Manuela/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Manuela |
Podtytuł | Opowiadanie starego weterana z kampanii napoleońskiej w Hiszpanii |
Redaktor | Artur Oppman |
Wydawca | Gebethner i Wolff, G. Gebethner i sp. |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piotr Laskauer, Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy się zbudziłem, wokoło mnie panowała najgłębsza cisza i ciemność. W pierwszej chwili nie umiałem sobie zdać sprawy, ani gdzie jestem, ani co się ze mną dzieje. Myśl o śmierci, która błysnęła w mej głowie, przejęła mnie dreszczem; konwulsyjnie zacząłem macać wkoło siebie, czy nie natrafię na wieko trumny lub na ściany zimnego grobu. Uspokoiłem się wkrótce, przekonawszy się, że leżę na wygodnem łóżku, a plastry i bandaże, którymi były pokryte moje piersi, zwróciły myśl moją do rzeczywistości i przypomnienia tego, co zaszło.
Wprawdzie niektóre obrazy nasuwały się mej pamięci, ale były tak mgliste, że nie mogłem w sobie wyrobić przekonania, czy one były we śnie, czy na jawie. Widziałem bowiem jakąś izbę, brudną, czarną, ubogą, w której leżałem, zdaje mi się, na stole, a wkoło mnie kobiety i kilku mężczyzn z jakiemś dzikiem, odpychającem obliczem. Jedna z tych kobiet przyświecała świeczką łojową, która blade, nie dość wyraźne rzucała światło na ową grupę ludzi, wkoło mnie się krzątających. Mocny ból, który od czasu do czasu dawał mi się we znaki, wywoływał jęki z mej piersi i zmuszał do otwierania oczu, które jeszcze prędzej zamykały się, aby się tylko uwolnić od tego niemiłego widoku.
Drugi obraz, który także słabo rysował się w mojej pamięci, był wdzięczniejszej od pierwszego natury. Była to noc. Widziałem nad sobą prześliczne szafirowe niebo, gęsto usiane błyszczącemi gwiazdami; powiew jakiś aromatyczny, świeży i chłodny wnikał do mojej piersi i spalone pragnieniem usta, jakby balsamem, orzeźwiały się tym oddechem. Czułem jakieś kołysanie, jakieś ciemne masy jakby górskiego krajobrazu przesuwały się przed memi oczyma. Zdawało mi się, że leżę na grzbiecie jakiejś żywej istoty, która się ze mną naprzód posuwała, prawdopodobnie muła. Obraz ten trwał bardzo krótko, oczy, na chwilę błądzące w dalekich przestrzeniach, znowu się zamknęły.
Owóż, przypominając sobie teraz te jakieś wrażenia, których ślad słaby zaledwie w mej pamięci pozostał, przyszedłem do przekonania, że może to nie był sen, ale rzeczywistość: że pierwszy obraz był operacyą chirurgiczną, której na mnie dokonywano i której ból przywoływał mnie do zmysłów; drugi był przypomnieniem jakiejś podróży, odbytej w czasie mojej choroby, ale jak długo ona trwała i w jakich się warunkach odbyła, a nar reszcie ile czasu ubiegło pomiędzy pierwszym snem pod drzewem oliwnem a teraźniejszem mojem obudzeniem, tego w żaden sposób oznaczyć nie mogłem. Ponieważ myśl moja, obudzona, w jasnym zaczęła iść kierunku, więc zwróciła się do szczegółów obecnego mego położenia.
Oczy też, oswoiwszy się z ciemnością, zaczęły, acz niewyraźnie, rozeznawać różne przedmioty. Widziałem, że spoczywam na łożu wygodnem, a więc, że nie jestem w żadnym lazarecie, ale pod jakąś szczególną opieką — czy przyjazną, czy nieprzyjazną, tego jeszcze zbadać nie mogłem. Łoże moje stało w niszy, osłonionej firankami, przez których szparę widać było obszerniejszą komnatę.
Gdym już zupełnie oprzytomniał, szukać zacząłem na mej piersi mego medalu z Matką Boską Częstochowską, a na palcu lewej ręki pierścionka, ofiarowanego mi przez Manuelę, ale ani jednego ani drugiego odnaleźć nie mogłem. Ścisnęło mi się serce z bólu na stratę tych pamiątek; stanęła mi przed oczyma matką, którą może wieść usłużna o mojej śmierci zawiadomi, i zadrżałem na samą myśl, jakie ta wiadomość zrobi na niej wrażenie. Stanęła mi również w myśli i Manuela, z całą sceną w Saragossie. Dwie te myśli tak mnie znękały, że przestaniem nareszcie myśleć i zapadłem w jakiś dziwny stan, czy snu, czy osłupienia.
Jak to długo trwać mogło, nie wiem, ale, gdym znowu oczy otworzył, zacząłem lepiej rozeznawać wkoło mnie znajdujące się przedmioty. Dzień, który wciskał się przez zamknięte żaluzyami okna, półświatłem otoczył moje łoże, kotara była odsunięta, a nade mną stała jakaś kobieta nachylona, słuchająca widać mojego oddechu. Nie mogłem jej się przypatrzyć, bo stała przeciw światłu, które mi jej rysy czyniło niewyraźnymi. Pragnąc się jednak czegoś dowiedzieć, przemówiłem cichym głosem:
— Buenos dias, seniora.
Na te słowa kobieta odskoczyła ode mnie i zawołała:
— Buenos dias, senior caballero! buenos dias! Toż nareszcie przemówiłeś do mnie po ludzku, bo dotąd w gorączce wymawiałeś takie słowa, którychby nikt zrozumieć nie potrafił. O! Santa, Cassilda, sea lodada!... A czy nie potrzebujesz czego?
— Owszem — rzekłem — czuję pragnienie i chętnie napiłbym się wody.
— Zaraz, zaraz będę ci służyła — a wziąwszy mnie za puls, dodała: — O! nuestro alivio, Santa Barbara, sea mi avogada, a toć gorączka prawie ustała. O! San Fabrizio, buen San Fabrizio! to wielkie szczęście! wczoraj jeszcze była tak silna, że wątpiłam, czy do dnia dzisiejszego dożyjesz — i podała mi do picia jakąś tyzannę.
Orzeźwiwszy się trochę, dałem poznać mojej doktorce, czy opiekunce, że jestem głodny i że chętniebym co spożył. Tu dopiero wykrzyknikom końca nie było, a po każdem słowie San Jago, Santa Rozalia, San Ignatio, nuestra Seniora del Atocha, del Pilar, del Carne, Maria Santissima były ciągle na placu, tak, że nie było ani jednego świętego, ani jednej miejscowości, cudami słynącej w Hiszpanii, którejby w mowie swojej nie powołała.
Moja lekarka była to Cyganka, kobieta już niemłoda, wysoka i silnie zbudowana. Rysy jej twarzy może kiedyś były i piękne, czego dowodzić się zdawały wielkie czarne oczy, ale przedwczesna starość pomarszczyła je i zeszpeciła — Chciałem się od niej dowiedzieć, gdzie jestem, jakim sposobem tu się dostałem i kto się właściwie mną opiekuje, ale stara zaleciła mi przedewszystkiem jak największą spokojność i jak najmniej się odzywać, dlatego, że miałem płuca nadwerężone. O ile Cyganka, znała się na sztuce lekarskiej, o tem na razie przekonać się nie mogłem, ale uważałem, że z wielką zręcznością przewinęła moje bandaże, zmieniła plastry i nowymi je zastąpiła.
Na wszelkie jednak moje pytania dawała odpowiedzi wymijające, a właściwie, skończywszy opatrunek ran moich, szybko się oddaliła, żeby mi tym sposobem odjąć możność robienia zapytań.
Przez parę dni następnych, i to w godzinach ściśle oznaczonych, po kilka razy dziennie widywałem moją i Cygankę. Przynosiła mi napoje chłodzące, jedzenie i opatrywała moją ranę, unikając o ile można wszelkiej ze mną rozmowy; to mnie nareszcie zniecierpliwiło i postanowiłem bądź co bądź wybadać ją, by czegoś się nareszcie dowiedzieć. Zdawało mi się z początku, że stara jest ograniczona, ale przekonałem się następnie, że jej nie brakło ani sprytu, ani zdrowego rozsądku, trzeba się więc było zabrać do niej zręcznie i ostrożnie. Dodać tu winienem, że moje siły, acz powoli, z każdym jednak dniem się poprawiały.
Trzeciego dnia, gdy przyszła rano mnie opatrzyć i gdy skończyła tę czynność, przytrzymałem ją za rękę i rzekłem:
— Senioro, ja już dłużej w łóżku wyleżeć nie mogę, postanowiłem dzisiaj wstać i sił spróbować.
— To niepodobna!
— Dlaczego?
— Bo jeszcze nie masz sił dostatecznych, a wszelkie zrywanie się przedwczesne może ci zaszkodzić i wyzdrowienie na długo przewlec.
— A więc mam jeszcze w łóżku pozostać?
— Tak, choćby cały tydzień, a co już najmniej to ze dni cztery.
— Ach! to ja się tu zamęczę od samej bezczynności. Przynieś mi choć przynajmniej jaką książkę, bym czytaniem mógł sobie czas skrócić.
— Książka nie jest dobra, bo potrzebujesz spokoju ciała, a więcej jeszcze spokoju ducha.
— Więc cóż ja biedny mam robić?
— Przyniosę ci koronkę, to, odmawiając modlitwy, najlepiej czas sobie zapełnisz.
Na tę radę uśmiechnąłem się.
— O! senior caballero — rzekła — tyś się gorąco modlić powinien, bo, jeżeli żyjesz, to nie moje lekarstwa i starania sprawiły, ale cud i opieka naszej Najświętszej panny del Pilar
— Dlaczego ten cud miała sprawić Najświętsza Panna del Pilar, a nie inna jaka święta lub święty?
— Dlatego, że jej opiece musiałeś więcej zaufać, kiedy jej wizerunek nosiłeś na swej piersi.
— A skądże wiesz o tem?! — zawołałem uradowany, bo mi zaraz w myśli stanęło, że mój skarb, który uważałem za stracony, może być odzyskany.
Wiem o tem — rzekła — bo, gdy mi ciebie, dającego zaledwie słabe oznaki życia, przywieziono, miałeś ten wizerunek na swojej piersi. Zdjęłam go, żeby mi nie przeszkadzał przy opatrywaniu rany, i zwracam ci go w całości.
To mówiąc, otworzyła szufladkę w stoliku, przy łóżku stojącym, i podała mi jedwabny czarny woreczek, w którym był medalion i pierścionek, a który na czarnej wstędze ciągle na mojej piersi nosiłem.
Pochwyciłem z jej rąk woreczek, dobyłem zeń moje skarby i zacząłem je z gorącem uniesieniem całować.
Stara przypatrywała się tej niemej scenie z rozrzewnieniem i ciekawością.
— Patrz — rzekłem, podając jej medalion — to jest wizerunek naszej Najświętszej Panny Częstochowskiej, która równie cudami słynie, jak i wasza, Najświętsza Panna del Pilar. Ten medialion zawiesiła mi na piersi moja matka, gdy szedłem na wojnę, a ten pierścionek otrzymałem od pewnej młodej damy, której oddałem drobną przysługę, a której pamięć równie droga mojemu sercu, jak pamięć o mojej matce.
Cyganka roześmiała się cokolwiek złośliwie, a powiedziawszy: „Oj! młodość, młodość!“ — pogroziła mi palcem; zwracając mi następnie medalion, chciała wymówić, co jej kilka razy powtórzyłem: „Nuestra Seniora del Częstochowa“, ale wyrazu „Częstochowa“ w żaden sposób wymówić nie mogła.
Kiedy już zacząłem z łóżka się podnosić, moja gospodyni przysposobiła mi ubranie swojego młodszego syna, mulnika, które dosyć dobrze pasowało do mojej figury. Kiedym je po raz, pierwszy wdział na siebie i przejrzał się w lustrze, nie mogłem się wstrzymać od śmiechu, widząc się przeistoczonym w jakiegoś cittadina hiszpańskiego. Wtedy stara, usilnie mi zalecała, abym, broń Boże, nie otwierał żaluzyi u okien, bo złych oczu jest wszędzie pełno, które wszystko śledzą i wszędzie się wciskają, a raz powzięte podejrzenie, że w tem mieszkaniu może się kto ukrywać, mogłoby zgubić nie tylko mnie, ale i całą jej rodzinę. Uspokoiłem Cygankę zapewnieniem, że się ściśle do jej przestrogi zastosuję.
Kilka dni tak przeszło. Rana moja zaczęła się powoli zabliźniać i sił mi z każdym dniem przybywało, a powietrze, które przez otwarte okna, do komnaty mojej wchodziło, było takie świeże, aromatyczne i orzeźwiające, że mi się dusza rwała do tych przestrzeni, z których w pierś moją takie spływały balsamy. Odosobnienie moje i zamknięcie jakby w więzieniu stawało mi się z każdą chwilą coraz nieznośniejsze. Nie widzieć ani ludzi, ani cudownej natury, to zdaje się gorsze, niż śmierć, dla człowieka; czuć, że wiosna jest w pełnym rozwoju, i że mnie od niej dzieli tylko wątła zapora, to trzeba było nadludzkiej siły woli, aby się oprzeć pokusie i nie wyjrzeć na ów świat, który przeczuwałem piękny i rozkoszny.
Postanowiłem w końcu bądź co bądź zniweczyć ową zaporę i przekonać się, skąd do mnie ów cudowny aromat zalatywał. Żaluzye okien moich były nieruchome, więc, z wierzchu patrząc, mogłem tylko dojrzeć wązką linię piasku najbliższego przy domu. Uchylać zaś je było niebezpiecznie, więc pozostało tylko na wszelkie ryzyko tak opuścić którą z deseczek żaluzyi, żeby mi przynajmniej szparę swobodną do patrzenia zostawiła. Z żaluzyą okna od wschodu to mi się nie udało, ale zupełnie się powiodło przy oknie od strony południowej. Najniższe deseczki żaluzyi były cokolwiek przy osadzie w ramie nadpróchniałe, całą więc siłą nacisnąłem najniższą deseczkę żaluzyi, a ta z jednej strony, przy samej osadzie pękła i opuściła się na dolną część ramy, tworząc wązką wprawdzie szparę, ale dostateczną dla oka.
Ucieszyłem się, jakbym jaki nowy świat odkrył. Operacyi tej dokonałem wieczorem, właśnie w chwili, gdy słońce było na samym zachodzie, a widok, który mnie uderzył, zachwycił mię, upoił i oczarował. Nic w mojem życiu piękniejszego nie widziałem! Dotąd Hiszpania przedstawiała mi się dziką, skalistą, spaloną od słońca pustynią, a tu odrazu czułem się jakby do najrozkoszniejszego raju przeniesionym. Od stóp moich ciągnęły się czarujące ogrody, w łagodnych spadkach spuszczając się w dolinę, bogatą, tropikalną odznaczającą się wegetacyą.
Moje oczy i uwaga tak były wyłącznie zajęte tym cudownym obrazem i grą zmieniającego się światła przy zachodzącem słońcu, że, choć już ono zaszło i wszystkie przedmioty jednym szarym kolorem powlekać się zaczęły, ja od mojej szpary nie mogłem oczu oderwać i nie słyszałem, jak do mojej komnaty weszła gospodyni, przynosząc mi wieczerzę.
— A! senior caballero! tak to pamiętasz, moje przestrogi? — rzekła, grożąc mi palcem.
Odskoczyłem od okna, i w pierwszej chwili stanąłem pomieszany, jakbym się najcięższego dopuścił przestępstwa. Stara zaś, wskazując na szparę, mówiła: — Aha, senior! to twoja sprawka.
— Ale gdzież tam — odparłem żartobliwie, przyszedłszy już do siebie — to się widać samo od starości tak usunęło.
— Mniejsza o to — rzekła stara — kto to zrobił, ale senior do ostatniej chwili pamiętać powinieneś o niebezpieczeństwie, jakie nam wszystkim zagrażać może, jeżeli nie będziesz dosyć ostrożny. Zresztą, czas już bardzo krótki twego tu pobytu. Twoje rany już się prawie zagoiły, ja ci nic więcej już pic pomogę; jutro lub pojutrze przewieziony zapewne będziesz w inne miejsce, gdzie będziesz miał więcej, aniżeli tu, swobody.
Po odejściu starej jakaś otucha wstąpiła do mojego serca, że nareszcie przestanę być więźniem, i że będę mógł podziękować temu nieznanemu dobroczyńcy, który tak bezinteresownie i szlachetnie zajął się moim losem.
Nazajutrz od samego rana wyczekiwałem z niecierpliwością wiadomości, kiedy i w jaki sposób opuszczę zajmowaną dotychczas miejscowość. Na pytanie, powtarzane za każdem pojawieniem się Cyganki, odpowiadała mi zawsze, że jeszcze nic nie wie, że, jak przyjdzie czas, to będę o tem zawiadomiony, a teraz nie pozostaje mi nic innego, tylko czekać cierpliwie.
To mi jakoś humor popsuło, a chociaż cały dzień prawie spędziłem przy szparze u okna, przypatrując się pięknej Huercie, to już ona na mnie takiego nie robiła wrażenia, jak dnia poprzedzającego.
Gdy nadszedł wieczór, a Cyganka, zabierając resztki wieczerzy, powiedziała mi: „Buenas noches, senior caballero“, doznałem jakiejś tęsknoty, jakiejś potrzeby wyrwania się z tej klatki i odetchnięcia pełniejszą piersią, śród tej rozkosznej przyrody, którą miałam przed sobą.
Gdy człowiek raz sobie jakie zrobi ustępstwo, to już zwykle idzie i dalej, potrafiąc wszystko sobie wyrozumować.
Noc zapadała, księżyc całym blaskiem oświecał ogrody i dolinę. Postanowiłem, bądź co bądź, wychylić się poza to moje dziwne więzienie i zwiedzić choćby ogród najbliższy. Rzeczywiście, nie była to dobra pora do przechadzki, bo ludność hiszpańska najczęściej właśnie wieczorami i nocą szuka po ogrodach wytchnienia, śród wieczornego chłodu, ale pomimo, żem się ryzykował na niebezpieczeństwo spotkania kogokolwiek, takem to sobie pięknie wyrozumował, że przyszedłem do przekonania, iż to niemożebne, bym się tam na kogo natknął, a w ostateczności łatwo przecież się śród krzewów gdziekolwiek ukryć.
Kiedy już miarkowałem, że moi gospodarze muszą spać w najlepsze, wyszedłem do sieni i po cichutku zszedłem na dół. Drzwi od dworu znalazłem wprawdzie zamknięte, ale klucz tkwił w nich — zakręciłem i drzwi się odemknęły. Wyszedłem i znalazłem się na małem podwórku, oddzielonem od również małego ogródka, plecionym płocikiem, w którym drzwiczki do niego były lekko uchylone. Wkroczyłem śmiało, a obszedłszy dokoła ogródek i rozejrzawszy się, czy mnie kto nie śledzi, znalazłszy zejście z niego po schodkach kamiennych do wiele obszerniejszego ogrodu, puściłem się naprzód, jak to mówią: gdzie oczy poniosą.
Tu już każdy szczegół był przedmiotem mojego zachwycenia i podziwu. I księżyc, który swoim blaskiem osrebrzał wszystkie przedmioty, i fontanny, które, pędząc w górę wysoki prąd wody, spadały jakgdyby deszczem brylantów, i rośliny, które swem bogactwem tropikalnem kolosalne przybierały rozmiary, dziwiąc niezrównaną wielkością swych kwiatów. Tak posuwając się naprzód coraz dalej, zapomniawszy zupełnie, że jestem na ziemi, na której walka toczy się na zabój, miałem złudzenie, że wchodzę w jakieś empirejskie dziedziny.
Posłyszawszy w gęstej krzewów zarośli brzęk gitary i przytłumiony śpiew nadzwyczaj sympatycznego niewieściego głosu, jakby niewidzialną magnetyczną siłą pociągany, szedłem wciąż naprzód, aż doszedłem do altanki, w której na białej marmurowej ławeczce siedziała czarno ubrana kobieta. Gdym się pojawił u wejścia, kobieta położyła gitarę, zerwała się z siedzenia i chciała uchodzić, lecz kiedy oko w oko przede mną stanęła, a księżyc całym blaskiem twarz jej oświecił, poznałem... Manuelę.
— Manuela! — zawołałem i, nie myśląc, co robię, upadłem przed nią na kolana, a pochwyciwszy za rękę, obsypywałem ją gorącymi pocałunkami. To się stało tak nagle, że ani ja z tego nie umiałem zdać sobie sprawy, ani Manuela, która zmieszana nie wiedziała, jak postąpić: czy iść naprzód, czy się zatrzymać. Widać i ona mnie poznała, bo oprzytomniawszy, rzekła:
— Na Boga!... senior caballero, nie zatrzymuj mnie... Ja tu nie powinnam... ja tu nie mogę pozostać!
— Jedną tylko chwileczkę, senioro!
— Ależ ani chwili — dodała jakby z boleścią — ja pańskich żądań wysłuchać nie mam prawa.
— Senioro! — zawołałem — ja żadnych nie mam żądań. Gdy jednak znalazłem cię w tem miejscu, odgadłem mojem sercem, że tobie jestem winien ocalenie mojego życia. Pozwól więc, niech ci najgłębszą moją wdzięczność wyrażę.
— Caballero, to jest tylko dług spłacony.
— Nie, senioro, tu jest więcej, niż dług spłacony, tu jest najwyższy objaw uczuć duszy prawdziwie chrześcijańskiej, tu..
— Ha! stało się — rzekła, przerywając mi mowę — widzę, taka, już chybia musiała być wola del nuestra Santissima Seniora del Pilar.
Wyrzekłszy to, cofnęła się do altanki, usiadła na marmurowej ławeczce i skinieniem ręki wskazała mi miejsce obok siebie.
Właściwie odpowiedzi ostatniej, odnoszącej się do Najświętszej Panny del Pilar, nie zrozumiałem, nie śmiałem jednak żądać objaśnienia, żeby nie zadrasnąć jej religijnych uczuć.
Usiadłem obok Manueli, lecz czas długi siedzieliśmy oboje w milczeniu; brakowało nam odwagi do rozpoczęcia rozmowy. Trzeba jednak było wyjść z tego żenującego położenia, rozpocząłem więc powtórnem podziękowaniem za moje ocalenie i opiekę w chorobie. Przedmiot ten coraz to nowej dostarczał treści, tak, że rozmowa na chwilę już nie ustawała, wkrótce też dowiedziałem się od Manueli wszystkiego, com pragnął wiedzieć.
Oto, gdym padł raniony w utarczce z powstańcami, donna Dolores kazała mię umierającego przenieść do swego domu i wezwała chirurga, który wyjął mi kulę z pod łopatki; ale, ponieważ stan mój nie rokował utrzymania mię przy życiu, postanowiła znaleziony u mnie medalion i pierścionek sprzedać, aby za otrzymane pieniądze, gdy umrę, pochować mię po chrześcijańsku. Przypadek zdarzył, że właśnie wtedy przez wioskę San Felicio przejeżdżała Manuela i że do niej zwróciła się donna Dolores z propozycyą kupienia wzmiankowanych kosztowności. Manuela, zdumiona widokiem przedmiotów, ofiarowanych mi w Saragossie, kazała staruszce zaprowadzić się do mnie. Poznawszy mię, choć byłem zmieniony z wycieńczenia i nieprzytomny, poleciła przenieść mię jak najśpieszniej do domu lekarki Cyganki w Segorbii, w której okolicach sama obecnie u dalekiej krewnej mieszkała, i otoczyć jak największem staraniem, pragnąc tym sposobem spłacić, jak mówiła, choć w części, dług wdzięczności za mój czyn w Saragossie.
Na tej rozmowie upłynęła szybko dobra godzina, Manuela oświadczyła mi, że musi już wracać do domu, zalecając jak największą przy powrocie ostrożność, a nawet i rozmowę cichą, żeby do jakiego sąsiedniego ogrodu głos mój nie doszedł i podejrzeń nie obudził. Wskazała mi nawet drogę pomiędzy winnicami, okrytemi bujną latoroślą, któremi niepostrzeżenie mogę się przedostać do mojego mieszkania. Gdym ją jednak zapytał, czy nazajutrz będę miał sposobność znów ją zobaczyć, oświadczyła, że w domu u siebie przyjąć minie nie może, bo choć jej stara krewna wie o wszystkiem, to jednakowoż obawia się niedyskrecyi służących; możemy się więc tylko zejść w tem samem miejscu, co dzisiaj, i o tej samej godzinie.
Tu się rozpoczyna najpiękniejsza i najrozkoszniejsza część mojego życia, która trwała tydzień tylko i ograniczona była zaledwie do jednej godziny dziennie, ale jaśnieje w dziejach mojego żywota, jak najpiękniejsza gwiazda, odbita na dnie niezamąconego jeziora. Czyż można się dziwić, że w otoczeniu najcudowniejszej przyrody, śród upajającej woni róż, pomarańcz, magnolii i mnóstwa innych pachnących kwiatów, którymi przesycone było powietrze wiosenne, przy łagodnym blasku księżycowej południowej nocy, dwoje tak młodych, jak my, istot (Manuela liczyła zaledwie siedmnastą wiosnę, ja zaś rok dwudziesty trzeci), pociągniętych nieprzepartą siłą wzajemnej sympatyi, skłaniającej nas ku sobie, zapominało całkiem o świecie, o ludziach na nim żyjących w niezgodzie, o tem, że jest wojna, która wszystko niszczy i najserdeczniejsze związki rozrywa. To też w najrozkoszniejszem zachwyceniu i upojeniu przeżyliśmy tę znikomą chwilę, najpiękniejszą, jaka może się tu na ziemi dostać w udział śmiertelnikowi.
Stosunek nasz był, jakby między bratem i siostrą, poufałość jak największa. Ona mówiła do mnie: „mój Pablo“, ja do niej: „moja Manuelo“, a jednak w niczem nie przekraczaliśmy tej braterskiej poufałości. Ani ona, ani ja, nie wyrzekliśmy dotąd ni razu słowa miłości, choć ta gwałtownie rozpierała nam piersi i do ust się cisnęła.
Była to nieśmiałość dwojga prawdziwie zakochanych, którzy czuli, że byli stworzeni dla siebie, ale bali się wypowiedzieć swe uczucia miłosne słowami, by nie zatrzeć tego uroku niewinności, jaką głęboka, miłość, lubi się odziewać.
W rozmowach naszych poruszaliśmy wszystko, cośmy tylko wiedzieli; ja pragnąłem poznać najdrobniejsze szczegóły jej życia, ona również to wszystko, co mnie bliżej mogło obchodzić. Gdym jej opisywał moje stosunki rodzinne, moje wychowanie i moją matkę, Manuela zawołała:
— Ach! to kobieta święta! Jakże pragnęłabym ją poznać i pokochać! A czy wszystkie wasze kobiety są tak dobre, jak twoja matka?
— Tego nie wiem — odparłem — bo w mojem życiu mało miałem sposobności poznać więcej kobiet, ale dobroć serca i łagodność należą do przymiotów naszych niewiast.
— Dlaczegóż mi nie mówisz o najcelnieszym? Wasze kobiety są podobno bardzo piękne.
— Skąd ci przyszło mnie o to pytać?
— Muszą być piękne, kiedy największy kacerz naszego czasu, t. j. Napoleon, tak został oczarowany pięknością waszej rodaczki, że dla niej własną żonę porzucił.
Sprostowałem tę jej opinię, dodając, że kobiety nasze więcej się odznaczają uprzejmością i powabem niewieścim, aniżeli doskonałą pięknością, chociaż i ta liczne miewa między niemi przedstawicielki.
— Co do mnie — rzekłem — to najpiękniejszą kobietę spotkałem nie w mojej ojczyźnie.
— A więc gdzie? — spytała ciekawie.
— W Hiszpanii, w Saragossie, a imię jej... Manuela.
Uderzyła mnie zlekka, wachlarzem i rzekła:
— Ej! Pablo! Pablo! jesteś pochlebca.
Pragnąłem się dowiedzieć, unikając wszelkich innych religijnych kwestyi, co znaczyła interwencya Najświętszej Panny del Pilar przy najpierwszej naszej rozmowie. Długo wzdragała się na to odpowiedzieć, aż nareszcie, skłoniona niemi natarczywemi prośbami, oświadczyła, że, kiedy mnie ujrzała w owej chacie ubogiej kobiety, dającego zaledwie słabe oznaki życia i prawie już dogorywającego, uczyniła ślub do Najświętszej Panny del Pilar, że, jeżeli mi życie ocali, to ona, Manuela, gotowa się wyrzec na zawsze widzenia mnie i zawiadomienia, czyim staraniom winien jestem życie i wyzdrowienie. Byłaby tego święcie dopełniła, gdyby nie wypadek, który sprowadził mnie niespodzianie do altany, uczyniwszy uniknięcie mojej osoby i moich podziękowań niemożliwem. Była jednak przekonania, że się tem złe wielkie stało, bo jeślim odzyskał życie i zdrowie, to tylko winienem cudownemu pośrednictwu N. Panny del Pilar, a ponieważ ślub jej nie został dopełniony, obawia się, by mi gorsze nie zagroziło niebezpieczeństwo.
Od Manueli się też dowiedziałem, że to, co było dotąd przypuszczeniem, było aktualnie rzeczywistością: że uratowałem życie Palafoxa. Palafox był jej pokrewnym z matki. Złożony ciężką chorobą, pod koniec oblężenia, przeniesiony został z ulicy Cosso, gdzie zamieszkiwał, do matki. Złożony ciężką chorobą, pod koniec oblężenia, jako w miejsce najmniej na pociski nieprzyjacielskie wystawione. Tam Manuela ze swym ojcem go odwiedzali; tam Palafox, leżący na łóżku za kotarą, znalazł sił jeszcze tyle, że w chwili katastrofy wypalił z pistoletu do kapitana francuskiego. Wystrzał jego był jednoczesny z wystrzałem kapitana, a dym zapełniający komnatę nie dał się domyślić tego wystrzału. Gdym zrobił propozycyę Manueli, by, korzystając ze sposobnej chwili odzyskania wolności, zabrała i ocaliła od rabunku, co ma najdroższego, uważała w swem patryotycznem uczuciu, że najwyższym jej obowiązkiem było ocalenie życia, i wolności największego, według niej, bohatera hiszpańskiego. To jej się udało, a wdzięczność dla tego, który jej do tego dopomógł, była odtąd bez granic. Ona to również wymogła na Palafoxie te słów kilka przypieku, które w liście do marszałka, Lannesa zamieścił.
Upłynął tydzień — tydzień nieopisanego szczęścia. Byliśmy oboje sobą tak zajęci, żeśmy ani pomyśleli, że to się kiedykolwiek zmienić może. Zdawało nam się, że ten stan błogi trwać będzie cale wieki. Dzień każdy wydawał mi się nieskończenie długim, gdyż żyłem tylko oczekiwaniem tej wieczornej godziny, wynagradzającej mi sowicie to kilkunastogodzinne oczekiwanie. Cyganka, która zaraz od pierwszego dnia wiedziała o naszem spotkaniu, powściągając moją niecierpliwość i zalecając jak największą ostrożność, sama już później czuwała, aby nasze sam na sam przez nikogo zakłócone nie zostało.
Ostatniego dnia przyniosła mi śniadanie wcześniej, niż zwykle. Dostrzegłem zaraz na wstępie pewien niepokój na jej twarzy. Wyznała mi też niebawem, że grozi nam wszystkim wielkie niebezpieczeństwo. Ostrzeżono ją bowiem, iż, skutkiem denuncyacyi o ukrywaniu się jakiegoś człowieka, władza miejscowa miała zrobić rewizyę, a ta prawdopodobnie z nastaniem nocy nastąpi.
— My się już teraz mamy na baczności — mówiła — jeśliby im się po dniu zejść podobało, to potrafimy cię tak ukryć, że alkad[1], choćby miał węch wyżli, wytropić cię nie potrafi. Ale jak noc nastanie, to już musisz umykać, bobyś zgubił i nas, wszystkich i siebie. Nasz alkad to człowiek zły i mściwy; już od dawna ma do nas urazę, radby też tylko jakiś pozór uchwycić, aby nas potępić. Ale i nam nie zbywa na przebiegłości, potrafimy go też wyprowadzić w pole, że się ani spostrzeże.
Zajęła się też niezwłocznie usunięciem z mieszkania, przeze mnie zajmowanego, tego wszystkiego, coby mogło naprowadzić na domysł, że w niem ktoś przebywał.
— Senior caballero — rzekła, kończąc uprzątanie — pojmuje zapewne, ile to starań i trudów pociągnęło jego wyzdrowienie. O Santa Cassilda, sea lodata! Ona to, jako patronka rannych, za przyczyną modlitw naszych, opiekowała się tobą. Toż, gdy już będziesz na bezpiecznem miejscu, nie zapomnij o tej świętej i o nas, którzyśmy ci służyli.
Stara, nie wiem skąd, bo byłem goły, jak święty turecki, miała wysokie o mnie, mojem znaczeniu i majątku wyobrażenie; zdawało jej się, że zaraz za Pyrenejami rozciąga się moje królestwo. Zapewniłem ją też, że jej usług nie zapomnę, i jeżeli mi Bóg tylko da zdrowie i szczęśliwy powrót do domu, to może liczyć na hojną moją wdzięczność.
Chodziło już teraz nie o to, czy uciekać, ale dokąd uciekać. Poddać się władzy było rzeczą nader niebezpieczną: życie człowieka jest rzeczą najwięcej lekceważoną w Hiszpanii, a cóż dopiero nieprzyjaciela. Ludność Walencyi już zaraz na początku powstania dała się poznać ze swej srogości i krwiożerczych instynktów, zamordowawszy kapitana Don Miguela Suavedra i wszystkich Francuzów, jacy się podówczas w tej prowincyi znajdowali. Niewątpliwie i mój los, jako jeńca, nie byłby lepszy, a w najpomyślniejszym razie odesłanoby mnie na Majorkę w niewolę wojenną, skąd najsmutniejsze i oburzające wieści o obchodzeniu się Hiszpanów z jeńcami od czasu do czasu nas dochodziły. Z narady, jaką Cyganka odbyła ze swym synem kontrabandzistą, wypadło, że ucieczka w kierunku Saragossy jest niemożliwa, gdyż po ustąpieniu wojsk francuskich wszystkie przejścia zajęły liczne oddziały powstańcze Villa-Campy. O wiele więcej szansy przedstawiała droga w kierunku Madrytu; Pedro, kontrabandzista, miał mi służyć w mej ucieczce za przewodnika.
Skoro się tylko zmierzchło dostatecznie, wcześniej, niż dni poprzednich, wyprawiła mnie Cyganka do wiadomej altany, gdzie miałem oczekiwać jej przybycia. Przebrany byłem na drogę w zwykły kostyum mieszkańców miejscowych, z nożem andaluzyjskim za pasem, w alpargatach[2], zastępujących obuwie, jako najdogodniejszych w podróży po górach, i z ciemną mantą, to jest płaszczem, nieodłączną częścią ubioru każdego Hiszpana. Nawet włosy miałem uczernione, chociaż typ mojej twarzy nie bardzo licował z typem ludów półwyspu Iberyjskiego.
W altanie zastałem czekającą już na mnie Manuelę. Pomimo zmroku, widziałem, że często podnosiła białą chusteczkę do oczu, by obetrzeć łzy, obficie się do nich cisnące. Smutne było to nasze rozstanie. Z początku nie umieliśmy nawet słowa do siebie przemówić. Chwila była uroczysta, należało z niej spiesznie korzystać, dotąd bowiem tak byliśmy wyłącznie sobą tylko zajęci, że aniśmy pomyśleli o przyszłości; zdawało nam się, że ten stan błogi, w jakim zostawaliśmy, nigdy się nie skończy. O miłości między nami mowy nie było, chociaż czuliśmy, że ona całą naszą istnością owładnęła. Dotąd, jakaś wzajemna nieśmiałość zatrzymywała ten wyraz na ustach, który się gwałtem z piersi nam wyrywał. Obecna chwila, w której z gorączkową niespokojnością oglądaliśmy się ciągle, czy Cyganka nie nadchodzi, aby wyrzec to fatalne słowo: „uciekaj“, nie była porą odpowiednią do wyznań miłosnych. Byliśmy oboje aż nadto pewni siebie; chodziło tylko o to, co nadal postanowić.
Po zagajeniu kilku projektów i krótkiej dyskusyi, stanęło na tem, że zbliżenie się nasze, wynik tak nadzwyczajnych zdarzeń, rozbudzonych uczuć i zwierzeń ponętnych, nie może się tak rozwiać, jak zwyczajna obojętną jakaś znajomość; że sympatyczny węzeł, którym Opatrzność połączyła nasze istoty, powinien i nadal nas łączyć. Ponieważ miałem zamiar udać się do Madrytu, uradziliśmy zatem, że, gdy, stanę na miejscu, zgłoszę się natychmiast do jednej z koleżanek klasztornych Manueli, jej serdecznej przyjaciółki, starszej od niej i od kilku lat już zamężnej; za jej to pośrednictwem mieliśmy się ze sobą porozumiewać. Adres tej przyjaciółki, aby na wszelki wypadek nikogo nie skompromitować, powtórzyła mi kilkakrotnie, bym go dobrze w pamięci mej zachował.
Mając pozostać w Madrycie, miałem się skomunikować listownie z moją matką i podać do uwolnienia ze służby, z powodu odniesionych ran i nadwątlonego zdrowia. W oczekiwaniu na dymisyę, na co długiego potrzeba było czasu, miałem nie opuszczać Madrytu, dokąd i Manuela przy pierwszej sposobności także przybyć miała, co jednak z powodu toczącej się wojny z niemałemu przeszkodami i trudnościami było połączone. Tam dopiero się znalazłszy, wolni od wszelkiej już obawy, mieliśmy o naszej przyszłości postanowić.
Te różne kombinacye tak wyczerpały czas naszej rozmowy, żeśmy się ani spostrzegli, jak Cyganka nadbiegła, a rzekłszy tylko: „już idą!“, chwyciła, mnie za rękę, aby ze sobą uprowadzić. Ledwie miałem chwilę na pożegnanie. Uścisnąłem rękę Manueli, na co mi ona również uściskiem odpowiedziała, ale jakimś konwulsyjuym. Wyrwałem moją rękę z tego uścisku i, nie rzekłszy ani słowa, szybko iść zacząłem za Cyganką, przodem postępującą. Wtem usłyszałem poza sobą głos Manueli:
— Pablo! mój drogi Pablo!
Odwróciłem się i ujrzałem ją, stojącą z wyciągniętemi ku mnie ramionami. W jednej chwili była w mojem objęciu. Ja cisnąłem ją do mojego serca, ona tuliła się do mnie, a objąwszy rączkami swemi moją szyję, okrywała mi twarz gorącymi pocałunkami. Usta nasze zbliżyły się i zlały w najrozkoszniejszym pocałunku.
— Pablo! — wyszeptała z cicha — ja ciebie nie puszczę, nie! ty mnie nie porzucisz... ty ze mną zostaniesz...
I znowu usta nasze spotkały się i stopiły w jeden nieskończony pocałunek.
Byłem w tem usposobieniu, że byłbym na wszystko przystał, gotów poświęcić całą przyszłość, a nawet i życie, za jedną taką pieszczotę Manueli — i nie wiem, jak długoby to trwało, gdyby nie Cyganka, która, stojąc na boku i patrząc na nas przez chwilę, podniósłszy z ziemi upuszczoną przeze mnie mantę, nie była wyrzekła stanowczym głosem:
— Wam, moi państwo, wolno się gubić, jeżeli chcecie, ale nie wolno wam pociągać za sobą w otchłań zguby nas biednych ludzi, którzyśmy się dla was poświęcili. Już niema i chwili do stracenia.
I, nie czekając odpowiedzi, rozdzieliła nas gwałtownie, a uchwyciwszy mnie za rękę, z siłą, jakiej w niej nie przypuszczałem, pociągnęła szybko za sobą.
Opór był niemożliwy. Ciągnięty przez Cygankę, raz tylko mogłem się obejrzeć za siebie. Ujrzałem Manuelę, na tem samem miejscu stojącą, z chustką białą do oczu przyłożoną. Wnet znikło wszystko w mroku i wkrótce znalazłem się u furtki w murze ogrodowym, którą Cyganka otworzywszy i zarzuciwszy na mnie mantę, wypchnęła mnie na wązką drożynę, ciągnącą się pomiędzy murami ogrodowymi. Rzekłszy tylko: „na prawo“, furtkę za sobą zatrzasnęła. Zostałem sam jeden wśród ciemności i rad nie rad poszedłem w kierunku, jaki mi wskazała Cyganka.