdyż jéj nic nowego nie przychodziło do głowy.
Ale Dan znalazł sobie rozrywkę, i bawił się potajemnie, zanim ją odkryto. Na łące za strumykiem pasł się owego lata piękny źrebak pana Laurence; chłopcy przepadali za tém roztropném zwierzęciem, i z rozkoszą przyglądali się, jak galopuje z rozwianym ogonem, podnosząc śliczny łeb w górę. Ale wkrótce im się to sprzykrzyło i zaniedbali „księcia“, jeden tylko Dan nigdy nie mógł się nim nacieszyć, i prawie codzień zanosił mu kawałek cukru, jabłka, lub chleba. „Książę“ z wdzięcznością przyjmował dary, i nawzajem lubili się, czując niejako, że ich łączą jakieś niewytłumaczone, ale silne węzły. W któréjkolwiek stronie rozległéj łąki znajdował się „książę“, zawsze przygalopował do płotu, gdy nań gwizdnął Dan. Ten znowu był uszczęśliwiony nad wyraz, skoro to piękne zwierzę oparło mu łeb na ramieniu, patrząc intelligentném i piękném okiem.
„Rozumiemy się z sobą bez czczéj gadaniny, prawda?“ mówił Dan, dumny z zaufania konika, i tak zazdrosny o jego względy, że nikomu nie zwierzał się z téj przyjaźni, jednego tylko Teodorka biorąc czasem z sobą, na te odwiedziny.
Pan Laurence przyjeżdżał niekiedy zobaczyć „księcia“ i napomykał, że w jesieni sprawi mu już siodło.
„Nie będzie go trzeba zbytecznie poskramiać, bo takie to potulne, łagodne zwierzę. Ja sam przyjadę, żeby go okulbaczyć,“ rzekł pewnego razu.
„Wprawdzie pozwala się prowadzić na uzdeczce, ale wątpię, żeby się dał osiodłać nawet panu,“ odezwał się Dan, obecny, jak zwykle, tym oględzinom.
„Postaram się ująć go sobie pieszczotą, i będę na to przygotowany, że mię nieraz zrzuci z siebie. Zawsze się z nim obchodzono łagodnie, więc sądzę, że go tylko zadziwi nowość, ale się nie zalęknie, a swawolnymi wybrykami nie zrobi mi krzywdy.“
„Ciekawym, co on téż zrobi?“ pomyślał chłopak, skoro pan Laurence odszedł z profesorem, a konik wrócił pod płot, zkąd go zaprowadzono do pana.
Gdy Dan siedział na najwyższym szczeblu płotu, mając blisko siebie lśniący grzbiet konika, opanowała go gwałtowna chęć wypróbowania swych sił. Niezastanawiając się nad niebezpieczeństwem, uległ pokusie, i skoro źrebak pochylił się ufnie do podawanego mu jabłka, Dan szybko i cicho wsiadł na niego. Niedługo jednakże utrzymał się, bo z zadziwienia żachnął się źrebak, wyprężył i rzucił go o ziemię. Ponieważ to się stało na miękkiéj murawie, nic sobie Dan nie zrobił, i zerwawszy się prędko, rzekł z uśmiechem:
„Bądź co bądź, wsiadłem! — Chodź tu, łotrze, niechno jeszcze raz spróbuję.“
Konik nie chciał się jednak zbliżyć, co bardzo dogadzało Danowi, lubiącemu wszelką walkę.
Następną razą wziął uzdę, i zarzuciwszy ją koniowi na kark, bawił się z nim chwilę, prowadząc w tę i w owę stronę, póki go nie zmęczył trochę. Wówczas usiadł na płocie i dawszy mu chleba, czekał tylko sposobności, mocno trzymając uzdeczkę. Źrebak próbował dawnych wybryków, ale Dan trzymał go tęgo, nabywszy wprawy z Tobiaszkiem, który w napadzie uporu, chciał nieraz zrzucić z siebie jeźdźca. Konik był zdumiony i oburzony; wierzgał i podskakiwał przez chwilę, lecz potém puścił się galopem, a Dan spadł na ziemię. Gdyby nie to, że należał do rzędu tych chłopców, którzy cało wychodzą z każdego niebezpieczeństwa, byłby skręcił kark; ale on tylko spadł ciężko, i leżał potém spokojnie, żeby odzyskać zimną krew. Tymczasem „książę“ obiegał łąkę, potrząsając łbem na znak zadowolenia, że pokonał jeźdźca. Jednak po niejakiéj chwili zrozumiał widocznie, że się coś stało Danowi, i szlachetnéj będąc natury, przybiegł mu się przyjrzéć. Dan pozwolił mu prychać i niepokoić się przez pewien czas; poczém spojrzał mu w oczy, i rzekł tak stanowczym tonem, jak gdyby go mógł zrozumiéć:
„Zdaje ci się, żeś mię zwyciężył, ale się mylisz, przyjacielu; zobaczysz, że będę jeździł na tobie.“
Tego dnia już nie próbował, ale niezadługo począł w nowy sposób przyzwyczajać konika do ciężarów. Przywiązawszy mu derę do grzbietu, pozwalał prychać, pląsać, rżéć, zżymać się, do woli. Po kilku dniach uporu, poddał się „książę“ i dał wsiąść na siebie. Z początku przystawał często, rozglądając się do koła, jak gdyby mówił cierpliwie, ale z wyrzutem:
„Nie rozumiem tego, lecz się nie wzbraniam, bo mię pewno nie zechcesz skrzywdzić.“
Dan klepał go, zachęcał i ujeżdżał co dzień po trosze. Wprawdzie spadł nieraz, ale mimo tych przeszkód nie ustawał w próbach. Wielka brała go ochota na siodło i uzdę, ale nie śmiał wyjawić tego, co dotąd czynił. Spełniło się jednak życzenie jego, bo niewidzialny świadek tych wycieczek, wstawił się za nim.
„Czy pan wié, co ten chłopiec robi?“ zapytał Silas profesora, gdy mu wydawał pewnego wieczora zlecenia na następny tydzień.
„Który?“ odezwał się tenże, spodziewając się przykrego odkrycia.
„Dan: ujeżdża źrebca, — i trzeba przyznać, że się dobrze do tego bierze,“ powiedział Silas ze śmiéchem.
„Zkądże to wiész?“
„Ja mam oko na chłopców, i wiem zawsze, co robią. Jak tylko Dan zaczął chodzić na łąkę i wracał do domu powalany i pełen sińców, wziął mię strach, czy w tém niéma czegoś złego; zakradłem się więc do stajennéj izdebki, by stamtąd przyglądać się jego harcom. Prawda, że nieraz spadł na ziemię, ale to zuch! Wszystko wytrzymał, — nawet z widoczną przyjemnością, — i tak mocno siedzi na koniu, jakby się z nim zrósł.“
„Nietrzeba było dopuszczać do tego, mój Silasie, bo się chłopiec mógł zabić!“ zawołał pan Bhaer, zapytując siebie w duchu, na co się jego chłopaki nie odważą.“
„Możem źle zrobił, ale nie było niebezpieczeństwa, bo „książę“ jest bardzo łagodny. Zresztą przyznaję, żem lubił przyglądać się tym zręcznym figlom chłopca. Jestem pewien, że on chciałby miéć siodło, więcem przyszedł zawiadomić pana o tém, co robi. — Pan Laurence nie rozgniéwa się, a dla źrebca będzie to korzystne.“
„Zobaczymy,“ rzekł pan Bhaer, i poszedł rozpytać się o bliższe szczegóły.
Dan przyznał się od razu, i z dumą dowiódł, że Silas słusznie chwalił jego władzę nad „księciem“, bo za pomocą marchwi, pieszczot i wytrwałości, jeździł na nim, posługując się tylko postronkiem i derą.
Panu Laurence bardzo się podobał Dan z odwagi i zręczności, więc pozwolił mu ujeżdżać nadal konika, i umyślił zająć się zaraz tresowaniem go, żeby się nie dać zawstydzić „dzieciakowi“, jak mówił. W skutek trudów Dana, „książę“ przyjął siodło bez wielkiego oporu, i gdy pan Laurence poskromił go już nieco, wolno było Danowi jeździć na nim codziennie, ku zazdrości i podziwieniu innych chłopców.
„Czy on nie piękny i nie posłuszny, jak baranek?“ rzekł Dan, zsiadłszy raz z „księcia“.
„Prawda; i czy nie jest zeń pożyteczniejsze stworzenie, aniżeli kiedy jako dziki źrebak, biegał cały dzień po łące, przeskakiwał płoty, i uciekał od czasu do czasu?“ zapytała pani Bhaer, która wyszła na próg, skoro się zaczął popisywać.
„Ma się rozumiéć; ale teraz, zapewniam panią, że już nie ucieknie, chociaż go nie będę trzymał, i jak tylko gwizdnę, natychmiast przyjdzie do mnie. Dobrzem go ujarzmił, nieprawda?“ rzekł Dan z dumą i zadowoleniem. Słusznie mógł się chlubić, gdyż pomimo to, że się szamotali z sobą, „książę“ bardziéj był doń przywiązany, niż do prawdziwego pana swego.
„Ja także poskramiam źrebca, i mam nadzieję, że mi się równie dobrze powiedzie, jeżeli będę tak cierpliwą i wytrwałą, jak ty,“ rzekła pani Ludwika, uśmiechając się tak znacząco, że Dan zrozumiał ją, i odpowiedział także ze śmiechem, ale i z powagą:
„Już nie będziemy przeskakiwać płotów, ani uciekać, i pozwolimy z siebie zrobić pożyteczne istoty; prawda, mój książę?“






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.