Manuela/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Manuela |
Podtytuł | Opowiadanie starego weterana z kampanii napoleońskiej w Hiszpanii |
Redaktor | Artur Oppman |
Wydawca | Gebethner i Wolff, G. Gebethner i sp. |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piotr Laskauer, Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaledwie uszedłem paręset kroków, ujrzałem w zmroku siedzącego przy drodze człowieka, który za zbliżeniem się mojem powstał i podszedł ku mnie.
— A donde va este camino?[1] — zapytałem.
— Alla feliz viage[2] — była odpowiedź.
— Donde estad?[3]
— Jo soy Diego arriero, senator de usted[4].
Był to więc mój przewodnik, który, aby mi ulżyć, wziął na swoje plecy moją mantę.
Okolica była górzysta, gęsto zaroślami pokryta, noc wprawdzie niezupełnie ciemna, ale w pewnem oddaleniu z trudnością ledwie można było rozeznawać przedmioty. Szliśmy dosyć szybko w kierunku zachodnim, ku jaśniejącem tle nieba wzgórza się tylko przed nami w różnych czarnych konturach rysowały.
Gdyśmy uszli tak w milczeniu z ćwierć mili, mój przewodnik dał mi znak, aby iść tuż za nim. Zeszliśmy z drogi na wazką ścieżkę pomiędzy zarośla, wśród których idąc czas pewien, to spuszczając się na dół, to znowu pnąc do góry, zatrzymaliśmy się na pewnej wyniosłości. Przewodnik mnie spytał:
— Senior caballero, czy nie jesteś zmęczony?
— Tak, trochę; ale mogę jeszcze iść dalej.
— To trzeba, żebyś tu odpoczął. Widzę, że jesteś jeszcze słaby. Trzeba sił oszczędzać, żeby na dalszą podróż wystarczyły.
— A czy daleką mamy podróż przed sobą?
— Nie wiem, senior. Kto nie idzie prostą drogą, a tylko bocznymi manowcami, kto musi się kierować w tę lub ową stronę, oglądając się wciąż, czy gdzie zasadzki niema, ten nie może powiedzieć naprzód, dokąd zajdzie i kiedy zajdzie. Wygodniej byłoby nam jechać na mułach; po tych jednak ścieżkach, któremi was poprowadzę, muł nie pójdzie; drogą zaś jechać niepodobna, gdyż na wszystkie strony kręcą się guerille[5], a spotkanie z nimi to rzecz niebezpieczna.
— A za jakie trzy dni będziemy się mogli dostać na miejsce bezpieczne?
— Ja też tak z początku sobie obrachowałem, ale, widząc wasz chód powolny, caballero, nie wiem, czy i dwa razy tyle czasu na podróż nam wystarczy. Muszę teraz cały plan pierwotny zmienić. Wy potrzebujecie wygody, wypoczynku, a nie radbym, żebyście kiedy o mnie powiedzieli, że nie miałem dosyć o was starania.
Nie mogłem się dobrze przypatrzyć rysom mego przewodnika, bo było ciemno, widziałem, tylko, że chłop, tęgi i barczysty, że w potrzebie mógłby nawet wziąć mnie na plecy i ze mną umykać.
Diego, jak się z dalszej dowiedziałem rozmowy, był Getanos[6], którego głównem, niemal jedynem rzemiosłem była kontrabanda.
Przez pięć dni następnych odbywaliśmy podróż, wypoczywając co jakiś czas w kryjówkach leśnych, lub pod dachem bezpiecznych domów. Wychodziliśmy, kiedy się już noc robiła, idąc po największej części krajem górzystym, ścieżkami tylko kontrabandzistom i bandytom znanemi. Nie spotykaliśmy po drodze prawie nikogo, a jeżeli czasem trafiła się jaka ludzka postać, to, pozdrowiwszy się tylko wzajemnie, każdy szedł dalej w swoją drogę.
Z piątego noclegu wyruszyliśmy dosyć wcześnie, a jak mnie Diego zapewniał, miał to być już nasz, etap ostatni, gdyż wchodziliśmy w granice zajęte posterunkami francuskimi. Szliśmy może godzinę krajem płaskim.
Noc była więcej ciemna, niż poprzedzające, gdyż niebo chmurami było obłożone. Przed nami wznosiły się góry, a właściwie płaskowzgórza, bo one stanowią cały środek Hiszpanii. Widzi się góry, nieraz znacznej wysokości, poszczerbione wąwozami i dolinami, wchodzi się na nie i przed okiem narazi rozwija się płaszczyzna. Otóż dochodziliśmy właśnie do takiego gór łańcucha, gdy, wszedłszy na szerszą drogę, aby znów gdzie dalej rzucić się na bok, obskoczeni zostaliśmy przez kilku zbrojnych ludzi, którzy nas zapytali o hasło.
— Jesteśmy podróżni — odpowiedział Diego.
— Nie znacie hasła — rzekł jeden, który wyglądał na starszego — muszę więc Was aresztować; odprowadzeni zostaniecie do głównej kwatery.
Diego zaczął się sprzeczać z nimi, uniewinniać, ale mu odpowiedziano, że taki jest rozkaz; jak się wytłómaczymy przed dowódcą, to będziemy puszczeni, a tymczasem musimy iść, dokąd nam każą. Nie było co robić: trzeba się było poddać sile przemagającej.
Ów starszy, oddzieliwszy trzech ludzi do komendy, poprowadził nas pod tą eskortą. Uszliśmy może z paręset kroków, gdy nam się ukazał dom obszerny u stóp góry położonej. Była to venta,[7] przy drodze stojąca. W oknach świeciło się, a dokoła ruch i gwar panował, gdyż ciągle to jedni wchodzili, to drudzy wychodzili. Dowiedzieliśmy się od konwojujących, że tu się zbiera guerilla, która ma wyruszyć na nieprzyjaciela. Wprowadzono nas do izby.
W izbie stół stał na środku, a na ławach w różnych pozach siedziało kilkunastu powstańców. Atmosfera izby napełniona była dymem tytuniu. Kilku drzemało. Inni rozmawiali i winem się raczyli. Zdaje się, na jadle i napoju im nie zbywało. Świeca jedna łojowa, stojąca na stole, oświecała słabo całą tę grupę i obszerną dosyć izbę. Siedzący na końcu stołu, o rysach twarzy grubych, odpychających i nikczemnych napiętnowanych wyrazem, opowiadał najbliżej koło niego zebranym jakieś interesujące zdarzenie, którego wszyscy z, wielką uwagą słuchali.
Ci, co nas przyprowadzili, zwrócili się do owego narratora, widocznie starszego, przedstawiając nas aresztownych.
— Co wy za jedni? — zapytał ochrypłym głosem.
Diego, stosownie do naszej umowy, odpowiedział za mnie i za siebie.
— A cóż to, twój towarzysz jest niemy, że nie odpowiada?
— Nie, ale jest ciężko ranny i mówić nie może — odparł Diego.
— A macie paszporty?
Diego wydobył z zanadarza paszport i podał pytającemu. Ów starszy rozpatrywał go dosyć długo, przybliżywszy do świecy, ale widać nie biegły był w piśmie; chcąc jednak okazać swoją ważność, zapytał:
— To jeden paszport, a gdzie jest drugi?
Diego objaśnił, że w tym paszporcie obydwaj jesteśmy pomieszczeni.
— A dokąd wy idziecie? — Do Cuenzy.
— A toście się wybrali! W Cuenzy jest więcej Francuzów, aniżeli mieszkańców.
— Nie wiedzieliśmy o tem — rzekł Diego.
— To cóż myślicie teraz przedsięwziąć?
— Jeśli wasza wysokość pozwoli, to powrócimy do domu.
— Nie można! Za chwilę przybędzie tu naczelnik oddziału, to niech on co do was postanowi; ale — zwracając się do Diega — wątpię — rzekł — czy on ciebie puści. Taki chłop tęgi i silny, to właśnie dla naszego oddziału doskonały nabytek.
— Dlaczegóż nie! — odparł Diego. — Niech tylko odprowadzę mego towarzysza, którego bez opieki pozostawić nie mogę, to sam pośpieszę, aby się z wami połączyć.
— To już nie moja głowa, — rzekł starszy i wskazał nam wolną ławę pod ścianą, jakby dając do zrozumienia, że możemy spocząć. Paszport jednak przy sobie zatrzymał.
Wkrótce zrobiło się gwarno około wenty; znać było, że oddział nadciągnął. Niebawem wszedł do izby naczelnik ze swoim adjutantem czy też sekretarzem, a za nim wtłoczyła się cała gromada, powstańców, tak, że izba niemal się szczelnie zapełniła. Spojrzawszy na te figury, struchlałem, poznawszy w adjutancie naczelnika owego mnicha, z którym byłem kiedyś pod Saragossą aresztowany. Chociaż teraz miał ubiór wieśniaczy, nawet bardzo staranny, rysy twarzy i ten wzrok, z którego zdawało się, że miota, błyskawice, pozostały nie zmienione i zmuszały mnie wierzyć, żem się nie omylił. Sam naczelnik był to człowiek około trzydziestoletni, średniego wzrostu, rysów twarzy dosyć łagodnych; służył przedtem prawdopodobnie w sądownictwie i wyglądał na jurystę: może był prokuratorem, zanim szablę przypasał i przez juntę miejscową dowódcą został nominowany. Obadwaj, dowódca i adjutant, mieli pióra u kapeluszy, ciemne płaszcze i pistolety za pasem.
Skoro weszli przywódcy, starszy odmeldował im zaraz, że w czasie nocy warta zatrzymała dwóch jakichś ludzi, którzy hasła nie znali, a których paszport składa do rąk adjutanta.
— Gdzie oni są? — zapytał adjutant, rozpatrując paszport przy świecy.
— Oto jest jeden — rzekł, przedstawiając Diega.
Adjutant zmierzył go wzrokiem od stóp do głowy.
— A gdzie jest drugi? — zapytał.
— Mój towarzysz — rzekł Diego — jest ciężko ranny i bardzo osłabiony, spoczywa tam na ławie.
I ręką wskazał miejsce, w którem się znajdowałem.
— Niech się tu stawi przede mnie — rzekł adjutant.
W tej chwili tchu mi w piersiach zabrakło, ale nie było co robić. Rozkaz był wyraźny, trzeba, go było wypełnić. Podniosłem się z ciężkością i wolnym, chwiejnym krokiem stanąłem przed panem adjutantem.
Spojrzał mi bystro w oczy, następnie na, paszport, jakby porównywając mój rysopis z moją fizyonomią. Znowu potem długo się we mnie wpatrywał, a uśmiech ironiczny przebiegł mu po twarzy. Czułem, że mnie poznał.
— Ktoś ty taki? — zapytał.
Wybełkotałem cicho i niewyraźnie moje przybrane nazwisko.
— Cóż to, czy mówić nie umiesz?
Diego chciał za mnie odpowiedzieć.
— Milczeć! — krzyknął adjutant, a skry z oczu mu się posypały. — Będziesz odpowiadał, jak cię pytać będą i zwrócił się znów do mnie z poprzedniem zapytaniem.
Cichym więc głosem powiedziałem w kilku wyrazach moje przybrane nazwisko, stan i cel podróży, stosownie do tego, jak się z Diegiem umówiliśmy, dodawszy w końcu, że, mając piersi przestrzelone i płuca nadwerężone, ani głośniej, ani dłużej mówić nie mogę.
Zwrócił się potem z pytaniami do Diega, który z całą bezczelnością i przytomnością opowiadał, że się nazywa Juan Poroz, a ja jestem jego krewnym; że w bitwie, którą nie pamiętam jak nazwał, zostałem raniony; dalej, jak się do niego dostałem; że mam rodziców w Madrycie, dobrych katolików i patryotów, którzy, dowiedziawszy się o wypadku syna, usilnie zapragnęli go widzieć, że on, Juan Poroz, postanowił mnie odprowadzić do Cuenzy, a stamtąd dalej wyprawić.
Adjutant całego tego opowiadania wysłuchał cierpliwie. W końcu zaśmiał się, ale tym śmiechem szatańskim i dodał:
— Historya zręcznie ułożona. Kto inny możeby w nią uwierzył, ale ja wam stanowczo powiadam, że to wszystko, coście zeznali, jest bezczelnem kłamstwem. Paszport jest podrobiony. Ty — zwracając się do Diega — nie nazywasz się wcale Juan Poroz, ale jesteś Cygan, oszust, złodziej, który już oddawna na postronek zasłużył; a twój towarzysz nie jest wcale Hiszpan, ani się nazywa Moreno, ale jest poprostu przebranym oficerem francuskim.
Diego zbladł, ale, nie tracąc przytomności, chciał się jeszcze z zarzutów tłómaczyć, gdy wtem przecisnął się do niego jeden z bandy i, patrząc mu w oczy, zawołał:
— A! toć my przecież starzy znajomi. Tyś, kochanku, nie Juan Poroz, ale Diego Sanz, najpierwszy i najsławniejszy kontrabandzista w całem królestwie Walencji.
Diego zamilkł, a szmer podziwienia, rozległ się pomiędzy słuchaczami, którzy od początku tej indagacyi tłumnie ku nam podstąpili. Słowa adjutanta podniosły go naraz wysoko w opinii słuchaczów, dając pochlebne wyobrażenie o jego zdolnościach i inteligencyi, zaraz też odezwały się głosy w gromadzie:
— Aha! to szpiegi francuskie! potrafimy się zabawić z nimi.
Adjutant kazał poddać nas ścisłej rewizyi. Starszy, jako w tem najbieglejszy, z kilku przybranymi ludźmi, czynnie i con amore zajął się rewizyą, ale, pomimo najtroskliwszych poszukiwań, nic nie znaleziono, bo nic nie mieliśmy. Odebrano nam tylko nasze noże katalońskie; w kieszeni Diega znaleziono parę realów drobną monetą, mnie zaś zabrano mój czarny woreczek z medalionem klatki Boskiej Częstochowskiej i pierścionkiem Manueli, które miałem zawieszone na szyi. Starszy chciał nawet poodwijać bandaże, owijające moje piersi, ale, że moja rana na piersiach, niedostatecznie wygojona, znowu się od trudów podróży otworzyła i krew się sączyć zaczęła, adjutant polecił nie ruszać bandaży.
Naczelnik bandy przy całej tej czynności dosyć się biernie zachowywał. Po skończonej rewizyi adjutant zwrócił się do naczelnika:
— Don Jaime — rzekł — co każesz z więźniami uczynić?
— A cóż — rzekł naczelnik — trzeba z nich przeprowadzić śledztwo i spisać protokół.
Te słowa nie podobały się widocznie zgromadzonej bandzie, której instynkt krwiożerczy chciał się jak najprędzej zadowolić zadaniem nam śmierci pełnej męczarni; jeden więc z tłumu zawołał:
— A to na co?... My tu przecież nie przyszliśmy, aby się bawić w gryzdaninę, lecz, aby się bić i mordować wrogów. Dowiedzioną jest już rzeczą, że to są szpiegi nieprzyjacielskie, więc czego tu zwlekać?... Zamordować i basta!... O dwu wrogów będzie mniej.
— Matar! matar![8] — ryknął tłum cały, podnosząc noże do góry.
Naczelnik chciał zrobić im jakąś uwagę, ale zagłuszony został okrzykiem tych kilkudziesięciu rozbestwionych ludzi, którzy, zepchnąwszy go na bok, powtarzali tylko ten straszny wyraz: matar! matar! posuwając się z nożami ku nam, by nas zamordować.
W tej chwili zerwał się z miejsca adjutant, posunął naprzód, aby nas zasłonić, wyrwał pistolety zza pasa i, mierząc do najbliższych, zawołał głosem piorunującym, a z oczu jego sypały się błyskawice:
— Stać!... bo na rany Pana, Naszego Jezusa przysięgam, że pierwszy, który się posunie, w łeb z mej ręki dostanie.
Naczelnik poszedł też natychmiast za przykładem adjutanta, stanąwszy obok niego z pistoletami. Tłum się zatrzymał, nie tyle może z obawy czterech luf, przeciw sobie wymierzonych, ile uznając tę silę moralną, jaką adjutant bystrością swej inteligencyi dał się poznać zgromadzeniu. Adjutant rzeczywiście w tej chwili był wzniosłym, i nie jego przełożony, ale on wydał się rzeczywistym przywódcą quadrilli.
— Co znaczy to nieposłuszeństwo! — wołał z wzrastającym zapiałem. — Najwyższa junta mianowała naczelnika, wyście przysięgli we wszystkiem być mu posłuszni, a nie słuchacie go; bez tego nie może być zbawienia ojczyzny. Naczelnik polecił spisanie protokółu z więźniów, i protokół musi być spisany. Nie chodzi tu bowiem o prostą formalność, ale o cel donioślejszy, który powinniście rozumieć. Ci dwaj więźniowie zasłużonej nie ujdą kary, ale, pozbawiając ich tak dorywczo życia, jest to jedyny sposób osłonić bezkarnością innych, daleko ważniejszych winowajców. Porzuciliśmy wszystko: domy, rodziny, najdroższe stosunki, niesiemy życie nasze w ofierze, narażamy się na tysiące trudów i niebezpieczeństw, byle tylko ocalić wiarę naszą świętą, byle się pozbyć wroga, który pragnie nas ujarzmić w swoje pęta. I na cóż się przydadzą te wszystkie wysilenia, jeśli między nami, i to w sferach najwyższych i najmożniejszych, znajdować się będą odrodni Hiszpanie, którzy, zamiast się łączyć z nami w jednym celu, sprzyjać będą i pomagać — komu? — oto wrogom naszego kraju. Jeśli tych potrafimy wykryć i ukarać, to wtedy dopiero zasłużymy się należycie ojczyźnie. Właśnie teraz nadarza się tu do tego sposobna chwila. Oto znalazł się jakiś przeniewierczy alkad, który podejrzanym ludziom wydaje podrobione paszporty; oto z zeznań tych więźniów musimy się dowiedzieć, jaka to można ręka kieruje tą sprawą, boć przecie niepodobna przypuścić, aby jakiś tam Cygan, kontrabandzista, podjął się przeprowadzenia oficera, francuskiego, narażając się na największe niebezpieczeństwo, bez otrzymania za to sowitej nagrody. Więc rozumiecie teraz, że śledztwo i protokół są konieczne.
Przychylna aklamacya całej bandy była niejako odpowiedzią na te słowa adjutanta. Rozpoczęło się śledztwo.
Jeden z bandy, który pełnił obowiązek trzymającego pióro, dobył z teczki papier i zasiadł do spisywania protokółu.
Adjutant polecił związać Diega. Znalazł się natychmiast jakiś postronek, którym związano mu w tył ręce.
Tą czynnością zajął się starszy, poczem pod eskortą czterech ludzi wyprowadzono go z wenty, aby nie był obecny mojej indagacyi. Po wyprowadzeniu Diega adjutant zwrócił się do mnie:
— Nie mamy czasu w długie się zapuszczać wywody, prosimy więc pana krótko, treściwie i rzetelnie odpowiadać na zadane sobie pytania. Jakie jest imię pańskie, nazwisko i stopień wojskowy? Odpowiedziałem, a odpowiedź moją zaciągnięto zaraz do protokółu.
— Jakim sposobem pan się tu znalazłeś? Opowiedziałem w krótkości, w jakiem spotkaniu byłem ranny. Ponieważ straciłem przytomność, nie wiem, komu zawdzięczam zabranie mnie rannego z pola bitwy, ale zdaje mi się, że pomocy lekarskiej udzielił mi oddział Villa-Campy, który, jako ciężko rannego i nie przedstawiającego widoków życia, pozostawił mię na miejscu, w domu jakiejś ubogiej kobiety. Przyszedłszy o tyle do zdrowia, że mogłem się podnieść, by znaleźć dla siebie skuteczniejszą pomoc lekarską i uniknąć niewoli, puściłem się w drogę ku Madrytowi.
— Jakim sposobem poznałeś się z Diegiem?
— Spotkałem się z nim w drodze. Pieniędzy mu nie dałem, bom ich nie miał, ale obiecałem mu znaczne wynagrodzenie, jeżeli mnie szczęśliwie do Madrytu doprowadzi.
— A jakim sposobem dostałeś paszport?
— Na prawdziwość tego, com zeznał, mógłbym dać słowo honoru, ale go nie daję, bo jestem więźniem, a udzielenie go nic mi w mojem położeniu nie pomoże.
— A jeżeli na dowiedzenie się tego, coś pan przemilczał, użyjemy środków zmuszających?
— Odwołam się do pańskiego charakteru i do przypomnienia obejścia, jakiegoś pan doznał ode mnie w Saragossie.
— A jeżeli to nie będzie uwzględnione?
— To oświadczam, że żadne męki nie potrafią ze mnie wydobyć tego, czego powiedzieć nie mogę. Na wszystko jestem przygotowany.
— My jednakże prawdy dojdziemy — rzekł adjutant i z naczelnikiem krótką odbył pocichu konferencyę, po której zapytał mnie jeszcze:
— A wiesz, pan, jaka jest kara na jeńców wojennych, uciekających z niewoli?
— Właściwie jeńcem wojennym dotąd nie byłem, ale chciałem uniknąć niewoli i korzystałem z prawa, jakie służy każdemu człowiekowi w celu odzyskania wolności.
Adjutant oświadczył, że moje śledztwo zawiesza się, i kazał wprowadzić Diega. Ja zaś poprosiłem, aby mi zwrócono mój woreczek z medalionem i pierścionkiem, który leżał na stole przed piszącym protokół.
— To panu potrzebne nie będzie — rzekł adjutant.
— To są najdroższe moje pamiątki — odpowiedziałem — radbym je przy sobie do zgonu zachować. Co się z niemi stanie po mojej śmierci, to już mnie nie obchodzi.
Adjutant oddał mi woreczek i wskazał miejsce w kącie wenty najciemniejsze, abym się nie mógł z Diegiem wzrokiem porozumiewać. Po tem, co zaszło, przewidując, że chwila mojej śmierci już niedaleka, przycisnąwszy do ust mój medalion z Matką Boską i pierścioneczek, pomyślałem ze smutkiem o mojej biednej matce i o Manueli. Chciałem się też jeszcze i pomodlić, ale jakoś nie mogłem, a tylko zaledwie zdołałem westchnąć gorąco do Boga.
Wprowadzono właśnie Diega, podtrzymywanego przez tych, co przy nim straż trzymali. Stawiono go przy stole, przed prowadzącym protokół. Niespokojnem okiem rzucił naokół siebie, jakby mnie szukając, ale mnie w moim ciemnym kącie nie dostrzegł. Adjutant wystąpił z przemową do niego:
— Czyn twój jest godzien najsurowszej kary. Już za to samo, że się trudnisz kontrabandą, galeryby cię nie minęły, a cóż dopiero za zdradę kraju, za czynną pomoc, udzieloną nieprzyjaciołom ojczyzny. Najmniejsza kara, jaka cię spotkać może, to kara śmierci. W twojej jednak mocy jest jeszcze uratowanie sobie życia, jeżeli tu szczerze i otwarcie wyznasz wszystko, o co będziesz zapytywany.
Rozpoczęła się indagacya. Nie będę szczegółowo wchodził we wszystkie jej szczegóły, dość, gdy powiem, że Diego w swojem tłumaczeniu nie różnił się prawie od mojego, ale przyznać trzeba, że, chociaż zręcznie się wywijał, trafił na zręczniejszego od siebie indagatora. Na zapytanie: gdzie mnie poznał — stanowczo oświadczył, że mnie nie znał wcale i nigdy w życiu nie widział przedtem, a dopiero poznał, spotkawszy na drodze; na poparcie swego twierdzenia, gotów przysiądz na Ewangelię, a nawet na fuzyę odwiedzioną.
— Tak — rzekł ironicznie adjutant — tylkoś tego nie dodał, że naprzód wiedziałeś, kogo spotkasz.
Diego nic nie odpowiedział.
— A teraz — spytał adjutant — co cię skłoniło być przewodnikiem oficerowi francuskiemu?
— Prosta litość. Widząc człowieka chorego i cierpiącego, nie mogłem mu odmówić pomocy.
Ta odpowiedź wywołała wybuch śmiechu w całem zgromadzeniu. Gdy nie przyjęto tego tłómaczenia, Diego powiedział, że został hojnie przeze mnie wynagrodzony.
— To kłamstwo — odparł adjutant — oficer nie miał przy sobie pieniędzy, a gdyby je nawet posiadał, to ty, mając przewagę nad nim i zdrowia i siły, byłbyś go prędzej ograbił i zamordował, aniżeli dał się nakłonić do usług, z tylu trudnościami i niebezpieczeństwy połączonych.
— Ja też nie powiadam — rzekł Diego — żeby mi oficer dał pieniądze, ale obiecał mnie hojnie wynagrodzić za przybyciem do Madrytu.
— Nowe kłamstwo! Ludzie tobie podobni obietnicom nie wierzą, chyba takim, które nie podlegają żadnej wątpliwości. Obietnice oficera, choćby najświetniejsze, na żadnej pewności nie mogły być oparte.
— A jednakże im uwierzyłem — rzekł wzdychając Diego.
— Dosyć tych bredni — rzekł adjutant. — Takiem tłómaczeniem to sobie szkodzisz tylko, a, nie pomagasz. A powiedz-no mi teraz, jakim sposobem otrzymałeś paszport?
Diego wymienił jakąś osobistość, która, najprawdopodobniej nigdy nie istniała. Sprawdzenie tej okoliczności, jak i całej naszej podróży, w której cytował różne miejscowości i osoby, któreśmy niby spotykać mieli, było niepodobieństwem.
— Kłamstwo, kłamstwo i kłamstwo! — krzyknął zniecierpliwiony adjutant. — Ja ci teraz powiem, jak było. Wysokiem wynagrodzeniem, a raczej jego obietnicaą, którą ci uczyniła osoba zamożna, dobrze ci znajoma i pewna dotrzymania obietnicy, skłoniony zostałeś, jako znający wszystkie najtajniejsze gór przesmyki, do przeprowadzenia oficera francuskiego. Ta sama osoba dostarczyła ci paszport i wskazała, gdzie znajdziesz tego, którego polecono ci przeprowadzić.
Diego oniemiał.
— Teraz — mówił dalej adjutant — życie twoje wisi tylko na włosku; możesz, je tylko ocalić, jeśli wymienisz osobę, która cię do tej czynności namówiła.
Była chwila, w której Diego się zawahał, co ma odpowiedzieć, a ja zadrżałem z obawy o Manuelę. Ale kontrabandzista wreszcie wyrzekł stanowczo:
— Wszystko, com tu zeznał, jest prawdą i nic nic mam więcej do dodania.
— Kiedy tak, to znajdziemy pewniejszy sposób wydobycia z ciebie prawdy. Bezczelność tego człowieka — rzekł, zwracając się do naczelnika — upoważnia nas do poddania go torturze.
Ale jakich tu środków użyć w takiej wencie, kiedy nic pod ręką nie było? Zgromadzeni podawali różne sposoby; najważniejszy jednak głos miał starszy, który, obeznany z indagacyami Ś-go Officium, oświadczył, że do wybadania prawdy trzy są niezawodne sposoby, t. j. sznur, woda i ogień. W braku potrzebnych przyrządów najłatwiej da się zastosować woda, a chociaż i tej tu niema, to ją można zastąpić winem. Naczelnicy zgodzili się na tę próbę.
Powalono zaraz na ziemię Diega; dwóch mu usiadło na nogach, a dwóch drugich trzymało przy ziemi za bary. Starszy zakneblował mu zęby (zdaje się, że knebel miał gotowy przy sobie), a przez rurkę ze skórzanego worka wlewając mu wino cienkim strumieniem w otwarte usta, zawołał wesoło:
— Nie jest to wprawdzie zupełnie pro forma, ale za to po królewsku jesteś traktowany, jak jaki hidalgo. Coby to dał niejeden, gdyby go tak, zamiast wodą, winem pojono...
Trwała ta operacya czas jakiś. Gdy już Diego nie mógł łykać i prawie się dusił, adjutant kazał przestać, usta odkneblować i napowrót stawić do indagacyi. Zapowiedział przytem, że, jeśli i teraz prawdy nie wyzna, powtórnej próbie zostanie poddany.
Diego, siny, nabrzmiały, otwartemi ustami chwytał powietrze. Zapytywany, znakami pokazywał, że mówić nie może; po chwili jednak oświadczył, że wszystko wyzna, byle mu dano odetchnąć. Zadrżałem, nie już o siebie, ale o osoby, które Diego mógł skompromitować.
W tej chwili dał się słyszeć poza wentą strzał niedaleki. Uwaga wszystkich skierowała się naraz w stronę strzału. Diego, korzystając z tej sposobności, przez silne wyprężenie ramion, zerwał sznur, krępujący mu ręce; jak pantera, w jednej chwili poskoczył do stołu, zgasił świecę, a wywracając go, zawołał, nie wiem już on, czy kto inny:
— Francuzi! ratuj się, kto możesz!
Jednocześnie posypały się strzały, zabrzęczały szyby w oknie i rozległ się tętent nadbiegających koni. W izbie nastała ciemność, krzyk, zgiełk, przekleństwa, przewracanie ław, słowem, zamieszanie nie do opisania. Każdy widać tłoczył się do drzwi i otworów, by się czemprędzej na zewnątrz wydostać. Dokoła wenty słychać było uganianie się konnych i strzelaninę.
Po niejakim czasie umilkło wszystko. Ja, wtuliwszy się w mój kącik, czekałem z rezygnacyą, co z tego będzie.
Nareszcie ukazał się we drzwiach wachmistrz od dragonów francuskich, który, zapaliwszy sobie świecę, wszedł z pistoletem odwiedzionym w dłoni, a za nim kilku żołnierzy, uzbrojonych w pałasze i pistolety. W izbie za wywróconym stołem i pod ławami kryło się kilku powstańców. Francuzi powyciągali ich z kryjówek i zaraz powiązali. Nareszcie wachmistrz przybliżył się do mnie. Nie czekając, aż przemówi, rzekłem:
— Jestem oficerem francuskim.
— Co u dyabła! — zawołał — oficer francuski w takim stroju?
— Będąc w bitwie ranny, dostałem się do niewoli. Aby się wydostać na wolność, wziąłem ubiór hiszpański, ale, pojmany przez powstańców, byłbym niewątpliwie stracił życie, gdybyście nie nadciągnęli. Wam więc, dzielni dragoni, winienem ocalenie. Zresztą jeńcy, których tu macie, mogą wszystko to poświadczyć.
— To dobrze — rzekł wachmistrz — zaraz tu przybędzie komendant, to mu się pan przedstawisz.
Jakoż wkrótce przybył i komendant, dowodzący oddziałem dragonów, a z nim kilkunastu żołnierzy, prowadzących niewolników, pałaszami posiekanych i krwią broczących. Wogóle wzięto do niewoli około dwudziestu powstańców, a między nimi i starszego. Dowódca bandy, jego adjutant i Diego znikli; blizkość gór i wąwozów ułatwiła im ucieczkę. Francuzi chwalili się, że drugie tyle, co niewolnika, trupem położyli, ale to były tylko chełpliwe przechwałki.
Komendant dragonów, któremu w krótkości opowiedziałem moją historyę, przyjął mnie bardzo grzecznie. Opowiedział mi również, że, będąc na patrolu i mając sobie doniesione o zbieraniu się bandy powstańczej w tej wencie, podsunął się ostrożnie i wykonał napad, tak świetnem uwieńczony powodzeniem, a tem świetniejszem, jak dodał z galanteryą francuską, że potrafił oswobodzić i ocalić życie jednemu z bohaterów Saragossy.
Kiedyśmy prawili sobie nawzajem komplementy, żołnierze tymczasem gospodarowali w wencie, jak u siebie. Ograbili jeńców z pieniędzy i ze wszystkiego, co tylko przy nich znaleźli; pozabierali broń i amunicyę, oraz muły, stojące w szopie przy wencie; niewolników powiązali dwójkami do siebie, a ciężej rannych opatrzyli na prędce. Zjedli następnie i wypili wszystko, co znaleźli w wencie, z nie sprzątniętych przez powstańców zapasów żywności.
Już dzień się robił, kiedy oddział, zabrawszy w środek niewolników, wyruszył w drogę. Ranny i strudzony wypadkami tej nocy, dostałem jednego ze zdobytych mułów, na którym drogę odbywałem.
PO kilku godzinach przybyliśmy do Cuenzy. Tam znajdował się dość liczny oddział francuski, wysłany z Madrytu dla przeszkadzania formowaniu się band powstańczych w tej stronie i trzymania ich zdaleka, od bram stolicy.
Władza wojskowa, której zostałem przedstawiony, nie wiedziała rzeczywiście, co ze mną zrobić: czy mnie uważać jako więźnia, czy też traktować jako oficera francuskiego. Obrano więc drogę pośrednią, to jest, że pozostawiono mnie na wolnej stopie, dodawszy tylko anioła stróża, czyli jednem słowem asystę. Dla mnie było to wszystko jedno, bo byłem mocno cierpiący. Rany moje, dłuższy czas nieopatrywąne, przez trudy podróży i wzruszenia, jakie przechodziłem, a wreszcie z powodu rozpoczynających się upałów, znacznie się pogorszyły. Ambulans miejscowy nie mógł dać mi dostatecznego opatrzenia. Trzeba mi było koniecznie dostać się do Madrytu, dla przeprowadzenia radykalnej kuracyi.
Jakoż po dniach kilku wysyłano oddział, konwojujący rannych i chorych do Madrytu; do tego konwoju i mnie przyłączono. Ponieważ między jeńcami znajdował się i starszy, prawdziwą miałem pociechę patrzeć na tego człowieka, który z owego górnego tygrysa przerobił się w potulnego baranka. Nie chciałem mu szkodzić. On to widać zmiarkował, starał się też drobnemi usługami i uniżonością zaskarbić sobie moje względy. Po kilku dniach marszu, z wielkiem mojem zadowoleniem, ukazały się nam liczne wieże i kopuły stolicy hiszpańskiej.